czwartek, 29 grudnia 2011

Joseph Nitchthauser - Brazylijski Żyd broni Polaków przed oszczercza kampania nienawiści...
























Joseph Nitchthauser - Brazylijski Żyd broni Polaków przed oszczercza kampania nienawiści...

Napisany przez Joseph Nitchthauser, z 11-04-2010 10:29


Polska, proszę Pana...
Chodzi o to, że myśmy im (nazistom) pomagali. Ja to powiedziałem dla telewizji brazylijskiej. Ja się nie boję nikogo. Szczególnie nie boję się Żydów. Jestem Żydem, umrę Żydem. Polska była jedynym z siedemnastu krajów, które naziści zajęli, republik, monarchii, który nie dostarczył ani jednego essesmana, ani dobrowolnie, choćby jednego żołnierza do Wehrmachtu. Wszystkie inne kraje dostarczyły.
Ukraińcy, Litwini - byli gorsi jak essesmani niemieccy. SS holenderskie - było jeszcze gorsze. Dania - ten piękny kraj, który uratował prawie wszystkich swoich Żydów, dostarczał kontyngenty SS. Francja - była jedynym krajem z krajów okupowanych, w którym Żydów francuskich NIE wyaresztowali Niemcy. Zrobiła to policja francuska bez żadnego ponaglania i rozkazu niemieckiego. A nie mówi sie o tym jak myśmy, Żydzi pomogli nazistom nas zniszczyć.
W Oświęcimiu prawie wszyscy znajdujący się tam essesmani byli ranni i przysyłani z różnych frontów. Aby zagazować, a potem spalić, czasem 10 tysięcy, czasem 20 tysięcy ludzi dziennie, potrzeba było paręset osób aby przy tym strasznym procederze pracowali.
SS-mani prawie co dwa tygodnie wybierali spośród więźniów żydowskich mocnych, zdrowych mężczyzn, grupę trzystu do pięciuset ludzi, którzy byli przydzielani do pracy w krematoriach i komorach gazowych. Po trzech tygodniach taka grupa szła do komory gazowej, a esesmani wybierali nową.
Nigdy według mojej wiedzy i badań, ja do dnia dzisiejszego jeszcze badam problem Holokaustu, nie znalazłem żadnego przypadku, aby ktokolwiek, chociaż jeden Żyd powiedział - nie - ja nie będę pracował przy tym! Co ryzykował? - tylko tyle, że by go od razu zastrzelili. Ci wszyscy, co pracowali w tych komandach, wiedzieli że umrą, że nie będą do końca wojny pracować w krematorium, ładować trupy do pieców, czy wyrywać złote zęby z zagazowanych ludzkich zwłok i ładować je na wózki, aby dowieźć do krematorium.
Na polach pracowali Polacy, w fabrykach więcej pracowało Ukraińców, bo Polacy nie chcieli pracować solidnie i Niemcy nigdy nie wiedzieli, co oni wymyślą i zrobią im na złość. Żydów zmuszono oczywiście, aby pracowali w krematoriach i komorach gazowych! Ale można było nie chcieć! Chciało się uratować życie, tylko na jakieś dwa tygodnie?
Tak samo w gettach! Przecież Gettami administrowali Żydzi. Byli tam żydowskie władze, żydowska policja wykonująca polecenia niemieckie. To nie Polacy pomagali Niemcom wyznaczać Żydów do transportów - to robili Żydzi. To nie Polacy pilnowali niemieckiego porządku w gettach, ale Żydzi. Nie znam przypadku, aby Żydzi administrujący gettem, odmówili wykonania niemieckiego polecenia. Przecież za to groziło tylko zabicie i to tylko jednej osoby, a nie całej rodziny, jak groziło to Polakom za pomoc Żydowi, a Polacy to robili. Ja jak coś robię, to robię aż do końca i nic nie mówię, na co nie mam 100% dowodów. Ja mam tutaj dokument, który został opublikowany w prasie żydowskiej, tutaj, w Brazylii. W "Redzenia Judaika" - Żydzi amerykańscy nie zrobili prawie nic, aby ratować Żydów europejskich przed zagładą.
Ten, co to napisał, to nie był idiota - to był Żyd, który doskonale wiedział co i dlaczego pisze. Nazywał się Oskar Minc. On jeszcze żyje, jest na emeryturze. A co zrobiły inne rządy jeszcze przed 1939 rokiem? Anglicy zamknęli bramy. Delegacji żydowskiej, która udała się do Australii z prośbą o wpuszczenie tam Żydów europejskich, powiedziano, ze nie mają tam żadnych problemów rasowych i nie chcą ich też importować z Europy. Zamknęli drzwi dla Żydów.
A wie pan, który kraj otworzył swoje granice wtedy dla Żydów? Nie wie pan?
POLSKA, proszę pana.Francja wpuściła nieliczną grupę uchodźców. Polska otworzyła zupełnie granice. Ja nie wiem, dlaczego dyplomacja Polska o tym zupełnie nie mówi. Jak nie wiedzą - to mogą mnie zawołać jako świadka.

Polecamy: POLSKA NIKOMU NIC NIE JEST WINNA

Wywiad:
Wywiad przeprowadzony przez Juliusza Osuchowskiego z Josephem Nichthauserem
Brazylijski Żyd broni Polaków przed oszczercza kampania nienawiści
Polska, proszę Pana
Skąd, proszę Juliusz Osuchowski: Pana bierze się opinia, ze Polacy są antysemitami. Kto te opinie rozgłasza. Czy inaczej propaguje ja na cały świat?

Joseph Nitchthauser: Proszę Pana! Polski antysemityzm to jest straszne głupstwo. Ja tu wałcze z moimi żydami o to. Ja tu byłem przez osiem lat prezydentem Federacji Żydowskiej i zawsze z nimi walczyłem. Pokolenie które się tutaj urodziło, zostało nauczone przez swoich rodziców, którzy urodzili się w Polsce, ze Polak to antysemita. Ja przeżyłem Oświęcim i inne obozy koncentracyjne, tylko dlatego, ze nauczyłem się spawać. Nauczyłem się od razu jak tylko mnie wzięli do obozu. Był to mały obóz na Górnym Śląsku niedaleko Katowic jakieś 50 kilometrów od nich i tam ja się nauczyłem spawać i acetylenem i elektrodami elektrycznymi. Ja lubiłem spawać, byłem dzieckiem, nie zdawałem sobie sprawy z tego, ze pracuje dla nazistów i to mnie chyba uratowało. Pracowałem do końca jako spawacz.
W Oświęcimiu było to komando 21, nazywało się "kraftwerke", byli w nim tylko spawacze. Jakieś 300 ludzi, sami spawacze. Tego komanda nikt nie ruszał. Nigdy mnie nie bili, gdyby nie amerykańska bomba, która Amerykanie potraktowali fabrykę w której pracowało 98% więźniów, a podmuch wybuchu wyrzucił mnie na zewnątrz budynku i rozwalił mi uszy to i z wojny wyszedłem cało.
Chodzi o to, ze myśmy im (nazistom) pomagali. Ja to powiedziałem dla telewizji brazylijskiej. Ja się nie boje nikogo. Szczególnie nie boje się żydów. Jestem żydem, umrę żydem, mój ojciec był żydem; religii nie praktykuje żadnej, ale tez nie jestem ateista. Na drzwiach mam symbol żydowski, który maja na drzwiach wszyscy praktykujący żydzi, to na pamiątkę mojego ojca i matki, oni byli religijnymi, praktykującymi żydami.
Polska była jedynym z siedemnastu krajów, które naziści zajęli, republik, monarchii, który nie dostarczył ani jednego esesmana, ani dobrowolnie, choćby jednego żołnierza do Wehrmachtu.
Wszystkie inne kraje dostarczyły.
Ukraińcy - byli gorsi, jak esesmani niemieccy.
SS holenderskie - było jeszcze gorsze.
Dania - ten piękny kraj, który uratował prawie wszystkich swoich żydów, dostarczał kontyngenty SS.
Francja - była jedynym krajem z krajów okupowanych, w którym żydów francuskich, a było ich 400.000, nie wyaresztowali Niemcy. Zrobiła to policja francuska bez żadnego ponaglania i rozkazu niemieckiego. Znała ona wszystkie adresy i sami ich wyaresztowali. W Paryżu najpierw trzymano ich na welodromie De Wer skąd przewozili ich do Dani a z stamtąd, francuskie pociągi z francuska obsada zawoziły ich od Oświęcimia.
To, o czym się nie mówi, chyba jest ważniejsze, niż. to, o czym się mówi. A nie mówi się o tym jak myśmy, żydzi pomogli nazistom nas zniszczyć.
Jakieś dwa tygodnie temu zostałem zaproszony przez telewizje, aby właśnie mówić o tym. Zawiadomiłem kilka osób aby oglądali te moja pogadankę. W zasadzie bez żadnego specjalnego przygotowania opowiedziałem Brazylijczykom jak to było, co się naprawdę działo i co się stało. W Oświęcimiu nie było dość Niemców aby nas pilnować. Prawie wszyscy znajdujący się tam esesmani byli ranni i przysyłani z rożnych frontów.
Aby zagazować, a potem spalić, czasem 10 tysięcy, czasem 20 tysięcy ludzi dziennie, potrzeba było paręset osób aby przy tym strasznym procederze pracowali. SS-mani prawie co dwa tygodnie wybierali spośród więźniów żydowskich mocnych, zdrowych mężczyzn, grupę trzystu do pięciuset ludzi, którzy byli przydzielani do pracy w krematoriach i komorach gazowych. Po trzech tygodniach taka grupa szła do komory gazowej, a esesmani wybierali nowa.
Nigdy według mojej wiedzy i badań, a ja do dnia dzisiejszego jeszcze badam problem Holokaustu, nie znalazłem żadnego przypadku, aby ktokolwiek, chociaż jeden żyd powiedział - nie - ja nie będę pracował przy tym! Co ryzykował? - tylko tyle, ze by go od razu zastrzelili. Umrzeć by musiał, albo zastrzelony, albo zagazowany, bo Niemcy oszczędzali kule.
Gdyby tak się stało, Niemcy nie mogli by tego zrobić, co zrobili. Po prostu nie mieli dosyć ludzi, by ta machina funkcjonowała, gdyby nie komanda żydowskie, które zaprzęgnięto do machiny śmierci.
Ci wszyscy, co pracowali w tych komandach, wiedzieli, ze umrą, ze nie będą do końca wojny pracować w krematorium, ładować trupy do pieców, czy wyrywać złote zęby z zagazowanych ludzkich zwłok i ładować je na wózki, aby dowieźć do krematorium.
Niemcy nie mieli ludzi, nie mieli mężczyzn. Na polach pracowali Polacy, w fabrykach więcej pracowało Ukraińców, bo Polacy nie chcieli pracować solidnie i Niemcy nigdy nie wiedzieli, co oni wymyśla i zrobią im na złość.
Jeńcy - ci wszyscy: Amerykanie, Anglicy, Nowozelandczycy, Australijczycy - pracowali przy torach kolejowych, i tak dalej. Niemców do pracy nie byo, a do pilnowania tez malo. Zydow zmuszono oczywiscie, aby pracowali w krematoriach i komorach gazowych! Ale mozna bylo nie chciec! Chcialo sie uratowac zycie, tylko na jakies dwa tygodnie?
Tak samo w gettach! Przeciez Gettami administrowali zydzi. Byli tam zydowskie wladze, zydowska policja wykonujaca polecenia niemieckie. To nie Polacy pomagali Niemcom wyznaczac zydow do transportow - to robili zydzi. To nie Polacy pilnowali niemieckiego porzadku w gettach, ale zydzi.
Nie znam przypadku, aby zydzi administrujacy gettem, odmowili wykonania niemieckiego polecenia. Przeciez za to grozilo tylko zabicie i to tylko jednej osoby, a nie calej rodziny, jak grozilo to Polakom za pomoc zydowi, a Polacy to robili.
Zydzi amerykanscy wiedzieli doskonale, co sie dzieje z zydami europejskimi, zarowno przed 1939 rokiem jak i w czasie wojny. Ja jak cos robie, to robie az do konca i nic nie mowie, na co nie mam 100% dowodow. Ja mam tutaj dokument, ktory zostal opublikowany w prasie zydowskiej, tutaj, w Brazylii.
W "Redzenia Judaika" - to czasopismo jest drukowane w Sao Paulo - w tym to wlasnie pismie zostal dosc dyskretnie zreszta opublikowany artykul glownego jej redaktora, w ktorym napisal on, zezydzi amerykanscy nie zrobili prawie nic, aby ratowac zydow europejskich przed zaglada. Powod? Obawiali sie konkurencji przy pracy. Ten, co to napisal, to nie byl idiota - to byl zyd, ktory doskonale wiedzial co i dlaczego pisze. Nazywal sie Oskar Minc. On jeszcze zyje, jest na emeryturze.
A co zrobily inne rzady jeszcze przed 1939 rokiem?Anglicy zamkneli bramy.
Delegacji zydowskiej, ktora udala sie do Australii z prosba o wpuszczenie tam zydow europejskich, powiedziano, ze nie maja tam zadnych problemow rasowych i nie chca ich tez importowac z Europy. Zamkneli drzwi dla zydow.
A wie pan, ktory kraj otworzyl swoje granice wtedy dla zydow? Nie wie pan? POLSKA, prosze pana.
Ja jestem swiadkiem, jak bylo w tym malenkim miasteczku Andrychowie. Wie pan gdzie jest Andrychow?



Juliusz Osuchowski: Naturalnie, ze wiem.

Joseph Nitchthauser: Tak? Dzisiaj jest to duze miasto. Przed wojna bylo to male miasteczko 5.000 mieszkancow. Tam prosze pana nic nie bylo. Byla tylko taka fabryczka Bracia Czeczowiczka. Andrychow wowczas byl niedaleko granicy. Pewnego dnia zobaczylismy, jakies trzy, cztery miesiace przed wybuchem wojny, furmanki, ktore jechaly na Wadowice. Niektore zatrzymaly sie w Andrychowie. Byli to zydzi niemieccy, ktorym jeszcze Hitler zezwolil opuscic teren niemiecki i udac sie, gdzie tylko chca. Wtedy Francja wpuscila nieliczna grupe uchodzcow. Polska otworzyla zupelnie granice. Ja nie wiem, dlaczego dyplomacja Polska o tym zupelnie nie mowi. Jak nie wiedza - to moga mnie zawolac jako swiadka. Ja z tymi zydami niemieckimi rozmawialem. Ja juz wtedy mowilem calkiem niezle po niemiecku.
Moj ojciec urodzil sie w Niemczech pod Gliwicami i w domu z dziecmi mowil po polsku i po niemiecku, tak jak prawie wszedzie na Slasku. Ludzie miedzy soba mowili troche po polsku, troche po niemiecku.

Juliusz Osuchowski: Pare lat temu w Waszyngtonie zostalo otwarte muzeum Holokaustu zydow w czasie drugiej wojny swiatowej w Europie. Jeden z moich znajomych nazwal je Muzeum Wstydu zydow amerykanskich.
Joseph Nitchthauser: Swiete slowa, prosze Pana. To jest naprawde muzeum wielkiego wstydu zydow z USA. Ludzie, ktorzy nic nie zrobili, aby pomoc innym ludziom, zwlaszcza, gdy trzeba bylo ratowac zycie ludzkie, najchetniej obwiniaja innych o grzech zaniechania. Tak, innych! Bardzo latwo jest pokazac na innych i ich obwinic, nie mowiac nic o sobie, lub o swej rodzinie. Dzis w USA zydzi chca zapomniec, chce sie sie wybielic srodowisko tamtejszych zydow od grzechu zaniechania w stosunku do ich braci w ogarnietej straszna wojna Europie. Bardzo jest wygodna pozycja do obrony podnoszenie krzyku o antysemityzm.
Byl Pan moze w Izraelu?

Juliusz Osuchowski: Nie

Joseph Nitchthuser: A to szkoda. W Jerozolimie jest slynne muzeum zwane Jad Ba Sen. Obok tego muzeum jest taka aleja gdzie sa drzewa. Na kazdym drzewie jest tabliczka. Na tabliczkach sa nazwiska rodzin i ludzi nie-zydow, ktorzy w czasie okupacji uratowali zycie zydom. I wie Pan co? Tam sa prawie tylko polskie nazwiska! Tam stoja te tabliczki. Do dzisiejszego dnia nikt ich nie wyciagnal. A zydow w Polsce bylo duzo, w niektorych miasteczkach bylo ich prawie 90%, a calym kraju w gruncie rzeczy to wynosilo w stosunku do calej ludnosci jakies 15%.
Jak sobie mozna wyobrazic Francje ktora ma jakies 60 milionow ludzi. Dzisiaj zydow we Francji jest niewielu, a jak wielki jest tam antysemityzm obecnie. Wystarczy tylko maly ogien z zapalki, aby wybuchla rasistowska awantura. A co by bylo jak by tam teraz bylo 15% zydow, tak jak w Polsce przed wojna. To znaczy ile? 9 milionow zydow we Francji.
Nikt ze srodowiska zydow w USA slowem nie wspomina o tym, ze Polska byla jedynym krajem na swiecie, gdzie zyd mieszkajacy, urodzony w niej, nie byl zmuszany do mowienia po polsku. Nie bylo nawet takiego prawa, ktore zobowiazywaloby zyda do znania oficjalnego jezyka, jakim byl jezyk polski.
Wiec gdzie ten antysemityzm polski? Prosze pomyslec o wolnej republikanskiej Francji, w ktorej okolo 15% ludzi nie mowilo by po francusku. Czy w kolebce wolnosci, USA gdzie 15% obywateli nie mowilo by po angielsku, czy o Brazylii. Ludzie mowia, ale nie wiedza o czym mowia, nie rozumieja slowa ntysemityzm, swoje slabosci przypisuja innym: to nie my, to oni.
W Brazylii jest dyskryminacja w stosunku do czarnych, bo widzi sie ich inna skore. Nie wolno tu jednak nikomu powiedziec np. "ty jestes zydem parszywym". Jest prawo, ja ksiazke z nim mam tutaj na biurku, kto je lamie idzie od razu do wiezienia - mowi Joseph Nitchthauser w obszernym wywiadzie udzielonym panu Juliuszowi Osuchowskiemu. - Nie ma w takim wypadku "habeas corpus", czyli wypuszczenia za kaucja. Ryzykuje sie od dwoch do pieciu lat wiezienia, ale w wielu wypadkach to tylko teoria.
Naturalnie prawnie dyskryminacja i rasizm jest tu zabroniony, ale faktycznie on jest, na szczescie, nie wszedzie. Dyskryminacja w stosunku do zydow jest slaba, bo oni tu juz nie sa handlarzami. Jednak sa przypadku i nietolerancji w stosunku do zydow.
A dlaczego o to pytalem w telewizji? Ja sie zapytalem w telewizji, kim jest Dawid Wilbernstain, ktory jest mezem corki naszego prezydenta F. H. Cardozo. Czy byle jaki zyd w Polsce nazywal sie Dawid Wilbernstain? Ten ziec naszego prezydenta ma ladna gebe, wyglada jak aktor filmowy, jemu nikt nie odwazy sie powiedziec, ze jest zydem.
Ja rzadko mowie po polsku, bo obecnie tu w Belo Horizonte jest bardzo malo Polakow. Mowie tak jak mowie do dzisiejszego dnia, to miedzy innymi dlatego, ze przez dlugi czas tlumaczylem dla wojska. Jak Ojciec Swiety Jan Pawel II objal pontyfikat w Watykanie, to wtedy II sekcja wojska, ta anty-szpiegowska zaczela mu posylac wiadomosci o sytuacji kosciola w Brazylii. Ale Ojciec Swiety nie odpowiadal. Pewnego dnia zwrocili sie do mnie.
Ja publikowalem tutaj w gazecie, ze dostalem blogoslawienstwo od Ojca Swietego. To jest inna historia, bo moja siostra nieboszczka byla jego kolezanka. Tylko ja sie urodzilem w Bielsku, a cala moja rodzina jest z Wadowic. Moja siostra, ktora zmarla cztery lata temu, byla kolezanka Ojca Swietego. Ona urodzona byla w 1920 roku w grudniu, a Ojciec Swiety w 1920 roku w maju. A w Wadowicach wtedy byla tylko jedna szkola podstawowa wiec oni chodzili do niej razem do jednej klasy. Pewnego dnia ja napisalem do Ojca Swietego, bo siostra nie chciala, wstydzila sie. Napisalem, ze moja siostra Fela byla kolezanka Waszej Swiatobliwosci. W miesiac potem otrzymalem odpowiedz. W jakiej postaci? Fotografii w kolorach, mam ja tam na scianie nad biurkiem w pokoju gdzie daje lekcje. Jest to podobizna Ojca Swietego, a z tylu wlasna reka napisane blogoslawienstwo - "Niech was Bog Wszechmogacy blogoslawi w Imie Ojca i Syna i Ducha Swietego Amen" - Jan Pawel II.
Ja mam przyjaciela do dnia dzisiejszego tu w naszej gazecie, patrz - powiedzialem - dostalem blogoslawienstwo od Ojca Swietego. No to ja to opublikuje. No i opublikowal. Wojsko to przeczytalo. Pewnego dnia dostalem zaproszenie, zeby do nich przyjsc do czwartego pulku piechoty. Tam poprosili mnie o tlumaczenie jednej stronicy. Oni dali takie krotkie wiadomosci o kosciele w calej Brazylii. To bylo dla mnie zupelnie latwe. Przetlumaczylem, a oni poslali. Otrzymali odpowiedz po raz pierwszy, ale po polsku, podpisana przez ksiedza Dziwisza. Czy go Pan zna?
Juliusz Osuchowski: Tak, wiem kto to jest, ale nie znam go osobiscie.
Joseph Nitchthauser: A ja go znam osobiscie. On mnie zaprowadzil pozniej, jak sie ozenilem, moja pierwsza zona zmarla, to sie ozenilem z Marta. I zrobilem jej niespodzianke. Pojedziemy do Europy - powiedzialem - i zostaniemy przyjeci przez Ojca Swietego. Jest tu fotografia. Tak, widzialem ja. Byla to dla nas tylko audiencja, ale tak sie tam cos podzialo. Ksiadz Dziwisz powiedzial: no, dzisiaj jeszcze musze przyjac wiecej ludzi, przyjda jeszcze trzy parki i one beda razem z wami. I przyszli, ale Ojciec Swiety mowil tylko ze mna. Po polsku! A pozniej ksiadz Dziwisz nas odprowadzil z biblioteki Ojca Swietego az na sam dol. Tam pocalowalem go w reke. Bylo bardzo ladnie.
Ostatnio publikowali tutaj dokument, ze Watykan prosi o przebaczenie i tak dalej, ze katolicyzm nie zrobil dosyc dla zydow. Ja uwazam, ze nawet nie potrzebowali isc tak daleko. Nikt nie mogl nic zrobic dla zydow. Nikt! To byla ta tragedia. Nikt, ani Ojciec Swiety, ani ksieza, ani nikt. Pomimo wszystko jednak robili. Ja nie rozumiem, dlaczego Watykan musial prosic o przebaczenie? Przede wszystkim Papiez Pius XII zrobil co mogl. Jesli by zrobil wiecej, to by poslano tam dwoch esessmanow i by go tam zastrzelili w Watykanie i nikt by nawet nie gwizdnal. Nikt by nic nie mogl zrobic.
Tu, w Belo Horizonte, jest jedna rodzina, zreszta bardzo starych ludzi, zydow niemieckich, ktorzy uciekli z Niemiec, przeszli do Wloch i w 1942 roku, w pelnej wojnie, otrzymali paszporty Watykanu i przyjechali do Brazylii. W pelnej wojnie, prosze Pana! Tutaj mieszkaja, a w Sao Paulo jest wiele takich rodzin. Slyszal Pan na pewno o swietym Maksymilianie Kolbe? Ja zostalem przywieziony do Oswiecimia w cztery miesiace po jego smierci. Jeszcze sie duzo mowilo o nim. Ja juz trzy razy bylem w telewizji i trzy razy opowiadalem o swietym Maksymilianie Kolbe. Zawsze bylem przejety tym. Nie moglem zrozumiec, jak mozna sie poswiecic tak dalece za drugiego czlowieka, ktorego nawet nie znal. On tylko slyszal, ze ten porucznik powiedzial "o, moja zona, moje dzieci", bo zostal wyznaczony zeby poszedl do tej celi glodowej. A ksiadz Kolbe wyszedl z szeregu, nie? I powiedzial: "Ja chce isc". I poszedl.
Ja otrzymalem dokumenty - z Polski dokumenty, z Niepokalanowa - gdzie sie przypuszcza, dlaczego on zostal zaaresztowany. Bo zostal zaaresztowany calkiem zwyczajnie przez gestapo. Przyjechali do klasztoru i zabrali go. Najpierw poslali go do Pawiaka w Warszawie, a potem do Oswiecimia. Wiec miedzy innymi przypuszcza sie, ze ofiarowali mu obywatelstwo niemieckie, przypuszczajac ze Kolbe jest pochodzenia niemieckiego. Oni nie przyjal. W swoich kazaniach on zawsze dawal do zrozumienia, bo byl czlowiekiem bardzo inteligentnym, ze to nie jest w porzadku to co robia z Polakami, zydami i innymi narodami nazisci. On dal osobiscie rozkaz, polecenie - o czym duzo Polakow nie wie do dnia dzisiejszego, ja to mowie nie od siebie, ja mam dokumenty - aby otworzyc drzwi wszystkich klasztorow reguly franciszkanskiej, on byl franciszkaninem, aby przyjac Polakow i zydow, ktorzy zostali przez nazistow wyrzuceni z Pomorza. Jak on dal ten rozkaz, to w miesiac potem przyjechalo po niego auto i tak sie skonczylo.
No to jak mozna mowic, ze nie pomagali. Nawet Francuzi, ktorzy sami wydali Niemcom wszystkich swoich zydow, pomagali. Nie na tyle co Polacy, ale pomagali. Dzisiejszy arcybiskup Paryza, od ktorego tutaj mam list, zaraz go pokaze, Jan Maria Lustinger urodzony jest we Francji, ale jego rodzice byli zydami z Bielska, z mojego miasteczka. Miasteczka, w ktorym ja sie urodzilem. Oni pojechali do Francji juz w 1925 roku. Dzisiejszy Kardynal Lustiger urodzil sie w 1926 roku i cala jego rodzina i on tez byli normalnymi zydami. Nie wszyscy we Francji byli i sa radzi z tej Papieskiej decyzji.
Po wkroczeniu Niemcow do Francji, Francuzi zlapali jego rodzicow. Lustigera i jego starszego brata nie zlapali, gdyz schowali sie oni gdzies w piwnicy. Obu tych chlopcow - to byly prawie ze jeszcze dzieci - wzieli dobrzy ludzie do gor nad granice ze Szwajcaria i tam uratowali sie u gorali francuskich. W miedzyczasie Lustiger poprosil o chrzest. Przechrzcil sie na katolicyzm, jego brat nie. Jak skonczyl 16-16 lat powiedzial: "ja chce byc ksiedzem". I dzisiaj jest kardynalem. Brat jego jest w Izraelu, mieszka w jednym kibucu. Nie wszyscy we Francji byli i sa radzi z tej Papieskiej decyzji. Ale nie mozna bylo ratowac. Za ratowanie zyda, za danie mu talerza zupy, na terenie tylko Polski, jezeli Niemiec zlapal, mogl zastrzelic, od razu na miejscu i zyda i Polaka jezeli chcial. Oni mieli wladze nad smiercia i nad zyciem we wszystkich panstwach, ktore oni zajeli. Oni byli wszechwladni. Tak, ze nie bylo mozliwosci, trzeba bylo miec bardzo duzo odwagi, zeby pomoc zydowi.
Polske i Polakow zawsze bronie, bo tak mnie rodzice nauczyli. I tak jak analizowalem dzisiaj, a mam na karku juz siedemdziesiat lat. Nie zmienilem opinii, bo wiem, ze jest wielka niesprawiedliwoscia jezeli mowi sie tak zle o Polakach.

Juliusz Osuchowski: Kim byli Pana Rodzice?

Joseph Nitchthauser: Moj ojciec mial furmanke i sanie i dwa konie. Jezdzil do Jaworzna do kopalni. Bral tam wegle zapakowane w worki, nie sprzedawal ich, tylko rozwozil. Nie tylko dla zydow, ale tez dla Polakow. I z tego utrzymywal cala rodzine - bardzo marnie.
Juliusz Osuchowski: Ten prosty czlowiek, woznica, Pana Ojciec, polski zyd nauczyl Pana patriotyzmu polskiego?
Joseph Nitchthauser: Tak. Mial brode nie taka dluga, ale taka jak ja. Ja mam brode nie dlatego, ze jestem zydem. Dwa lata temu pracowalem na rzecz jednego kandydata na burmistrza miasta w czasie wyborow. Wtedy wszyscy w naszym komitecie zapuscili brody, bo nasz kandydat nosil brode. Moge powiedziec, ze moj ojciec byl dosc poboznym zydem. Chodzil do boznicy - w kazda sobote rano. I bral mnie za reke, bral mojego brata, bylo nas piecioro, trzech synow i dwie corki, i prowadzil do boznicy. Ojciec nigdy nam nie mowil, ze mamy zle mowic o Polsce. On nam zawsze mowil, ze tu w Polsce, jest nasze miejsce i my mamy szanowac ten kraj.
Moj brat sluzyl w wojsku polskim w 1939 roku. Gdy wojna wybuchla, znalazl sie na najpierwszej linii frontu, bo sluzyl na samej granicy z Niemcami. Przeszedl z wojskiem cala kampanie wrzesniowa. On byl dobrym polskim podoficerem. Zginal w gettcie w Tarnowie wraz ze swa zona. Do naszego domu przychodzili sasiedzi i razem z ojcem pili. Oni, Polacy, wiecej rozmawiali z nim po niemiecku niz po polsku. Rozmawiali o wszystkim. O tym, co sie dzialo wokol nas i o sprawach waznych. Ja ubostwialem przysluchiwac sie tym rozmowom. Zawsze wracam pamiecia do domu mojego ojca i zawsze chcialem to co zostalo z mojego dziecinstwa tam pokazac mojej corce.
Jak uskladalem troche pieniedzy, a moja corka wtedy studiowala w Anglii, ona miala 18 lat. Pojechalem do Anglii, zabralem ja i powiedzialem: "zobaczysz gdzie twoi dziadkowie mieszkali".Ona miala tydzien wakacji na uniwersytecie w Cambridge. Zawiozlem ja wszedzie, gdzie ja spedzilem moje dziecinstwo i gdzie zyla cala moja rodzina. Zydowska rodzina, ktora bardzo kochala i szanowala Polske i Polakow. To bylo bardzo wzruszajace byc tam skad wyszedlem i spotkac sie po latach ze znajomymi, ktorzy jeszcze w tych miejscach sie znalezli. To bylo wielkie przezycie, a oni wszyscy byli tacy serdeczni i tak bliscy, tak bardzo goscinni - prawdziwi starzy znajomi - Polacy.






Prezydent Izraela: Wykupujemy Polske, Wegry i Rumunie!





czwartek, 22 grudnia 2011

Eliot i Zahradníček – poeci, którzy nie bali się śmierci


Cisza i ból


Wojciech Wencel
Eliot i Zahradníček – poeci, którzy nie bali się śmierci
Cisza  i ból Wojciech Wencel
Niedługo przed Bożym Narodzeniem przypominam sobie wiersz Thomasa Stearnsa Eliota o trzech mędrcach ze Wschodu, którzy wyruszyli w dziwną podróż, wpatrzeni w gwiazdę sunącą po niebie. Żeby zyskać nowe życie, musieli doświadczyć we własnym ciele śmierci „starego człowieka”. Wiele lat po powrocie do swego królestwa jeden z nich wspomina: „Dokąd nas wiodły wszystkie te drogi – do/ Narodzin czy do Śmierci?/ (...) Widziałem narodziny i śmierć,/ ale myślałem, że różnią się; te Narodziny były dla nas/ ciężką i gorzką agonią, jak Śmierć, nasza śmierć”. Świadkom Chrystusa trudno jest żyć „w starym porządku, z obcymi ludźmi, którzy czczą własnych bogów”. Droga do zimowego Betlejem oczyściła ich z dawnych przyzwyczajeń i nauczyła nieustannego wyrzekania się własnego „ja”. Ilekroć czytam ten wiersz, myślę o Janie Zahradníčku – wielkim czeskim poecie, który zrealizował chrześcijański ideał w praktyce.
Historia literatury zna niewielu twórców, którzy tyle wycierpieli od władzy i znosili to cierpienie z pokorą. Między Eliotem a Zahradníčkiem jest taka różnica jak między Zachodem a Europą Środkową lub między angielskim słowem poet a czeskim básník. Ojciec urodzonego w USA Eliota był zamożnym przemysłowcem, absolwentem Uniwersytetu im. Washingtona w St. Louis, a jego dziadek założycielem i rektorem tej uczelni; ojciec Zahradníčka był rolnikiem i oberżystą w maleńkiej morawskiej wiosce. Pierwszy z poetów spędził większość życia w arystokratycznych salonach, drugi w wilgotnych więziennych celach. Książki jednego wydawano w sporych nakładach i tłumaczono na języki obce, książki drugiego niszczono albo konfiskowano przed drukiem. Kiedy w 1948 roku Eliot odbierał Literacką Nagrodę Nobla, jego czeski kolega po piórze był już obiektem prasowej nagonki, która w tym samym roku doprowadziła do zamknięcia redagowanego przezeń miesięcznika „Akord”, a trzy lata później – do osadzenia poety w więzieniu. „Oskarżony (…) pochodzi z kułackiej rodziny. Po ukończeniu wydziału filozoficznego został poetą, który w wyrafinowanej formie propagował najbardziej reakcyjne poglądy Watykanu. Oskarżonemu (…) solą w oku był socjalizm i postęp, poprzez swoje zapatrywania ujawnił się jako watykański sługus, podziwiający feudalizm i nienawidzący klasy robotniczej” – brzmiały zarzuty w sfingowanym procesie „zielonej międzynarodówki”, w którym skazano całą grupę intelektualistów katolickich.
O Eliocie też pisano wówczas w podobnym duchu, tyle że w krajach komunistycznych. „Z wściekłym psem nie należy bawić się w pogawędki – przestrzegał polski prozaik Tadeusz Borowski. – Wściekły pies może ugryźć śmiertelnie. Wściekłego psa poezji kapitalistycznej trzeba izolować; sam zdechnie w konwulsjach, wyprzedzając swą klasę. Eliot jest świadomym prowokatorem, piewcą obskurnego średniowiecza, heroldem imperializmu i – chwałą faszyzmu (…)”. W Anglii, swej drugiej ojczyźnie, poeta cieszył się zasłużoną popularnością i spokojnie pracował jako redaktor w prestiżowym wydawnictwie Faber & Faber. Zahradníčkowi przypadło w udziale trzynaście lat więzienia, później wyrok zamieniono na dziewięć lat. Co prawda, autor „Pieśni o winie” wyszedł na wolność w 1956 roku, ale tylko po to, by pożegnać swoje dwie – zmarłe wskutek zatrucia grzybami – córki. Mimo pierwotnych zapewnień władzy, że nie wróci już do celi, wkrótce został aresztowany i spędził w więzieniu kolejne cztery lata. Ale w biografiach i sylwetkach obu twórców są też elementy wspólne. Obaj przyszli na świat w wielodzietnych rodzinach (Anglik miał sześcioro rodzeństwa, Czech aż szesnaścioro!), a oglądając ich fotografie, trudno oprzeć się wrażeniu, że byli do siebie bardzo podobni. Zahradníček – wskutek doznanego w dzieciństwie upadku ze strychu – przez całe życie nosił znamiona kalectwa. Niski, garbaty, z uszkodzonym kręgosłupem, często poruszał się na wózku. Eliot aż do śmierci zachował postawę wyprostowaną, godną angielskiego gentlemana… Ale te twarze! Oprócz oczywistej zbieżności rysów jest w nich jakieś wspólne skupienie, podkreślone powściągliwym, męskim uśmiechem. Jakby odbijało się w nich to, co najważniejsze w obu biografiach: dramat i wiara.
Choć niełatwo wyobrazić sobie bardziej dramatyczne losy niż historia Zahradníčka, również w życiu Eliota znajdziemy wiele trudnych doświadczeń, choćby małżeństwo z cierpiącą na schizofrenię Vivien High-Wood (swoją drogą, perypetie miłosne obu poetów mogłyby posłużyć jako kanwa fascynujących melodramatów, rozgrywających się poza wzrokiem tłumu – między Bogiem, mężczyzną i kobietą). Wobec swoich historii Eliot i Zahradníček stawali jednak w podobny sposób – z pokorą, bez teatralnych gestów, z cichą modlitwą na ustach. I choć niemy heroizm Czecha z pewnością zasługuje na większy podziw, obaj dali swoją postawą świadectwo żywej wiary. I właśnie ta wiara ostatecznie zbliża ich do siebie w strofach wielkiej poezji. To prawda, że Eliot był konwertytą, a Zahradníček mistykiem żyjącym modlitwą od dzieciństwa aż do śmierci. Ale wystarczy porównać „Popielec” i „Cztery kwartety” pierwszego z „La Salette” i „Znakiem mocy” drugiego, by przekonać się, że we wszystkich tych utworach – zresztą podobnych do siebie na poziomie języka i wersyfikacji – rozbrzmiewa ten sam głos. Głos Stworzyciela, który pozwolił artystom kontynuować własne dzieło.

środa, 14 grudnia 2011




BIZANTYJSKI PIES                                                          Waldemar Łysiak MW

„Czasem cień ciąży bardziej niż ciało,
kroki przypominają żołnierza o kulach,
podnoszę rękę na znak,
przyspieszam puls, jakby zraniony
pustką.
Czasem zmieniam się w ślepca,
by na nowo odzyskać widzenie”.

Nikos Chadzinikolau,

wiersz z tomu „Exodus”.





W ateńskim Muzeum Bizantyjskim wisi przedziwna ikona. Święty w bogato zdobionych butach i takimż odzieniu, w czerwonym płaszczu na ramionach, z krzyżem greckim w prawej dłoni i z aureolą wokół głowy. Jest to głowa psa! Nigdy nie widziałem czegoś podobnego, wyjąwszy egipskie wizerunki Anubisa. W podpisie: Święty Krzysztof.
Święty Krzysztof — męczennik zasieczony metalowymi rózgami i spalony za cesarza Decjusza, w roku 250 lub 251. Był olbrzymim mężczyzną (podania mówią, że miał cztery metry wzrostu). Według legendy ukazał mu się Chrystus pod postacią dziecka i kazał się przenieść przez rzekę. Ciężar niesionego wzrastał z każdym krokiem i w końcu stał się tak wielki, że na środku rzeki niosący osunął się w nurt. Wówczas Chrystus ochrzcił go imieniem Christophóros, co oznacza: Niosący Chrystusa.
Od VI wieku zaczęto budować kościoły i klasztory pod wezwaniem św. Krzysztofa i malować jego oblicze. Za Justyniana wizerunek jego znajdował się na górze Synaj.
Przedstawiali go na swoich płótnach Van Eyck, Memling, Rubens, Witz i wielu innych, zazwyczaj kiedy niesie Jezusa. Więc dlaczego ma tutaj głowę psa?
Miałem pod ręką znakomity francuski przewodnik po Grecji pióra Louisa Douceta.
Rozdziałek o sztuce bizantyjskiej w tym kraju. Jest! Jedno zdanie: „Zagadkowa ikona pośród innych”.
Nie miałem wszakże głowy wówczas do rozwiązywania zagadki psiego łba na bizantyjskim malowidle i zapomniałem o nim. Ale ono nie zapomniało o mnie. Powróciło w sercu Grecji, w jednej z najpiękniejszych scenerii, jakich zakosztowałem w swym życiu, wraz z opowieścią o śródziemnomorskiej zemście. Dopiero wtedy zacząłem szukać, prosząc św. Krzysztofa o wsparcie, bo on jest patronem podróżników, poszukiwaczy ukrytych skarbów i tropicieli tajemnic. Ruszyłem tropem „vendetty”, która dojrzewa tylko pod słońcem Południa...
Południowe krańce Europy i północne Afryki. Grecja, Italia, Sycylia, Tunis, Maroko, Algieria. Setki małych wysp jak motyle rozpięte na poduszce Mediterranee. Białe kolumny greckich świątyń, strzaskane tympanony, reliefy antycznych bożków z twarzami wykrzywionymi w męce. Mozaiki–rozmodlone księgi przeszłości, smutne palmy i spalony piach, pustyń. Widmowe karawany i białe burnusy Beduinów. Stada owiec na zielonych przełęczach i pasterskie pieśni, całujące ucho pieszczotliwie jak usta zasypiającej kochanki. Skały–miłośnice wiatru, który przybywa od morza i tańczy na zboczach gór niby szalony pielgrzym. Kobiety, młode, o oliwkowych policzkach, z włosami jak noc bez gwiazd, z oczami, w których utoniesz. Staruszki –— srebrnopomarszczone maski wszechwiedzy, zmęczone drogą, w chustkach czarnych jak włosy, które były, kiedy była młodość. Siedzą na progach domów wpatrzone w wieczność, która zaczyna się tam, gdzie się gubi perspektywa ulicy.
Uliczką w Kasbie przebiega stado zdziczałych psów. Setki ich zostawili Francuzi opuszczając Algierię. Gdy odezwiesz się głośno po francusku, otaczają cię zwartym kołem i patrzą w twarz. Z ich oczu po pyskach spływają łzy. Nikt ich nie pomści, gdyż „vendetta”, która jest pulsem tych krain, wyrównuje tylko ludzkie krzywdy. „Vendetta” to wyraz włoski, pochodzący od łacińskiego „vindicta” (odwet). Rośnie w każdym z krajów otaczających Morze Śródziemne, choć w każdym inaczej się nazywa.
Być może jej istota jest do pojęcia nie tylko dla urodzonych na tej ziemi, lecz tylko dla nich jest czymś tak naturalnym, jak wschód i zachód słońca, i wszystko, co wyssało się z mlekiem matki.
Istotą „vendetty” nie jest gniew, ani czyn, ani ból, ani ofiara, ani przelana krew. Jest nią ciągłość, łańcuchowa kontynuacja, wiecznie ruchome schody, z których nie można się cofnąć i których nie sposób zatrzymać. Tak jak istotą księgi filozoficznej nie jest barwna inkrustacja okładki i szlachetny pergamin, który kartkujemy, lecz zawarta w niej mądrość; i jak istotą świecy nie jest kształt, kolor i stapiający się wosk, lecz światło kłujące mrok; i jak istotą skrzypiec nie są struny, rodzaj drzewa, ani nawet broda Cygana przytulona do instrumentu, lecz melodia, która kroi serce.
„Vendetta” stąpa swoją drogą miarowo i nieubłaganie. Przeszkody, jakie pojawiają się na drodze, mogą opóźnić jej marsz, ale nie mogą jej zatrzymać, gdyż nie sam szlak i jego kształt, lecz ruch jest istotą „vendetty”. Nieubłagana droga krzyżowa wokół kaplic odwetu, w których stają posągi jej bożka — posępnego geniusza fatalizmu.
„Vendetta” jest jak karawana. „Istota karawany objawia się w marszu — pisał Saint–
Exupery w «Cytadeli». — Jeśli przepaść zagrodzi jej drogę, okrąża przepaść; gdy wznosi się na drodze skała, wymija ją; gdy piasek staje się zbyt grząski, szuka gdzie indziej twardszego gruntu, ale wciąż podejmuje poprzedni kierunek. Zdarza się, że umrze przewodnik. Otaczają go, grzebią w piasku. Naradzają się. A potem kto inny obejmuje przewodnictwo. I raz jeszcze podejmują kurs na tę samą gwiazdę. Bo karawana zdąża niezawodnie w kierunku, który nad nią panuje...”
Nad „vendettą” panuje tradycja zakodowana we krwi, a więc zabójstwo nie może tu wywołać szoku — szokiem byłoby zamordowanie tradycji. Gwałtowność samej egzekucji nie zmienia faktu, że podczas wędrówki ku spełnieniu jest „vendetta” korowodem zimnym i opanowanym, jak wpatrzone przed siebie oczy wielbłądów przyzwyczajonych do szlaku i to właśnie różni ją, zemstę śródziemnomorską, zemstę południowca, od jednostkowej, improwizowanej wybuchem nienawiści zemsty człowieka Północy.
„Vendetta” dojrzewa w ciszy, jak natura. Natura przecież także jest okrutna— wszyscy pożerają wszystkich — lecz jej istotą jest powolny rytm biologii i majestatyczny spokój.
Tak właśnie istota „vendetty” wyraża się nie w ciosie nożem lub w naciśnięciu spustu, lecz w konieczności dokonania, w dążeniu do niego, w świadomości nieodwołalnego na kształt nieodwołalnych praw natury. Boga się w to nie miesza.
Oto patrzę w twoją śniadą twarz człowieku tego świata. Czy to na wybrzeżu Bałkanów, czy na Korsyce, czy w małym rybackim porcie Tunisu — zaczyna się zawsze tak samo, całkiem zwyczajnie. Wczoraj, jutro, przed wojną, przed stu laty — zabił ci ojca lub brata, uwiódł siostrę lub córkę, obraził, okradł lub uderzył, nieważne. Zabiłeś go. I już wiesz, że gdy podrzynałeś gardło, krew tamtego była twoją krwią, nożem podpisałeś na jego szyi własny wyrok. Wiesz, że przyjdą. Jego brat, jego syn lub kuzyn, pojutrze, za tydzień, za rok. I odbiorą ci życie.
A ty nie uciekasz za morze. Mógłbyś, lecz to jest twój kraj, twoja ziemia, twój dom, twoje oliwki w ogrodzie, kozy na zboczu, twoja żona, gasząca światło przed wejściem do łóżka, lub kochanka, córka sąsiada, trwożliwa w twoich ramionach gdy chowacie się przed gwiazdami, więc gdzie miałbyś uciekać z tego miejsca, w którym kwitną takie cuda, wszystkie twoje? Szkoda ci promieni słońca, zapachu krzewów i smaku czerwonego wina.
Nie uciekasz, gdyż jak Chrystus znasz swój koniec, jesteś architektem swego losu, i losu tego, który cię zabije, i losu tego, który cię pomści, i losu tego, który zabije mściciela, i wszystkich następnych kamieni tej. budowli aż po szczyt.
Ma ona charakter świątyni szatana, w której wasze kobiety — niczym Erynie (boginie zemsty) — strzegą starodawnych praw, w myśl których przebaczenie jest słabością i hańbą. Będą dawać waszym synom waszą broń do ucałowania. Będą odprawiać nad waszymi truchłami egzorcyzmy pełne zaklęć w oparach nieprzebaczeń. Będą zanosić na Olimp zemsty mściwe śpiewy, jak na Sycylii, gdzie lud zawodzi swoim przedziwnym, podobnym do włoskiego językiem:

„Di vostru sangue, o vabre
Bogliu tenghiemi un mandile
Lu mi vogliu mette a collu
Quandu avra chiu oziu di ride”.

Śpiewając — będą przemieniać się w ajschylosowski chór ofiarnie popychających Orestesa do zemsty za śmierć ojca, a ta pieśń będzie działać jak palone zioła, gryząc oczy dymem i sącząc nieubłaganie w pierś syna całującego ten sam nóż...
Tyle jest tych świątyń, ile wysp, ile portów, ile białych domów na wybrzeżach

„Twoją krwią, ojcze
nasycę chustę
i założę ją na szyję,
gdyby zachciało mi się śmiać”.

Mediterranee, ale ja mam co innego na myśli. Psy — gdzie psy mają ołtarze zemsty?
Znam jeden, na którym widnieje średniowieczne malowidło, w starym zamku, w pobliżu miasteczka Montargis we Francji. Malowidło przedstawia pojedynek między uzbrojonym człowiekiem z tarczą a psem. Ten człowiek, to dworzanin króla.Karola V, niejaki, Macaire, który z zazdrości zamordował podstępnie faworytą monarchy, pana Aubry de Montdidier. Wierny pies Aubry’ego rozpoznał „mordercę w tłumie królewskich łuczników i rzucił się na niego, lecz Macaire wyparł się zbrodni. Wówczas Karol V zarządził
„pojedynek przed Sądem Bożym”.
Pojedynek przed Sądem Bożym był w średniowieczu prawnym sposobem rozstrzygania sporów w sytuacji, gdy nie było dowodów i nie można było dzięki nim dojść prawdy. W pożółkłym manuskrypcie prawniczym czytamy: „Ustanawia się to prawo dlatego, że czego ludzie nie widzą i nie wiedzą, Bóg Wszechmogący widzi i wie dobrze.
Dlatego należy mu zaufać i pozwolić na walkę, którą on rozstrzygnie wedle prawa i słuszności” . W pojedynkach takich brali udział głównie mężczyźni. Z rzadka dopuszczano do pojedynków mężczyzn z kobietami, które „w dzikości serca swego miały odwagę zażądać walki” . Jedyny przypadek, kiedy do „pojedynku przed Sądem Bożym” dopuszczono psa, miał miejsce właśnie za Karola V, co pozwala zgodzić się z przydomkiem Mądry, jaki nadano temu władcy.
Pojedynek Macaire’a z psem pana Aubry de M. odbył się w roku 1371. Pies uniknął ciosów, skoczył Macaire’owi do gardła, powalił go i wygrał. Była to piękna zemsta, ale zemsta za krzywdę człowieka. Psa się nie mści i nie pomści go nikt, jeśli nie uczyni tego sam, jeśli nie zamieni się w widmo, które spada nocą na krzywdziciela i rozdziera mu gardło aż do wnętrza plugawej duszy. Podczas wojny trzydziestoletniej, kiedy psy w Niemczech atakowały ludzi, wieśniacy uważali, że są to mściciele i zaliczali je do dopustów bożych zapowiadanych w Biblii. Przed laty, idąc tropem największego szpiega wszechczasów, napoleońskiego „Agenta nr 1”, Alzatczyka Karola Schulmeistra (jego życiorys przedstawiłem w „Empirowym pasjansie”), który w Wiedniu pełnił przez pewnien czas funkcję szefa francuskiej policji okupacyjnej — odnalazłem w zakurzonych papierach zjawę psa–mściciela.
Działo się to w roku 1805, kiedy Wielka Armia Bonapartego skatowała Rosjan i Austriaków pod Austerlitz i zajęła Wiedeń. Był grudzień. Nocami uprzejme wiedenki grzały dzielnych chłopców znad Sekwany, dniami rozgrzewano się winem i figlami. Jeden z nich polegał na tym, że do centralnego kanału wrzucono bezdomnego psa. Nieszczęsny zwierzak nie utonął, jego szczekanie dudniło w podziemnym lochu i było się z czego śmiać.
W początkach roku 1806 Francuzi opuścili stolicę Habsburgów, a pies przyzwyczaił się do kloaki i stał się panem tego królestwa ciemności i smrodu. Najprawdopodobniej żywił się swymi poddanymi — szczurami. Widywano go rzadko, kiedy przypadkowo zbliżył się do jakiegoś zakratowanego wylotu na świat. Oślepiony blaskiem dnia, którego się oduczył, uciekał z wyciem w mroczne labirynty swych posiadłości i głos jego gasł w oddali upiornym, coraz cichszym echem.
W roku 1809 nie widywano go już i nie słyszano, pomyślano więc, że zdechł lub został zagryziony przez wojujące z nim szczury. W maju tego roku Francuzi ponownie opanowali Wiedeń i siedzieli w nim przez kilka miesięcy. Pierwszego trupa z rozszarpanym gardłem znaleziono w końcu maja. Potem znajdowano coraz więcej francuskich żołnierzy w podartych mundurach, ze zmasakrowanymi szyjami, z obłędnym przerażeniem w martwych oczach. W czerwcu trzech, w lipcu czterech, w sierpniu, wrześniu i październiku łącznie jedenastu. Zawsze wczesnym ranem, na jednej z bocznych ulic, w zaułku lub chaszczach przedmieścia. Francuskie dowództwo komendatury placu było przekonane, że mordów dokonuje podziemna organizacja, coś w rodzaju pruskiego Tugendbundu, zwłaszcza, że właśnie wtedy austriacki student Staps został ujęty podczas zamachu nożowniczego na cesarza. Żołnierze, którzy kilkakrotnie biegli w kierunku wołających o pomoc i którzy strzelali do uciekającego cienia, utrzymywali, że zbrodniarzem jest człowiek o twarzy wilka. W sztabie żadnarmerii Wielkiej Armii wysunięto hipotezę, że skrytobójcy zakładają sobie na twarze odpowiednie maski, lecz wojsko dalej twierdziło, że to wilkołak. W listopadzie mordy ustały i sprawa ucichła sama lub została zatuszowana.
Zbyt dobrze znałem kulisy podziemnych gier wywiadów i tajnych sprzysiężeń terrorystycznych owej doby, bym miał uwierzyć w wilkołaka. Przekazy o wilkołakach posiadają prawie wszystkie ludy europejskie. Na Borneo istnieć miało miasto Kabutiloa, którego każdy mieszkaniec posiadał zdolność zamienienia się w wilka. To samo pisze Herodot o żyjącym na Rusi ludzie Neurów. Petroniusz przytacza opowiadanie Nicerosa, który odkrył w jednym ze swych znajomych wilkołaka. W skandynawskich i niemieckich sagach roi się od rycerzy–wilkołaków. W Hiszpanii wilkołactwem miała się parać przez wieki szlachetna rodzina Ossiriensów, a w Polsce — Łaskich z łęczyckiego. We Francji „loup–garou” jest do dzisiaj postrachem ludności wiejskiej. Tylko że wilkołak, to nie to samo, co pies z ludzkim tułowiem. W Wiedniu roku 1809 albo mordowano w ramach porachunków wewnętrznych (kontrwywiad francuski przeprowadził tam wówczas tajną, niezwykle krwawą operację „oczyszczającą” — likwidację wewnątrzarmijnej konspiracji Filadelfów), albo rzeczywiście miano do czynienia z podziemną działalnością antyfrancuską (masoni––antybonapartyści mieli dużo wyobraźni), lecz nie z wilkołakiem, gdyż ten nigdy nie operuje w mieście. Co innego człowiek–pies, a wiedeńczycy szeptali, że giną tylko żołnierze z oddziału, który przed trzema laty zabawił się okrutnie z psem.
Lecz ja wolałem wierzyć w mordy polityczne lub w armijne „reglements des comptes” (wyrównywanie rachunków), bo tak każe racjonalizm.
W jakiś czas później, w roku 1973, pojechałem do Grecji i tam, w Atenach, ujrzałem św. Krzysztofa z głową psa. Z Aten przefrunąłem do Salonik i stąd rozpocząłem długą wędrówkę na południowy zachód, do Janiny, gdzie nęcił mnie złowrogi cień Alego–paszy.
Gdzieś w połowie drogi natknąłem się na arcydzieło natury, o którym wiedziałem, że jest piękne, ale że przyćmiewa najbardziej fantastyczne opisy z bajek — tego nie mogłem wiedzieć. Gdyż, aby to wiedzieć, trzeba tego dotknąć.
W północno–zachodniej Tessalii, tam, gdzie rzeką Pinios wylewa się z wąskiego gardła skalnego gór Pindu, rozciąga się zielona dolina. Z jej dna wyrasta las przedziwnych skał o najróżniejszych wertykalnych kształtach — gigantyczne, odizolowane od siebie paluchy, kolumny, maczugi. Te naturalne „drapacze chmur” to Meteory. Ich ściany pełne są pieczar i otworów podobnych oknom lub tajemniczym bramom, ich podniebne szczyty zwieńczone są czapami średniowiecznych klasztorów, z których cztery największe to Wielki Meteoron (co znaczy: Powietrzny, stąd nazwa tych chmurotyk), Varlaam, Świętej Trójcy i Świętego Stefana.
Mówi się: Zobaczyć Neapol i umrzeć, po włosku: „vedere Napoli e morire”.
Kompletna bzdura, bo po pierwsze Neapol nie taki znowu zachwycający, a ponadto dawniej mówiło się: „vedere Napoli e Morire” myśląc o podneapolitańskiej wiosce Morire lub Murire, co potem przekręcono w turystycznej wieży Babel. Ale zobaczyć Meteory i umrzeć, to bardziej bliskie prawdy, gdyż niewiele jest na świecie widowisk natury dorównujących temu fenomenowi krajobrazowo–architektonicznemu, takich wstrząsających hymnów o pięknie globu.
Przez długie wieki wciągano do klasztornych gniazd... w sieciach. Do dzisiaj zachowały się na wpół spróchniałe kołowroty, na które nawijano sznur obciążony siatką z człowiekiem. Po sto i więcej metrów wzwyż. Potem wykuto w skałach ścieżki i strome schody na skręcenie karku. Dla turystów i turystek. One jednak, chcąc wejść do monasterów muszą wdziewać w przedsionkach długie siermiężne suknie, chyba że same noszą spódnice kryjące kostki, co jest dzisiaj równie częste jak noszenie cnoty po ukończeniu osiemnastego roku życia.
Wewnątrz błogi smutek podniebnej ciszy, bizantyjskie ikony na ścianach, ostre światłocienie na dziedzińcach, chłód i przesiąknięte kontemplacją głazy. Nieliczni mnisi snują się bezszelestnie korytarzami, niczym czarne cienie. Jeden nagle staje przede mną z koszem płaskim jak półmisek, pełnym białych kamyczków, i częstuje nimi. Pamiątki?
Patrzę nań zdziwiony. Nalega gestem wyciągniętych rąk, biorę więc. Są lekkie. Chcę włożyć do kieszeni, lecz on daje mi znak, bym włożył do ust. Nie rozumiem go i naraz, odruchowo, pytam:
— Do you speak English?
Urodziłem się w czepku. On urodził się na Kefalonii, największej z Wysp Jońskich, i w jego domu ukrywał się przed wyzwoleniem brytyjski oficer. Te „kamyki” to spatynowane białym nalotem bryłki stężonego miodu. Rozmawiamy o bizantyjskich malowidłach, o Leonie Izauryku i jego następcach––obrazoburcach, którzy tyle ikon oddali na pastwę płomieni, wkładając w ten sam ogień ręce nieposłusznych malarzy. Naraz przypominam sobie i pytam o św. Krzysztofa z głową psa. On mówi, że takich malowideł jest więcej i że ateńskie jest najpiękniejsze, i że kiedy on myśli o nim, to kojarzy je z bardzo młodą kefalońską legendą o chłopcu z wyspy. Będę więc prosił go o nią i zasłucham się tak żarliwie, jakbym to wszystko widział i przeżył sam.
Chłopiec miał pojawiać się kilkakrotnie. Po raz pierwszy zaraz na początku XIX wieku, kiedy o Wyspy Jońskie rywalizowały Anglia, Francja, Rosja, Austria, Porta Ottomańska i Ali–pasza Janiny. Zabijano się wówczas często i tajemniczo. Stary pustelnik, „Boży człowiek”, który opowiedział memu rozmówcy o chłopcu, pamiętał, że również w roku 1917 widziano owego młodzieńca w górach Kefalonii.
Zaraz po ostatniej wojnie pojawił się znowu. Siedział na skalnym występie nad suchą, pylistą drogą i czekał na spragnionych obok drewnianej tabliczki z odręcznym napisem (w językach greckim i angielskim): „woda źródlana”. Ci, którzy przemierzali góry, zatrzymywali się przy nim i zwilżali zeschnięte gardło. Wieczorem znikał i każdego ranka powracał z dwoma kubkami i z bukłakiem napełnionym świeżą wodą z gór. Wysiadywał na skalnym posterunku z nogami skrzyżowanymi po turecku, nieruchomy jak rzeźbiony Budda i cierpliwy, znoszący z równą obojętnością żar i deszcz. Miał rysy charakterystyczne dla Jończyków, węglaste, zmierzwione włosy w strąkach, śniadą cerę i stale ten sam haftowany kubrak bez rękawów, nieco dlań za obszerny, połatany i wypłowiały. Miał jeszcze coś, co nie zmieniało się nigdy — twarz. Twarz dziecka o nieodgadnionym wieku, zawsze spokojną, bez uśmiechu, z oczami błyszczącymi spod przymrużonych powiek.
Tylko wtedy, gdy ktoś przystawał i podchodził doń wąską ścieżką, chłopiec ożywiał się na moment, prawą ręką wyciągał z cienia bukłak, lewą zaś otwierał go i oferował gliniany kubek tym, którzy nie mieli własnego naczynia. Po kilku latach zniknął pewnego dnia i tabliczkę wkrótce wymiótł wicher, a źródło przesłoniły dzikie krzewy, czyniąc je ukrytym dla tych, którzy nie znali jego położenia.
W tamtych latach, kiedy tabliczka trwała na skraju drogi, chłopiec sypiał w drewnianej chacie lub raczej w obszernym szałasie wybudowanym na łagodnym stoku, kilometr od drogi. Rano opuszczał go, nie zamykając drzwi, wędrował w górę zbocza, by nabrać wody, po czym udawał się w kierunku traktu. Nikt nie interesował się tym, co chłopiec je i z czego się utrzymuje na tym odludziu. Pieniądze brał tylko od obcych, ludzie z wyspy zostawiali mu kawałek sera lub garść rodzynek albo dziękowali tylko uśmiechem.
W ciągu tych kilku lat niewiele zdarzyło się w jego życiu rzeczy godnych uwagi.
Czasami zatrzymywali się przy tabliczce turyści, dla których on sam był nie mniejszą atrakcją niż woda. Stojąc na szosie robili mu zdjęcia i prosili, by uśmiechał się, gdy pstrykają, prosili wielokrotnie, dając do zrozumienia, że zapłacą za uśmiech, a widząc, że nie reaguje na nagabywania, wzruszali ramionami, patrząc na siebie znacząco. Ich oczy mówiły: pomyleniec. Potem pili wodę i odjeżdżali. Niektórzy nie oddawali kubków — zabierali je ze sobą, rzucając w zamian monetę.
Zdarzali się i tacy, przyzwyczajeni do nadskakiwań i uprzejmości kelnerskich żigolaków, którzy sądzili, że wystarczy zatrzymać wóz, a on podbiegnie i będzie namawiał. Lecz chłopiec tkwił na skale jak posąg i mijały długie chwile tej nieruchomej pantomimy, nim ludzie w samochodzie pojmowali, że nie góra do Mahometa, lecz Mahomet do góry, wychodzili na zewnątrz i wspinali się ku niemu, bądź odjeżdżali złorzecząc, jeśli pragnienie nie złamało ich pychy.
Kilkakrotnie stare kobiety, pachnące perfumami, wymalowane i obwieszone biżuterią, siadały obok niego na skale i uśmiechając się obejmowały go, tuliły i szeptały słowa, których nie rozumiał. Na ogół wystarczyło odsunąć się, by zrezygnowane odeszły i zamknęły swój wstyd w lśniącej karoserii. Tylko raz, gdy jedna z nich przyciągnęła go mocną, tłustą dłonią, drugą zaś wsunęła w rozpięcie koszuli — odepchnął z całej siły, aż potoczyła się po ścieżce, wyjąc przeraźliwie. Na jej krzyk wybiegł z samochodu blondyn z przylizanymi włosami i cienkim wąsikiem. Trzymał w ręku francuski klucz i biegł ścieżką w górę, lecz gdy zobaczył oczy chłopca w wąskich szparkach oczodołów, zatrzymał się i cofnął, wygrażając z daleka pięścią.
Pewnego razu jakiś mężczyzna zażądał wody do chłodnicy. Chłopiec odmówił, tłumacząc cierpliwie, że ta woda jest tylko do picia, lecz mężczyzna domagał się natarczywie, kusił pieniędzmi i wreszcie zaczął grozić. I on też, gdy zobaczył zwężone oczy chłopca, zamilkł i odjechał.
Któregoś dnia zatrzymało się dwoje Amerykanów, młody olbrzym i białowłosa dziewczyna, oboje w kolorowych koszulkach i postrzępionych dżinsach. Zsiedli z motocykla i podeszli do chłopca. Woda smakowała im, pijąc śmiali się radośnie i musieli być zdziwieni, że ich śmiech nie jest zaraźliwy. Kiedy mężczyzna wydłubał z kieszeni kilka centów, chłopiec zamknął mu dłoń swymi palcami i dał znać, że nie trzeba. Tamten powiedział krótko: „thanks”, a dziewczyna spojrzała na chłopca z powagą i uśmiechnęła się, lecz już zupełnie inaczej, bezgłośnie i nieśmiało, tak że chłopiec poczuł dziwny niepokój. Odjeżdżając machali mu rękami.
Przez niecały rok mieszkała z nim dziewczyna z pobliskiej wsi. Uciekła od rodziny i zajęła się nim i jego szałasem. Założyła mały ogródek i w południe przynosiła mu gorącą strawę. I każdej nocy, całując go, błagała, by odszedł stąd i zamieszkał z nią wśród ludzi, a on niezmiennie odpowiadał, że musi czekać. Gdy pytała: jak długo? — odpowiadał, że nie wie, może dzień, może miesiąc, a może kilka lat, tyle ile wyznaczył Bóg. Wówczas ona płakała, a on gładził jej czarne włosy i milczał, wpatrzony w belki sufitu.
Po pewnym czasie dziewczyna przestała pytać i płakać, i wkrótce zniknęła, zabierając wszystkie pieniądze, jakie odłożył w ciągu kilku lat. Gdy nie zastał jej po powrocie do szałasu i zrozumiał, usiadł na drewnianym zydlu i siedział przez całą noc, a rano nabrał wody i poszedł pod tablicę i kolejne dni upływały mu tak samo jak minione i nic się nie zmieniło.
Czekał jeszcze dwa lata od chwili, gdy dziewczyna uciekła. Ten dzień kąpał się w skwarze, nie było ani odrobiny wiatru i ani jednej chmurki na niebie. W samo południe przy tablicy zatrzymał się Dodge, z którego wysiadł szpakowaty mężczyzna w eleganckim jasnym garniturze. Przeciągnął się, rozprostowując nogi i ramiona, i krzyknął do chłopca po grecku:
— Zimna?
— Zimna, panie — odpowiedział chłopiec.
— Znakomicie, już idę!
Wspiął się ścieżką i spojrzał z zadowoleniem na skórzany bukłak.
— Już myślałem, że trzymasz ją w aluminiowej bańce, to teraz modne, ale woda w metalu traci smak. Daj skosztować.
Chłopiec nalał. Mężczyzna podniósł kubek do uist i kilkoma haustami wypił zawartość.
Następnie zaczerpnął głęboko powietrza i uśmiechnął się.
— Cudowna woda, synu, jedna jej kropla więcej warta niż skrzynka coca––coli. Nie wystarczy się tu urodzić, by o tym wiedzieć, trzeba jeszcze jeździć po świecie i tęsknić do jej smaku. Ja tęskniłem, wiesz?
— Tak, panie.
— Co ty tam wiesz, nie wytknąłeś nosa z gór, prawda?
— Prawda, panie.
— Nie żałuj. Nigdzie na kuli ziemskiej nie jest tak pięknie, jak tutaj. Tęskniłem do tych gór, do wiatru i do tej wody, dlatego wracam, by dotknąć tych wszystkich cudów. I jestem szczęśliwy. Mam niewiele czasu, za tydzień znowu odjadę, interesy, interesy. Ale kiedyś wrócę na stałe i już nigdzie się stąd nie ruszę. Tu się urodziłem i tutaj chcę umrzeć.
— Tutaj umrzesz, panie.
— Tak myślisz, synu? Dziękuję ci. Mam nadzieję, że tak właśnie będzie. Chciałbym, bardzo chciałbym zasypiać ostatni raz patrząc na wierzchołki tych drzew, tylko się boję, bo wiem już, że nie wszystko w życiu się spełnia, nie wszystko daje Bóg, o co się wyciągnie dłoń.
— Nie do Boga trzeba wyciągać dłonie, bo on patrzy tylko na wielkie sprawy, panie.
— A do kogo?
— Do świętych, panie.
— Do świętych, powiadasz... Ha, ha, ha, ha, ha, ha! A ty, do którego ze świętych zanosisz swoje prośby, mój mały?
— Do Świętego Krzysztofa, panie.
— No i co, wyprosiłeś sobie co od niego?... Kiedy ci się spełniło?
— Dzisiaj, panie.
— Dzisiaj?... Ach tak, ty marzysz o przejezdnych złaknionych twojej wody, więc marzyłeś o mnie...
— Tak, panie, o tobie.
— ... i spełniło ci się, gdy zatrzymałem wóz. Doprawdy, jesteś szczęśliwy, twoje marzenie spełnia się wielokrotnie, ludzie stają i płacą, tak jak ja zapłacę, a ja ci dobrze zapłacę, gdyż ta woda jest warta złota.
— Tak, panie, zapłacisz.
Mężczyzna wstał i powiedział:
— Zanim zapłacę, dasz mi się jeszcze napić. Wydaje mi się, że mógłbym pić tę wodę bez końca, to boski nektar, synu. Jest w nim coś, coś takiego...
— Jest w nim siła, panie.
Chłopiec napełnił kubek po raz wtóry i podał mężczyźnie. Ten przybliżył nos do krawędzi naczynia i wciągnął powietrze, tak, jak się wdycha zapach dobrego wina przed spełnieniem toastu, odwrócił się do słońca, zamknął oczy i odchyliwszy głowę pił spokojnie, z namaszczeniem, a na twarzy rozlała mu się błogość łagodząca surowy relief rysów. Wówczas chłopiec sięgnął ręką w szczelinę między dwoma kamieniami, wyjął ostro zakończony kij i wbił go pijącemu w pierś. Przez chwilę mężczyzna chwiał się na krawędzi skały, trzepocząc rękami jak zraniony ptak, aż zwalił się w dół z krzykiem, który obudził echo w dalekich ścianach gór.
Chłopiec zszedł ścieżką ku drodze i wylał zawartość bukłaka na twarz leżącego.
Mężczyzna ocknął się i próbował poruszyć, lecz ból przygwoździł go do ziemi. Leżał nieruchomo, jęcząc i chwytając powietrze szeroko otwartymi ustami. Po policzkach płynęły mu łzy.
— Dlaczego? — wyszeptał — dlaczegooo?!
— Dlatego, że zabił pan mego ojca... Mój ojciec umierał przez trzy dni, trzy dni i trzy noce. Moja matka płakała przez trzy dni i trzy noce i kazała mi patrzeć na niego i pamiętać. Kiedy umarł, ona też umarła. Wtedy zacząłem czekać na pana, bo wiedziałem, że pan wróci do swej wsi. I pan wrócił.
— Na miłość boską, chłopcze, pomyliłeś mnie z kimś innym, nie znałem twego ojca, ja...
— Znał pan. Zabił go pan tak, jak zabija się szczura, lecz on nie zdechł od razu. Leżał
na łóżku i patrzył mi w twarz i nawet gdy już nie mógł mówić, prosił mnie okiem. Bo on miał tylko jedno oko, panie.
W oczach mężczyzny zamigotała pamięć i człowiek ten wstąpił na schody do krypty drugiego strachu, jeszcze większego niż ten, który uśmierzył jego ból. Spojrzał w kierunku drogi, lecz droga była pusta i z oddali nie dochodził najlżejszy szmer, tylko obok nich słychać było śpiew ptaka.
— Chryste!... Pamiętam... Chłopcze, wtedy była wojna, twój ojciec zdradził, a ja otrzymałem rozkaz, ja wykonywałem wyrok organizacji, byłem tylko ramieniem, zrozum, nie jestem odpowiedzialny za śmierć twego ojca, on był zdrajcą, zdrajcą, rozumiesz! Przez niego ginęli niewinni ludzie!
— To mnie nic nie obchodzi, panie.
— Musi cię obchodzić! Teraz jest pokój, teraz się nie zabija! Chłopiec zaprzeczył
ruchem głowy i powiedział, odmierzając słowa powoli,
jakby myśl rodziła mu się w ustach, a nie w mózgu:
— Zabijać się będzie zawsze, panie, aż do chwili, gdy ostatni zabójca zabije samego siebie.
— To nieprawda, nieprawda!... Ja mam czyste ręce, byłem wykonawcą, ktoś to musiał
zrobić... To był rozkaz, wyznaczono mnie, gdyby mnie nie było, zrobiłby to ktoś inny!
— Ale zrobił to pan. Zapamiętałem pański zapach, nosiłem go w nozdrzach, pielęgnowałem go, żeby się nie pomylić.
Z ust mężczyzny wydarł się głośniejszy jęk, a z piersi pociekła krew, farbując koszulę i marynarkę. Leżał blady, wpatrując się w twarz chłopca, którą widział coraz mniej wyraźnie. Znajdował się już w krypcie, do której zepchnęły go słowa chłopca i własne, i chciał żyć, choć już nie wierzył, że przeżyje. Poruszył głową z wysiłkiem i ponownie spojrzał w kierunku drogi.
— Tędy rzadko kiedy ktoś przejeżdża, panie — powiedział chłopiec.
— Na co czekasz, dobij!...
— Patrzę, jak się umiera, panie.
— Ja nie chcę umierać!
— Mój ojciec też nie chciał umierać i umierał długo. Długo przed strzałem i długo po strzale. Zanim pan strzelił, czytał pan wyrok z kartki i mój ojciec musiał stać i czekać na swój koniec... Bał się. I ja właśnie to chciałem zobaczyć, jak pan się boi, jak pan drży i chce żyć. On tak drżał i tak samo chciał żyć, kiedy już wiedział, że nie będzie żył. Dlatego uderzyłem pana lekko i zrzuciłem ze skały, żeby pan tylko połamał kości i nie mógł się ruszać. Ja też nie ruszę się stąd i będę czekał razem z pańskim strachem, aż się nim nasycę.
W głosie zadźwięczała mu dziwna nutka, okrutnej drwiny i dziecięcej łagodności.
Mężczyzna wyszeptał: — To był jedyny człowiek, jakiego zabiłem w czasie wojny i potem... potem chorowałem przez kilka tygodni, nie mogłem przyjść do siebie... Tak, boję się, chcę żyć, mam żonę i syna, jestem niewinny, mam prawo żyć...
Chłopiec milczał chwilę i powiedział:
— Ja choruję już sześć lat, panie, i chcę się uleczyć. Jeśli nie zrobię tego teraz, będę już zawsze chory... Ja też się boję, przez te sześć lat myślałem, że łatwiej mi będzie zabić.
Ale nie jest mi łatwo, chociaż dla mnie jest pan winny bardziej od innych ludzi. Może pan ma rację, a mój ojciec jej nie miał, ale to są wasze sprawy. Ja wiem tylko, że ojciec, kiedy już matce brakowało szmat, by owijać mu brzuch, kazał mi czekać na pana i zapłacić...
Tylko ich miałem na świecie i pan mi ich odebrał!... To dobrze, że pan ma syna, pański syn będzie polował na mnie, to jego prawo. Tylko będzie musiał się spieszyć, bo ja już jestem stary.
— Stary? — w oczach mężczyzny pojawił się trzeci strach — ...stary? ...Zaraz...przecież ten człowiek nie miał dzieci, nie miał... teraz sobie przypominam, tak mówił dowódca. Nie możesz być jego synem, kłamiesz! Nie możesz być, nie...
— Nie mogę? Niech pan sobie lepiej przypomni. Kiedy pan stał przed strachem mojego oica, ja leżałem w kącie. Potem pan strzelił i wtedy rzuciłem się na pana. a pan strzelił po raz drugi, do mnie. Nic mi się nie stało, kula prześliznęła się po barku, o tu...
Chłopiec zsunął koszulę z ramienia i pokazał długą, bladosiną szramę. Wówczas w oczach mężczyzny zagościł strach czwarty i ostatni, a wraz z nim ostatnie przypomnienie.
— Boże... Boże wielki!!... Przecież wtedy, wtedy rzucił się na mnie...
Prawą ręką, którą mógł poruszać, zasłonił gardło i począł błagać:
— Nie... na miłosierdzie boskie, nie, nie, nieeee...
Chłopiec podniósł głowę i nasłuchiwał. Zza zakrętu dobiegł ich głos pasterskiego dzwonka.
— Proszę pana — powiedział łagodnie i uklęknął — ja już nie mam czasu. Pasterze, którzy nadbiegli słysząc potworne wycie, znaleźli mężczyznę we krwi, z prawą dłonią poszarpaną na strzępy, nieprzytomnego. Zobaczyli człowieka uciekającego po zboczu i ruszyli za nim w pogoń. Kiedy dobiegł do przełęczy, odwrócił się i pokazał im milczący psi pysk z odsłoniętymi kłami. Przerażeni cofnęli się, a potem, kiedy opowiedzieli o tym zdarzeniu, śmiano się z nich, że ze strachu pogłupieli. Strach ma wielkie oczy.
Mężczyznę przewieziono do jego rodzinnej wsi. Tam poskładał go i pozszywał lekarz przybyły z miasta. Mężczyzna leżał nie odzywając się do swoich opiekunów, wpatrzony w jakiś jemu tylko znany otwór w przestrzeni. Usłyszał o całym wydarzeniu sędziwy pustelnik, który — może jedyny na wyspie — pamiętał starą opowieść o tajemniczym chłopcu zmieniającym się w psa. Przyszedł do wsi. Wiedział, że mężczyzna nie chce mówić. Zamknął się z nim w komnacie i pokazał mu reprodukcję ikony z Aten. Wówczas mężczyzna przemówił i opowiedział mu wszystko. W tydzień później kobieta, która weszła rano do tego pokoju, ujrzała mężczyznę leżącego na podłodze z rozerwanym gardłem. Przez otwarte okno widać było daleki wierzchołek góry Megas Soros.
Mój rozmówca, któremu eremita przekazał swą wiedzę o chłopcu z głową psa, opuścił Kefalonię w końcu roku 1953, po straszliwym trzęsieniu ziemi, które zmasakrowało wyspę. I zawędrował na szczyty Meteorów, abyśmy mogli się spotkać. Słuchając go, przeżyłem dziwny sen, jakbym był jednym z kamieni leżących obok chłopca, przytulony do bukłaka napełnionego chłodnymi łzami źródła, nawiedzony świadek każdej z tamtych chwil. Przypomniałem sobie, że nawiedzony był również pustelnik—piewca legendy i zapragnąłem dotrzeć do niego.
— Nie odnaleziono go po trzęsieniu — padła odpowiedź.
— Czy wiesz dlaczego miał tę reprodukcję z Aten? — spytałem.
— Nie wiem — padła odpowiedź.
— Czy wiesz dlaczego łączył św. Krzysztofa z Kefalonią? — spytałem.
— Nie wiem.
— Przecież musi być jakiś powód, a ty rozmawiałeś z nim! — krzyknąłem.
— Zawsze jest jakiś powód. Ale on opowiedział mi tylko o chłopcu. Nic więcej nie wiem.
— Może św. Krzysztof był kiedyś patronem wyspy?
— Nie był. Jest przewodnikiem wędrowców, patronem poszukiwaczy.
— Będę szukał.
— Szukaj.
Pojechałem na Kefalonię. Dreptałem po górach i po wsiach. Powróciłem do Aten i stanąłem przed ikoną. Dowiedziałem się już, że nie raz przedstawiano św. Krzysztofa z głową psa. Takie ikony są też w Sofii i w Leningradzie. Ale mnie interesował tylko ateński człowiek–pies i jego pysk odwrócony profilem, z ludzkim uchem i z jednym wielkim okiem, znany mi skądś, błąkający się w chaszczach pamięci niczym błędny ognik, jak wyblakłe widmo, którego nie może ściągnąć w pułapkę magicznego koła średniowieczny „łowca upiorów”. Widziałem już kiedyś ten zaczarowany profil psa i nie mogłem sobie przypomnieć gdzie, nie mogłem wydusić ze swych zapomnień tego klucza, który otworzyłby mi furtkę do poznania.
Zagłębiłem się w uczone księgi. Zabrało mi to wiele czasu. Goniłem za cieniem mej aktualnej obsesji, ślepy pa wszystko inne wokół. Czasem cień ciąży bardziej niż ciało i trzeba zamienić się w ślepca, by na nowo odzyskać widzenie. Przyszedł wreszcie ten dzień, pochmurny, zatapiający ziemię w głębokim cieniu, rozpadany wszystkimi deszczami świata, kiedy odnalazłem pierwszy ślad do szkatułki z kluczem i przez ciemną kopułę nieba przebił się promień światła. Znalazłem informację o przyczynie przedstawiania św. Krzysztofa z głową psa. Johann Joachim Winckelmann, syn szewca, zanim został zamordowany sześcioma ciosami noża przez Włocha Arcangelo, stał się sławnym. ojcem archeologii i dokonał różnych wielkich rzeczy oraz jedną drobną, na którą mało kto zwrócił uwagę, a która dla mnie stała się olśnieniem. Stwierdził
mianowicie, że św. Krzysztof pochodził z plemienia Kynokefalów, to jest Psiogłowych.
Pierwszy człon tej nazwy pochodzi od– greckiego: pies, drugi zaś od głowy (greckie:
„kephale”). Kefale, Kefalonia, Kefalos!
I tak przypomniałem sobie obraz Piero di Cosimo z londyńskiej National Gallery, namalowany na desce, tak jak ikona z Aten! „Śmierć Prokris”. I wszystko zaczęło orbitować wokół greckiego mitu z psem.
Kefalos, co znaczy po grecku: Głowa Słońca, był znakomitym myśliwym. Ożenił się z Prokris (pro–kriss), co znaczy: Słońce całujące różę poranka. Gdy wyruszył z domu na daleką wyprawę, zakochana w nim grecka bogini Eos, znana bardziej pod łacińskim imieniem Aurora, dała mu umiejętność zmieniania twarzy, by mógł sprawdzić wierność swej żony. Kefalos powrócił do domu po ośmiu latach z twarzą innego mężczyzny i począł uwodzić Prokris, a gdy ta oddała mu się, przybrał na powrót własną twarz.
Zawstydzona Prokris uciekła na Kretę i tam otrzymała od króla Minosa zawsze trafiający oszczep oraz niezawodnego w pościgu psa Lelapsa. Powróciła następnie w przebraniu i stanęła do współzawodnictwa w łowach z Kefalosem. Dzięki cudownemu oszczepowi i z pomocą Lelapsa wygrała zawody. Zachwycony i zakochany Kefalos poprosił ją o rękę.
Wówczas zrzuciła przebranie i dała się poznać. Małżonkowie pogodzili się, lecz Prokris opanował demon zazdrości.
Poczęła śledzić małżonka. Pewnego dnia polujący z Lelapsem Kefalos spostrzegł jakiś ruch wśród zarośli i miotnął w tę stronę czarodziejskim oszczepem. Oszczep nie chybił i Prokris padła martwa. Zrozpaczony Kefalos udał się na wygnanie (oskarżono go o zabójstwo żony z premedytacją i skazano na banicję;, zdobył wyspę Tafos i tam żył w opuszczeniu. Od jego imienia wyspę nazwano Kefalonią.
Kefalosa i Prokris malowali Guercino, Carracci, Cortona, Rubens, Cipriani, Angelica Kaufmann, Parrocel, Patel, Poussin, Picot, Luini, van Asloot i tylu innych. Ale żaden nie uczynił tego tak wzruszająco, jak uczeń Cosima Rosellego, Piero di Cosima (1462—1521), a właściwie Piero di Lorenzo.
Zachwycająca kompozycja. Jeden, centralnie usytuowany element poziomy (martwa, półnaga Prokris, leżąca na boku tak, że zarys głowy, ramienia i biodra tworzą miękką sinusoidę), flankowany dwoma łukami zgiętych grzbietów (klęczącego nad głową żony Kefalosa z lewej, oraz siedzącego u jej stóp Lelapsa z prawej). W twarzy człowieka i w pysku psa skamieniał ból w tym najwyższym wymiarze, który nie zna łez i skowytu i jest najczystszą, rozpaczliwie melancholijną zadumą, zapatrzeniem w siebie, w utracone szczęście, w nieodwracalność wyroków losu i w beznadziejność pragnień. W tle monumentalnie symetrycznego pierwszego planu wybrzeże, na którym baraszkują psy i ptaki, dalej wielka woda i jeszcze daleki i zamglony brzeg. Spokój i senność kosmosu.
Słychać ciszę, czuje się jej posągowy ciężar. W tej ciszy ból psa i człowieka tężeją do granic grzmotu rozrywającego kosmos. Tylko niewielu malarzy, poza natchnionym Piero di Cosimo, potrafiło tak namalować ciszę. Spotkamy ich jeszcze w MW, gdyż ja wobec ich dzieł jestem kleptomanem, na razie zaś powróćmy do tematu.
Odnalazło się i zmaterializowało skojarzenie — głowa św. Krzysztofa na ikonie w Atenach i głowa Lelapsa na obrazie Piera di Cosimo są identyczne! Tylko na ikonie ludzkie ucho, a u Lelapsa psie, wydłużone. Ale oto, patrzcie, ucho pochylonego nad Prokris Kefalosa wydłuża się anormalnie i czyni spiczastym, jak u ludzi nie bywa. Uda ma owłosione, zwierzęce, i kopyta — jest więc akurat satyrem lub faunem. Czyż Eos nie obdarzyła go mocą zmieniania swej fizycznej postaci? Ile razy uczynił to na Kefalonii? Ile razy zemścił się za to, że go wygnali jak psa?
Potem już wszystko było jasne jak rozwiązana łamigłówka, każdy kamyczek znalazł swoje miejsce, wszystkie planety tajemnicy poczęły orbitować wokół jednego słońca ikony z Aten (awers) i obrazu Piera di Cosimo (rewers): Prokris. To imię nosiła niegdyć konstelacja Psa.
Prokris była córką Erechteja, króla Aten.
Kefalos był synem Hermesa. Anubis, egipskie wcielenie Hermesa zlane z nim w bóstwo podwójne (Hermanubis), przedstawiany był zawsze z głową szakala lub psa.
Kefalos był królem Tessałii, zaś św. Krzysztof pochodził z Kynqkefalów. Właśnie w Tessałii znajduje się łańcuch górski Kynoskefalai (dzisiaj zwany Marovruno).
Angelica Kaufmann, która namalowała Kefalosa i Prokris, była uczennicą Winckelmanna, który ustalił pochodzenie św. Krzysztofa.
I tak dalej, i tak dalej. Tyle tropów i tyle tajemnic. Tylu rzeczy nie wiem. Nie wiem na przykład dlaczego w roku 1969 Watykan skreślił św. Krzysztofa z listy świętych! Być może tam znają już odpowiedź. Gdzie –— w powodzi tych świecących punkcików — szukać punktu zaczepienia, rozrusznika dla dalszych spekulacji?... Zaraz! Prokris to stara nazwa gwiazdozbioru Psa, zaś egipski Hermanubis... Największą gwiazdą tego gwiazdozbioru i w ogóle najjaśniejszą ze wszystkich gwiazd na niebie jest Syriusz, inaczej: Canicula — Psia Gwiazda! Najstarszy kalendarz egipski, z 4421 roku przed naszą erą, podający cykle roczne do przeszło 32 tysięcy lat wstecz (!), został oparty o obieg Syriusza, nie zaś Słońca i Księżyca, chociaż to drugie było o wiele ; łatwiejsze. Dlaczego mędrcy–kapłani, którzy zresztą (jak to ujawnił Diagoras z Melos, za co skazali go zaocznie na śmierć) używali psa podczas prób przy przyjmowaniu w swe szeregi nowicjuszy — dlaczego tak uczynili?
Być może odpowiedź zawiera się w tzw. „micie dogońskim”? U prawie wszystkich plemion świata zachowały się pisane lub ustne, przekazane przez przodków, niemal identyczne tradycje o „bogach” lądujących na Ziemi w pojazdach, które buchały ogniem.
Ale tylko u żyjącego w Mali plemienia Dogonów zachował się, obok graficznych wyobrażeń pojazdów kosmicznych, do złudzenia przypominających współczesne, dokładny adres „kosmitów”, którzy nawiedzili Ziemię. Do Dogonów, nad Jezioro Debo vel Debb, przybyli przed wiekami w „powietrznych arkach” Ogo i Nommo, swego rodzaju
„archaniołowie” (jeden zbuntowany, a drugi wierny) budowniczego Kosmosu, boga Amma. Energię dla swych pojazdów czerpali z Syriusza B, który jćst . „białym karłem” Syriusza A! Życie zrodziło się na Syriuszu B! Wszystko to można by między bajki włożyć, gdyby nie bezsporny fakt, że ci czarni analfabeci, Dogonryod niepamiętnych czasów wiedzą o istnieniu Syriusza B, którego cywilizowany świat odkrył całkiem niedawno za pomocą teleskopu, a także o tym, że jedna czwarta tej gwiazdy waży tyle, co cała Ziemia, i że potrafią narysować obieg Syriusza B wokół Syriusza i precyzyjnie podają, iż obieg ten trwa 50 lat (obliczenie tego obiegu kosztowało dyplomowanych astronomów sporo pracy), i jeszcze nie jest im obcy system balistyki kosmicznej (zasada, iż kierunek lotu statku kosmicznego musi być zgodny z kierunkiem obrotu ciała niebieskiego, do którego statek zmierza)! Notabene, znają również takie sekrety Jowisza i Saturna, że się to „w głowie nie mieści”. Od kogo? Kto podarował im tak fenomenalną wiedzę kosmiczną? Odpowiadają, że Ogo i Nommo, ci z Psich Gwiazd.
Gdybym się tak jeszcze dowiedział, że Ogo i Nommo mieli psie głowy... Oooo, męczy mnie juź to wszystko, zbyt długo trwa ten sen. Przewędrowałem kawał świata, naznajdowałem kamieni, wrzuciłem je wszystkie do jednego worka, przyniosłem do domu i oto leży przed wami cały ten mętjik, który powinienem zapewne uporządkować, ale w drodze wymieszały mi się i wszystko zagubiło swój sens, którego zresztą wcale nie chciałem mu nadawać. Bo czy wszystko musi mieć sens? Wszystko?!
Nie pytajcie mnie więc czego to wszystko dowodzi. Niczego. Niczego nie chciałem dowieść. Chciałem to przeżyć. Widziałem tylko to, czasem zamieniam się w ślepca, by na nowo odzyskać widzenie. Odprawiłem mszę poszukiwania, by zaspokoić jeszcze jedną z mych namiętności. Tak powinniśmy czynić. Oddając się wyłącznie pogoni za majątkiem, budujemy sobie więzienie; siedząc w nim ze złotem, które nie jest czymś, dla czego warto żyć (tylko jak żyć bez niego?), zapominamy o naszych innych marzeniach i ogród mistycznych wzruszeń staje się nam zakazany. Albowiem nic i nigdy nie zastąpi wędrówki zaułkami naszych irracjonalnych obsesji, nie ma ceny skarb tylu wspomnień, tylu godzin błądzenia po omacku i przebudzeń w cieniu spraw, które rodzi wyobraźnia.
Kiedy szukam w pamięci tego, co dało mi poczucie trwałości w moim życiu i co usprawiedliwia moje istnienie, kiedy podliczam godziny, których na pewno nie zmarnowałem — odnajduję zawsze te wędrówki sekretnymi szlakami ścieżek donikąd, których nie mógłbym zawdzięczać największej fortunie i najwyższemu stanowisku.
Wspomnienia odciśnięte na krawędzi obłędu i jawy — tego nie można kupić za żadne pieniądze...
Ale wróćmy jeszcze na chwilę do tematu.
Jeśli prawdą jest, że cała mądrość świata i wszechświata zawarta była w sekretnej wiedzy kapłanów najbardziej tajemniczego skrawka Ziemi, Tybetu, to krzywda, która tam spotkała psy, stała się jednym z przejmujących symboli zagłady tej wiedzy. Zabili tybetańskie psy, zabijając starą tybetańską kulturę, Chińczycy po zagarnięciu Tybetu w roku 1950. Tak o tym pisał Tiziano Terzani w „Spieglu” (10–17–XI–1980):
„Nie oszczędzono nawet świętej wierzby w środku Lhasy, która wyrosła jakoby z włosa Buddy. Dziś można oglądać tylko suchy pieniek, pokryty paskami modlitewnymi.
Zabroniono spalania masła jakowego w lampkach wotywnych, uważając to za marnotrawstwo. Psy uznano za pasożyty. Pobożni rodzice musieli patrzeć na to, jak uczy się ich dzieci, by kamieniowały psy lub zabijały je pałkami, choć — zgodnie z tybetańską wiarą w reinkarnację — w psa, podobnie jak w inne żywe istoty, wciela się dusza człowieka”.
Było na świecie i jest dużo konkretnej wiary w psio–ludzkie wcielenia. Ungijscy Burjaci mają legendę o Królestwie Psów, gdzie żyją piękne kobiety–psy, piękniejsze od ludzkich kobiet. Amerykańscy Indianie, Tinnowie, wyznają pogląd, że świat powstał z ciała psa, który umiał przybierać postać pięknego młodzieńca...
Aha, i jeszcze coś, na koniec tej opowieści o bizantyjskim psie–przewodniku wędrowców ku biegunom tajemnicy. U Indian z plemienia Taulipag istnieje wiara, że psy są przewodnikami dusz podążających do krainy zmarłych. Według tej wiary psy prowadzą tam tylko dusze tych ludzi, którzy za życia byli dobrzy dla psów. Dusze ludzi, którzy Waldemar Lysiak MW
krzywdzili psy, są zagryzane i życie pozagrobowe staje się dla nich nieosiągalne. Jeśli moja opowieść kupi mi łaskę na drodze do krainy śmierci, będzie to znaczyć, że osiągnęła swój cel.

...A w ogóle.za całą tę gadaninę wystarczy jedno zdanie, które pojawia się ni stąd ni zowąd w „Notatkach malarskich” Jana Cybisa; „Były psy, u których Pawłowowi w żaden sposób nie udało się wywołać odruchów warunkowych — chwała pojęciu wolności” .
                                                                                         Waldemar Łysiak MW

niedziela, 27 listopada 2011

Waldemar Łysiak RZECZPOSPOLITA KŁAMCÓW SALON


fragment:

3. Pieski przydrożne
J. Kossecki: „Kiedy po II Wojnie Światowej powstał cały system «państw
socjalistycznych», podstawą akcji «zmiękczania komunizmu» i «obrony praw
człowieka» stała się ideologia liberalno-wolnomularska. Nurt ten był w PRL
powiązany z róż nymi centrami zachodnimi, jak paryska «Kultura», a jawną formę
organizacyjną przybrał pod postacią KSS KOR w latach 1976-1981, przenikając nie
tylko do kręgów kultury, nauki i dziennikarstwa, lecz także do niektórych środowisk
katolickich. Mafijne metody działania («swoi» — «obcy») i techniki manipulacji
obejmowały oskarżanie przeciwników tego nurtu o zaściankowość, obskurantyzm,
nacjonalizm i ksenofobię, a jednocześnie — indoktrynowanie ludzi wciąganych w
sferę wpływów KOR bardzo elastyczną argumentacją, wyrabiającą u
indoktrynowanych poczucie ważności wobec otoczenia z racji «wyższej misji» (...)
Wśród założycieli i przywódców KOR zna leźć można wielu ludzi organizacyjnie lub
przynajmniej ideologicznie związanych z wolnomularstwem. Jednym z przywódców
KOR był Adam Michnik, ideowy wychowanek Słonimskiego, czołowego polskiego
wolnomularza".
„Antyklerykalizm" i kosmopolityzm — fundamenty „braterskiej" doktryny
masońskiej (wszyscy ludzie równiejsi są braćmi) — stały się też tajoną bazą
ideologiczną dysydenckiej „lewicy laickiej" w PRL-u. Tajoną, gdyż świadomość
narodową Polaków ciągle jeszcze mocno zaśmiecał nieszczęsny patriotyzm, będący
dla różowych elit (podobnie jak dla wolnomularzy) nacjonalizmem faszystowskim par
excellence. Korowscy „ludzie światli" vel „ludzie rozumni", którzy później (1990)
utworzą „partię ludzi rozumnych" (Unię Demokratyczną), wykorzystywali dla
szerzenia kosmopolitycznych („europejskich") poglądów nie tyle swą trybunę
polityczną (tu trzeba było udawać stonowany patriotyzm i mówić do szarego tłumu o
„obronie robotników", „obronie praw człowieka" etc.), ile lansowane przez siebie ikony
literackie, międzynarodowe nazwiska, zwłaszcza Gombrowicza i Miłosza, co
mocno działało na świadomość inteligencji polskiej .
Zaczęło się to długo przed zbudowaniem KOR-u — wraz z „odwilżą" roku 1956. A.
Waśko: „Podstawę podskórnego, antypolskiego nihilizmu w kulturze rozpowszechnili
po roku 1956, powołując się na autorytet Gombrowicza, sfrustrowani
eks-zetempowcy, szukający podświadomie literackiego alibi dla swoich stalinowskich
zaangażowań. A takiego alibi dostarczało właśnie głoszenie poglądu, że tradycje
narodowe, którymi żyła Polska międzywojenna i podziemna w latach 40-ych, były
anty-intelektualne i nieeuropejskie, więc ich odrzucenie (nawet na rzecz sowieckiego
marksizmu) było właściwie zrozumiałe i nie stanowiło żadnej zdrady. Tezę powyższą
głosili mistrzowie inteligencji polskiej: Miłosz, Kołakowski, Mrożek, Błoński i inni".
„Gombrowiczowską" diagnozę Waśki potwierdził A. Horubała: „Jak można
przemawiać, jak można dalej pisać książki, gdy się uczestniczyło w tak gigantycznym
kłamstwie i firmowało zbrodnię? Można wybrać drogę zanegowania sensu historii,
zanegowania odpowiedzialności. Śmiech ze wszystkiego, negacja wartości tradycji
— to wszystko było doskonałym alibi (...) Stało się tak głównie dzięki
«Trans-Atlantykowi» Gombrowicza. Ta opowieść dezertera, który własne
tchórzostwo uzasadnia śmiesznością narodowej tradycji i wiernością samemu sobie,
była niezwykle atrakcyjną protezą".
Protezą dla bieżącego wybielania się i dla bardzo rozwojowego (myślimy o
przyszłości, panowie!) antypatriotycznego kosmopolityzmu. Słusznie rzecze R. A.
Ziemkiewicz, iż według michnikowszczyzny: „Dobry Polak to taki Polak, który
całkowicie odrzuca swą narodowość na rzecz kosmopolityzmu. A jeśli nie może się
wylegitymować jakimś przodkiem w KPP lub organizacjach zbliżonych, to jedyną
drogą uzyskania przezeń glejtu człowieka rozumnego jest publiczna aprobata dla
stwierdzenia, ze wszyscy Polacy, z wyjątkiem tych, którzy to publicznie przyznają, to
ciemni antysemici". Ów filosemicki kosmopolityzm był oczywiście (był, jest i będzie)
maskowany przez „Salon" wzniosłą frazeologią, a podpierany miazmatami
wspomnianych, wynarodowionych ikon „Salonu", na czele właśnie z W. Gombrowiczem.
Głównie dlatego (a nie przez wartość swych dzieł literac kich) Gombrowicz jest
jak Lenin, „wiecznie żywy". Pewien bohater mojej powieści „Dobry" tłumaczy to
rozmówcy tak:
„ — Pan nie czytał Gombrowicza, «wielkiego polskiego pisarza »? Bożyszcze
polskich intelektualistów i literackich smakoszów Polskę ma za nic, za szambo, za
śmieć, ojczyznę za anachronizm, patriotyczne myślenie za nacjonalizm, szowinizm i
debilizm, przywiązanie do rodzimych symboli za obmierzłą staroświeckość, kult
męczenników za analfabetyzm, słowem polskość to strawa głupków. Robił wszystko,
by jego czytelnik poczuł wstyd i wstręt do samego siebie, iż urodził się jako Polak,
żeby się jak naj szybciej wyzbył polskiego łupieżu w kosmopolitycznej odwszalni".
Cz. Miłosz, autor „Pieska przydrożnego" (gazetowyborcza nagroda „Nike"),
poszedł jeszcze dalej. I zaszedł dalej — do Nobla (J. Narbutt: „Miłosz brnął w pogoni
za sukcesem, podlizując się międzynarodówce kosmopolitów i antypolonistów. Zapłacono
mu za to Noblem"). Oba pieski przydrożne — i Gombrowicz, i Miłosz — nie
kochały (delikatnie mówiąc) Polski, polskości i Polaków, lecz o ile Gombrowicz
gardził tym wszyst kim, to urodzony na Litwie Miłosz prócz pogardy czuł również
zwierzęcą wprost nienawiść „kresową", tę charakterystyczną, nieuleczalną złość (lub
raczej wściekłość), którą Litwini, Białorusini i Ukraińcy czują wobec „ Koroniarzy " i
„Lachów". Zawsze twierdził, że nie jest Polakiem i że nie czuje się Polakiem ani
trochę — jest stuprocentowym Litwinem (dziwne tedy, że nie osiadł w ukochanym,
wolnym już Wilnie, i że nie podpisywał się per Miłoszevicius lub Miłoszevickas, lecz
tylko pozornie dziwne — na Litwie nie było michnikowskiego różowego „Salonu" robiącego
mu klakę i „szmal"', zaś Kraków wybrał, jak tłumaczył, bo ten przypomina
Wilno). Głosił to całemu światu — w radiu francuskim przedstawił się: „ — Jestem
Litwinem, który pisze po polsku". Co jest znowu dziwne (że po polsku), bo na kartach
swych „Prywatnych obowiązków" stwierdził: „Zamiast ogłaszać książki po polsku, z
równym powodzeniem można by było umieszczać rękopisy w dziuplach drzew".
Swoją niechęć do języka polskiego wyrażał bez ustanku, tak przy użyciu poezji (poetycko
zwał ów język „mową nierozumnych i nienawidzących" tudzież „mową
pomieszanych, chorych na własną nienawiść"), Jak i przy użyciu prozy, zarzucając
językowi Polaków „ niechlujność fonetyczną" („Piesek przydrożny") oraz
„ciamkanie, syczenie, bełkotanie, arytmię, bezkształtność i bijące wszelkie rekordy
ubóstwo literackich form" („Prywatne obowiązki"). J. Majda: „Okazuje się, że Miłosz
nie jest jednym z nas, lecz człowiekiem zewnętrznym i zupełnie nam narodowo
obcym, wręcz obcokrajowcem, gdyż pasją jego twórczości literackiej stało się
obrzucanie Polaków i języka polskiego złośliwymi oszczerstwami".
Nie tylko Polaków i języka — również Polski jako państwa i polskości jako takiej.
Polska to był dla niego „irytujący obszar między Niemcami a Rosją" („Prywatne
obowiązki"), którego właściwie nie powinno być — „Dla Polski nie ma miejsca na
Ziemi" („Rok myśliwego"). Mawiał: „Polska to Ciemnogród" („Prywatne
obowiązki"), z lubością dokładając grubszą obelgę, zaczerpniętą u pewnego
hitlerowca: „«Anus mundi» — odbytnica świata. To określenie Polski odnotował
pewien Niemiec w 1942 roku" („Abecadło Miłosza"). Zapytywał też siebie (w
wierszu „Natura"): „Na jak długo starczy mi nonsensu Polski?", i wreszcie znalazł
rozwiązanie: „Gdyby mi dano sposób, wysadziłbym ten kraj w powietrze" („Rodzinna
Europa"), „Prymas Tysiąclecia", kardynał S. Wyszyński, przeczytawszy kilka
antypolskich fraz Miłosza, wybuchnął (świadectwo M. Okońskiej): „ — Może czlowiek
błądzić, ale nie ma prawa o tym pisać, upowszechniać tego, zatruwać tym duszy
narodu! Tego czynić nie wolno! To jest wobec narodu zbrodnia!".
„Anus" Miłosza musiał być obszerny, jeżeli ów Litwin trzymał tam nie tylko cały „ten
kraj", lecz i jego mieszkańców:
„Nieszczęsnych Polaków, umiejących myśleć tylko politycznie, mam w dupie"
(„Zaraz po wojnie"). Miał tam również orła polskiego, więc kiedy amerykański
wydawca umieścił orła na projekcie okładki miłoszowego (wielce paszkwilanckiego)
podręcznika do historii literatury polskiej, Miłosz się wściekł; później wspominał
(„Prywatne obowiązki"): „Na okładce był orzeł bez korony. Mój list — ze są dwa
orły, jeden z koroną, drugi bez, i że żadnego sobie nie życzę — wprawił wydawcę w
najwyższe zdumienie (...) Przyznaję, że na «polskość» jestem alergiczny" (ta alergia
nie przeszkodziła mu wziąć „chlebowca" — Orderu Orła Białego). Przyznał również,
iż trwa to u niego od dziecka — od wczesnej młodości czuł „obsesyjną nienawiść" do
Polaków („Zaczynając od moich ulic"). Nie przeszło mu to nigdy — nigdy nie
polubił „świń": „Polak musi być świnią, ponieważ się Polakiem urodził" („Prywatne
obowiązki").
Przyczyny świniowatości Polaków są według Miłosza aż trzy: głupawy nawyk
patriotyzmu (zwał go „moczopędnym środkiem narodowym" — wiersz „Toast"),
obsesyjny nawyk antysemityzmu i bezsensowny nawyk katolicyzmu. Patriotyzm jako
taki budził w Miłoszu permanentny gniew, gdyż był przezeń kojarzony (wręcz
utożsamiany) z „nacjonalizmem" typu faszystowskiego. A czasami również z
pederastią: „Kurczowy patriotyzm bywa nieraz odpowiedzią na wewnętrzną zdradę.
Czy Polacy nie są podobni do niektórych homoseksualistów?" („Rodzinna Europa").
Miłosz więc unikał tego pedalstwa bardzo starannie, m.in. komunizując, już od
młodości („ — Nie macie pojęcia jaką fascynującą przygodą intelektualną byt
komunizm", 1992), i w dobie stalinowskiej pracując etatowo dla czerwonego reżimu.
Pracą dla instytucji antykomunistycznych brzydził się zawsze:
„Pośród emigrantów byłem bodaj jedynym, który odmówił pisania dla Wolnej Europy,
bo nie podobało mi się jej bicie w patriotyczny bęben i kropienie święconą wodą"
(„Abecadło Miłosza"). Nie podobał mu się również opór antyhitlerowski : „ Warszawa
okupacyj na była dla mnie miejscem i czasem spotkania z polskim nacjonalizmem w
jego najwyższym natężeniu, kiedy to występował wyłącznie jako patriotyzm, którego
nikt nie ma prawa krytykować " („Rok myśliwego"). „Moja niechęć do przywódców
AK była silna (...), cały konspiracyjny aparat żył nierealnością, ponieważ w siebie
pompował narodową ekstazę" („Rodzinna Europa"). Wpompowali, skurczybyki,
również w Litwina uważającego patriotyzm za tyfus, zmuszając go do majstrowania
antologii poezji patriotycznej pt. „Pieśń niepodległa" (1942), co uczynił klnąc, ze
strachu, by nie podpaść akowskim skrytobójcom, czyli „jakoś ustawić się w tamtej
Polsce" (sic!). Później nigdy nie dał wznowić tej antologii: „Cisną mnie, żebym
pozwolił na jej druk w Polsce. Mówię: nie chcę, bo to było dawno i nie mam z tym nic
wspólnego (...), nie życzę sobie podpisywać się pod «Pieśnią niepodległą»" („Rok
myśliwego").
Wszawemu patriotyzmowi Miłosz przeciwstawiał rozsądną („bierną") kolaborację.
Nie tylko z sowietyzmem, również z nazizmem, o czym świadczy jego wrogość
wobec zbrojnego kontestowania hitlerowskiej okupacji. J. Majda: „Miłosz był wtedy
zwolennikiem narodowej bierności i lojalności wobec okupantów. Uważał, że
partyzantka, konspiracje, powstania to nonsens; podawał tu za chwalebny przykład
postawę Francuzów". Rzeczywiście podawał: „Jeżeli 99% Francuzów żyło jak zwykle
po klęsce 1940 roku, to jest to normalne" („Rok myśliwego"). „Nienormalna" alias
„nonsensowna" była dla Miłosza wszelka ojczyźniana walka, bitwy pod Grunwaldem
nie wyłączając (nazwał Grunwald „plugawym nonsensem"). Całość tej przyrodzonej
głupoty Polaków określił jako „powiązany system narodowej paranoi" („Życie na
wyspach"). S. Trepka: „Oto do czego może prowadzić fałszywy blask noblisty
pierwotnie zafascynowanego komunizmem, kosmopolity obcego naszej
suwerenności i wypranego z uczuć patriotycznych".
Sam Miłosz — podobnie jak Kuroń i cały KOR — unikał słowa „kosmopolityzm";
zwał tę predestynację elegancko: „pewną międzynarodowością umysłu": „Moją
ambicją od dawna była pewna międzynarodowość umysłu" („Zaraz po wojnie"). W liście
do M. Wańkowicza serio o sobie i kpiąco o Polakach tłumaczył: „Jestem bardzo
mało polski w sensie, jaki temu słowu zwykło się nadawać; standardy obowiązujące
wśród szlachetnych Polaków są mi najzupełniej obce. Mój umysł jest żydowski".
Dlatego wiązał się zawsze z Żydami przeciw Polakom, czując silną duchową więź:
„Gdzieś na dnie tliła się myśl, że ich i moja lewicowość jest przebraniem dla naszej
inności" („Rodzinna Europa"). Wolał eksponować lewicowość, zamilczając
porównywalną litewską i żydowską nienawiść wobec Polaków. To on — wbrew
nieustannej pomocy, jaką gojowska Warszawa i Armia Krajowa udzielały gettu —
rozpowszechnił (wiersz „Campo di Fiori") jedną z najparszywszych kalumni wymierzonych
w Polaków: że gdy Niemcy mordowali Żydów z warszawskiego getta, Polacy
beztrosko bawili się obok muru getta na karuzeli, przywesołej muzyczce.
Czegóż jednak można oczekiwać od katolików? Ich religię Miłosz przezwał
„narodową ułudą" („Traktat teologiczny") i „glebą dla snów paranoicznych"
(„Prywatne obowiązki"); ich Madonnę (Najświętszą Marię Pannę Częstochowską)
— „pogańską boginią" (dlaczego? — bo nie jest judaistyczna?); ich Śluby
Jasnogórskie — „ przedsięwzięciem faszyzacji Polski" służącym „kropionemu
święconą wodą gałgaństwu" („Tygodnik Powszechny" 1997); ich krucyfiksy —
„próchnem":
„Krucyfiks chwytasz, bo tak ci bezpieczniej.
Drewno masz w ręku, a w tym drewnie próchno.
Pacierze mruczysz, ale strachem cuchną".
Jemu cuchnęła wiara katolicka, dlatego zaperzył się solennie:
„Z polskim katolicyzmem nie chcę mieć nic wspólnego" („Zie mia Ulro"). „Przyrzekłem
sobie, że nie zawrę nigdy przymierza z polskim katolicyzmem (...), czyli że nie
poddam się małpom" („Rodzinna Europa"). Nawet tu okazał się przecherą — umierając
„poddał się małpom": wysłał list do czołowej „małpy" vel „świni", do Jana Pawła
II, prosząc o błogosławieństwo tego króla „małp". I otrzymał je, ale to nie dziwota,
gdyż ów król traktował już jako „ludzi dialogu" różnych ludobójców (Arafata —
wielokrotnie, Saddama, bojówkarza Al Sadra, etc.), tudzież kilku komunistycznych
oprawców. Summa summarum liczy się to, że — jak krzyczały telewizje — „Czesław
Miłosz umarł pojednany z Bogiem". Co musi go w grobie uwierać, gdyż ów piesek
przydrożny pisał w „Piesku przydrożnym": „Kiedy byłem, jak to się mówi,
pogodzony z Bogiem i światem, czułem się fałszywie, jakbym udawał kogoś, kim nie
jestem". No właśnie.
Dzięki glejtowi od króla „małp" i dzięki gwałtownym naciskom „Salonu" — truchło
renegata zostało złożone (przy tyle razy wyszydzanym przezeń „kropieniu święconą
wodą") na Skałce, w Krypcie Zasłużonych krakowskiego kościoła Paulinów.
Rozsierdziło to wielu Polaków. Obiektem krytyki stali się m.in. kardynał F. Macharski i
przeor skałkowskich Paulinów, A. Napiórkowski. Prezes Krakowskiego Oddziału
Związku Literatów Polskich, K. Strzelewicz, publicznie zapytał: „Czy o. Napiórkowski
nie rozumie, że hańbi polski panteon szczątkami człowieka, który zwał członków
Armii Krajowej bandytami, a Polaków świniami z urodzenia, i który oświadczał, że
jest alergicznie uczulony na wszystko co polskie? (...) Oburzająca impreza pochówku
Miłosza na Skałce dowodzi, ze Polacy są pod kolejną okupacją".
Skałka to istotnie święte miejsce — znajdują się tam sarkofagi kilku głośnych
polskich ludzi pióra (Wyspiański, Pol, Kraszewski, Asnyk itd.; także Długosz, chwalca
„plugawego nonsensu" Grunwaldu). Te sarkofagi popękają chyba od furii
przewracających się szkieletów, bo Miłosz jako „literaturoznawca" nie zostawił suchej
nitki na wszystkich swych poprzednikach, całą polską literaturę chłoszcząc jako
bałach prowincjonalny. Słowacki i Norwid to nacjonalistyczni durnie, Sienkiewicz i
Reymont to grafomani, etc. — aż głupio te antypolskie i antygojowskie brednie
cytować. Przed Miłoszem Polska miała tylko jedno złote pióro — łatwo zgadnąć, to
Gombrowicz! „Późno, chyba dopiero przy końcu lat pięćdziesiątych, zrozumiałem, że
mimo wszelkich różnic łączy nas ta sama obsesja" („Zaczynając od moich ulic") —
chodziło o obsesję antypolskości; polskość drażniła jednego i drugiego. Miłosza
drażnił nawet Chopin: „Chopin drażni" pisał („Inne Abecadło"). Wyłącznie
Gombrowicza głaskał:
„«Trans-Atlantyk» (...) zawiera podstawową rozprawę z Polską-zmorą i z polskim
ceremoniałem nacjonalistycznego karlenia". „W miarę sił szerzyłem kult
Gombrowicza" („Ziemia Ulro"). Ergo: masoński (vide Słonimski), korowski i
salonowy kult kosmopolityzmu. Rzecz charakterystyczna: chociaż Miłosz cenił też S.
Brzozowskiego, za to, że ów protestował „przeciwko swemu rodzinnemu środowisku,
tj. przeciwko Polsce rozczulającego obyczaju, katolickiego kościółka, kultu
narodowego męczeństwa", tudzież za to, że bohater powieści Brzozowskiego „
uzyskuje wewnętrzną wolność przez podeptanie narodowego zakazu", wreszcie za
całą Brzozowskiego próbę „wyzwolenia się od Polski" („Człowiek wśród
skorpionów") — nie starał się szerzyć kultu Brzozowskiego, gdyż ten nie szerzył
kosmopolityzmu, tylko, niestety, pragnął ulepszać „zmorę" („Miałem pretensję do
Brzozowskiego o to, że pragnął być wychowawcą narodu").
Decyzja władz Krakowa o złożeniu w Krypcie Zasłużonych truchła kosmopolity,
który się zasłużył chłoszcząc przez całe życie oszczerczo „zmorę" (Polskę) tudzież
polskie „małpy" i „świnie" — wzburzyła patriotów („skorpionów"). Lecz to wzburzenie
jest mało zrozumiałe dla większości społeczeństwa, bo z telewizora tudzież z
salonowych gazet wie ono, że Miłosz był noblistą, „wielkim polskim poetą", a niewielu
zna jego książki. Tym bardziej niewielu zna monografie naukowe, gdzie jest mowa o
antypolskości Miłosza. Pisali lub napomykali o niej prof. B. Chrząstowska, prof. A.
Fiut, prof. M. Stępień, dr hab. J. Majda, J. Trznadel, T. Walas, A. Romanowski, E.
Morawiec, S. Trepka i inni. Ale gdy docent Majda mówił o tym publicznie, zauważył,
iż nawet belfrowie polonistyki grzeszą tu ignorancją („Nawet nauczyciele poloniści
znali najczęściej tylko kilka lekturowych wierszy i byli zaskoczeni, gdy mówiłem o
awersji Mi łosza do polskości").
Dzięki „Salonowi" wywodzącemu się z KOR-u — III Rzecz pospolita pełna jest
purenonsensów, krzyczących absurdów, rzeczy stojących na głowie, obrażających
elementarną sprawiedliwość, przyzwoitość i herbertowską „kwestię smaku". Nie
trzeba daleko sięgać — weźmy tylko dwa tegoroczne pogrzeby (a możnaby dodać i
trzeci: pogrzeb „barda" J. Kaczmarskiego, gorącego piewcy antypolskości i
kosmopolityzmu, człowieka, który porzucił wojujący judaizm dla „zbawieniowego"
chrześcijaństwa, czyli przechrzcił się, w dniach zgonu!). Latem 2004 sprowadzo no do
kraju prochy płk. R. Kuklińskiego, a na cmentarzu miał spicz były pełnomocnik
antykomunistycznego bohatera, J. Szaniawski, ewidentny długoletni kapuś SB (vide
mój artykuł pt. „Pełnomocnik", tom „Łysiak na łamach 6"). Również latem 2004
nienawidzący Polski i Kościoła Litwin ląduje z honorami w kościelnej Krypcie
Zasłużonych. Łatwiej byłoby znieść pogrzebanie go w Alei Zasłużonych cmentarza
Rakowickiego, bo każdą taką aleję (Warszawa ma swoją, powązkowską, gdzie leżą
Bierut i in.) będzie można kiedyś, gdy jakimś cudem „Salon" utraci władzę,
przemianować na Aleję Zasłużonych dla Komunizmu, i po krzyku. Lecz Skałka to
groza, chyba że chodzi o paralelę z proniemieckim biskupem, który wyklął i
unicestwił króla patriotę (vide rozdział „Blizna" moich „Wysp bezludnych"). Wojtyła
nie zdąży już chyba wyświęcić Miłosza na kolejnego patrona kraju, tak jak Miłosz nie
zdążył „wysadzić tego kraju w powietrze", chociaż bardzo chciał, bo to „irytujący
obszar miedzy Niemcami a Rosją", ergo „zmora".
Zatem irytację patriotów można zrozumieć. Dla nich danie Miłoszowi rangi
narodowego idola jest faktem z gatunku „horribilis". Jeśli człowiek, który
konsekwentnie wyrażał się o Polsce, Polakach i wszelkiej polskości w sposób
bardziej brutalny (bardziej nienawistnie) niż Hitler i Stalin razem wzięci — jeśli taki
człowiek zostaje z fanfarami pochowany wewnątrz Krypty Zasłużonych, pośród
pisarzy i poetów, którymi gardził jak wszami — to to jest „Finis Poloniae!" dla ludzi
kochających Ojczyznę. Cóż mógłby im poradzić terapeuta? Może śmiech? —
wiadomo, że terapia śmiechem czasami przynosi dobre rezultaty. Lecz jak ich
rozśmieszyć? Czy wystarczy dać im do przeczytania najświeższą (pośmiertną)
włoską opinię o Miłoszu? Profesor języka i literatury rosyjskiej na Uniwersytecie
Weneckim, lewak V. Strada, tak się wypowiedział dla lewicowego „Corriere della
Sera": „Gorące pragnienie stworzenia poezji, w której rozpoznałby się cały naród,
wyniosło twórczość Miłosza do roli symbolu samej Polski". No pewnie!
Rozpoznaliśmy się bez trudu. Cały naród, pardon — cała chlewna trzoda. My,
obywatele irytującego chlewa między Niemcami a Rosją, też tak uważamy, signore
Strada! Tylko z „zoologicznymi" patriotami mamy jeszcze kłopot. Im chyba trzeba
mocniejszej niż śmiech terapii — elektrowstrząsów. Albo „pulia w gołowinu!". Za
bardzo się przejmują. Bez rozwałki — tacy już będą.
Natomiast polska klasa wyższa — elita inteligencka, elitka półinteligencka i
subelitka ćwierćinteligencka — będzie jak zawsze wodoszczelna, faktoodporna
skafandrowo. Fakty do niej nie dotrą i spłyną bez żadnego śladu. Jeśli bowiem fakty
przeczą dogmatom „Salonu" — to tym gorzej dla faktów! Jeśli prawda przeczy tezom
„Salonu" — to na pohybel prawdzie! „Salon" solidnie trzyma polską warstwę
inteligencką za jaja, czyli w okolicach, gdzie ona ma sumienie i rozum. Tresuje ją
kosmopolitycznie, antypatriotycznie, antypolsko, „postępowo", używając niby spotów
reklamowych dwóch zboczeń wielkich ikon: homoseksualnego „internacjonalizmu"
W. Gombrowicza i filosemickiej „międzynarodowości" Cz. Miłosza. Komunizm,
trockizm i wolnomularstwo były w PRL-u katapultą tej gry, a w III Rze czypospolitej
„globalizm", „antyklerykalizm", „polityczna poprawność" i „tolerancja" stanowią jej
hasła zamydlające (maskujące) istotę.