sobota, 19 listopada 2011

Relacja z Marszu Niepodległości 2011 r.



11 listopada. Pytania, które trzeba zadać





Dr Zbigniew Romaszewski wicemarszałek Senatu w latach 2007-2011


Niezależnie od tego, że doceniam rolę Romana Dmowskiego w procesie odzyskiwania niepodległości, to jednak w swoich poglądach jestem dość odległy od tradycji Narodowej Demokracji, a Obóz Narodowo-Radykalny wspominam szczególnie niechętnie. Podobnie trudno mi sobie wyobrazić, aby właśnie tego dnia można było przejść obojętnie obok pomnika Józefa Piłsudskiego, którego powrót z Magdeburga stał się symbolem odzyskania niepodległości. Dlatego też z uznaniem, ale bez entuzjazmu odnosiłem się dotychczas do obchodów 11 Listopada organizowanych przez obóz narodowy.


Poszedłem
Do udziału w Marszu Niepodległości zachęciły mnie dopiero środowiska lewicowe, które postanowiły zorganizować Kolorową Niepodległą, aby marsz zablokować. Środowiska te, nie czując się dość pewnie, wezwały na pomoc niemieckie lewackie bojówki. Tak więc internacjonalizm, który kiedyś wjechał do Polski na sowieckich czołgach, powracał teraz pod postacią niemieckich bojówek. Postanowiliśmy więc z żoną wziąć udział w marszu, aby wyrazić swą solidarność z tymi, dla których słowa "Bóg, Honor i Ojczyzna" to wyraz patriotyzmu, symbol tradycji narodowej, a nie przejaw "faszyzmu".
W marszu uczestniczyliśmy od godziny 15.00 do 17.15 i nasze osobiste obserwacje dość znacznie odbiegają od relacji medialnych. Przez cały czas przebywaliśmy w przyjaznym, pokojowo nastawionym tłumie. Zaskoczeni byliśmy tym, że przebywając na placu Konstytucji i oczekując na rozpoczęcie marszu, nagle zaczęliśmy być fizycznie spychani przez zwarte oddziały "kosmitów", a z megafonów dowiedzieliśmy się, że zgromadzenie jest nielegalne, że będzie się do nas strzelało z broni gładkolufowej i policja nie ponosi żadnej odpowiedzialności za poniesione straty. Powtarzano to wielokrotnie. Potem okazało się jednak, że demonstracja jest legalna, a jeszcze później, że znów nielegalna. Tak więc do dziś nie wiem, kiedy demonstrowałem legalnie, a kiedy nielegalnie. Dobrze by było, żeby w państwie prawa ktoś mi to jednak w końcu wyjaśnił.

"Antyfaszyści" i prowokatorzy
W czasie naszej eskapady na uwagę zasłużyły właściwie trzy rzeczy. Faktycznie na obrzeżach przyjaznego świętującego tłumu krążyły rozproszone niewielkie grupy zakapturzonych postaci. Na rogu ul. Śniadeckich dwóch takich szczelnie zakapturzonych osobników zaczęło wyrywać i rozbijać krawężniki. Podeszło do nich dwu dobrze zbudowanych panów w szalikach Legii i zapytało: "Co wy robicie, zwariowaliście?". Zniknęli jak kamfora. Kto to był: "faszyści", "antyfaszyści" czy płatni prowokatorzy? - nie mam pojęcia.
Drugą niespodzianką było przejście podziemne przy placu Na Rozdrożu. W całym mieście wszystkie sklepy pozamykane, a właśnie tu, gdzie miała zakończyć się demonstracja, funkcjonował w sposób niezakłócony sklep z alkoholem. Sprawiało to wrażenie, jakby komuś zależało, by rozhuśtać emocje, a ewentualni zatrzymani byli "pod wpływem".
Wreszcie trzecie zaskoczenie. Jak na placu, na którym było zgromadzonych już co najmniej 200 policjantów, kilku, najwyżej kilkunastu szczeniaków mogło dokonać podpalenia samochodu. W odległości 20-30 m od samochodu stał oddział 20-30 policjantów prewencji i co? I nic. Czekano na straż pożarną.
Największa niespodzianka czekała nas jednak w domu. Z internetu (telewizje milczały o tym jak zaklęte) dowiedzieliśmy się, że importowani z Niemiec bojówkarze, którzy znaleźli azyl w Nowym Wspaniałym Świecie, robili wypady, żeby bić ludzi, którzy nieśli polskie flagi, czy napadali na maszerujące Nowym Światem, udające się na defiladę grupy rekonstrukcyjne w historycznych kostiumach. Doszło do tego, że po zakończonej uroczystości oficjalnej zarówno grupy rekonstrukcyjne, jak i pododdziały Wojska Polskiego nie przeszły zgodnie z planem Nowym Światem, gdzie oczekiwali na nich ludzie, tylko wycofały się Tamką na Powiśle.
Muszę powiedzieć, że na tle zamieszek, jakie mogliśmy oglądać w Atenach, Londynie, Madrycie czy Rzymie, nazywanie tego, co miało miejsce w Warszawie, zamieszkami, zakrawa na megalomanię narodową. Trudno się więc dziwić, że "postępowcy" postanowili wyrwać nas z prowincjonalizmu i zaprosili przyjaciół zza Odry.

Pytania do pani prezydent
W tej sytuacji warto postawić kilka pytań. Dlaczego pani prezydent Warszawy zgodziła się, aby Kolorowa Niepodległa blokowała Marsz Niepodległości? Czyżby nie wiedziała, że "każdy jest obowiązany szanować wolności i prawa innych" (art. 31 ust. 2 Konstytucji)? Zapowiedź blokowania to świadome ograniczanie praw i wolności innych, a zgoda na takie zachowanie stanowi jawny delikt konstytucyjny. Nie mam nic przeciwko Kolorowej Niepodległej. Niech każdy świętuje tak, jak chce. Miejsca jest dosyć i nikt nie powinien nikomu przeszkadzać.
Czy pani prezydent nie potrafiła sobie wyobrazić, że w zaistniałej sytuacji może dojść do zamieszek, czy też z wywołaniem zamieszek godziła się, mając nadzieję, że to skompromituje Marsz Niepodległości?
Czy pani prezydent równie chętnie zgodzi się na blokowanie Parady Równości bądź Parady Schumana?
Czy pani prezydent sądzi, że jej wola i sympatie stanowią prawo w stolicy?
Czy policja potrafi precyzyjnie wyjaśnić zamęt informacyjny: zgromadzenie legalne, nielegalne. Kto podejmował takie decyzje? Skąd pochodzi sprzeczność w decyzjach policji i oświadczeniach zarządu miasta?
Kto jest odpowiedzialny za chaos informacyjny?
Dlaczego blokowano dojście na plac Konstytucji ul. Koszykową?
Dlaczego zamiast poinformować zgromadzonych na placu Konstytucji, że trasa marszu została zmieniona, że marsz wyruszył i należy kierować się w stronę ul. Waryńskiego, podjęto akcję zastraszania spokojnych obywateli i spychania ich przez zwarte oddziały prewencji?
Dlaczego policja nie potrafiła wyłuskać najwyżej kilkuset zadymiarzy z liczącego około dwudziestu tysięcy osób tłumu obywateli, którzy chcieli uczcić Święto Niepodległości, i traktowała wszystkich jak potencjalnych przestępców?
Dlaczego w obecności policji doszło do spalenia samochodów? Czy zawiodły tu instrukcje i procedury? Czy też przyświecała temu idea skompromitowania Marszu Niepodległości?
Czy policja miała za zadanie zabezpieczać Marsz Niepodległości, czy też przećwiczyć na spokojnych obywatelach oddziały prewencji do walki z agresywnym tłumem?
Kto dowodził personalnie policyjną akcją?
Czy minister Jerzy Miller zdaje sobie sprawę, że w ten sposób trwoni często w sposób bezpowrotny prestiż policji odbudowany z trudem po 1989 roku? Czy zamierza ponownie ustawić ją w roli PRL-owskiej Milicji Obywatelskiej?
Jak wyglądała współpraca ABW z policją, jeśli mogło dojść do panoszenia się niemieckich zadymiarzy?
Dlaczego polskie sądy tak sprawnie uwolniły niemieckich uczestników zajść, a zabrały się do sądzenia aborygenów - jak nas określał Fryderyk Engels? Czy było to polecenie premiera, czy też było to zademonstrowanie niezależności wobec zalecenia, w którym według ministra Pawła Grasia wszyscy mieli być karani surowo, również bez względu na narodowość?
Nie sądzę, aby ktoś odpowiedział na te pytania, całkiem naturalne w każdym demokratycznym kraju. Można powiedzieć tylko jedno: skompromitował się nie Marsz Niepodległości, tylko decydenci.

W stronę putinizacji
Sprawa jest jednak daleko poważniejsza, gdyż eskalacja tego rodzaju działań może łatwo doprowadzić do tego, że kraj, który bez użycia przemocy zapoczątkował obalenie komunizmu, stanie się miejscem nieprzezwyciężalnych antagonizmów i zamieszek. Myślę, że jest to problem, którego nie da się rozwiązać przy użyciu policji. Do dziś zdążyliśmy zniszczyć wszystkie autorytety, zastępując je celebrytami świata konsumpcji. Teraz przyszedł czas na Kościół katolicki, na walkę z krzyżem. Niszczenie wszystkiego, co tworzyło narodowe spoiwo, co kazało się zatrzymać w swoim, nawet słusznym, zacietrzewieniu może doprowadzić do sytuacji, w której jedyną odpowiedzią na społeczne aspiracje będzie państwo policyjne. Czy to ma na celu rząd Donalda Tuska?
Szkoda, że premier sprawia wrażenie niedoinformowanego o rzeczywistym przebiegu demonstracji 11 listopada, bo wtedy jego uwagę musiałaby zwrócić nieadekwatność i brak elastyczności stosowanych przez policję procedur w zaistniałej sytuacji. Mógłby również zauważyć, że zachowanie zarządu miasta i jego brak współpracy z policją jest skandalem stanowiącym zagrożenie dla bezpieczeństwa obywateli.
W tej sytuacji na szczególną uwagę zasługuje wystąpienie ministra Pawła Grasia. Powiedział on: "Na pewno będzie zalecenie pana premiera, żeby karać zatrzymanych z całą bezwzględnością, bez względu na przynależność czy sympatie polityczne, czy narodowość". Pomijając już fakt, że karanie bez względu na przynależność, sympatie polityczne czy narodowość nie wynika z zaleceń premiera, tylko jest konstytucyjnym wymogiem zasady równości, to czy minister Graś potrafiłby mi wyjaśnić, komu to premier mógłby zalecić karanie z całą bezwzględnością? W III Rzeczypospolitej konstytucyjnie władzę sądowniczą sprawują niezawisłe sądy, na dodatek właśnie w poprzedniej kadencji parlamentu przyjęliśmy ustawę o niezależności prokuratury. Komu więc premier mógłby zalecić bezwzględne karanie? Policji, ale ta jest przeznaczona do ochrony porządku, a nie karania obywateli, a wszelkie przejawy jej brutalności, jak np. kopanie bezbronnego przechodnia, należy zaliczyć raczej do patologii niż wykonywania zaleceń szefa rządu.
Można by na to wszystko machnąć ręką, biorąc pod uwagę stan emocjonalny ministra, ale moją uwagę zwróciły słowa: "polecił", "zalecił", obficie używane w odniesieniu do sposobu sprawowania władzy przez Putina. Czyżby system rosyjski stanowił dla otoczenia premiera wzorzec ustrojowy państwa? Myślę, że ten lapsus lingue powinien zwrócić uwagę obywateli na wiele innych problemów zagrażających "putinizacją" naszego kraju. Lista jest długa: przejmowanie mediów i odmowa korzystania z platform cyfrowych dla mediów opozycyjnych, ciągle ponawiane próby cenzurowania internetu. W tym samym kierunku podąża kampania mainstreamowych mediów dążących do zdezawuowania jedynej liczącej się siły opozycyjnej, jaką jest Prawo i Sprawiedliwość pod kierownictwem Jarosława Kaczyńskiego. Czyżby partia rządząca i kilka koncesjonowanych partyjek, tak jak w Rosji, miały stanowić wymarzony model naszego demokratycznego państwa? Już dziś niezawisłe sądy mogą orzekać, że nazywanie prezydenta chamem jest realizacją wolności słowa, zaś doszukiwanie się KPP-owskich rodowodów uwłacza ich posiadaczom. Sądzę, że w dalszej przyszłości takie sądy mogą dość łatwo pogodzić się z wykonywaniem zaleceń ewentualnego jedynowładcy.
Zaniepokoił mnie również pomysł, żeby ewentualne straty wywołane zamieszkami pokrywali organizatorzy demonstracji. Pozbawiałoby to całkowicie niezamożne organizacje prawa do wolności zgromadzeń. Wystarczy, że obywatele płacą podatki, a policja, która z tych podatków jest opłacana, powinna zapewnić bezpieczeństwo. Jeśli się jej to nie uda, to odpowiedzialność ponosi państwo i to jest koszt demokracji. W przeciwnym wypadku każda struktura organizująca manifestację mogłaby zostać doprowadzona do ruiny przez kilku prowokatorów, których policja nie będzie potrafiła złapać wysłanych przez konkurentów bądź samo państwo. Prawo do zgromadzeń to jedno z podstawowych praw obywatelskich i powinniśmy go z całą konsekwencją bronić.



Autor był senatorem kilku kadencji. Aktywnie działał w antykomunistycznej opozycji w okresie PRL, jest kawalerem Orderu Orła Białego.

Nasz Dziennik 19-20 listopada 2011

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz