środa, 14 grudnia 2011




BIZANTYJSKI PIES                                                          Waldemar Łysiak MW

„Czasem cień ciąży bardziej niż ciało,
kroki przypominają żołnierza o kulach,
podnoszę rękę na znak,
przyspieszam puls, jakby zraniony
pustką.
Czasem zmieniam się w ślepca,
by na nowo odzyskać widzenie”.

Nikos Chadzinikolau,

wiersz z tomu „Exodus”.





W ateńskim Muzeum Bizantyjskim wisi przedziwna ikona. Święty w bogato zdobionych butach i takimż odzieniu, w czerwonym płaszczu na ramionach, z krzyżem greckim w prawej dłoni i z aureolą wokół głowy. Jest to głowa psa! Nigdy nie widziałem czegoś podobnego, wyjąwszy egipskie wizerunki Anubisa. W podpisie: Święty Krzysztof.
Święty Krzysztof — męczennik zasieczony metalowymi rózgami i spalony za cesarza Decjusza, w roku 250 lub 251. Był olbrzymim mężczyzną (podania mówią, że miał cztery metry wzrostu). Według legendy ukazał mu się Chrystus pod postacią dziecka i kazał się przenieść przez rzekę. Ciężar niesionego wzrastał z każdym krokiem i w końcu stał się tak wielki, że na środku rzeki niosący osunął się w nurt. Wówczas Chrystus ochrzcił go imieniem Christophóros, co oznacza: Niosący Chrystusa.
Od VI wieku zaczęto budować kościoły i klasztory pod wezwaniem św. Krzysztofa i malować jego oblicze. Za Justyniana wizerunek jego znajdował się na górze Synaj.
Przedstawiali go na swoich płótnach Van Eyck, Memling, Rubens, Witz i wielu innych, zazwyczaj kiedy niesie Jezusa. Więc dlaczego ma tutaj głowę psa?
Miałem pod ręką znakomity francuski przewodnik po Grecji pióra Louisa Douceta.
Rozdziałek o sztuce bizantyjskiej w tym kraju. Jest! Jedno zdanie: „Zagadkowa ikona pośród innych”.
Nie miałem wszakże głowy wówczas do rozwiązywania zagadki psiego łba na bizantyjskim malowidle i zapomniałem o nim. Ale ono nie zapomniało o mnie. Powróciło w sercu Grecji, w jednej z najpiękniejszych scenerii, jakich zakosztowałem w swym życiu, wraz z opowieścią o śródziemnomorskiej zemście. Dopiero wtedy zacząłem szukać, prosząc św. Krzysztofa o wsparcie, bo on jest patronem podróżników, poszukiwaczy ukrytych skarbów i tropicieli tajemnic. Ruszyłem tropem „vendetty”, która dojrzewa tylko pod słońcem Południa...
Południowe krańce Europy i północne Afryki. Grecja, Italia, Sycylia, Tunis, Maroko, Algieria. Setki małych wysp jak motyle rozpięte na poduszce Mediterranee. Białe kolumny greckich świątyń, strzaskane tympanony, reliefy antycznych bożków z twarzami wykrzywionymi w męce. Mozaiki–rozmodlone księgi przeszłości, smutne palmy i spalony piach, pustyń. Widmowe karawany i białe burnusy Beduinów. Stada owiec na zielonych przełęczach i pasterskie pieśni, całujące ucho pieszczotliwie jak usta zasypiającej kochanki. Skały–miłośnice wiatru, który przybywa od morza i tańczy na zboczach gór niby szalony pielgrzym. Kobiety, młode, o oliwkowych policzkach, z włosami jak noc bez gwiazd, z oczami, w których utoniesz. Staruszki –— srebrnopomarszczone maski wszechwiedzy, zmęczone drogą, w chustkach czarnych jak włosy, które były, kiedy była młodość. Siedzą na progach domów wpatrzone w wieczność, która zaczyna się tam, gdzie się gubi perspektywa ulicy.
Uliczką w Kasbie przebiega stado zdziczałych psów. Setki ich zostawili Francuzi opuszczając Algierię. Gdy odezwiesz się głośno po francusku, otaczają cię zwartym kołem i patrzą w twarz. Z ich oczu po pyskach spływają łzy. Nikt ich nie pomści, gdyż „vendetta”, która jest pulsem tych krain, wyrównuje tylko ludzkie krzywdy. „Vendetta” to wyraz włoski, pochodzący od łacińskiego „vindicta” (odwet). Rośnie w każdym z krajów otaczających Morze Śródziemne, choć w każdym inaczej się nazywa.
Być może jej istota jest do pojęcia nie tylko dla urodzonych na tej ziemi, lecz tylko dla nich jest czymś tak naturalnym, jak wschód i zachód słońca, i wszystko, co wyssało się z mlekiem matki.
Istotą „vendetty” nie jest gniew, ani czyn, ani ból, ani ofiara, ani przelana krew. Jest nią ciągłość, łańcuchowa kontynuacja, wiecznie ruchome schody, z których nie można się cofnąć i których nie sposób zatrzymać. Tak jak istotą księgi filozoficznej nie jest barwna inkrustacja okładki i szlachetny pergamin, który kartkujemy, lecz zawarta w niej mądrość; i jak istotą świecy nie jest kształt, kolor i stapiający się wosk, lecz światło kłujące mrok; i jak istotą skrzypiec nie są struny, rodzaj drzewa, ani nawet broda Cygana przytulona do instrumentu, lecz melodia, która kroi serce.
„Vendetta” stąpa swoją drogą miarowo i nieubłaganie. Przeszkody, jakie pojawiają się na drodze, mogą opóźnić jej marsz, ale nie mogą jej zatrzymać, gdyż nie sam szlak i jego kształt, lecz ruch jest istotą „vendetty”. Nieubłagana droga krzyżowa wokół kaplic odwetu, w których stają posągi jej bożka — posępnego geniusza fatalizmu.
„Vendetta” jest jak karawana. „Istota karawany objawia się w marszu — pisał Saint–
Exupery w «Cytadeli». — Jeśli przepaść zagrodzi jej drogę, okrąża przepaść; gdy wznosi się na drodze skała, wymija ją; gdy piasek staje się zbyt grząski, szuka gdzie indziej twardszego gruntu, ale wciąż podejmuje poprzedni kierunek. Zdarza się, że umrze przewodnik. Otaczają go, grzebią w piasku. Naradzają się. A potem kto inny obejmuje przewodnictwo. I raz jeszcze podejmują kurs na tę samą gwiazdę. Bo karawana zdąża niezawodnie w kierunku, który nad nią panuje...”
Nad „vendettą” panuje tradycja zakodowana we krwi, a więc zabójstwo nie może tu wywołać szoku — szokiem byłoby zamordowanie tradycji. Gwałtowność samej egzekucji nie zmienia faktu, że podczas wędrówki ku spełnieniu jest „vendetta” korowodem zimnym i opanowanym, jak wpatrzone przed siebie oczy wielbłądów przyzwyczajonych do szlaku i to właśnie różni ją, zemstę śródziemnomorską, zemstę południowca, od jednostkowej, improwizowanej wybuchem nienawiści zemsty człowieka Północy.
„Vendetta” dojrzewa w ciszy, jak natura. Natura przecież także jest okrutna— wszyscy pożerają wszystkich — lecz jej istotą jest powolny rytm biologii i majestatyczny spokój.
Tak właśnie istota „vendetty” wyraża się nie w ciosie nożem lub w naciśnięciu spustu, lecz w konieczności dokonania, w dążeniu do niego, w świadomości nieodwołalnego na kształt nieodwołalnych praw natury. Boga się w to nie miesza.
Oto patrzę w twoją śniadą twarz człowieku tego świata. Czy to na wybrzeżu Bałkanów, czy na Korsyce, czy w małym rybackim porcie Tunisu — zaczyna się zawsze tak samo, całkiem zwyczajnie. Wczoraj, jutro, przed wojną, przed stu laty — zabił ci ojca lub brata, uwiódł siostrę lub córkę, obraził, okradł lub uderzył, nieważne. Zabiłeś go. I już wiesz, że gdy podrzynałeś gardło, krew tamtego była twoją krwią, nożem podpisałeś na jego szyi własny wyrok. Wiesz, że przyjdą. Jego brat, jego syn lub kuzyn, pojutrze, za tydzień, za rok. I odbiorą ci życie.
A ty nie uciekasz za morze. Mógłbyś, lecz to jest twój kraj, twoja ziemia, twój dom, twoje oliwki w ogrodzie, kozy na zboczu, twoja żona, gasząca światło przed wejściem do łóżka, lub kochanka, córka sąsiada, trwożliwa w twoich ramionach gdy chowacie się przed gwiazdami, więc gdzie miałbyś uciekać z tego miejsca, w którym kwitną takie cuda, wszystkie twoje? Szkoda ci promieni słońca, zapachu krzewów i smaku czerwonego wina.
Nie uciekasz, gdyż jak Chrystus znasz swój koniec, jesteś architektem swego losu, i losu tego, który cię zabije, i losu tego, który cię pomści, i losu tego, który zabije mściciela, i wszystkich następnych kamieni tej. budowli aż po szczyt.
Ma ona charakter świątyni szatana, w której wasze kobiety — niczym Erynie (boginie zemsty) — strzegą starodawnych praw, w myśl których przebaczenie jest słabością i hańbą. Będą dawać waszym synom waszą broń do ucałowania. Będą odprawiać nad waszymi truchłami egzorcyzmy pełne zaklęć w oparach nieprzebaczeń. Będą zanosić na Olimp zemsty mściwe śpiewy, jak na Sycylii, gdzie lud zawodzi swoim przedziwnym, podobnym do włoskiego językiem:

„Di vostru sangue, o vabre
Bogliu tenghiemi un mandile
Lu mi vogliu mette a collu
Quandu avra chiu oziu di ride”.

Śpiewając — będą przemieniać się w ajschylosowski chór ofiarnie popychających Orestesa do zemsty za śmierć ojca, a ta pieśń będzie działać jak palone zioła, gryząc oczy dymem i sącząc nieubłaganie w pierś syna całującego ten sam nóż...
Tyle jest tych świątyń, ile wysp, ile portów, ile białych domów na wybrzeżach

„Twoją krwią, ojcze
nasycę chustę
i założę ją na szyję,
gdyby zachciało mi się śmiać”.

Mediterranee, ale ja mam co innego na myśli. Psy — gdzie psy mają ołtarze zemsty?
Znam jeden, na którym widnieje średniowieczne malowidło, w starym zamku, w pobliżu miasteczka Montargis we Francji. Malowidło przedstawia pojedynek między uzbrojonym człowiekiem z tarczą a psem. Ten człowiek, to dworzanin króla.Karola V, niejaki, Macaire, który z zazdrości zamordował podstępnie faworytą monarchy, pana Aubry de Montdidier. Wierny pies Aubry’ego rozpoznał „mordercę w tłumie królewskich łuczników i rzucił się na niego, lecz Macaire wyparł się zbrodni. Wówczas Karol V zarządził
„pojedynek przed Sądem Bożym”.
Pojedynek przed Sądem Bożym był w średniowieczu prawnym sposobem rozstrzygania sporów w sytuacji, gdy nie było dowodów i nie można było dzięki nim dojść prawdy. W pożółkłym manuskrypcie prawniczym czytamy: „Ustanawia się to prawo dlatego, że czego ludzie nie widzą i nie wiedzą, Bóg Wszechmogący widzi i wie dobrze.
Dlatego należy mu zaufać i pozwolić na walkę, którą on rozstrzygnie wedle prawa i słuszności” . W pojedynkach takich brali udział głównie mężczyźni. Z rzadka dopuszczano do pojedynków mężczyzn z kobietami, które „w dzikości serca swego miały odwagę zażądać walki” . Jedyny przypadek, kiedy do „pojedynku przed Sądem Bożym” dopuszczono psa, miał miejsce właśnie za Karola V, co pozwala zgodzić się z przydomkiem Mądry, jaki nadano temu władcy.
Pojedynek Macaire’a z psem pana Aubry de M. odbył się w roku 1371. Pies uniknął ciosów, skoczył Macaire’owi do gardła, powalił go i wygrał. Była to piękna zemsta, ale zemsta za krzywdę człowieka. Psa się nie mści i nie pomści go nikt, jeśli nie uczyni tego sam, jeśli nie zamieni się w widmo, które spada nocą na krzywdziciela i rozdziera mu gardło aż do wnętrza plugawej duszy. Podczas wojny trzydziestoletniej, kiedy psy w Niemczech atakowały ludzi, wieśniacy uważali, że są to mściciele i zaliczali je do dopustów bożych zapowiadanych w Biblii. Przed laty, idąc tropem największego szpiega wszechczasów, napoleońskiego „Agenta nr 1”, Alzatczyka Karola Schulmeistra (jego życiorys przedstawiłem w „Empirowym pasjansie”), który w Wiedniu pełnił przez pewnien czas funkcję szefa francuskiej policji okupacyjnej — odnalazłem w zakurzonych papierach zjawę psa–mściciela.
Działo się to w roku 1805, kiedy Wielka Armia Bonapartego skatowała Rosjan i Austriaków pod Austerlitz i zajęła Wiedeń. Był grudzień. Nocami uprzejme wiedenki grzały dzielnych chłopców znad Sekwany, dniami rozgrzewano się winem i figlami. Jeden z nich polegał na tym, że do centralnego kanału wrzucono bezdomnego psa. Nieszczęsny zwierzak nie utonął, jego szczekanie dudniło w podziemnym lochu i było się z czego śmiać.
W początkach roku 1806 Francuzi opuścili stolicę Habsburgów, a pies przyzwyczaił się do kloaki i stał się panem tego królestwa ciemności i smrodu. Najprawdopodobniej żywił się swymi poddanymi — szczurami. Widywano go rzadko, kiedy przypadkowo zbliżył się do jakiegoś zakratowanego wylotu na świat. Oślepiony blaskiem dnia, którego się oduczył, uciekał z wyciem w mroczne labirynty swych posiadłości i głos jego gasł w oddali upiornym, coraz cichszym echem.
W roku 1809 nie widywano go już i nie słyszano, pomyślano więc, że zdechł lub został zagryziony przez wojujące z nim szczury. W maju tego roku Francuzi ponownie opanowali Wiedeń i siedzieli w nim przez kilka miesięcy. Pierwszego trupa z rozszarpanym gardłem znaleziono w końcu maja. Potem znajdowano coraz więcej francuskich żołnierzy w podartych mundurach, ze zmasakrowanymi szyjami, z obłędnym przerażeniem w martwych oczach. W czerwcu trzech, w lipcu czterech, w sierpniu, wrześniu i październiku łącznie jedenastu. Zawsze wczesnym ranem, na jednej z bocznych ulic, w zaułku lub chaszczach przedmieścia. Francuskie dowództwo komendatury placu było przekonane, że mordów dokonuje podziemna organizacja, coś w rodzaju pruskiego Tugendbundu, zwłaszcza, że właśnie wtedy austriacki student Staps został ujęty podczas zamachu nożowniczego na cesarza. Żołnierze, którzy kilkakrotnie biegli w kierunku wołających o pomoc i którzy strzelali do uciekającego cienia, utrzymywali, że zbrodniarzem jest człowiek o twarzy wilka. W sztabie żadnarmerii Wielkiej Armii wysunięto hipotezę, że skrytobójcy zakładają sobie na twarze odpowiednie maski, lecz wojsko dalej twierdziło, że to wilkołak. W listopadzie mordy ustały i sprawa ucichła sama lub została zatuszowana.
Zbyt dobrze znałem kulisy podziemnych gier wywiadów i tajnych sprzysiężeń terrorystycznych owej doby, bym miał uwierzyć w wilkołaka. Przekazy o wilkołakach posiadają prawie wszystkie ludy europejskie. Na Borneo istnieć miało miasto Kabutiloa, którego każdy mieszkaniec posiadał zdolność zamienienia się w wilka. To samo pisze Herodot o żyjącym na Rusi ludzie Neurów. Petroniusz przytacza opowiadanie Nicerosa, który odkrył w jednym ze swych znajomych wilkołaka. W skandynawskich i niemieckich sagach roi się od rycerzy–wilkołaków. W Hiszpanii wilkołactwem miała się parać przez wieki szlachetna rodzina Ossiriensów, a w Polsce — Łaskich z łęczyckiego. We Francji „loup–garou” jest do dzisiaj postrachem ludności wiejskiej. Tylko że wilkołak, to nie to samo, co pies z ludzkim tułowiem. W Wiedniu roku 1809 albo mordowano w ramach porachunków wewnętrznych (kontrwywiad francuski przeprowadził tam wówczas tajną, niezwykle krwawą operację „oczyszczającą” — likwidację wewnątrzarmijnej konspiracji Filadelfów), albo rzeczywiście miano do czynienia z podziemną działalnością antyfrancuską (masoni––antybonapartyści mieli dużo wyobraźni), lecz nie z wilkołakiem, gdyż ten nigdy nie operuje w mieście. Co innego człowiek–pies, a wiedeńczycy szeptali, że giną tylko żołnierze z oddziału, który przed trzema laty zabawił się okrutnie z psem.
Lecz ja wolałem wierzyć w mordy polityczne lub w armijne „reglements des comptes” (wyrównywanie rachunków), bo tak każe racjonalizm.
W jakiś czas później, w roku 1973, pojechałem do Grecji i tam, w Atenach, ujrzałem św. Krzysztofa z głową psa. Z Aten przefrunąłem do Salonik i stąd rozpocząłem długą wędrówkę na południowy zachód, do Janiny, gdzie nęcił mnie złowrogi cień Alego–paszy.
Gdzieś w połowie drogi natknąłem się na arcydzieło natury, o którym wiedziałem, że jest piękne, ale że przyćmiewa najbardziej fantastyczne opisy z bajek — tego nie mogłem wiedzieć. Gdyż, aby to wiedzieć, trzeba tego dotknąć.
W północno–zachodniej Tessalii, tam, gdzie rzeką Pinios wylewa się z wąskiego gardła skalnego gór Pindu, rozciąga się zielona dolina. Z jej dna wyrasta las przedziwnych skał o najróżniejszych wertykalnych kształtach — gigantyczne, odizolowane od siebie paluchy, kolumny, maczugi. Te naturalne „drapacze chmur” to Meteory. Ich ściany pełne są pieczar i otworów podobnych oknom lub tajemniczym bramom, ich podniebne szczyty zwieńczone są czapami średniowiecznych klasztorów, z których cztery największe to Wielki Meteoron (co znaczy: Powietrzny, stąd nazwa tych chmurotyk), Varlaam, Świętej Trójcy i Świętego Stefana.
Mówi się: Zobaczyć Neapol i umrzeć, po włosku: „vedere Napoli e morire”.
Kompletna bzdura, bo po pierwsze Neapol nie taki znowu zachwycający, a ponadto dawniej mówiło się: „vedere Napoli e Morire” myśląc o podneapolitańskiej wiosce Morire lub Murire, co potem przekręcono w turystycznej wieży Babel. Ale zobaczyć Meteory i umrzeć, to bardziej bliskie prawdy, gdyż niewiele jest na świecie widowisk natury dorównujących temu fenomenowi krajobrazowo–architektonicznemu, takich wstrząsających hymnów o pięknie globu.
Przez długie wieki wciągano do klasztornych gniazd... w sieciach. Do dzisiaj zachowały się na wpół spróchniałe kołowroty, na które nawijano sznur obciążony siatką z człowiekiem. Po sto i więcej metrów wzwyż. Potem wykuto w skałach ścieżki i strome schody na skręcenie karku. Dla turystów i turystek. One jednak, chcąc wejść do monasterów muszą wdziewać w przedsionkach długie siermiężne suknie, chyba że same noszą spódnice kryjące kostki, co jest dzisiaj równie częste jak noszenie cnoty po ukończeniu osiemnastego roku życia.
Wewnątrz błogi smutek podniebnej ciszy, bizantyjskie ikony na ścianach, ostre światłocienie na dziedzińcach, chłód i przesiąknięte kontemplacją głazy. Nieliczni mnisi snują się bezszelestnie korytarzami, niczym czarne cienie. Jeden nagle staje przede mną z koszem płaskim jak półmisek, pełnym białych kamyczków, i częstuje nimi. Pamiątki?
Patrzę nań zdziwiony. Nalega gestem wyciągniętych rąk, biorę więc. Są lekkie. Chcę włożyć do kieszeni, lecz on daje mi znak, bym włożył do ust. Nie rozumiem go i naraz, odruchowo, pytam:
— Do you speak English?
Urodziłem się w czepku. On urodził się na Kefalonii, największej z Wysp Jońskich, i w jego domu ukrywał się przed wyzwoleniem brytyjski oficer. Te „kamyki” to spatynowane białym nalotem bryłki stężonego miodu. Rozmawiamy o bizantyjskich malowidłach, o Leonie Izauryku i jego następcach––obrazoburcach, którzy tyle ikon oddali na pastwę płomieni, wkładając w ten sam ogień ręce nieposłusznych malarzy. Naraz przypominam sobie i pytam o św. Krzysztofa z głową psa. On mówi, że takich malowideł jest więcej i że ateńskie jest najpiękniejsze, i że kiedy on myśli o nim, to kojarzy je z bardzo młodą kefalońską legendą o chłopcu z wyspy. Będę więc prosił go o nią i zasłucham się tak żarliwie, jakbym to wszystko widział i przeżył sam.
Chłopiec miał pojawiać się kilkakrotnie. Po raz pierwszy zaraz na początku XIX wieku, kiedy o Wyspy Jońskie rywalizowały Anglia, Francja, Rosja, Austria, Porta Ottomańska i Ali–pasza Janiny. Zabijano się wówczas często i tajemniczo. Stary pustelnik, „Boży człowiek”, który opowiedział memu rozmówcy o chłopcu, pamiętał, że również w roku 1917 widziano owego młodzieńca w górach Kefalonii.
Zaraz po ostatniej wojnie pojawił się znowu. Siedział na skalnym występie nad suchą, pylistą drogą i czekał na spragnionych obok drewnianej tabliczki z odręcznym napisem (w językach greckim i angielskim): „woda źródlana”. Ci, którzy przemierzali góry, zatrzymywali się przy nim i zwilżali zeschnięte gardło. Wieczorem znikał i każdego ranka powracał z dwoma kubkami i z bukłakiem napełnionym świeżą wodą z gór. Wysiadywał na skalnym posterunku z nogami skrzyżowanymi po turecku, nieruchomy jak rzeźbiony Budda i cierpliwy, znoszący z równą obojętnością żar i deszcz. Miał rysy charakterystyczne dla Jończyków, węglaste, zmierzwione włosy w strąkach, śniadą cerę i stale ten sam haftowany kubrak bez rękawów, nieco dlań za obszerny, połatany i wypłowiały. Miał jeszcze coś, co nie zmieniało się nigdy — twarz. Twarz dziecka o nieodgadnionym wieku, zawsze spokojną, bez uśmiechu, z oczami błyszczącymi spod przymrużonych powiek.
Tylko wtedy, gdy ktoś przystawał i podchodził doń wąską ścieżką, chłopiec ożywiał się na moment, prawą ręką wyciągał z cienia bukłak, lewą zaś otwierał go i oferował gliniany kubek tym, którzy nie mieli własnego naczynia. Po kilku latach zniknął pewnego dnia i tabliczkę wkrótce wymiótł wicher, a źródło przesłoniły dzikie krzewy, czyniąc je ukrytym dla tych, którzy nie znali jego położenia.
W tamtych latach, kiedy tabliczka trwała na skraju drogi, chłopiec sypiał w drewnianej chacie lub raczej w obszernym szałasie wybudowanym na łagodnym stoku, kilometr od drogi. Rano opuszczał go, nie zamykając drzwi, wędrował w górę zbocza, by nabrać wody, po czym udawał się w kierunku traktu. Nikt nie interesował się tym, co chłopiec je i z czego się utrzymuje na tym odludziu. Pieniądze brał tylko od obcych, ludzie z wyspy zostawiali mu kawałek sera lub garść rodzynek albo dziękowali tylko uśmiechem.
W ciągu tych kilku lat niewiele zdarzyło się w jego życiu rzeczy godnych uwagi.
Czasami zatrzymywali się przy tabliczce turyści, dla których on sam był nie mniejszą atrakcją niż woda. Stojąc na szosie robili mu zdjęcia i prosili, by uśmiechał się, gdy pstrykają, prosili wielokrotnie, dając do zrozumienia, że zapłacą za uśmiech, a widząc, że nie reaguje na nagabywania, wzruszali ramionami, patrząc na siebie znacząco. Ich oczy mówiły: pomyleniec. Potem pili wodę i odjeżdżali. Niektórzy nie oddawali kubków — zabierali je ze sobą, rzucając w zamian monetę.
Zdarzali się i tacy, przyzwyczajeni do nadskakiwań i uprzejmości kelnerskich żigolaków, którzy sądzili, że wystarczy zatrzymać wóz, a on podbiegnie i będzie namawiał. Lecz chłopiec tkwił na skale jak posąg i mijały długie chwile tej nieruchomej pantomimy, nim ludzie w samochodzie pojmowali, że nie góra do Mahometa, lecz Mahomet do góry, wychodzili na zewnątrz i wspinali się ku niemu, bądź odjeżdżali złorzecząc, jeśli pragnienie nie złamało ich pychy.
Kilkakrotnie stare kobiety, pachnące perfumami, wymalowane i obwieszone biżuterią, siadały obok niego na skale i uśmiechając się obejmowały go, tuliły i szeptały słowa, których nie rozumiał. Na ogół wystarczyło odsunąć się, by zrezygnowane odeszły i zamknęły swój wstyd w lśniącej karoserii. Tylko raz, gdy jedna z nich przyciągnęła go mocną, tłustą dłonią, drugą zaś wsunęła w rozpięcie koszuli — odepchnął z całej siły, aż potoczyła się po ścieżce, wyjąc przeraźliwie. Na jej krzyk wybiegł z samochodu blondyn z przylizanymi włosami i cienkim wąsikiem. Trzymał w ręku francuski klucz i biegł ścieżką w górę, lecz gdy zobaczył oczy chłopca w wąskich szparkach oczodołów, zatrzymał się i cofnął, wygrażając z daleka pięścią.
Pewnego razu jakiś mężczyzna zażądał wody do chłodnicy. Chłopiec odmówił, tłumacząc cierpliwie, że ta woda jest tylko do picia, lecz mężczyzna domagał się natarczywie, kusił pieniędzmi i wreszcie zaczął grozić. I on też, gdy zobaczył zwężone oczy chłopca, zamilkł i odjechał.
Któregoś dnia zatrzymało się dwoje Amerykanów, młody olbrzym i białowłosa dziewczyna, oboje w kolorowych koszulkach i postrzępionych dżinsach. Zsiedli z motocykla i podeszli do chłopca. Woda smakowała im, pijąc śmiali się radośnie i musieli być zdziwieni, że ich śmiech nie jest zaraźliwy. Kiedy mężczyzna wydłubał z kieszeni kilka centów, chłopiec zamknął mu dłoń swymi palcami i dał znać, że nie trzeba. Tamten powiedział krótko: „thanks”, a dziewczyna spojrzała na chłopca z powagą i uśmiechnęła się, lecz już zupełnie inaczej, bezgłośnie i nieśmiało, tak że chłopiec poczuł dziwny niepokój. Odjeżdżając machali mu rękami.
Przez niecały rok mieszkała z nim dziewczyna z pobliskiej wsi. Uciekła od rodziny i zajęła się nim i jego szałasem. Założyła mały ogródek i w południe przynosiła mu gorącą strawę. I każdej nocy, całując go, błagała, by odszedł stąd i zamieszkał z nią wśród ludzi, a on niezmiennie odpowiadał, że musi czekać. Gdy pytała: jak długo? — odpowiadał, że nie wie, może dzień, może miesiąc, a może kilka lat, tyle ile wyznaczył Bóg. Wówczas ona płakała, a on gładził jej czarne włosy i milczał, wpatrzony w belki sufitu.
Po pewnym czasie dziewczyna przestała pytać i płakać, i wkrótce zniknęła, zabierając wszystkie pieniądze, jakie odłożył w ciągu kilku lat. Gdy nie zastał jej po powrocie do szałasu i zrozumiał, usiadł na drewnianym zydlu i siedział przez całą noc, a rano nabrał wody i poszedł pod tablicę i kolejne dni upływały mu tak samo jak minione i nic się nie zmieniło.
Czekał jeszcze dwa lata od chwili, gdy dziewczyna uciekła. Ten dzień kąpał się w skwarze, nie było ani odrobiny wiatru i ani jednej chmurki na niebie. W samo południe przy tablicy zatrzymał się Dodge, z którego wysiadł szpakowaty mężczyzna w eleganckim jasnym garniturze. Przeciągnął się, rozprostowując nogi i ramiona, i krzyknął do chłopca po grecku:
— Zimna?
— Zimna, panie — odpowiedział chłopiec.
— Znakomicie, już idę!
Wspiął się ścieżką i spojrzał z zadowoleniem na skórzany bukłak.
— Już myślałem, że trzymasz ją w aluminiowej bańce, to teraz modne, ale woda w metalu traci smak. Daj skosztować.
Chłopiec nalał. Mężczyzna podniósł kubek do uist i kilkoma haustami wypił zawartość.
Następnie zaczerpnął głęboko powietrza i uśmiechnął się.
— Cudowna woda, synu, jedna jej kropla więcej warta niż skrzynka coca––coli. Nie wystarczy się tu urodzić, by o tym wiedzieć, trzeba jeszcze jeździć po świecie i tęsknić do jej smaku. Ja tęskniłem, wiesz?
— Tak, panie.
— Co ty tam wiesz, nie wytknąłeś nosa z gór, prawda?
— Prawda, panie.
— Nie żałuj. Nigdzie na kuli ziemskiej nie jest tak pięknie, jak tutaj. Tęskniłem do tych gór, do wiatru i do tej wody, dlatego wracam, by dotknąć tych wszystkich cudów. I jestem szczęśliwy. Mam niewiele czasu, za tydzień znowu odjadę, interesy, interesy. Ale kiedyś wrócę na stałe i już nigdzie się stąd nie ruszę. Tu się urodziłem i tutaj chcę umrzeć.
— Tutaj umrzesz, panie.
— Tak myślisz, synu? Dziękuję ci. Mam nadzieję, że tak właśnie będzie. Chciałbym, bardzo chciałbym zasypiać ostatni raz patrząc na wierzchołki tych drzew, tylko się boję, bo wiem już, że nie wszystko w życiu się spełnia, nie wszystko daje Bóg, o co się wyciągnie dłoń.
— Nie do Boga trzeba wyciągać dłonie, bo on patrzy tylko na wielkie sprawy, panie.
— A do kogo?
— Do świętych, panie.
— Do świętych, powiadasz... Ha, ha, ha, ha, ha, ha! A ty, do którego ze świętych zanosisz swoje prośby, mój mały?
— Do Świętego Krzysztofa, panie.
— No i co, wyprosiłeś sobie co od niego?... Kiedy ci się spełniło?
— Dzisiaj, panie.
— Dzisiaj?... Ach tak, ty marzysz o przejezdnych złaknionych twojej wody, więc marzyłeś o mnie...
— Tak, panie, o tobie.
— ... i spełniło ci się, gdy zatrzymałem wóz. Doprawdy, jesteś szczęśliwy, twoje marzenie spełnia się wielokrotnie, ludzie stają i płacą, tak jak ja zapłacę, a ja ci dobrze zapłacę, gdyż ta woda jest warta złota.
— Tak, panie, zapłacisz.
Mężczyzna wstał i powiedział:
— Zanim zapłacę, dasz mi się jeszcze napić. Wydaje mi się, że mógłbym pić tę wodę bez końca, to boski nektar, synu. Jest w nim coś, coś takiego...
— Jest w nim siła, panie.
Chłopiec napełnił kubek po raz wtóry i podał mężczyźnie. Ten przybliżył nos do krawędzi naczynia i wciągnął powietrze, tak, jak się wdycha zapach dobrego wina przed spełnieniem toastu, odwrócił się do słońca, zamknął oczy i odchyliwszy głowę pił spokojnie, z namaszczeniem, a na twarzy rozlała mu się błogość łagodząca surowy relief rysów. Wówczas chłopiec sięgnął ręką w szczelinę między dwoma kamieniami, wyjął ostro zakończony kij i wbił go pijącemu w pierś. Przez chwilę mężczyzna chwiał się na krawędzi skały, trzepocząc rękami jak zraniony ptak, aż zwalił się w dół z krzykiem, który obudził echo w dalekich ścianach gór.
Chłopiec zszedł ścieżką ku drodze i wylał zawartość bukłaka na twarz leżącego.
Mężczyzna ocknął się i próbował poruszyć, lecz ból przygwoździł go do ziemi. Leżał nieruchomo, jęcząc i chwytając powietrze szeroko otwartymi ustami. Po policzkach płynęły mu łzy.
— Dlaczego? — wyszeptał — dlaczegooo?!
— Dlatego, że zabił pan mego ojca... Mój ojciec umierał przez trzy dni, trzy dni i trzy noce. Moja matka płakała przez trzy dni i trzy noce i kazała mi patrzeć na niego i pamiętać. Kiedy umarł, ona też umarła. Wtedy zacząłem czekać na pana, bo wiedziałem, że pan wróci do swej wsi. I pan wrócił.
— Na miłość boską, chłopcze, pomyliłeś mnie z kimś innym, nie znałem twego ojca, ja...
— Znał pan. Zabił go pan tak, jak zabija się szczura, lecz on nie zdechł od razu. Leżał
na łóżku i patrzył mi w twarz i nawet gdy już nie mógł mówić, prosił mnie okiem. Bo on miał tylko jedno oko, panie.
W oczach mężczyzny zamigotała pamięć i człowiek ten wstąpił na schody do krypty drugiego strachu, jeszcze większego niż ten, który uśmierzył jego ból. Spojrzał w kierunku drogi, lecz droga była pusta i z oddali nie dochodził najlżejszy szmer, tylko obok nich słychać było śpiew ptaka.
— Chryste!... Pamiętam... Chłopcze, wtedy była wojna, twój ojciec zdradził, a ja otrzymałem rozkaz, ja wykonywałem wyrok organizacji, byłem tylko ramieniem, zrozum, nie jestem odpowiedzialny za śmierć twego ojca, on był zdrajcą, zdrajcą, rozumiesz! Przez niego ginęli niewinni ludzie!
— To mnie nic nie obchodzi, panie.
— Musi cię obchodzić! Teraz jest pokój, teraz się nie zabija! Chłopiec zaprzeczył
ruchem głowy i powiedział, odmierzając słowa powoli,
jakby myśl rodziła mu się w ustach, a nie w mózgu:
— Zabijać się będzie zawsze, panie, aż do chwili, gdy ostatni zabójca zabije samego siebie.
— To nieprawda, nieprawda!... Ja mam czyste ręce, byłem wykonawcą, ktoś to musiał
zrobić... To był rozkaz, wyznaczono mnie, gdyby mnie nie było, zrobiłby to ktoś inny!
— Ale zrobił to pan. Zapamiętałem pański zapach, nosiłem go w nozdrzach, pielęgnowałem go, żeby się nie pomylić.
Z ust mężczyzny wydarł się głośniejszy jęk, a z piersi pociekła krew, farbując koszulę i marynarkę. Leżał blady, wpatrując się w twarz chłopca, którą widział coraz mniej wyraźnie. Znajdował się już w krypcie, do której zepchnęły go słowa chłopca i własne, i chciał żyć, choć już nie wierzył, że przeżyje. Poruszył głową z wysiłkiem i ponownie spojrzał w kierunku drogi.
— Tędy rzadko kiedy ktoś przejeżdża, panie — powiedział chłopiec.
— Na co czekasz, dobij!...
— Patrzę, jak się umiera, panie.
— Ja nie chcę umierać!
— Mój ojciec też nie chciał umierać i umierał długo. Długo przed strzałem i długo po strzale. Zanim pan strzelił, czytał pan wyrok z kartki i mój ojciec musiał stać i czekać na swój koniec... Bał się. I ja właśnie to chciałem zobaczyć, jak pan się boi, jak pan drży i chce żyć. On tak drżał i tak samo chciał żyć, kiedy już wiedział, że nie będzie żył. Dlatego uderzyłem pana lekko i zrzuciłem ze skały, żeby pan tylko połamał kości i nie mógł się ruszać. Ja też nie ruszę się stąd i będę czekał razem z pańskim strachem, aż się nim nasycę.
W głosie zadźwięczała mu dziwna nutka, okrutnej drwiny i dziecięcej łagodności.
Mężczyzna wyszeptał: — To był jedyny człowiek, jakiego zabiłem w czasie wojny i potem... potem chorowałem przez kilka tygodni, nie mogłem przyjść do siebie... Tak, boję się, chcę żyć, mam żonę i syna, jestem niewinny, mam prawo żyć...
Chłopiec milczał chwilę i powiedział:
— Ja choruję już sześć lat, panie, i chcę się uleczyć. Jeśli nie zrobię tego teraz, będę już zawsze chory... Ja też się boję, przez te sześć lat myślałem, że łatwiej mi będzie zabić.
Ale nie jest mi łatwo, chociaż dla mnie jest pan winny bardziej od innych ludzi. Może pan ma rację, a mój ojciec jej nie miał, ale to są wasze sprawy. Ja wiem tylko, że ojciec, kiedy już matce brakowało szmat, by owijać mu brzuch, kazał mi czekać na pana i zapłacić...
Tylko ich miałem na świecie i pan mi ich odebrał!... To dobrze, że pan ma syna, pański syn będzie polował na mnie, to jego prawo. Tylko będzie musiał się spieszyć, bo ja już jestem stary.
— Stary? — w oczach mężczyzny pojawił się trzeci strach — ...stary? ...Zaraz...przecież ten człowiek nie miał dzieci, nie miał... teraz sobie przypominam, tak mówił dowódca. Nie możesz być jego synem, kłamiesz! Nie możesz być, nie...
— Nie mogę? Niech pan sobie lepiej przypomni. Kiedy pan stał przed strachem mojego oica, ja leżałem w kącie. Potem pan strzelił i wtedy rzuciłem się na pana. a pan strzelił po raz drugi, do mnie. Nic mi się nie stało, kula prześliznęła się po barku, o tu...
Chłopiec zsunął koszulę z ramienia i pokazał długą, bladosiną szramę. Wówczas w oczach mężczyzny zagościł strach czwarty i ostatni, a wraz z nim ostatnie przypomnienie.
— Boże... Boże wielki!!... Przecież wtedy, wtedy rzucił się na mnie...
Prawą ręką, którą mógł poruszać, zasłonił gardło i począł błagać:
— Nie... na miłosierdzie boskie, nie, nie, nieeee...
Chłopiec podniósł głowę i nasłuchiwał. Zza zakrętu dobiegł ich głos pasterskiego dzwonka.
— Proszę pana — powiedział łagodnie i uklęknął — ja już nie mam czasu. Pasterze, którzy nadbiegli słysząc potworne wycie, znaleźli mężczyznę we krwi, z prawą dłonią poszarpaną na strzępy, nieprzytomnego. Zobaczyli człowieka uciekającego po zboczu i ruszyli za nim w pogoń. Kiedy dobiegł do przełęczy, odwrócił się i pokazał im milczący psi pysk z odsłoniętymi kłami. Przerażeni cofnęli się, a potem, kiedy opowiedzieli o tym zdarzeniu, śmiano się z nich, że ze strachu pogłupieli. Strach ma wielkie oczy.
Mężczyznę przewieziono do jego rodzinnej wsi. Tam poskładał go i pozszywał lekarz przybyły z miasta. Mężczyzna leżał nie odzywając się do swoich opiekunów, wpatrzony w jakiś jemu tylko znany otwór w przestrzeni. Usłyszał o całym wydarzeniu sędziwy pustelnik, który — może jedyny na wyspie — pamiętał starą opowieść o tajemniczym chłopcu zmieniającym się w psa. Przyszedł do wsi. Wiedział, że mężczyzna nie chce mówić. Zamknął się z nim w komnacie i pokazał mu reprodukcję ikony z Aten. Wówczas mężczyzna przemówił i opowiedział mu wszystko. W tydzień później kobieta, która weszła rano do tego pokoju, ujrzała mężczyznę leżącego na podłodze z rozerwanym gardłem. Przez otwarte okno widać było daleki wierzchołek góry Megas Soros.
Mój rozmówca, któremu eremita przekazał swą wiedzę o chłopcu z głową psa, opuścił Kefalonię w końcu roku 1953, po straszliwym trzęsieniu ziemi, które zmasakrowało wyspę. I zawędrował na szczyty Meteorów, abyśmy mogli się spotkać. Słuchając go, przeżyłem dziwny sen, jakbym był jednym z kamieni leżących obok chłopca, przytulony do bukłaka napełnionego chłodnymi łzami źródła, nawiedzony świadek każdej z tamtych chwil. Przypomniałem sobie, że nawiedzony był również pustelnik—piewca legendy i zapragnąłem dotrzeć do niego.
— Nie odnaleziono go po trzęsieniu — padła odpowiedź.
— Czy wiesz dlaczego miał tę reprodukcję z Aten? — spytałem.
— Nie wiem — padła odpowiedź.
— Czy wiesz dlaczego łączył św. Krzysztofa z Kefalonią? — spytałem.
— Nie wiem.
— Przecież musi być jakiś powód, a ty rozmawiałeś z nim! — krzyknąłem.
— Zawsze jest jakiś powód. Ale on opowiedział mi tylko o chłopcu. Nic więcej nie wiem.
— Może św. Krzysztof był kiedyś patronem wyspy?
— Nie był. Jest przewodnikiem wędrowców, patronem poszukiwaczy.
— Będę szukał.
— Szukaj.
Pojechałem na Kefalonię. Dreptałem po górach i po wsiach. Powróciłem do Aten i stanąłem przed ikoną. Dowiedziałem się już, że nie raz przedstawiano św. Krzysztofa z głową psa. Takie ikony są też w Sofii i w Leningradzie. Ale mnie interesował tylko ateński człowiek–pies i jego pysk odwrócony profilem, z ludzkim uchem i z jednym wielkim okiem, znany mi skądś, błąkający się w chaszczach pamięci niczym błędny ognik, jak wyblakłe widmo, którego nie może ściągnąć w pułapkę magicznego koła średniowieczny „łowca upiorów”. Widziałem już kiedyś ten zaczarowany profil psa i nie mogłem sobie przypomnieć gdzie, nie mogłem wydusić ze swych zapomnień tego klucza, który otworzyłby mi furtkę do poznania.
Zagłębiłem się w uczone księgi. Zabrało mi to wiele czasu. Goniłem za cieniem mej aktualnej obsesji, ślepy pa wszystko inne wokół. Czasem cień ciąży bardziej niż ciało i trzeba zamienić się w ślepca, by na nowo odzyskać widzenie. Przyszedł wreszcie ten dzień, pochmurny, zatapiający ziemię w głębokim cieniu, rozpadany wszystkimi deszczami świata, kiedy odnalazłem pierwszy ślad do szkatułki z kluczem i przez ciemną kopułę nieba przebił się promień światła. Znalazłem informację o przyczynie przedstawiania św. Krzysztofa z głową psa. Johann Joachim Winckelmann, syn szewca, zanim został zamordowany sześcioma ciosami noża przez Włocha Arcangelo, stał się sławnym. ojcem archeologii i dokonał różnych wielkich rzeczy oraz jedną drobną, na którą mało kto zwrócił uwagę, a która dla mnie stała się olśnieniem. Stwierdził
mianowicie, że św. Krzysztof pochodził z plemienia Kynokefalów, to jest Psiogłowych.
Pierwszy człon tej nazwy pochodzi od– greckiego: pies, drugi zaś od głowy (greckie:
„kephale”). Kefale, Kefalonia, Kefalos!
I tak przypomniałem sobie obraz Piero di Cosimo z londyńskiej National Gallery, namalowany na desce, tak jak ikona z Aten! „Śmierć Prokris”. I wszystko zaczęło orbitować wokół greckiego mitu z psem.
Kefalos, co znaczy po grecku: Głowa Słońca, był znakomitym myśliwym. Ożenił się z Prokris (pro–kriss), co znaczy: Słońce całujące różę poranka. Gdy wyruszył z domu na daleką wyprawę, zakochana w nim grecka bogini Eos, znana bardziej pod łacińskim imieniem Aurora, dała mu umiejętność zmieniania twarzy, by mógł sprawdzić wierność swej żony. Kefalos powrócił do domu po ośmiu latach z twarzą innego mężczyzny i począł uwodzić Prokris, a gdy ta oddała mu się, przybrał na powrót własną twarz.
Zawstydzona Prokris uciekła na Kretę i tam otrzymała od króla Minosa zawsze trafiający oszczep oraz niezawodnego w pościgu psa Lelapsa. Powróciła następnie w przebraniu i stanęła do współzawodnictwa w łowach z Kefalosem. Dzięki cudownemu oszczepowi i z pomocą Lelapsa wygrała zawody. Zachwycony i zakochany Kefalos poprosił ją o rękę.
Wówczas zrzuciła przebranie i dała się poznać. Małżonkowie pogodzili się, lecz Prokris opanował demon zazdrości.
Poczęła śledzić małżonka. Pewnego dnia polujący z Lelapsem Kefalos spostrzegł jakiś ruch wśród zarośli i miotnął w tę stronę czarodziejskim oszczepem. Oszczep nie chybił i Prokris padła martwa. Zrozpaczony Kefalos udał się na wygnanie (oskarżono go o zabójstwo żony z premedytacją i skazano na banicję;, zdobył wyspę Tafos i tam żył w opuszczeniu. Od jego imienia wyspę nazwano Kefalonią.
Kefalosa i Prokris malowali Guercino, Carracci, Cortona, Rubens, Cipriani, Angelica Kaufmann, Parrocel, Patel, Poussin, Picot, Luini, van Asloot i tylu innych. Ale żaden nie uczynił tego tak wzruszająco, jak uczeń Cosima Rosellego, Piero di Cosima (1462—1521), a właściwie Piero di Lorenzo.
Zachwycająca kompozycja. Jeden, centralnie usytuowany element poziomy (martwa, półnaga Prokris, leżąca na boku tak, że zarys głowy, ramienia i biodra tworzą miękką sinusoidę), flankowany dwoma łukami zgiętych grzbietów (klęczącego nad głową żony Kefalosa z lewej, oraz siedzącego u jej stóp Lelapsa z prawej). W twarzy człowieka i w pysku psa skamieniał ból w tym najwyższym wymiarze, który nie zna łez i skowytu i jest najczystszą, rozpaczliwie melancholijną zadumą, zapatrzeniem w siebie, w utracone szczęście, w nieodwracalność wyroków losu i w beznadziejność pragnień. W tle monumentalnie symetrycznego pierwszego planu wybrzeże, na którym baraszkują psy i ptaki, dalej wielka woda i jeszcze daleki i zamglony brzeg. Spokój i senność kosmosu.
Słychać ciszę, czuje się jej posągowy ciężar. W tej ciszy ból psa i człowieka tężeją do granic grzmotu rozrywającego kosmos. Tylko niewielu malarzy, poza natchnionym Piero di Cosimo, potrafiło tak namalować ciszę. Spotkamy ich jeszcze w MW, gdyż ja wobec ich dzieł jestem kleptomanem, na razie zaś powróćmy do tematu.
Odnalazło się i zmaterializowało skojarzenie — głowa św. Krzysztofa na ikonie w Atenach i głowa Lelapsa na obrazie Piera di Cosimo są identyczne! Tylko na ikonie ludzkie ucho, a u Lelapsa psie, wydłużone. Ale oto, patrzcie, ucho pochylonego nad Prokris Kefalosa wydłuża się anormalnie i czyni spiczastym, jak u ludzi nie bywa. Uda ma owłosione, zwierzęce, i kopyta — jest więc akurat satyrem lub faunem. Czyż Eos nie obdarzyła go mocą zmieniania swej fizycznej postaci? Ile razy uczynił to na Kefalonii? Ile razy zemścił się za to, że go wygnali jak psa?
Potem już wszystko było jasne jak rozwiązana łamigłówka, każdy kamyczek znalazł swoje miejsce, wszystkie planety tajemnicy poczęły orbitować wokół jednego słońca ikony z Aten (awers) i obrazu Piera di Cosimo (rewers): Prokris. To imię nosiła niegdyć konstelacja Psa.
Prokris była córką Erechteja, króla Aten.
Kefalos był synem Hermesa. Anubis, egipskie wcielenie Hermesa zlane z nim w bóstwo podwójne (Hermanubis), przedstawiany był zawsze z głową szakala lub psa.
Kefalos był królem Tessałii, zaś św. Krzysztof pochodził z Kynqkefalów. Właśnie w Tessałii znajduje się łańcuch górski Kynoskefalai (dzisiaj zwany Marovruno).
Angelica Kaufmann, która namalowała Kefalosa i Prokris, była uczennicą Winckelmanna, który ustalił pochodzenie św. Krzysztofa.
I tak dalej, i tak dalej. Tyle tropów i tyle tajemnic. Tylu rzeczy nie wiem. Nie wiem na przykład dlaczego w roku 1969 Watykan skreślił św. Krzysztofa z listy świętych! Być może tam znają już odpowiedź. Gdzie –— w powodzi tych świecących punkcików — szukać punktu zaczepienia, rozrusznika dla dalszych spekulacji?... Zaraz! Prokris to stara nazwa gwiazdozbioru Psa, zaś egipski Hermanubis... Największą gwiazdą tego gwiazdozbioru i w ogóle najjaśniejszą ze wszystkich gwiazd na niebie jest Syriusz, inaczej: Canicula — Psia Gwiazda! Najstarszy kalendarz egipski, z 4421 roku przed naszą erą, podający cykle roczne do przeszło 32 tysięcy lat wstecz (!), został oparty o obieg Syriusza, nie zaś Słońca i Księżyca, chociaż to drugie było o wiele ; łatwiejsze. Dlaczego mędrcy–kapłani, którzy zresztą (jak to ujawnił Diagoras z Melos, za co skazali go zaocznie na śmierć) używali psa podczas prób przy przyjmowaniu w swe szeregi nowicjuszy — dlaczego tak uczynili?
Być może odpowiedź zawiera się w tzw. „micie dogońskim”? U prawie wszystkich plemion świata zachowały się pisane lub ustne, przekazane przez przodków, niemal identyczne tradycje o „bogach” lądujących na Ziemi w pojazdach, które buchały ogniem.
Ale tylko u żyjącego w Mali plemienia Dogonów zachował się, obok graficznych wyobrażeń pojazdów kosmicznych, do złudzenia przypominających współczesne, dokładny adres „kosmitów”, którzy nawiedzili Ziemię. Do Dogonów, nad Jezioro Debo vel Debb, przybyli przed wiekami w „powietrznych arkach” Ogo i Nommo, swego rodzaju
„archaniołowie” (jeden zbuntowany, a drugi wierny) budowniczego Kosmosu, boga Amma. Energię dla swych pojazdów czerpali z Syriusza B, który jćst . „białym karłem” Syriusza A! Życie zrodziło się na Syriuszu B! Wszystko to można by między bajki włożyć, gdyby nie bezsporny fakt, że ci czarni analfabeci, Dogonryod niepamiętnych czasów wiedzą o istnieniu Syriusza B, którego cywilizowany świat odkrył całkiem niedawno za pomocą teleskopu, a także o tym, że jedna czwarta tej gwiazdy waży tyle, co cała Ziemia, i że potrafią narysować obieg Syriusza B wokół Syriusza i precyzyjnie podają, iż obieg ten trwa 50 lat (obliczenie tego obiegu kosztowało dyplomowanych astronomów sporo pracy), i jeszcze nie jest im obcy system balistyki kosmicznej (zasada, iż kierunek lotu statku kosmicznego musi być zgodny z kierunkiem obrotu ciała niebieskiego, do którego statek zmierza)! Notabene, znają również takie sekrety Jowisza i Saturna, że się to „w głowie nie mieści”. Od kogo? Kto podarował im tak fenomenalną wiedzę kosmiczną? Odpowiadają, że Ogo i Nommo, ci z Psich Gwiazd.
Gdybym się tak jeszcze dowiedział, że Ogo i Nommo mieli psie głowy... Oooo, męczy mnie juź to wszystko, zbyt długo trwa ten sen. Przewędrowałem kawał świata, naznajdowałem kamieni, wrzuciłem je wszystkie do jednego worka, przyniosłem do domu i oto leży przed wami cały ten mętjik, który powinienem zapewne uporządkować, ale w drodze wymieszały mi się i wszystko zagubiło swój sens, którego zresztą wcale nie chciałem mu nadawać. Bo czy wszystko musi mieć sens? Wszystko?!
Nie pytajcie mnie więc czego to wszystko dowodzi. Niczego. Niczego nie chciałem dowieść. Chciałem to przeżyć. Widziałem tylko to, czasem zamieniam się w ślepca, by na nowo odzyskać widzenie. Odprawiłem mszę poszukiwania, by zaspokoić jeszcze jedną z mych namiętności. Tak powinniśmy czynić. Oddając się wyłącznie pogoni za majątkiem, budujemy sobie więzienie; siedząc w nim ze złotem, które nie jest czymś, dla czego warto żyć (tylko jak żyć bez niego?), zapominamy o naszych innych marzeniach i ogród mistycznych wzruszeń staje się nam zakazany. Albowiem nic i nigdy nie zastąpi wędrówki zaułkami naszych irracjonalnych obsesji, nie ma ceny skarb tylu wspomnień, tylu godzin błądzenia po omacku i przebudzeń w cieniu spraw, które rodzi wyobraźnia.
Kiedy szukam w pamięci tego, co dało mi poczucie trwałości w moim życiu i co usprawiedliwia moje istnienie, kiedy podliczam godziny, których na pewno nie zmarnowałem — odnajduję zawsze te wędrówki sekretnymi szlakami ścieżek donikąd, których nie mógłbym zawdzięczać największej fortunie i najwyższemu stanowisku.
Wspomnienia odciśnięte na krawędzi obłędu i jawy — tego nie można kupić za żadne pieniądze...
Ale wróćmy jeszcze na chwilę do tematu.
Jeśli prawdą jest, że cała mądrość świata i wszechświata zawarta była w sekretnej wiedzy kapłanów najbardziej tajemniczego skrawka Ziemi, Tybetu, to krzywda, która tam spotkała psy, stała się jednym z przejmujących symboli zagłady tej wiedzy. Zabili tybetańskie psy, zabijając starą tybetańską kulturę, Chińczycy po zagarnięciu Tybetu w roku 1950. Tak o tym pisał Tiziano Terzani w „Spieglu” (10–17–XI–1980):
„Nie oszczędzono nawet świętej wierzby w środku Lhasy, która wyrosła jakoby z włosa Buddy. Dziś można oglądać tylko suchy pieniek, pokryty paskami modlitewnymi.
Zabroniono spalania masła jakowego w lampkach wotywnych, uważając to za marnotrawstwo. Psy uznano za pasożyty. Pobożni rodzice musieli patrzeć na to, jak uczy się ich dzieci, by kamieniowały psy lub zabijały je pałkami, choć — zgodnie z tybetańską wiarą w reinkarnację — w psa, podobnie jak w inne żywe istoty, wciela się dusza człowieka”.
Było na świecie i jest dużo konkretnej wiary w psio–ludzkie wcielenia. Ungijscy Burjaci mają legendę o Królestwie Psów, gdzie żyją piękne kobiety–psy, piękniejsze od ludzkich kobiet. Amerykańscy Indianie, Tinnowie, wyznają pogląd, że świat powstał z ciała psa, który umiał przybierać postać pięknego młodzieńca...
Aha, i jeszcze coś, na koniec tej opowieści o bizantyjskim psie–przewodniku wędrowców ku biegunom tajemnicy. U Indian z plemienia Taulipag istnieje wiara, że psy są przewodnikami dusz podążających do krainy zmarłych. Według tej wiary psy prowadzą tam tylko dusze tych ludzi, którzy za życia byli dobrzy dla psów. Dusze ludzi, którzy Waldemar Lysiak MW
krzywdzili psy, są zagryzane i życie pozagrobowe staje się dla nich nieosiągalne. Jeśli moja opowieść kupi mi łaskę na drodze do krainy śmierci, będzie to znaczyć, że osiągnęła swój cel.

...A w ogóle.za całą tę gadaninę wystarczy jedno zdanie, które pojawia się ni stąd ni zowąd w „Notatkach malarskich” Jana Cybisa; „Były psy, u których Pawłowowi w żaden sposób nie udało się wywołać odruchów warunkowych — chwała pojęciu wolności” .
                                                                                         Waldemar Łysiak MW

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz