poniedziałek, 23 grudnia 2013

Józef Mackiewicz "KONTRA"



    

Józef Mackiewicz   KONTRA



  
                                 SPIS TREŚCI

Część I – JAK DO TEGO DOSZŁO

Wstęp  ........................................................................          4
Rozdział I     Rodzina  ...............................................           9
Rozdział II   Mitia  .....................................................           18
Rozdział III  Zbrodnie i kary  ....................................           35
Rozdział IV  Wielka radość  ......................................           50
Rozdział V    Wielki odwrót  .....................................           68

Część II – SPŁYNĘŁO WODAMI DRAWY

Rozdział I     Z szablą w ręku  ....................................                      91 
Rozdział II    „Don Camillo”  .....................................          109
Rozdział III   Plocken-Pass   ......................................           122
Rozdział IV   Czekolada dla dzieci i słowo honoru   
                       dla starszych   ......................................                      135  
Rozdział V    Wieczne pióro chorążego Jacenki   ......           157
Rozdział VI   „Konferencja”  .....................................          176
Rozdział VII  1-go czerwca 1945   ............................           185     


Część III – AZJACI

Rozdział I     Wiedeń  .................................................          197 
Rozdział II    Gemona  ................................................   213
Rozdział III   Mediolan  ..............................................   222  
Rozdział IV    Święty Teodozjusz Czernichowski  ....            230 
Rozdział V     Rzym  ...................................................   240
Rozdział VI    Ludzie i konie  .....................................          250

PRZYPISY AUTORA  ...............................................  265  
ŹRÓDŁA BIBLIGRAFICZNE  .................................  
                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                 




CZĘŚĆ PIERWSZA
    JAK DO TEGO DOSZŁO?


           * *
Są dwie prawdy na świecie. Pierwsza to ta, która ściśle otacza ziemię i wiernie odbija w wodzie płynące górą obłoki. Oddaje echem w górach. Rejestruje dokładnie szum lasu i trzciny nad jeziorem. Wie gdzie ma leżeć każdy kamień w płytkim potoku i dlaczego wywołuje odgłos wiecznego plusku. Ta prawda słyszy najmniejszy szmer owada i najbłahsze słowo ludzkie. Nie uśmiecha się jed­nak nigdy, nawet wtedy, gdy świeci słońcem poprzez płatki jabłoni na wiosnę. Ale też nie marszczy się, nie wykrzywia oblicza złością nawet "wtedy, gdy z obłoków czyni chmury i pędzi je nad płaską ziemią zwiastując burzę. Nie okazuje ani miłości, ani nienawiści. Z niczego nie kpi, gdyż nic, co jest na ziemi, nie uważa za śmieszne. Nad niczym nie rozrywa szat, gdyż nic, co jest na ziemi nie wydaje się jej tego godne. Niczego nie zmienia i niczego nie prze­inacza. Kto zabił muchę, ten zabił. Kto zabił człowieka, ten zabił. Jest idealnie obojętna, bo idealnie obiektywna. Jest prawdą całkowitą, gdyż przyrodzoną.
Za jedyną jej cechę nadprzyrodzoną poczytywać by można pewną tajemnicę, dotychczas przez nikogo jeszcze nie zgłębioną: W jaki sposób, a przede wszystkim w jakim celu, wyrodziła z siebie, w tym samym lesie i stepie, w miastach i na polu, na lądzie, na wodzie i w powietrzu — drugą prawdę?
Ta druga prawda składa się pozornie tylko z dobra i zła. Ale omyliłby się, kto by jej uwierzył na słowo. Gdyż jej dobro i zło są pojęciami względnymi. Ta prawda nigdy nie spoczywa, a wskutek tego rzadko odbija dokładnie oblicze rzeczy. Dlatego wykrzywia się często uśmiechem komizmu lub grymasem złości. Będąc w ciągłym ruchu ledwo nadążyć może za masą słów i gestów ludzkich. Twierdzi, że stara się je rejestrować równie dokładnie co prawda pierwsza, lecz w rzeczywistości stara się je tylko dopasować do swoich względnych celów, a w pośpiechu życia wiele przeinacza. Mogłoby się zdawać, że jest po­wierzchowna jak poranna mgła, którą rozproszą pierwsze promienie słońca lub rozpędzi byle poranny wiaterek. Ale tak nie jest. Utrzymuje się bowiem na powierzchni kur­czowo czepiając skrawków pierwszej prawdy. Rozpłasz­czając na ziemi zaklina się na te same lasy, pola i źródła, powołuje się na świadków, czy to będą trele ptaka, krzyk rozdzieranego kota, czy krew człowieka, umiejętnie przy­wołane przed trybunał wyobraźni ludzkiej; wszakże zawsze z pominięciem innych świadków... Ta druga prawda umizga się, wykręca, wznosi ręce do słońca, przeklina deszcz i burzę. Obiecuje Bóg wie co. Rzadko dotrzymuje.
O ile pierwsza z tych prawd jest milcząca, o tyle druga często bardzo — propagandowa. O ile pierwsza obojętna, o tyle druga namiętna. Wiedząc o tym, że nie jest jedną, tym bardziej okrzykuje się za jedyną, a przez to obowią­zującą. I do pewnego stopnia ma rację, gdyż jest to prawda urzędowa, to znaczy zależna od urzędowego charakteru ustroju, czy nastroju, w którym jest głoszona. W skrócie można by powiedzieć o niej, że jest prawdą koniunkturalnego interpretowania prawdy.

*

Już z istnienia tych dwóch prawd wynika, co zresztą każdemu wiadomo, jak trudno jest przedstawić dokładny obraz ludzkiego losu, nawet człowieka o życiu uregulo­wanym i prostym. A cóż dopiero zobrazować los tak skom­plikowany, który stał się udziałem Aleksandra Kolcowa. Kozaka z naddońskiej stanicy! Gdyby żył dzisiaj, liczyłby lat 97. Ale nie żyje od dnia l czerwca 1943 roku, na skutek wypadków zaszłych w austriackim miasteczku Lienz, w dolinie rzeki Drawy. Dlatego, podejmując się sumiennego sprawozdania z tych wypadków, tudzież odpo­wiedzi na pytanie: jak do nich doszło, i skąd się Aleksan­der Kolcow na stare lata wziął tak daleko od rodzinnego chutoru, nie mogę pominąć pewnych szczegółów wyjaśnia­jących.
Chutor Kolcowa leżał nad brzegiem Donu, spłaszczony, niski, drewniany, ukryty w wiśniowych sadach. O całym szeregu ważnych, lub drobnych, czy tylko pozornie drob­nych okolicznościach dotyczących życia tego chutoru, oczywiście nie nazbyt dużo jest wiadomo na szerokim świecie. Charakteryzując jego uplasowanie geograficzne można by się ograniczyć do stwierdzenia nielicznych fak­tów, jak te na przykład, że: w dni pogodnego wieczoru letniego ciągnęło od stepu zapachem goryczki i miodu; że gdy księżyc potężny jak ongiś carski rubel, wytaczał się, bywało, zza traw na horyzoncie, to oświecał kraj bez­brzeżny, mogący w ludziach budzić mistycyzm nabożny; że kraj ten słusznie zaliczano do Europy Wschodniej. Tamtędy, począwszy od miejsca gdzie na zachodzie kończył się masyw leśny Polesia i zawisał nad równiną otwartych pól, poprzez Ukrainę, Don, Kubań, dwa razy do roku, wielkimi rzekami ciągnęły raz na południe raz północ, stada ptaków przelotnych, mając tyle miejsca dla siebie, że tylko nieliczny ich odsetek wpadał w sidła zasta­wione przez ludzi. Bywało, że w oczeretach przybrzeżnych było gwarniej w ciągu nocy niż w wielkim mieście. Gor­czyca, piołun, polny rumianek, wysokie gatunki traw ustę­powały regularnie płaszczyźnie śniegów; wysokie niebo niskiemu; blado-niebieskie szaremu. Tylko horyzonty trwały niezmiennie, kompozytorzy pieśni, w których za­duma i tęsknota w rezultacie zawsze opiewały jakowąś — dal...
Ale dal może być też przedmiotem radości. Tak więc na przykład, gdy pewnego wiosennego wieczoru, najstarszy syn Kolcowa, równie jak ojciec Aleksandrem zwany, wracał był konno z miasteczka, i gdy właśnie od rzeki powiało zwyczajną o tej porze świeżością wody, z przymieszką zapachów zroszonej trawy, fiołków i tulipa­nów, gdy raptem za dąbrową zamajaczyły bardzo jeszcze dalekie światła domu, gdy uprzytomnił sobie: werandę, samowar już podany na stół, ćmy atakujące lampę i spa­dające w talerzyki wiśniowych konfitur — młody Aleksan­der nie wytrzymał: Wciągnął powietrze, powstał w strze­mionach i krzyknął z wielkiej, rozpierającej go radości. A potem pognał konia w skok, nie drogą, a na przełaj, stepem.
Trudno jest określić właściwość tego rodzaju radości. Tworzy ją ciepło, noc, młodość, może nawet dobre trawie­nie. Ale nie ma je; nigdy bez poczucia wolnej przestrzeni. Gdy odprowadziwszy konia do stajni, stanął w blasku lampy padającym z werandy, to trzepnął po cholewie hara­pem i powiedział tylko:
— Ech, papa!
— No? — spytał stary spod białych rzęs.
— Nic! Ja tak sobie tylko. Żyć się chce! Ot co! Ojciec rzucił okiem na jego mokre od rosy buty. do któ­rych przykleiły się cienkie pasemka traw i odparł surowo:
— Ty drogi nie masz, żeby po caliźnie hasać? Co? Po nocy w dziurę trafisz, albo w norę susła. Złam mi nogę koniowi, a ja tobie dam życie, że się odechce! — To był ojcowski zwrot retoryczny. W tym wypadku geograficzna odrębność nie stwarzała odrębności od retorycznych zwro­tów ojcowskich w środkowej, południowej, czy zachodniej Europy. I niech fakt ten będzie zanotowany.
Dom Kolcowa był długi, z drzewa, i kryty blachą poma­lowaną na kolor zielony. Bo Kolcow należał do ludzi zamożnych. Miał dwa samowary tulskie, jeden miedziany, drugi biały, niklowy, o którym kłamał (,,stary kułak"!), że jest posrebrzany. Miał więc też sprawy i ulegał wpływom analogicznym do spraw związanych z własnością prywatną całej Europy zachodniej. Tak samo otaczali go biedniejsi od niego i wprost biedni. Ale nawet najbiedniejsi, którzy zazdrościli mu dwóch samowarów, setki owiec, dobrych koni, świeżej farby na dachu, najmniej jednak potrze­bowali mu zazdrościć swobody ruchu.
Dopiero leninowska, październikowa rewolucja bolsze­wicka, czyniąc i bogatych i biednych — biednymi, ode­brała zarówno jednym jak i drugim prawo do swobodnego ruchu. Ta wspólnota niedoli, w komunistycznym kaftanie bezpieczeństwa, która szczególnie zaciążyła na płaszczyz­nach o bardzo szerokich horyzontach, nie była pojęta właściwie w Zachodniej Europie, gdzie marksistowska ,,walka klas" rozgrywała się raczej w ciasnych dzielnicach fabrycznych.






Rozdział I


RODZINA

Aleksander Kolcow urodził się w naddońskim chutorze Jaglickim, w wyjątkowo burzliwą noc zimową roku 1860. Opowiadano, że śnieżna zawieja zlała się z niebem tak dokładnie, że człowiek, który wychodził z chaty, widział przed sobą tylko drgającą w szaleństwie ścianę śniegu i nie mógł dojrzeć niczego więcej nawet na odległość zgiętej ręki. Było wiele kłopotu z przeprowadzeniem z trze­ciego po sąsiedztwie domu baby znającej się na akuszerstwie. W stepie zasypało kompletnie ciągnący tabor kupiecki, i ponoć trupy ludzi i koni znaleziono dopiero na wiosnę. Czy była to legenda, czy prawda, trudno było ustalić, gdyż dokładnego miejsca katastrofy nikt nie umiał wskazać. Faktem jest jednak, że burza śnieżna trwała trzy dni i trzy noce, a człowiek biegły w odczytywaniu znaków na niebie i ziemi, sąsiad Tymoteusz Osmuchin, już wtedy przepowiadał nowonarodzonemu Aleksandrowi burzliwe życie i burzliwy koniec.
Przepowiednia jednak na razie się nie sprawdzała. Wojny w tym czasie okazały się rzadkie. Dobrobyt w kraju rósł. Biedak w mieście płacił za funt chleba jedną kopiejkę, a dobre buty z cholewami można było dostać już za dwa ruble. Jedyne, co w życiu Aleksandra Kolcowa wyróżniło go od innych, to okoliczność, że ożenił się bardzo późno, mając już trzydzieści cztery lata, z dziewczyną młodszą od siebie o lat czternaście. Syn pierworodny, Aleksander, ochrzczony tym imieniem podobnie jak ojciec na cześć dwóch carów, przyszedł na świat w roku 1893. W następnym roku 1896, to znaczy w roku koronacji cara Miko­łaja II, urodził się znowu syn, ochrzczony Mikołajem. Potem dopiero zdarzyła się pierwsza niedola w życiu Kolcowa. Mikołaj, mając niespełna dwa lata, utonął w rzece. Wypadek był dziwny. Matka posadziła go na płytkim brzegu, na piasku, dała muszelki i kamyczki do zabawy. Sama zajęła się praniem bielizny. Stukając drewnianą kijanką nie słyszała nawet plusku. Nie sam jednak tragiczny wypadek wzbudził ogólne poruszenie, a fakt nienotowany, ażeby mimo usilnych poszukiwań nigdy i nigdzie nie podobna było wyłowić trupa. Tenże Tymoteusz Osmuchin, podówczas już bardzo stary, roz­powiadał, że trup dziecka wyłowił z wody orzeł bielik i że to, dlatego nie można go było znaleźć. Nie wierzono mu. Jedni twierdzili, że bielik, jak wiadomo orzeł wodny, po­luje tylko na ryby; inni, że bielik chwyta wprawdzie młode zajączki albo susły bobaki, lecz gardzi padłem.
Ojciec, jak to ojciec, po krótkiej rozpaczy przyszedł do siebie. Natomiast w matce dokonać się musiał od tego wypadku jakiś wewnętrzny wstrząs. Posmutniała na zawsze. Mimo to następne dziecko, dziewczynka Ula, uro­dziła się w pięć miesięcy po wypadku duża i zdrowa; czwarta z kolei Raisa dopiero w roku 1902. A najmłodszy syn Mitia, aż w roku 1907.
Pierworodny, zwany Saszą, nie sprawił ojcu zawodu. Wyrósł na schwał. Ojciec, który sam dosłużył się rangi wachmistrza i mimo lat brał jeszcze udział w kampanii japoń­skiej 1904/3 roku, osobiście odprowadził syna do wojska, kiedy przyszła kolej na jego rocznik. Gdy w roku 1914 wybuchła pierwsza wojna światowa, Sasza zaliczony do 3-go pułku kozackiego, trafił do 1-ej armii generała kawa­lerii Rennenkampfa i z nią do Prus Wschodnich. Dnia 19 sierpnia wysłany w charakterze łącznika, znalazł się przypadkowo w rejonie Lejb-Gwardii Konnego pułku pod miasteczkiem Kauschen. Z nadmiaru energii, rozpierającej go żywotności, czy też braku doświadczenia życiowego, przyłączył się zupełnie samowolnie do szarży konnej Lejb-gwardyjskiego pułku, prowadzonej przez rotmistrza barona Wrangla na niemiecką baterię. Podniecony biegiem koń Saszy, czystej krwi dońskiej, pierwszy dopadł nieprzyja­cielskich armat. Sasza, nietrafiony z pistoletu, przez strze­lającego doń oficera, rąbnął go szablą w dół na prawo, przecinając twarz od ucha, tak że górna część czaszki odskoczyła wraz z kaskiem o długim szpicu.
To zdarzenie miało zaważyć na całym późniejszym życiu młodego Kozaka. Odznaczony krzyżem Św. Jerzego IV klasy, dostał wkrótce urlop pod pretekstem błahego zadraśnięcia w późniejszych bitwach. Przyjechał do chu­toru z niemieckim kaskiem oficerskim, który wówczas pod­jął i zabrał ze sobą z pola jako widomy znak trofeum wojennego. Podobno nie kłamał, przynajmniej tak powia­dano, że rotmistrz baron Wrangel osobiście uścisnął mu wówczas rękę. Sasza wyrażał się w każdym razie o nim z entuzjazmem, podobnie jak o całym kawaleryjskim ataku, który tamten poprowadził.
Ojciec promieniał. Tylko matka, która już zdążyła się nasłuchać różnych babskich słuchów zwłaszcza z kampanii wschodnio-pruskiej, w której brało udział najwięcej synów kozackich z okolicy, słysząc przechwałki własnego, westchnęła raz przy obiedzie:
— Ale ty, Saszeńka, pamiętaj, żebyś nie brał cudzego i nie grabił ludzi.
— Niczego ja nie biorę — odparł spochmurniały Sasza, odpychając pusty talerz po zjedzonej zacierce. — Nikt tam specjalnie nie grabi — dodał po chwili. — Wszystko brechta.
Matka znowu westchnęła, a później pociągnęła dalej swym równym, znużonym codzienną pracą głosem:
— Grabią, synek, grabią. Na dniach mówiono, że Ostapienko Szymon, ordynans Wicenowskiego sotnika, nawet kanarki w klatce przywiózł dla niego z jakiegoś tam Iszbergu.
— Istenburgu — poprawił fachowo syn.
— Nie wiem ja jak on się tam nazywa. Miasto nie­mieckie. Ale żeby nawet kanarki w klatce zabierać z domu..
— Lżę pewnie, Ostapienko.
— Nie łże, nie łże. Onegdaj Rają sama chodziła po­patrzeć do Wicenowskich. Żółte takie żółciusieńkie.
— I śpiewają ślicznie! — uzupełniła Rają.
— Co wy do tych kanarków wczepiliście się jak ptasie wszył — Rozzłościł się stary Kolcow. — Wielka mi rzecz kanarek! Ile on wart? Za pół rubla w Rostowie możesz kupić tuzin.
— Tu nie o pół rubla się rozchodzi — odparła sen­tencjonalnie żona.
— Ech, mama, nic się na wojnie nie rozumie. — Z lek­ceważeniem zamknął dyskusję Sasza,
To było jeszcze w roku 1914. Od tego czasu Sasza istotnie miał okazję poznać wojnę lepiej od wielu. Prze­niesiony do innej formacji, wziął ponowny udział w kon­nej szarży kaukaskiej kawaleryjskiej dywizji w dniu 23 listopada pod Koluszkami, jako jednej z operacji mającej przeszkodzić niemieckiemu wyłomowi koło Brzezin, w wiel­kiej bitwie o Łódź. Odznaczony ponownie krzyżem, w na­stępnych latach dwukrotnie ranny, awansowany na uriadnika, wyszedł po raz drugi ze szpitala już w okresie rewo­lucji.
I oto nie pociągnął na rodzinny Don, który, jak powia­dano, gorzał już walką z bolszewikami, ale tam, gdzie wymieniano nazwisko (wówczas generała) Wrangla... Słychać było, że odznaczył się bardzo pod stacją Iłowajską dnia 3 maja 1919 roku, walcząc pod komendą generała Szkuro, który wespół z oddziałem 2-ej terskiej dywizji roz­gromił bolszewików. Mówiono, że brał udział w zwycięs­kim pochodzie na Charków, a później w wielkim odwrocie na Kubań. Ale w ciągu całego tego czasu ani razu nie udało mu się zawitać do rodzinnego chutoru.
Ranny pod Kachowką, dostał się do niewoli 13-ej sowieckiej dywizji. Prawie cudem się z niej uwolnił, ażeby jeszcze w ostatniej chwili dotrzeć do Nowoczerkaska. Zo­stał zaokrętowany i przewieziony na Krym do armii Wrangla. Do końca, mimo licznych pogłosek nie do­wiedział się jednak co się stało z domem, rodziną, gdyż pogłoski te były w większości sprzeczne, a listy nie cho­dziły. W roku 1922 znalazł się na emigracji w Belgradzie.

*

Dawno już opadły białe płatki w sadach wiśniowych. Wiatr je rozegnał pod plecione z wikliny płoty, w grzędy pomidorów, rozniósł na pola i nawet w step daleki. Wy­schły, zwiędły, pogniły na deszczach. Przestały być. Na drzewach pojawiły się ledwo zaróżowione, niedojrzałe jeszcze owoce. Niebo jest równe, blade po całodziennym upale. Wieczorny chłodek ugrzązł gdzieś w pół drogi od rzeki i nie dociąga do chutoru Jaglickiego. Pachnie zwy­czajnie: gospodarskim dobytkiem, rozgrzanym smarem kół stojącej nieruchomo koło ganku arby suchą trawą. spieczoną ziemią. Drogą idą woły. za nimi kurz stoi leni­wie i nie chce opadać. Dwie topole naprzeciw, przy chacie niezamożnego sąsiada Wasyla Maszczenko, jak zawsze skręcone dlaczegoś wierzchołkami z zachodu na wschód. Kolcow stoi na ganku w rozpiętym zipunie, w rozchełsta­ne! koszuli, drapiąc się po nieogolonej siwiźnie policzka. Chce zebrać myśli, ześrodkować je na jakiejś pożytecznej sprawie, podczas gdy słońce z żółtego jak słonecznik przy­biera zwolna kolor rozciętego kawonu i skłania się ku bardzo dalekim frontom pierwszej wojny światowej. Ale myśli rozbiegają się jak kurz codziennego życia. Wieczór taki letni jak każdy inny. A przecież nie zapomni nigdy Aleksander Kolcow tego letniego wieczoru 1916 roku. Po drodze, na przeciw ciągnącym wołom, szedł człowiek w kaukaskiej czapeczce na głowie, obwieszony czymś kolo­rowym. Stary zmrużył oczy, rozeznał: szybaj-handlarz domokrążny.
— E! Ormiaszka! Co sprzedajesz? — krzyknął z ganku. Nie był to wszakże Ormianin lecz Azerbejdżanin, Abbas Malek. do niedawna jeszcze wyrobnik w Elizawietpolu po tamtej stronie szczytów kaukaskich, a od niedawna młody kupiec dorabiający się na ogólnym wzroście dobrobytu.
— Dywany! — odkrzyknął, nie prostując z lekka obraźliwej nazwy, gdyż Ormianie nie cieszyli się solidniejszą opinią w tym kraju. — Kupcie, bogaty Kozaku.
— Dobrze tobie mówić o bogactwie, kiedy sam bez dachu nad głową łazisz — odparł na chybił trafił Kolcow, ale się zastanowił. Nie darmo wędrowni handlarze zaczęli teraz spływać z miast i nawiedzać płaski kraj. Produkty rolne w miarę trwania wojny szły coraz bardziej w górę. Przed wydaniem byle rubla nie trzeba już się trzy razy namyślać. A Kolcow, jak wszyscy starzy ludzie na świecie, którym czym bliżej do. życia wiecznego tym więcej za­czynają cenić doczesne, polubił bogactwo. Kupił już gra­mofon, maszynę do szycia Singera. wprawdzie używaną, ale za to bardzo tanio. Dywan?...
— Dawaj, pokaż.
Abbas Malek zbliżył się w zakurzonych butach, objaśnił, te na furmance, którą zostawił u skraju wsi ze swoim człowiekiem, ma więcej wzorów do wyboru. Był postawny. czarny, przystojny, połyskując białymi zębami z ogorzałej ciemnej cery. Mówił z godnością i przy okazji napomknął, że nie jest żadnym Ormianinem tylko rodem z Azer­bejdżanu.
— Tureckiej wiary?
— Muzułmańskiej — poprawił przybysz.
— Ja tam nie rozróżniam. Z Turkiem wprawdzie nigdy nie wojowałem, ale wiem, że wódki nie piją i po kilka bab mają. Niech sobie. Nie ja od nich będę odbierał. Choć teraz znowu z nimi wojna.
— Wojna na całym świecie. Z tyłu skrzypnęły drzwi.
— Ula — zwrócił się stary do córki, która wyszła na ganek — ot zobacz, dywany jakie przyniósł, człowiek.
 Woły przeszły; kurz stał za nimi i wciąż nie chciał opadać. I oto w tym momencie rozstrzygnęły się ważne losy ludzkie, które zaważyć miały na życiu lub śmierci tych trojga, już w niedalekiej przyszłości. Ula spojrzała najpierw na „człowieka", nie na dywany, wprost w jego oczy i dopiero później spuściła swoje, prześlizgnąwszy się wzrokiem po barwnym wzorze perskim. Coś jakby ją zaha­czyło, jak leszcza na wędkę. Było gorąco. Abbas Malek od­stąpił krok i wytarł pot z czoła; nie jak chłop, rękawem, ale wyjął z kieszeni kraciastą chustkę i nią wytarł. Ula miała wtedy lat osiemnaście, była jednak wyrośnięta i piersi wypychały się już spod wyszywanej koszuli, ściągniętej w pasie zwyczajną, roboczą spódnicą. Miała płowe włosy i szaro-niebieskie oczy. Takie dziewczęta widywał Malek tuzinami na swej drodze i skupił się całkowicie na sprze­daży towaru. Stary grubymi palcami macał dywan i raptem zdecydował:
— Zajeżdżaj! Zobaczymy też inne.
Azerbejdżanin wjechał furmanką we wrota. Kolcow kupił od niego dwa nieduże dywaniki, potraktował go trochę jak gościa, czemu się właściwie sam dziwił, i nie bardzo później rozumiał dlaczego to tak •wyszło... Siedzieli do późna na werandzie. W końcu tylko Malek i Ula. Miti nie było; cały dzień łapał ryby, wrócił rozczarowany i za­snął przy kolacji. Rają, mimo upomnień matki, wymknęła się na wieczorynkę. Rodzice poszli spać. W ten sposób nikt nie widział jak to się zaczęło. Nawet księżyca tej nocy nie było, a gwiazdy blade, przyćmione oparami ziemi, zmęczone upałem.
Nazajutrz Malek nie wyjechał, choć zapowiedział z wie­czora, że wyjedzie o świcie, a majstrował przy wozie i no­sił niby tam coś do kowala. Za gościnę jeszcze jednej doby ofiarował niespodziewanie — cały dywanik... Gospo­darz się dziwił mocno, z tej niezwykłej hojności wędrow­nego handlarza, ale prezent przyjął. Gość wyjechał dopiero na trzeci dzień po śniadaniu. Po Uli niczego nie było po­znać. Jednakże tegoż dnia wyprosiła się, że pójdzie do sąsiedniego chutoru w odwiedziny do starszej przyjaciółki, która cztery miesiące temu wyszła tam za mąż. Pozwolono jej, bo była sobota. Poszła i nie wróciła już nigdy.
Cios był dotkliwy. Zanim ją oczekiwano, zanim wreszcie dowiedziano się, że u przyjaciółki wcale nie była, zanim gubiono się domysłach i domyślono wreszcie, że uciekła z domokrążnym handlarzem — minęło sporo czasu. „Prze­klętego Turka" nie zgonić już na najszybszym dońcu! Tym bardziej, że nie wiadomo w jaką stronę się udał, a konia u wozu też miał niezgorszego. Cios nawet przygarbił na kilka dni starego Kolcowa: bezdomny włóczęga, szybaj, do tego jeszcze niewierny — wszystko to w sumie przerastało pojętność zdrowych zmysłów. Rodzona córka! Teraz plotki, kpiny sąsiadów, albo co gorsza fałszywe współczucie. Bo przecież w gruncie rzeczy każdy się tylko cieszy na świe­cie, że to nie jemu przytrafiło się nieszczęście, a bliźniemu. Wpadał w złość, chciał już jechać z raportem do władz i donieść, że to był pewnie szpieg turecki, ale się po­wstrzymał: Czas wojenny... Sprawa może zostać rozdęta... Nie wiadomo więc, czy bardziej przez wzgląd na własną córkę, czy też z obawy przed procedurą śledztwa i wizy­tami starszego prystawa, czy też w końcu ze względu na własny honor, by go nie poniżać w takiej aferze, ale tego kroku nie uczynił.
Raja chodziła zapłakana. Mitia zajęty był struganiem nowego łuku. Matka natomiast zniosła cios lepiej niżby się tego po niej spodziewać było można. Raczej po pierw­szych lamentach przeszła do troski bardziej rzeczowej. Starała się wyobrazić jaki los czeka teraz jej starszą córkę w szczegółach? Czy nie wytrzyma i wróci? Czy tamten się z nią ożeni?
— Głupia!— powiedział Kolcow. — Rzuci on ją na pewno na poniewierkę. A nawet, żeby się ożenił, to co z tego?! To ty nie wiesz, że oni. muzułmanie ci, mają po kilka żon. czy co?!
— Ach, ach... I jak to Pan Bóg na takich nie ciśnie piorunem? Nie rozumiem ja.
— Ech, tam! Pana Boga zrozumieć, to by za dużo czasu na to stracić trzeba było. Nic tylko myśleć. Gospo­darkę zaniedbać i z torbami pójść.
Tej nocy, gdy zasnął, żona przeżegnała go trzykrotnie prawosławnym krzyżem świętym by odpędzić odeń złe myśli.

*

Minęły dwa miesiące. Stary wybrał się do Stanicy głównie w sprawie projektu, jaki powziął już dawno co do kształcenia Miti, a przy okazji dla załatwienia szeregu zakupów gospodarskich, a także wysłania przez pocztę polową kolejnej przesyłki dla starszego syna do fronto­wego lazaretu. Miał też wziąć pocztę dla całego chutoru. Wśród niej znalazł się również list do niego.
Ula pisała stylem na poły sztucznym, jakim ją uczono w szkole, na poły niezgrabnie wylewnym, wymieniając na początku wszystkie ukłony i życzenia dla Ojca-Matki, następnie dla całej rodziny i nawet znajomych. Po tym wstępie najpokorniej przyznawała się do wielkiego grzechu, ale jeszcze pokorniej prosiła o przebaczenie, nie tylko w intencji ale słowami obejmując ojcowskie nogi. Wresz­cie donosiła, że wyszła za mąż za Abbasa Maleka, pod­kreśliła, że ślub odbył się w cerkwi prawosławnej. Dalej, że żyje im się dobrze, co może też być widomym znakiem przebaczenia ze strony Boga, a teraz czeka tylko na ojcowskie.
Kolcow przeczytał list z kamiennym wyrazem twarzy, następnie podarł na drobne strzępy i chciał już rzucić na wiatr, ale po namyśle schował skrawki do kieszeni, po­stanawiając spalić je w domu, żeby nawet wiatr nie no­sił po świecie ich śladów.
W drodze powrotnej odprowadzały go niemilknące cy­kania koników polnych, wyboiny w koleinach, jednostajny pejzaż i słońce zachodzące nie jak w dni poprzednie, ale w obwódkach nieskrystalizowanych jeszcze chmur. Kolcow popatrywał nań wciąż, myślał o sprawach i tylko machi­nalnie od czasu do czasu pociągał lejcami.
Przybywszy do domu, ani słowem nie powiedział niko­mu o otrzymanym liście. Dopiero gdy wszyscy zasnęli, wy­szedł boso do kuchni, zamknął drzwi, zapalił świecę. I rap­tem... rozłożywszy skrawki na stole, po długim składaniu Jak chińską łamigłówkę, odszukał ten na którym widniał adres: w mieście Armawirze nad Kubaniem. Schował go w najtajniejszy schowek swego nowego portfelu, który kupił był niedawno na kiermaszu. Resztę zgarnął na kup­kę, podpalił, a popiół skrzętnie zmiótł i wrzucił do wysty­głego pieca.
Nazajutrz wypadł spodziewany deszcz i od tego dnia pogoda zaczęła się psuć.


Rozdział II
MITIA
Jeszcze przed nastaniem sezonu jesiennej słoty tegoż 1916 roku, gdy można było jako tako dojechać do stacji w Kachalińsku, stary Kolcow spakował rzeczy i wybrał się z najmłodszym synem do Kijowa. Mitia liczył wtedy zaled­wie lat dziewięć. Sąsiedzi odmawiali, odradzali, a matka po nocach płakała, nie chcąc rozstawać się ze swym uko­chanym najmłodszym, właśnie w czasie gdy najstarszy był w ciągłym ogniu i lada chwila można się było spodziewać urzędowej koperty z wieścią o jego śmierci. Ale ojciec uparł się żeby wprowadzić w czyn najśmielsze marzenia swego życia. Kalkulował przy tym w ten sposób: Sasza, jeżeli Bóg da, nie zabiją go na wojnie, sam się wykieruje; a jeżeli zabiją to tym bardziej — niech choć najmłodszy zostanie oficerem!... Jak raz i czasy podeszły odpowiednie: ceny na zboże szły w górę, gospodarstwo przynosiło większe dochody. Użył więc swych stosunków, napisał list do byłego dowódcy z kampanii japońskiej, poruszył inne protekcje lokalne i postanowił malca, choć dziecko jeszcze, umieścić w Korpusie Kadetów.
Wybór Kijowa był trochę ekscentryczny jeżeli chodzi o tradycje kozackie i właściwie nie odpowiadał zamiarom ojca, ale tyle przynajmniej przeforsowała matka: miała tam młodszą, bardzo kiedyś kochaną siostrę, która zrobiła ka­rierę wychodząc za urzędnika akcyzy. Mitia więc, w razie czego, znajdzie w nich utraconą rodzinę, oparcie i będzie mógł przynajmniej niedziele, a także święta zarówno reli­gijne jak domu cesarskiego, spędzać w otoczeniu ciotki i jej dzieci. Nie widziały się już wprawdzie bardzo daw­no, ale co rodzina to rodzina. Na tym stanęło.
Najbardziej wszakże rozpaczał sam Mitia. To tylko później lata dziecinne wydają się z perspektywy owiane słoneczną radością. Tak samo jak spojrzenie wstecz na „dobre stare czasy". W rzeczywistości okres dzieciństwa pełny jest czarnych, przepaścistych luk, które przerywają pasmo wiosennych poranków. Opuszczenie domu, w któ­rym znał każdy drobiazg, podwórza, sadu, obejścia gospo­darskiego z jego milionem spraw w zakątkach, zamiana wielkiej, bosej po trawach wolności, na mury rygoru szkol­nego internatu, wśród samych obcych; zamiana ojca, któ­rego się bał, na jeszcze straszniejszego, na pewno wrogiego nauczyciela-oficera, wydawała się Miti wręcz koszmarem. I nie pomogą tu żadne pocieszenia na przejściowość czasu, na lata przyszłości! Czas, ów temat wiecznego utyskiwania starszych za jego szybkie przemijanie, w wieku Miti — gdy jeden rok był zaledwie jedną-dziewiątą cząstką jego istnienia — wydawał się rozciągnięty w nieskończoność. W jesieni mówić mu, że przyjdzie wiosna wydawało się bolesnym naigrywaniem z rzeczywistości, jeszcze większym podkreślaniem rzeczy ponurych. Te wielkie, czarne plamy na słonecznym życiu, zakleją później narastające tkanki organizmu i wyda się śmieszne, co w istocie śmieszne nigdy nie było.
Na razie patrzał na mijające słupy telegraficzne za oknem, jakby na zawsze miał minąć uśmiech szczęścia. Na małych stacyjkach brodaci woźnice z biczami w rękach. w czarnych z daszkiem czapkach; konie za stacją pochy­lone nad wiązką siana u przednich nóg, lub podrzucające w górę uwiązanym do pyska workiem obroku. Na więk­szych: żandarm, śpieszący tłum, kolejarz u dzwonu na peronie. Wszystko to odchodziło i odchodziło w tył, w dal niekończącej się nigdy płaskiej ziemi. I znów tylko słupy telegraficzne, deszcz za oknem, krople wody leniwo zbie­gające się na szybie, gdzieś na horyzoncie cebule wiejskiej cerkiewki z przekreślonymi krzyżami, na które nie pada słońce. W przedziale czuć stęchlizną, mokrym kożuchem, skórą butów i kiepskim tytoniem. A pociąg jedzie i jedzie. Dym z parowozu to przysłoni okno, to odsłoni jaskółki na drutach, lub gęste strzyżone krzewy mające ochraniać tor przed spodziewaną zimową, śnieżną zawieją. Dokąd jedzie Mitia? I czy zobaczy kiedykolwiek znowu dom drewniany, kryty dachem z blachy pomalowanej na kolor zielony? Ba. czy zobaczy...
Żaden z tych osławionych, rzekomo nieomylnych instynktów macierzyńskich, nie podszepnął matce Miti, iż wybiera dla niego miejsce pobytu, które z chwilą wybuchu rewolucji stanie się jednym z najbardziej zapalnych. Istot­nie, spośród wszystkich miast europejskich. Kijów, licząc od daty wybuchu pierwszej wojny światowej, przeszedł rekordową ilość razy ze zbrojnych rąk do zbrojnych rąk.
Już wiosną roku 1917 czasy były zbyt niepewne, aby ciotka mogła zezwolić Miti na samotną podróż do domu. Zatrzymała go u siebie. Zresztą Mitia czuł się w korpusie dobrze, dawno zapomniał o swych naiwnych strachach. Zmężniał i uczył się doskonale. Zaczęły go też interesować wypadki historyczne, których był świadkiem.
*

Gdy rewolucyjny chaos przybrał na sile, udało się przy­najmniej młodsze klasy korpusu ewakuować do Odessy. Tym razem Mitia nie odczuwał nostalgii w drodze. Prze­ciwnie, traktował podróż jako ciekawą przygodę. W Odes­sie znalazł się w zupełnie nowym otoczeniu, gdyż w miarę rozgorzałej wojny domowej ściągnięto do tego miasta rów­nież rozbitków z kilku innych jeszcze szkół kadeckich. Na­turalnie, jedenastoletni, już rwał się do wojaczki, jak inni w jego wieku i nienawidził bolszewików dziecinną, nie znającą kompromisów nienawiścią. Tymczasem jednak za­jęcia szkolne szły dawnym trybem.
Nie sprawdziły się przewidywania ludzi starego rozsąd­ku. Zawiodła nadzieja na oczekiwaną wciąż, ,,skuteczną" pomoc cywilizowanego zachodu. Bolszewickie armie pod wodzą Lejby vel Lwa, syna Dawida, Bronsztejn-Trockiego napierały coraz bardziej z północy na południe. W październiku, Iistopadzie 1919 roku czerwona konnica dowo­dzona przez 37-Ietniego byłego wachmistrza, Siemiona Budiennego, rozerwała front białych na styku Dońskiej i Ochotniczej armii. Główne siły kontrrewolucji cofnęły się za rzeki Don i Manycz, próbując skleić nową linię obronną. Odcięta grupa generała Słaszczewa w składzie 4-ej dywizji i dońskich oddziałów Miedwiediewa odtoczyła się na Krym, gdzie zamierzano stawiać opór na przesmyku Perekopu. Tylko Kijowsko-Czernihowska grupa generała Bredowa odstępowała zwolna na linię Odessa-Nikołajew i w istocie stanowiła jedyną nadzieję miasta. Była to jednak nadzieja złudna.
Masy uchodźców i rozbitków wszelakiego rodzaju, zaprószały ulice miasta. Setki tysięcy zrozpaczonych ludzi miotało przekleństwa, lub żyło z dnia na dzień budując przyszłość na fantastycznych pogłoskach. Rozpacz jest złym doradcą i kiepskim taktykiem. Zdarza się oczywiście, że żołnierze walczą po bohatersku przyparci do muru roz­paczą, ale zdarza się to częściej w literaturze niż w prak­tyce. Wzmogła się dezercja, ogólny rozstrój. Zwlekły się do Odessy szpitale. Zapanował głód i, gorszy od niego, tyfus. Wówczas z lądu nadzieje przerzuciły się na wodę, na morze, na okręty. Ale okrętów było o wiele za mało na ewakuację tych wszystkich, którzy chcieli uciec przed bol­szewikami. Panika przeplatająca się z nadzieją tak ściśle jak się przeplata wiklina kosza, tworzyła właśnie z Odessy taki kosz, którego żadna siła ludzka nie mogła ująć za uchwyt i wynieść z fatalnej sytuacji.
Nie spało się uczniom korpusu kadetów w te długie noce, w ledwo opalanych salach, z głodnym żołądkiem, gdy przyszedł styczeń 1920 roku.
— Ty — szepnął w jedną właśnie z takich nocy Mitia, kurcząc się pod kocem.
— No? — mruknął z sąsiedniego łóżka Saszka Biernacki, syn dyrektora odeskiego korpusu, pułkownika wojenno-jurydycznej akademii.
— Nie śpisz? — Mitia nie wytrzymał i zdradził się po raz pierwszy z nękających go wątpliwości. — Powiedz, ale tak nie na ojra, jak myślisz, czym to się skończy?
— Ot dziwak. Jak ma się skończyć. Ma się rozumieć dobrze się skończy. Bredow zatrzyma się na linii, wiesz:
Wozniesiensk-Tyraspol; Słaszczew da odpór na Perekopie, a z boku jak rrunie ofensywa Dońców i Armii Ochot­niczej... Ze skrzydła, rozumiesz?! To z bolszewików mokre­go miejsca nie zostanie I
— Hal — wykrzyknął z końca sali Jacenko. — A weź­cie jeszcze pod uwagę, jak Anglicy pomogą! Francuzi... Ma rację Saszka.
— Wy! Stratedzy! — odezwał się zaspany głos. —





Może by tale operacje odłożyć do rana? Nie? Noc przecie. Spać przeszkadzacie.
Ale długo Jeszcze biegły przyciszone rozhowory i szepty od łóżka do łóżka, bo wielu jeszcze chciało się wypowie­dzieć na aktualny temat jak najlepiej zmiażdżyć wroga i wyplenić zarazę bolszewicką.
Mitia naciągnął wreszcie koc na głowę. „To co mówił Saszka", myślał, „to nie od siebie. To pewnie wie od ojca, a tamten może od jeszcze wyższych generałów. Ach. żeby to tak, żeby! Spać, spać". I po raz pierwszy bodaj, w swym niespełna trzynastym roku życia, starał się uciec myślami od rzeczywistości w daleką przyszłość.
Żaden z powziętych tej nocy planów nie został zreali­zowany. Już nazajutrz 20 stycznia 1920 roku, generał Bredow uznał dalsze cofanie się w beznadziejny kosz odeski za bezcelowe. Zawrócił wojska z dotychczasowego kierunku i poszedł na północny-zachód w nadziei prze­bicia się do Polski i uratowania przynajmniej swoich ludzi. W kilka dni później nawet najmłodsze klasy wiedziały, że żadnej nadziei na utrzymanie miasta nie ma. Natomiast wszystkich zaabsorbowała inna wiadomość, która u wielu wywołała nawet radość: „Korpus kadecki zostanie ewa­kuowany do Jugosławii, pod opiekę Jego Królewskiej Wy­sokości następcy tronu Aleksandra; tam zakończony zosta­nie kurs i wrócą do uwolnionej ojczyzny". Ta ostatnia oko­liczność nie wszystkim przypadała do gustu, bo wielu miało jeszcze nadzieje odznaczyć się na wojnie z bolszewikami. Ale perspektywa dalekiej podróży nęciła.
— Ciekawe zobaczyć obce kraje?
— Ciekawe — przytaknął Mitia i pomyślał, jakby to zasiadł za stołem w Jaglickim i opowiadał cuda-dziwy. większe niż swojego czasu brat Sasza po powrocie z Prus Wschodnich.
Tymczasem okazało się. że okręty jakie były jeszcze w porcie, odpłynęły dnia poprzedniego. Droga morska zo­stała zamknięta. Pozostała tylko droga lądowa przez Ru­munię. Czas naglił. Pojedyncze strzały padały już na dale­kich przedmieściach. Zanim jednak zorganizowano kolumnę marszową i tabory, upłynęło jeszcze kilka godzin. Ruszono wreszcie o 3-ej po południu 23 stycznia. Na ulicach spoty­kało się tylko zastraszająco nieliczne resztki wozów tabo­rowych. Droga prowadziła na Owidiupol, stamtąd miano się przedostać za Dniestr, do Akermanu, za granicę ru­muńską. Byle zdążyć do niej dojść, będą uratowani. Rumuni przewiozą ich pociągami do Jugosławii. Nauczy­ciele przypomnieli przy okazji, że obecna królowa rumuń­ska to wnuczka Aleksandra II. Gorzej, że wozy z prowian­tem poszły przodem, a jeść się chce... Starsze klasy, uzbro­jone w karabiny idą w ariergardzie, ochraniają młodsze. Dzieci maszerują na czele, żeby nie pozostały w tyle. Tego pierwszego dnia marszu, do noclegu, zrobiono 8 kilometrów.
Ranek 26-go wstał jasny, słoneczny. Natomiast z każdą godziną krzepnął mróz. Do południa zerwał się wiatr i po­szła hulać zadymka śnieżna. Maszerują dziesięcioletni, jede­nastoletni chłopcy. Mitia ma lat trzynaście. Doszli nieda­leko. W pustym budynku szkolnym zastali mokrą słomę, którą tu naściągał i pozostawił po sobie jakiś cofający się oddział. Po słomie łażą wszy. Głód ściska żołądek, bo wy­dawane racje są minimalne. Wszy wpełzają na ładne, nowiuteńkie, dopiero w grudniu wyfasowane mundurki kadeckie. Myć się chyba śniegiem. I nikt się nie myje.
W nocy alarm: ,,Wszystkie wojska ściągnęły już do Owidiupola. Za nimi nikogo nie mai Już tylko bolsze­wicy!"
Wypada mocno trząść zaspanymi dziećmi: „Chcieliście być oficerami?! Taaak? No to marsz, marsz". Mitia z za­tęchłej, zimnej izby wychodzi na zimniejsze, świeże po­wietrze. Czuje się źle, a mówi, że: „parszywie". W koś­ciach czegoś łamie, dreszcz wstrząsa. „Ach, żeby tak szklanka herbaty gorącej!..." I próbuje żartować, poszcze­kując trochę zębami:
— Królestwo Jugosłowiańskie za szklankę herbaty!— Ale starszy kadet minął go bez uśmiechu, z dorosłym wyra­zem na pochmurnej twarzy, poprawiając karabin na ramie­niu. Spieszył się na zbiórkę.
Porucznik Rogajski, który utracił lewą rękę na wojnie niemieckiej, obejmuje komendę nad osłoną tylną. Nie czas na żarty. Wyszli w nocy i szli do Owidiupola 17 godzin. Z wozów wypadło zrzucać poniektóre rzeczy i kłaść na nie wyczerpanych śmiertelnie najmłodszych kadetów. Mitia trzymał się ostatnim wysiłkiem woli i wstyd mu było przy­znać się, że ledwo powłóczy nogami.
Owidiupol przedstawiał sobą obraz nędzy i rozprzęże­nia. Wszystkie uliczki wypchane były taborami wojskowymi i wozami uciekinierów. We wszystkich domach, które nie zostały jeszcze zajęte na kwatery wojskowe, leżeli po­kotem na podłodze uchodźcy cywilni. Oddział saperów gwardii ustąpił kadetom swoją kwaterę w szkole. Nie z litości i współczucia, a na wyraźny rozkaz swego dowód­cy pułkownika Stessela. Na litość nie ma czasu na wojnie, tym bardziej przegranej. Żołnierze wychodzili na ulicę w mroźną noc klnąc brzydko. Znów zawszona słoma na podłodze i naniesiony butami, topniejący śnieg.
Ujście Dniestru do Morza Czarnego koło Owidiupola tworzy szerokie na 9 kilometrów rozlewisko delty, zwane Limanem. Z tamtej strony Limanu granica Rumunii ze staroturecką fortecą i miastem Akermanem, swojego czasu opiewanym przez poetów. Rano, w mroźnym słońcu zimo­wym wyraźnie widać białe mury fortecy, a od niej, aż na tę stronę ciągnie się płaska jak stół tafla lodu, zamarznię­tego Limanu.
— Ech, ręką podać, wydaje się... — mówią zebrani na rosyjskim brzegu ludzie. Stoją i mrużą oczy od blasku. Dlaczego stoją? Dlatego, że nie nadeszło jeszcze oczeki­wane z godziny na godzinę zezwolenie Rumunów na prze­kroczenie zbawczej granicy. Ani dla wojska, ani dla cywil­nych. Czekają, ma zaraz przyjść.
Jeżeli chodzi o kadetów nie może być najmniejszej wątpliwości. Rzecz naturalna, że szkołę i dzieci wpuścić muszą w pierwszym rzędzie. Dowódca szkoły płk Biernacki udał się już na tamtą stronę, aby załatwić formalności.
Znowu ktoś westchnął na brzegu:
— Ech, los! Żeby to teraz mieć lat dziesięć, dwanaście! Idź sobie po lodzie, przez jaką chcesz granicę...
Rano dnia 28 stycznia 1920 roku klasy odeskiego kor­pusu kadeckiego ustawiają się w kolumnę marszową, schodzą z brzegu, i wydłużonym czarno-kolorowym wężem idą po lodzie w nową przyszłość. Słońce świeci. Nastrój jest podniosły i raczej wesoły. Cóż, dzieciom nie dużo potrzeba: trochę wysokiego ciśnienia barometrycznego, pers­pektywa przygody, ciekawość... Tylko Pawłusza Djaczenko maszerując w nogę z Mitią, marszczy brwi i robi z siebie poważnego myśliciela. Mówi zasłyszane słowa:
— Co tu gadać, mój drogi. My  sami sobie jesteśmy winni. Weź: Zachód. U nich nie ma bolszewizmu. A dlaczego? Bo kultura, bo ludzie kulturalni. Chociażby i ci sami Rumuni, i ci przecie rozumieją...
Mitia nie bardzo go słucha. W pełnym słońcu czuje się lepiej, ale trzęsie go jeszcze wewnętrzna febra. Rozgląda się na boki. Przed nimi w lodowatym błękicie forteca Akermanu. Ale widzi, że bokami i za nimi zaczynają na lód zbiegać pojedynczy uchodźcy; coraz ich więcej. Oto już i żołnierze bez broni ciągną z tyłu. Na widok maszerują­cych na tamtą stronę kadetów poczynają i sanie zjeżdżać na lód. Bo wszyscy pragną skorzystać z tak zwanego prawa azylu, czyli jedynego ratunku jaki im pozostał.
— Co rozumieją? — pyta z roztargnieniem Mitia. W tej chwili staje się coś niepojętego: z fortecy rumuń­skiej błysnęło, ukazał się biały obłoczek dymu i razem z dalekim odgłosem strzału przecina powietrze syk lecącego pocisku. Wyrżnął w lód o kilkaset metrów w prawo, buchnął ogniem i wodą przed saniami jakiegoś uchodźcy! Lód zatrzeszczał, załamał się, koń zadem osiadł do połowy w przerębli, sanie tylnymi płozami stanęły dęba. Krzyki Wszystko zamarło na miejscu. Tylko w uszach pozostał jeszcze szklany dźwięk lodowych odłamków.
— Co to jest?!
— Co to ma być?!
— Dlaczego strzelają?!
Mitia w tej chwili pomyślał o zupełnie czymś innym, mianowicie: „A właściwie muszę przed sobą przyznać, że prawdziwy pocisk artyleryjski to widzę po raz pierwszy..." Ale głośno się nie przyznał i powiedział tylko do Djaczenki:
— Ot tobie, i masz...
Szeregi się trochę poplątały. Oficerowie wyskoczyli na czoło.
— To był wyraźnie strzał ostrzegawczy.
— Widocznie dlatego, że za nami poszli ławą uchodźcy.
— Jawne nieporozumienie.
Pułkownik Biernacki udaje się bezpośrednio na tamtą stronę, ażeby je wyjaśnić. Na razie jednak nie ma innego sposobu jak zawrócić i maszerować z powrotem na stronę rosyjską.
Dnia 29 stycznia mgła. Nie widać baszt Akermanu, Płk Biernacki wyjaśnił nieporozumienie, uzgodnił szcze­góły z władzami rumuńskimi. Kadeci ponownie maszerują po lodzie Limanu. Tym razem będzie wszystko dobrze. Idą raźnie. Oto już koń trafiony wczorajszym pociski em. Wmarznięty w przerębel trup Jego wystaje z lodu, czerni się w rzadkiej mgle. Nagle z tej mgły, naprzeciw wyłaniają się ludzie. Wielu z nich niesie kawaleryjskie siodła. Jak się okazuje niebawem, jest to ukraiński oddział atamana Struka. Próbował on przebić się do Polski na Tyraspol, ale odcięty i zepchnięty przez bolszewików do Dniestru, przekroczył granicę rumuńską. Rumuni potrzymali ich trochę, odebrali broń i konie, a ludzi popędzili z powro­tem. Minęli się we mgle nie zatrzymując. Czasem tylko padło przeżarte złym losem, złe słowo.
Dalsza droga na drugą stronę odbyła się bez przygód. A na brzegu, po raz pierwszy od długiego czasu zobaczyli znowu dobrze ubranych i uśmiechniętych ludzi. Paniusie i panienki grzecznie machają rękami na powitanie. Roz­dają kanapki, gorące mleko, wino. Twarze ich wyrażają szczere współczucie. Kadetów prowadzą do budynku szkol­nego. Nie ma tam wprawdzie, ani słomy, ani nawet sien­ników, ale jest czysto, parkiet świeżo woskowany, błyszczy. A głównie jest ciepło, a przez to przytulnie. Po kilku go­dzinach znowu kanapki, ser i dobre słowa. Ledwo słońce zaczęło się kłonić a już wszyscy myślą o jednym: spać, spać i spać. Raz wreszcie wyspać się dowoli, w spokoju, w po­czuciu bezpieczeństwa. Mitia nie zgłasza się na izbę cho­rych. Wciąż mu jeszcze wstyd własnej słabości. „Wstrzy­mam", myśli. Paweł Djaczenko gdy zaczął ściągać buty mruczał z ukontentowaniem:
— A widzisz, jednak. Mówiłem, że...
— Tak, ale nikogo poza nami nie wpuścili. Ty uważasz, że to w porządku?
— Nie bój się, bracie. Wpuszczą, wpuszczą wszystkich. I powiem tobie ponadto...
Mitia już się położył i od razu zasnął snem kamiennym na parkietowej posadzce. Chorobliwym snem wyczerpania.
Była godzina chyba pierwsza w nocy, gdy zbudził go ni to hałas, ni to senne widziadła. Zdawało mu się, że słyszy jakieś krzyki, wymyślania, kłótnie za drzwiami. Ro­zwarł powieki, aby się przekonać, czy to na jawie, ale zaraz zapadły mu same i znowu zasnął. Czasem minuta, dwie snu wydają się bardzo długie. A może to było kilkanaście sekund zaledwie?... Po raz drugi obudziło go kopnięcie buta:
— „Napój"! Wstawać! Won! Marsz! Precz, prędko! — od razu otworzył szeroko oczy. Nad nim stał żołnierz rumuński.
— Co to?...
Zapalono światła. Słychać było jak na korytarzu wołał po francusku płk Biernacki:
— To jest hańba! Jutro dowie się o tym cały świat cywilizowany! — Ale zaraz wypchnięto go do dalszych pokoi i głos ucichł. Do sali wszedł oficer rumuński. Był blady, z wyrazem udręki na twarzy. Ręce jego drżały. Tymi drżącymi rękoma wyjmował ze swej papierośnicy papierosy i wtykał je bezmyślnie dzieciom, które jeszcze nigdy nie paliły:
— Niestety, niestety... — mówił po francusku — taki rozkaz, taki rozkaz przyszedł. Nic nie mogę na to poradzić. Musicie wracać, wracać...
Dziesięcioletni kadet rozpłakał się. Chciał się powstrzy­mać, połykał łzy, zaciskał usta, nie mógł. Mitia spojrzał na Djaczenkę. Chciał mu coś powiedzieć, dopiec za jego wczo­rajszy optymizm, ale spostrzegł rozpacz malującą się w jego oczach l nie powiedział nic.
Pognano ich z powrotem, znowu 9 kilometrów po lodzie Limanu, na stronę rosyjską. Maszerowali już po raz czwarty tym odcinkiem losu. W Owidiupolu nie było jeszcze bolszewików. Na czele wszystkich rozbitków, któ­rych nie wpuścili bądź wyrzucili Rumuni, stanął generał Wasiljew i postanowił prowadzić oddział w kierunku Tyraspola: jeszcze raz będzie próbował przebić się do gra­nic Polski. Starsze roty korpusu kadetów mają się do tego oddziału przyłączyć. Ale co robić z młodszymi, z dziećmi po dziesięć, jedenaście lat? Nie ma dla nich środków transportowych, a uciążliwego marszu nie wytrzymają, abstrahując już od tego, że cała wyprawa wydaje się z góry skazana na niepowodzenie i jest przedsięwzięciem raczej rozpaczliwym.
— Generale, ci malcy nie dojdą. Zabierać ich ze sobą równałoby się skazaniu ich na śmierć.
— Więc co pan radzi robić, pułkowniku?
Wtedy to płk Biernacki decyduje się na krok ostateczny: stanie na czele sześciuset dzieci i poprowadzi je z powrotem do Odessy, na spotkanie bolszewików. Oddając się osobiście w ich ręce, chociażby na pewną śmierć, ubłaga o zmiłowanie dla swoich małoletnich wychowanków .
Nie było dużo czasu do stracenia. Obydwie grupy przy­gotowywały się gorączkowo do wymarszu. Mitia chciałby wyruszyć ze starszymi, na północ, w bój. Niestety jednak czuje się coraz gorzej. Chorego nie przyjmą. Prosi więc o wstawiennictwo Saszkę Biernackiego, syna dowódcy kor­pusu.
— Nie, Mitia, nie ma sensu. Ledwo stoisz na nogach. Tobie trzeba do lazaretu, ale nie na front.
— Masz tobie! Dokąd to ty mnie posyłasz! Ładny szpital będzie mnie czekał u bolszewików... Powieszą.
— Mitia, nie dramatyzuj. Nikogo wieszać nie będą. Też jest dużo przesady w tym co gadają. Pójdzie z wami ojciec, on już będzie wiedział jak z nimi gadać. Jeżeli co... to, jego... wiesz? A jednak on idzie. A was, smarkaczy nikt palcem nie ruszy.
— Saszka, ty nie rozumiesz. To przejdzie...
— Przejdzie, bracie, ale w Odessie jak się położysz do łóżka. A w marszu z ciebie żadnego pożytku. Ot i Djaczenko, choć zdrów, a wraca. Zobaczymy się wkrótce. Nie bój się; ja liczę że za rok najdalej. Cóż ty sobie myślisz; cały Świat będzie patrzyć z założonymi rękami na tę zarazę bolszewicką?! Niee, bracie! Tak źle nie będzie.
Dnia l lutego 1920 roku pułkownik Biernacki, maszeru­jąc na czele dziecinnej kolumny kadetów w kierunku Odessy, zetknął się z czołowymi oddziałami bolszewickimi. Jak było do przewidzenia aresztowano go natychmiast, łącznie z kilkoma jeszcze oficerami, którzy odważyli się na powrót. O tamtych wszelki słuch zaginął. Natomiast sa­mego Biernackiego, jako oficera wyższej akademii wojsko­wej, uratował rozkaz Trockiego, dotyczący zachowania przy życiu specjalnej kategorii oficerów, którzy by się mogli przydać w przyszłości jako wykładowcy w akade­miach czerwonych. Sprawa stawiana była konkretnie: kula w łeb, albo wykłady na wojskowych kursach? Bier­nacki wybrał to ostatnie.
Na dzieciarnię kadecką bolszewicy nie zwrócili żadnej uwagi. Po prostu machnęli ręką: ,,Niech idą dokąd chcą!". W tej chwili gdy zostali zatrzymani l-go lutego Mitia położył się na śniegu, żeby odpocząć, i zasnął. W jaki sposób dostarczono go do miasta nie pamiętał, bo stracie przytomność. Po raz pierwszy otworzył oczy, gdy już upłynęło sporo czasu. Leżał w strasznie brudnym szpitalu. Miał tyfus.
*

Przeminęło. Czas choroby, leżenia w szpitalu, zabiegi lekarskie, raz złe raz dobre twarze pielęgniarek, zlały się później w pamięci Miti w jedno mgliste, niewyraźne pasmo bez znaczenia. Nie ważne to było. Nie ważne też do kogo mogło należeć ongiś ubranie, obwisłe i za duże, które mu dano, gdy wypuszczono go ze szpitala jako ozdrowieńca. Był początek czerwca. Od morza, gdy wiał wiatr połud­niowy, ciepły, ciągnął słonawy posmak świeżości.
Natomiast ważne było spotkanie: na drugi dzień, nie zdążywszy jeszcze nic użebrać, spotkał na ulicy Wielka Fontanna swego przyjaciela Djaczenkę. Pawłusza zmęż­niał, ogorzał choć jednocześnie bardzo wychudł. Ubrany był w łachmany gorsze niż te, które miał na sobie Mitia, ofiarowane mu w szpitalu.
Przywitali się bez słowa, z zaledwie dostrzegalnym za­rysem uśmiechu na ustach. Jakby obydwaj wiedzieli od razu, że mówić nie ma o czym i właściwie po co wspo­minać sprawy przeszłości? Djaczenko poczęstował Mitię garścią pestek słonecznikowych i poszli cienistą stroną ulicy, gdyż było gorąco. Dopiero po pewnym czasie Dja­czenko pierwszy napomknął o tym co było. A to z okazji, że przechodzili właśnie koło gmachu ongiś korpusu kadeckiego. Najpierw więc sypnął pod adresem Rumunów długą i wprawną litanią fachowych przekleństw, jakich nauczył się w okresie włóczęgostwa, następnie opowiedział różne szczegóły dotyczące ich starszych kolegów,  którzy poszli wówczas z grupą generała Wasiljewa. Mianowicie powrócił stamtąd w przebraniu pewien znajomy podoficer Pawłogradzkich huzarów, który w ostatnich dniach przy­stał do kadetów, żeby się przedostać za granicę. Ale go nie wpuszczono. Nie wpuszczono nikogo poza garstką kadetów. Oddział został rozbity w walce z bolszewikami. Kto nie zginął, dostał się do niewoli. Nawet rannych Ru­muni wyrzucili ze swego terytorium i wydali bolszewikom. Co zaś do tej grupki kadetów, to ich rzeczywiście ostatecznie przyjęto, choć wielu z nich również zginęło. Po­mogła podobno jakaś depesza do królowej Marii rumuń­skiej. Ale nim ją znaleziono tę królową. Bawiła właśnie na wakacjach w Sinaia, czy gdzieś...
— To ta wnuczka Aleksandra II?
— Acha; no więc, bracie, przewieźli ich jednak w końcu do Belgradu. Zresztą to nie ważne.
— A co jest ważne? — spytał Mitia, gryząc pestki.
— Żyć trzeba, czy nie?
Obydwaj mieli wtedy po lat czternaście. I zaczęli żyć. Na nigdy nie sprzątanych ulicach.
W owe czasy najcharakterystyczniejszym z bezpośred­nich skutków rewolucji była powszechna nędza. Nędza tak wielka, jakiej sobie nikt przedtem nie mógłby wyobra­zić. Ta nędza pociągnęła za sobą inne zjawisko, również na taką skalę nienotowane dotychczas. Mianowicie masy włóczących się, bezdomnych dzieci. Przeszły one do his­torii pod mianem: „bezprizornych", jak nazwano je w nowopowstającej nomenklaturze rewolucyjnej, a miały niebawem stać się plagą całego, rozległego imperium so­wieckiego. Djaczenko znał herszta jednej, z powstałych już wówczas band „bezprizornych". Zwano go w języku „błatnym", czyli kryminalno-chuligańskim: „Żeganem". Żegan krytycznym okiem zlustrował Mitię, ale do bandy łaskawie przyjął.
Żyli jak się dało. Żebrali i kradli na przemian. Ale że użebrać nie dało się dużo, więc bardziej kradli. Dzielili się łupem. Czasem na tle podziału wybuchały bójki, czasem zdarzały się nawet morderstwa. Jeździli na gapę pociągami, rabowali wszystko co im podczas takich po­dróży wpadło pod rękę. Wkrótce też w bandach ,,bezpri­zornych" pojawiły się małe dziewczynki, na śmiesznie chu­dych nóżkach, z wcale nie śmiesznym, wyzywającym wyrazem twarzy, zazwyczaj brudne i rzadko czesane. Spali różnie: pod mostami, na ławkach ogrodowych, gdy bywało ciepło, na plaży nawet. Zimą w ziemiankach podmiejskich gruntów, w szałasach, w opuszczonych cegielniach, w szo­pach różnego rodzaju i przeznaczenia, dawnych budkach kąpielowych. Próbowali wzorem starszych prześcignąć się w cynizmie. Próbowali nawet grać w karty o ,,swoje" dziewczynki, żeby wychodziło zamaszyście i zupełnie już po dorosłemu, ale najczęściej wychodziło jakoś fałszywie, niezgrabnie.
Kiedyś jedna z najstarszych, piętnastoletnia już Masza, podobno ongiś córka kupca narodowości greckiej, obrzu­ciła wzrokiem Mitię, zlustrowała go później od stóp do głowy, ale w końcu wzruszyła lekceważąco ramionami o wystających, wskutek głodu, obojczykach.
Mitia nie chciał być gorszym od innych. Raz próbował nawet (było to późnej jesieni) spać z prostytutką zawo­dową, ale był do tego nie tylko za młody, lecz ponadto za wiecznie głodny, a przez to za słaby, za biedny po prostu. I skończyło się na tym, że przywarty do niej i otu­lony mocno jej chustką, przespał w jakiejś dziurze pierwszą od wielu tygodni prawdziwie ciepłą noc. Gdy budziła go rano, zdziwiła się tylko, że zrywa się do jawy w jakimś nagłym skurczu i z przerażeniem w otwartych oczach.
— Śniłeś coś? — zapytała.
— Eee, co tam można śnić — odparł z udanym nie­dbalstwem.
Pewnego razu, zimą, gdy wypadł bardzo kiepski tydzień. Djaczence udało się ukraść koszyk jakiejś widocznie bardzo biednej staruszki. Gdy umykał z innymi, staruszka siadła wprost na śniegu i zaczęła zawodzić tak rzewnym i szczerze boleściwym głosem, że Pawłusza nagle zatrzymał się:
— Oddam jej.
— Ani się waż! — zawyrokował Żegan. — To nie twoje teraz, to nasze wspólne, do podziału. A że ona płacze, to co? Jak ty, lub nasz brat płacze, to jemu dają cokolwiek za to? Co?
Zdobycz polegała na sporym kawałku czarnego chleba i bardzo cienkim plasterku słoniny. Podczas podziału scyzo­rykiem herszta, Mitia po raz pierwszy zdradził się głośno z myślami ruszenia nad Don, odszukania rodziny.
— Daj spokój! — wykrzyknął Żegan i sypnął błatnymi epitetami: — Szpendryk ty, curik, ogolec tył Przecież tam dawno już ich nie ma. Ustukani wszyscy. A nad Do­nem głód może jeszcze gorszy. A ukraść na pewno trudniej od Kozaków niż tu od jakiejś babki.
Mitia nie replikował. Został dalej w bandzie i z nią wędrował, dopóki władze nie chwyciły się środków sta­nowczych.
Przyszła znowu wiosna. Przyleciały gawrony. Siedzieli na krawędzi starej glinianki omawiając plan kolejnego wypadu. Tu dochodził ich wyraźny trel skowronka nad oblazłymi ze śniegu polami. I tu przyłapała ich obława. Rzucili się do ucieczki w kierunku podmiejskich ogródków. Pawłusza Djaczenko przesadzając płot dostał kulą pod lewą łopatkę i zmarł na miejscu. Inni się rozsypali. Mitia nieszczęśliwie zaplątał się pomiędzy krzaki agrestu i druty kolczaste. Został złapany, zbity, odprowadzony na poste­runek. A po kilku dniach wywieziony z podobnymi sobie. w bydlęcych wagonach do jednego z obozów dla mało­letnich.
W pierwszym miesiącu dwa razy próbował ucieczki. Złapany za drugim razem, skazany został na pięć lat tego obozu. Ustatkował się i nie uciekał więcej. W między­czasie umiejących czytać i pisać, lub zdradzających więk­szą inteligencję, odsyłano do obozowych szkół zawodo­wych.
W szkole rygor był ten sam, ale przynajmniej czegoś uczono. Mitia trafił później na kursy agronomów. Natu­ralnie nie przyznał się, że miał za sobą kilka lat szkoły średniej w korpusie kadetów. Wobec tego szybkość z jaką zdobywał wiedzę, poczytano za wyjątkowe uzdolnienie i bywał przez nauczycieli specjalnie wyróżniany. Nie przy­znał się też do swego kozackiego pochodzenia; już w śledz­twie, w milicji, wymyślił łatwą do skłamania w tym czasie bajeczkę o swoim robotniczo-proletariackim rodzicu, roz­strzelanym rzekomo przez białych. Niebacznie, od pierw­szego pytania, przyznał się jedynie do nazwiska autentycz­nego. Ale nazwisko: Kolcow należało do jednych z naj­bardziej rozpowszechnionych w Rosji i okazało się w re­zultacie równie dobre jak każde inne.
Szkołę, a następnie kursy agronomów skończył t odzna­czeniem. Wypuszczono go i skierowano na pracę w okolice miasta Bobriki (od roku 1934 przemianowanego na Stalinogorsk), w obwodzie Tuła. Był to rok 1928 i Mitia liczył wtedy lat 21.

*

Gdy po raz drugi, od czasu szpitala odeskiego, wkraczał Mitia w świat, był już ten świat zupełnie inny.
Na wojnie, najbitniejszy nieraz żołnierz gdy wpadnie do niewoli, często już po upływie kilku godzin ulega znane­mu kompleksowi jeńca. Nie poznać po nim dawnego wojaka-zabijaki. Ręce mu jakoś zwisają, oczy przygasły, cała twarz wyraża apatię. Narodom, krajom całym, po­trzeba dla takiej przemiany, dla nabycia takiego kompleksu, czasokresu naturalnie dłuższego. W systemie bolszewickim wystarczyło kilku zaledwie lat. W przenośni mówiono teraz, że: ,,Życie przestało być warte życia". To oczy­wiście nie było ścisłe. Ludzie zawsze będą chcieli żyć. Ścisłe było to, że życie obecne przestało być warte życia dawnego. I nie dlatego tylko, że zbiednialo. Po prostu wyleniało jakoś, wyszarzało, pokryło się pleśnią nudy. Jego jedynym celem: aby przetrwać. Jego treścią: wydarcie dla siebie lepszej powszedniości, lepszej przeciętności, gdyż wszystko co jest ponad przeciętność należy już do sfery sprzecznej z naukowym materializmem, a więc nie jest rzeczą bezpieczną, jako nazbyt zbliżone do idea­lizmu, karalnego przez nowe prawo.
Mitia wyszedł w lipcu, w marynarce narzuconej na ra­miona, z drewnianym kuferkiem w ręku, z jakim kiedyś podążali do wojska wiejscy rekruci. Ody przy okienku kasy stacyjnej podszedł doń służbowy z GPU i zapytał: „A ty dokąd?" Odpowiedział obojętnie:
— Do Bobrików.
— Pokaż dokumenty. Pokazał obojętnie.
— Po co tam?
— Na służbę wysyłają — odparł obojętnie.
— No, waliaj!
Kiwnął głową obojętnie. Wiedział, że tak trzeba, że taki jest porządek. I nigdy by mu na myśl nawet nie przyszło, a zresztą i przyjść po prawdzie nie mogło, żeby się stać indywidualistą, czy idealistą, czy tym bardziej kontrrewo­lucjonistą. Jedno co zachował z dawnych czasów to na­zwisko, które go zresztą znakomicie zlewało z tłem Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Być może w młodzieńczej jego głowie tkwiła jeszcze drobna drzazga wspomnień, o tej nocy największego w życiu za­wodu, gdy na woskowym parkiecie szkoły zbudzony został kopnięciem buta rumuńskiego. Ale nie tykał jej, żeby nie bolała. Zaraz po przyjeździe na miejsce zapisał się do Leninowskiego Komsomołu.
W rok później otrzymał urlop wraz z kolegą z pracy. Ten namawiał Mitię, ażeby wykorzystać wolny czas do wspólnej pojażdżki nad Don.
— Po co? — spytał Mitia.
— Mam krewnych w tych okolicach.
— A ja co tam będę robił?
— Cokolwiek. Ryby połapiesz sobie, świeżym powie­trzem podyszysz.
— Świeżego powietrza jest i tutaj dosyć — odparł Mitia.


Rozdział III

ZBRODNIE I KARY

Mijały lata coraz bardziej jednostajne.
W roku 1929 Mitia ożenił się z młodą, przystojną dziew­czyną, kursistką zootechniki i komsomołką, Lidią Bondariewą. Wzięli ślub, jak przystało, w ZAKsie, do cerkwi nie chodząc. Nawet nigdy do głowy nie przyszło Mili, aby swej ślubnej żonie wyznać coś ze swego dzieciństwa, swe pochodzenie, lub „kadecki" początek życia. Zresztą nie wydawało mu się to rzeczą nienaturalną. Raczej prze­ciwnie, był w tym zachowaniu tajemnicy zupełnie szczery z sobą samym. Do tego stopnia przywykł do maskowania nie tylko słów, ale i myśli, że wyrzucił z nich po prostu prawdę, którą raz na zawsze miała zastąpić ta, jaką wy­pełniał w różnorakich kwestionariuszach. Szkoła, którą przeszedł w „bezprizornych", w przymusowym obozie pra­cy, w zawodówce i wreszcie w otaczającej go rzeczywistości, dawno już zmyła zeń wszelkie przesądy i powiązania starego typu. Stawał się człowiekiem nowego typu. O matce, ojcu, rodzeństwie ani żeby się kiedy zamyślił. Po prostu nie istnieli i istnieć nie mogli, gdyż w prze­ciwnym wypadku groziliby nieobliczalnymi wprost komplikacjami. Nie chodziło naturalnie tylko o złamanie kariery. Chodziło o całe życie.
„Niech się mędrcy zastanawiają a nie znajdą innego celu ponad: życie samo w sobie. Co innego sens tego życia. Nad tym można się zastanawiać, owszem. Ale jakiego sensu można się dopatrzyć w łagrze, na który czego-dobrego skażą?" — Tak rozumował Mitia.
Wcale nie dlatego, żeby nie miał serca, lub żeby stał się człowiekiem gorszym od innych, lub zgoła złym z grun­tu. Bynajmniej; kochał żonę i synka, który niebawem przy­szedł na świat. Stał się tylko człowiekiem sowieckim.
A tymczasem ojciec, stary Aleksander Kolcow, żył nadal, istniał.
                                                   *
                                            
    Przed laty, gdy podczas wojny domowej Kozacy chwy­cili za broń i powstali aby bronić swej ziemi i chutorów przed najazdem bolszewickim, stary Kolcow włączył się do tej obrony na ile mu pozwalał jego wiek. Wprawdzie nie pochwalał różnych nowinek, ani wybujałego wonczas sepa­ratyzmu kozackiego, ale uważał go za zło uboczne, wobec tego największego jaki spadł na kraj cały. Na froncie, jako za stary, nie dużo zdziałał. Natomiast po tym jak zginął staniczny ataman, przyjął tę godność. W tym charakterze zdarzyło mu się przewodzić sądowi doraźnemu, który zwo­łano ad hoc z okazji przyłapania Kozaka Nikity, syna Wasyla Maszczenko, najbliższego, niezamożnego sąsiada. Tego właśnie, którego dwie, trochę skrzywione u wierzchołków topole przed chatą od wieków zdawało się zaglądały w podwórze Kolcowa. Nikita Maszczenko przystał do bol­szewików. Zdrada była jawna, prawa wojenne, i Kolcow nie mógł naturalnie uczynić inaczej, niż położyć swój pod­pis pod orzeczonym przez starszyznę wyrokiem śmierci. A to, że młodego Nikitę zamiast rozstrzelać, powieszono następnie brzydko na belce przymocowanej pomiędzy tymi dwoma topolami, na oczach matki i ojca — było oczy­wistym wybrykiem okrucieństwa i stało się bez wiedzy Kolcowa. W dzień egzekucji musiał on wyjechać w waż­nych sprawach i był nieobecny. Stara Awdotja Masz­czenko wyła podobno w niebogłosy, a ojciec, Wasyl, zniknął następnego dnia z chutoru.
Po zaciętej obronie front kozacki na Donie załamał się. Armia czerwona parła naprzód. Kto żyw pakował fury i uciekał przed nią na Kubań. Pozostawali tylko nieliczni. Kolcow był wtedy daleko i mimo, że każdy człowiek i każ­dy koń był potrzebny, pchnął umyślnego gońca do żony, by natychmiast wraz z córką uciekały z innymi, a nawet jeżeli można przed innymi. Żona podziękowała gońcowi za list, nakarmiła go i jego konia, przesłała kilka dro­biazgów mężowi i — nic o tym nie wspominając, posta­nowiła zostać sama, a wysłać tylko córkę. Postanowiła tak dlatego, że w ostatnich czasach coraz bardziej, nieomal do bólu, tęskniła za Mitią. Odkąd zaś dowiedziała się, że z Kijowa wysłano go do Odessy, wraz z ewakuowanym korpusem (dostała list od siostry przy pewnej okazji), nie tylko nie chciała odcinać się od niego nowym kordonem frontu, ale obliczyła, że z chwilą zajęcia całego kraju przez bolszewików, wyruszy sama do Odessy i odszuka syna.
Niespodziewanie, Raja nie chciała opuścić matki i oś­wiadczyła, że też zostaje. Kłótnie i targi między nimi, namawiania sąsiadów, trwały kilka dni. Tłumaczyli matce sąsiedzi, że to szaleństwo z jej strony pozostawać, nie tylko ze względu na urząd sprawowany przez męża, ale chociażby ze względu na powieszonego Nikitę. Uparła się:
— A cóż je jestem temu winna?! Ja go nie zasądzałam, ja go nie wieszałam.
Ludzie wzruszali ramionami: Trudno jest, powiadali, znaleźć argumenty na babski rozum...
Dopiero gdy w chutorze zostało już tylko kilka osób, którzy nie mieli nic do stracenia, albo po cichu sprzyjali bolszewikom, przed samym obiadem Raję porwał nagle okropny strach. Tak wielki strach, że chciała doganiać uciekinierów na oklep, na jedynej, pozostałej w gospodarce kobyle. Był to strach zwierzęcy, nie do opanowania nawet w obliczu miłości jaką odczuwała do matki. Być może miał też jakiś związek z pogodą. Zaczęły się bowiem gromadzić, a później kłębić i zbliżać ciemne chmurzyska. I choć ani błyskało, ani grzmiało, w powietrzu zawisła cisza jak przed burzą. Potęgowała też w sposób niesamowity ciszę, która zapanowała w chutorze po wyjściu uchodźców. Uczeni neurolodzy znają wpływ ciśnienia atmosferycznego na układ nerwowy. Rają pobiegła do stajni. Za nią stara krzyczała z ganku:
           Raja! Weź choć ciepłą chustkę, okryj się!
Ale było już za późno. W tej chwili do chutoru wjechał pierwszy konny oddział czerwonych. Minął i popędził na południe. W pół godziny później drugi oddział, większy, a z nim stary Wasyl Maszczenko.
Komendant oddziału, w porudziałej kurtce skórzanej, z gwiazdą czerwoną na czapie, długą lufą nagana u boku i nahajem w ręku, słowem taki jak przeszedł do historii jako typowa sylwetka bolszewika tamtych czasów, zbliżył się do chaty bez słowa. Za nim o pół kroku szedł Maszczenko. Bez słowa również podeszli żołnierze. W wy­razie ich oczu, których groźbą starali się zatrzeć ukryte onieśmielenie, a kto wie zawstydzenie może? — stara Kolcowa wyczytała: śmierć. Zaczęli wiązać obie kobiety.
Za co? — wyszeptała Kolcowa. — Jezu Chryste. Bogurodzica Matko Przenajświętsza...
— O to-to właśnie — syknął przez zęby w zrudziałej kurtce. — Niech oni teraz okażą swoją moc i ciebie bronią. te wszystkie twoje bogi.
Rają stała się blada jak śnieg. Nie mogła ani krzyczeć, ani wykrztusić słowa. Chwytała tylko powietrze jak ryba wyciągnięta na suszę i wszystko się z niej lało: pot, uryna, łzy po twarzy. Trzęsła się cichutko i drobnic jak mysz. Żoł­nierze chcieli ją jeszcze przedtem zgwałcić, ale ów w kurtce nie pozwolił. Kazał ułożyć związane kobiety w chacie na podłodze. Po czym naokoło, systematycznie, prawie po gospodarsku, obłożono dom słomą. Starszy zamierzał za­kneblować ofiarom usta. Tym razem wtrącił się jednak Wasyl Maszczenko:
— Niech pokrzyczą sobie troszki.
Tamten zgodził się. Słomę oblano naftą i podpalono przy otwartych oknach. Kiedy się spaliła Rają, nie wia­domo. Krzyczała tylko stara Kolcowa. Krzyczała strasznie. Wyła długo, długo zanim dym jej nie zadusił, czy też płomień nie przypalił. Maszczenko stał przed chatą, roz­kraczył nogi i słuchał. Stał dopóki nie zapadł się wreszcie blachą kryty dach, niegdyś wymalowany czystą olejną farbą na zielono, od lat już wyblakłą z wyłażącymi pla­mami rdzy podobnymi do plam zaschłej krwi.

*

Daremnie szukał Kolcow swej żony i córki wśród uchodźców na Kubaniu. Daremnie rozpytywał się wśród ludzi. Wreszcie spotkał sąsiadów najbliższych, którzy wszelako też nic więcej powiedzieć nie mogli jak to, że żona jego, a później i córka, postanowiły zostać. Dopiero po kilku tygodniach zjawił się z chutoru Jaglickiego Kozak, który był pozostał, ale nie wytrzymał i uciekł już spod władzy radzieckiej. On to pierwszy przekazał ponure szczegóły zemsty dokonanej za sprawą sąsiada Maszczenko Wasyla.
Słuchając go, stary zaledwie przybladł, swoim zwycza­jem zmrużył oczy i żuł tylko coś nerwowo w gęstej brodzie, jakby zdrowymi zębami miażdżył pestki słonecznikowe. Miejscowi ludzie, a także znajomi, dziwili się bardzo, że tak twardo potrafił znieść wiadomość o strasznej tragedii, tym bardziej, że opowiadający Kozak przesadził trochę i twierdził, że córka Rają, też okropnie krzyczała i nawet cytował niektóre jej słowa-wykrzykniki.
Ktoś jeden zauważył:
— Czemu tu się dziwić. Nie on jeden. Nie jemu jedne­mu wymordowali rodzinę. Milllliooony... — zakończył, roz­ciągając ostatnie słowo i zataczając gestem ręki szerokie półkole obejmujące zachód-północ-wschód.
Miał rację ten człowiek. Wkrótce nieszczęście zwaliło się i przygniotło również całą ziemię nad-Kubańską. Kol­ców, odcięty, nie zdołał się przebić na brzegi Morza Czar­nego, do armii białych. Ukrywał się w przebraniu. Korzy­stając z podeszłego wieku i długiej, białej brody, udawał w łachmanach, dawnego żebraka spod cerkwi. Zmieniał miejsca pobytu, wyzbywszy się przezornie nie tylko doku­mentów, ale i wszelkich przedmiotów, które by go mogły zdradzić, prócz jednego: starego już teraz i postrzępionego trochę portfelu.
Wojna domowa była przegrana. Skończyła się. Wciąż jednak to tu, to tam wybuchały pojedyncze lokalne po­wstania. Kubań bronił się jeszcze w walkach party­zanckich. Tak, koło stanicy Staromińskiej działały oddziały powstańcze atamanów Mozula i Drofy; w bliskości Kaniełowskiej oddział Iwczenki; wokół stanicy Kopańskiej, puł­kownika Suchenko. Wiosną roku 1922 szef CZEKA w mieście Jejsk, nazwiskiem Bugajew, wpadł na pomysł likwidacji powstań za pomocą brania zakładników spośród ojców i matek walczących jeszcze Kozaków. Tych zakład­ników rozstrzeliwano następnie publicznie na placach satanicznych, gdy minął wyznaczony termin, a synowie nie składali broni. To poskutkowało. Jakoż od maja tego roku ostatnie ogniska wojny poczęły wygasać.
Pod jesień, gdy wszelkie nadzieje były już pogrzebane. bieda i głód zwalały z nóg, a zacieśniająca się sieć policyjna groziła wyłapaniem. Kolcow przypomniał sobie o ukrytym ongiś w portfelu (teraz to się wydawało bardzo już dawno!) adresie swe; starszej córki, Uli.

*

Z Ulą nie zdarzyło się nic z tego, co się wydarza setkom młodych dziewcząt, porwanych pierwszym, gwałtownym uczuciem, lekceważącym błogosławieństwo rodziców, ich zdrowy rozsądek i doświadczenie. Wędrowny handlarz nie tylko, że jej nie porzucił przy byle okazji, ale przeciwnie: ożenił się z nią i — mimo złudnych pozorów, które mogły budzić jego usposobienie i temperament — okazał się ,,naj­lepszym mężem pod słońcem". Żyli w wielkiej zgodzie. Raz tylko omal nie doszło między nimi do zerwania. Poszło o syna.
Syn ten urodził się w rok po ślubie. I oto, gdy Ula za­częła się już krzątać wokół zamierzanej uroczystości chrzestnej, ojciec oświadczył, że nie będzie chrzczony, a pod imieniem Alego (Malek był szyitą) pozostanie wierny nauce Proroka.
— Ty, co wymyśliłeś nowego? Może jeszcze coś? — zareplikowała groźnie Ula.
— To, co słyszysz — odpowiedział spokojnie Abbas.
— Zwariowałeś?!
— Nie.
— To jeszcze zobaczymy!
— Tak się stanie.
— To ja wracam do domu...
— Twój dom jest tutaj.
Panujące jeszcze wówczas prawo, które w rodzinach mieszanych otaczało przywilejem wyznanie chrześcijańskie, miała Ula po swojej stronie. Poza tym podniecał ją bunt, zrodzony zaskoczeniem: nigdy nie przypuszczała, że po łatwej zgodzie, jaką uzyskała na ślub chrześcijański (jak wiadomo, na jej żądanie odbył się w cerkwi), teraz nagle mąż „wymyśli taką historię!".
Następnego dnia po tej rozmowie ostateczne zerwanie zdawało się prawie postanowione. Ale w ostatniej chwili Ula, przypomniawszy sobie ojca i jego milczenie, którego lodowaty chłód wprost czuła na odległość, zadała sobie pytanie: „A dokąd że ja pójdę, nieszczęśliwa?..." I skapitulowała. Pogodzili się. Następne lata stały się zbyt nie­spokojne, ażeby rozprawiać na temat, w jakiej religii ma wzrastać ich syn. Tym bardziej po zwycięstwie rewolucji, gdy już było wiadomo, że z przymusu szkolnego ma się chować na bezbożnika.
Jeszcze przed przełomem październikowym Abbas Malek rozszerzył swój handel nie tylko na dywany. Nie przy­stał też później ani do kontrrewolucji, ani rewolucji, cho­ciaż w stosunkach osobistych trzymał raczej z tak zwanymi „inogorodnymi" to znaczy z „nie miejscową" warstwą rze­mieślników i robotników. A ci „inogorodni", zwłaszcza w pierwszym okresie, skłaniali się częściowo na stronę czer­wonych. Malek jednak najczęściej mówił do żony: „Mnie to tam jest wszystko jedno. Ja sobie pod każdą władzą dam radę". I dawał radę. Ody nastały porządki bolsze­wickie, handel stał się zbyt ryzykowny i w stosunku do ryzyka dawał zyski zbyt małe, Malek przerzucił się na rzemiosło, a głośno mówił: „Cóż chcecie, ja przecież prole­tariuszem jestem z pochodzenia"... Udawał nawet, że sprzyja czerwonym i ich hasłom. Ula słuchała i nie prze­czyła. Wiedziała jednak, iż jest jedna rzecz, która naj­bardziej odpycha jej męża od nowej władzy: jednostajność i ciągnąca za nią nuda, tak sprzeczna z jego charakterem raczej wielostronnym, a więc zupełnie nieodpowiednim dla programu masowego, antyindywidualnego życia.
W tym to czasie zjawił się stary Kolcow, ojciec. Jego wnuk, Ali, liczył wówczas cztery lata.
I znowu stało się inaczej niż w wielu rodzinach tamtej epoki. Abbas Malek był zrazu niemile zaskoczony. Być może też odmówiłby teściowi schronienia, gdyby nie wzgląd na Ulę, którą szczerze kochał. Córka zaś nie wy­rzekła się ojca, mimo iż swą obecnością mógł sprowadzić na ich rodzinę poważne niebezpieczeństwo. Przeciwnie, przyjęła go z otwartymi rękami. Wkrótce też jej mąż, ko­rzystając ze starych stosunków wśród bardziej czerwonych „inogorodnych" członków byłej Kubańskiej Rady, rozpę­dzonej swojego czasu przez białego atamana pułkownika Folimonowa, wystarał się dla Kolcowa o jakie takie do­kumenty i fikcyjne zaświadczenia.
Przyszedł NEP. Skłonny do optymizmu Malek, zaczął ponownie wierzyć w przyszłość i roił, i układał nawet na tę przyszłość konkretne plany. Ale niebawem nastał rok 1928 z przykręconą do niemożliwości ślubą „chlebozagotowek", czyli dostaw przymusowych produktów rolnych. Potem kolektywizacja i upiorny rok 1935.
Pociągi towarowych, bezresorowych wagonów dzień i noc wywoziły w nieznanym kierunku tysiące „rozkułaczonych" chłopów i Kozaków. Nastąpił czas takiego głodu, że zaczęły się mnożyć wypadki ludożerstwa. Władze lokalne stosowały kary niejednolite, gdyż przestępstwo ludożerstwa nie zostało przewidziane w kodeksie Rosyj­skiej Socjalistycznej Federacyjnej Republiki. Na Kubaniu, zdarzało się, patrzono nawet przez palce na zjadanie tru­pów, podczas gdy — powiadano — na Ukrainie na przy­kład, zausznik Stalina, Nikita Chruszczow, stosował w tych wypadkach sankcje wynikające z postanowień dekretu CKW Rady Komisarzy Ludowych z dnia 7 sierp­nia 1932, Art. II, p. 2, przewidujące karę śmierci przez rozstrzelanie za: ,,rozgrabianie socjalistycznej własności"...
Któregoś dnia tego upiornego 1933 roku, Malek wrócił z pracy i rzucił na stół zawinięte w ,,Sowiecką Kubań dwa funty kartofli. Następnie jednak coś sobie przypom­niawszy, wyciągnął spod nich gazetę, niedbale strzepnął ją z piasku i wskazując tytuł palcem, powiedział do Kolcowa:
—O.
— Nie widzę. Gdzie moje okulary do czytania? Zaraz. — Stary chciał wstać i poszukać.
— Nie trzeba. Mogę powiedzieć: Stany Zjednoczone Ameryki Północnej przyznały rząd sowiecki. Ula nastawiała garnek z wodą i powiedziała:
— Daj na podpałkę.
— A tytoń, w czym będziemy kręcić?
— Daj, choć kawałek, drzewo mokre, rozpacz.
— Masz, masz! — rzucił jej strzęp ze złością. Był czegoś wyjątkowo rozdrażniony tego dnia. Patrzył ponuro. A gdy wreszcie jedli nieokraszone kartofle z wodą, zwrócił się nagle do teścia:
— Nic nie poradzisz. Musisz za jakąś robotę się wziąć. Suchymi kartoflami można jeszcze żyć, ale bez nich...
— Ach milcz, milcz! — krzyknęła Ula. — Gdzież w jego wieku!...
— Abbas ma rację — przerwał jej ojciec. — Muszę coś znaleźć, właśnie odpowiedniego dla mojego wieku.
Myśl, ażeby przestać być ciężarem dla córki i zięcia od dawna już nurtowała Kolcowa. Dotychczas pomagał w domu, lub podejmował się drobnych prac okolicznościo­wych. Stała jednak się nie nadarzała. A do fabryki, lub innego zakładu państwowego iść nie mógł, nawet żeby go przyjęto w jego wieku, ze względu na inkwizytorską pro­cedurę niezliczonych kwestionariuszy. Oczywiście, że w la­tach największej depresji i biedy, jaką właśnie przeżywano, nie była to sprawa łatwa.
Dopiero, więc pod koniec następnego, 1934, roku wyszu­kał dla siebie odpowiednie zajęcie. Obrał sobie zawód, jeden z nielicznych jeszcze, które nie podlegały większej kontroli, a tolerowany był ze względu na duże zapotrze­bowanie : został szklarzem. Jako taki krążył nie tylko po mieście ze swymi drewnianymi sztalugami, ale i po wsiach okolicznych, zapuszczając się coraz dalej i dalej. Bywało, Że tygodniami nie zjawiał się do domu. Ale później skru­pulatnie dzielił się zarobkiem, lub co ważniejsza, przynie­sionymi produktami.
Jakoś jesiennym, niezbyt późnym wieczorem wrócił w deszcz. Marszcząc się i postękując, ściągał zmokłe buty. Ula rozwiesiła koło pieca jego wilgotne onuce. Na stole paliła się lampa naftowa i w jej blasku Ali odrabiał szkol­ne zadania. Abbas przyszedł z fabryki z godzinnym opóź­nieniem. Mieli tego dnia po pracy jeszcze zebranie poli­tyczne. Tych rzeczy już się nie klęło. Weszły w dzień powszedni, wgryzły się jak kleszcz pod skórę. Na kolację podano nieokraszone kartofle i kwartę mleka. Stary przy­niósł ze swej wędrówki trochę pieniędzy, ale niczego 2 produktów.
Jedli milcząc. Raz tylko milczenie przerwał Abbas py­taniem skierowanym do teścia:
— No, co słychać?
— Gdzie?
— Gdzie chodziłeś.
— To samo.
Po kolacji Ali odsunął się na drugi koniec stołu i wrócił do zeszytów. Ula raptem westchnęła i cichym głosem po­wiedziała w przestrzeń:
— Co stało się z mamą i Rają o tym wiadomo...
— Csssyt! — syknął Abbas.
— Ale ot, co z braćmi? Saszka, Mitia czy jeszcze żyją?
— ciągnęła nie zwracając uwagi na męża. — Bogu jed­nemu wiado...
— Csssyt! — przerwał jej ponownie Abbas i oczami wskazał Alego. Ula uśmiechnęła się, przegięła na stołku i wyciągając rękę pogładziła czarne, z lekka kędzierzawe włosy:
— Ucz się, ucz się synku. Co masz dziś zadane?
— O Leninie, mama.
— O Leninie, dziecko, to ja wiem, bo często się uczysz. Ale co dzisiaj? — Ali wypchnął łokieć naprzód i wsparł głowę na poplamionej atramentem dłoni.
— Taka powiastka jedna, jak kiedyś męczono biednych ludzi — objaśnił ziewając.
Niespodziewanie stary Kolcow złożył dłonie w pięści.
— Będę żył — powiedział cicho. — Do stu lat dożyję...
— i tak zacisnął palce, że jego starcze, brudne paznokcie pobielały zupełnie.
*

W ubiegłym wieku, w czasie gdy o tym zaczęto już głośno mówić w zachodniej Europie, a więc pomiędzy ro­kiem 1823 i 1877, czyli w przeciągu 33 lat, rosyjski rząd carski zesłał na Syberię — 598.000 ludzi...

...........................................................................................................

Po obaleniu rządu carskiego i wybuchu rewolucji bol­szewickiej, Rada Komisarzy Ludowych, kierując się oso­bistymi instrukcjami Lenina, ogłasza dnia 20 grudnia 1917 roku dekret o powołaniu „Nadzwyczajnej Komisji do Walki z Kontrrewolucją i Spekulacją" powszechnie zna­nej pod skrótem: CZEKA.
15 kwietnia 1919 roku, Wszechrosyjski Centralny Ko­mitet Wykonawczy, znany pod skrótem: WCIK, ogłasza pierwszy dekret o utworzeniu „Obozów Pracy Przymuso­wej", rozszerzony następnie i rozpracowany szczegółowo dekretem z dnia 17 maja 1919 roku. za podpisem ówczes­nego przewodniczącego WCIKu Awanesowa. Na razie powstaje 97 obozów koncentracyjnych.
6 lutego 1922 roku uchwałą IX Zjazdu Najwyższego Sowietu, CZEKA przemianowano na „Specjalny Pań­stwowy Urząd Polityczny", czyli w skrócie OGPU.
Dekretem z dnia 10 lipca 1934 roku OGPU zostaje pod nazwą GUGB (Główny Urząd Bezpieczeństwa Państwo­wego), włączony do ogólnego Komisariatu Spraw Wewnętrznych NKWD. Jednocześnie dla ułatwienia walki Z kontrrewolucją wyłoniono specjalne tak zwane ,,Kolegia Orzekające" — OS (Osoboje Sowieszczanje), wydające wyroki w trybie administracyjnym. Liczba skazanych w tym trybie na śmierć, lub odsiadujących karę w obozach koncentracyjnych przed wybuchem drugiej wojny świato­wej, czyli w przeciągu dwudziestu dwu lat wynosi przeszło dwadzieścia dwa miliony ludzi.
Ilość obozów koncentracyjnych przekracza cyfrę 200, dzieląc się ponadto na pod-obozy, czyli „Łagpunkty". A w tej liczbie znajdują się takie kolosy jak Kołyma, mieszczące około trzech milionów skazańców.
Ogólne straty ludności poniesione wskutek rewolucji, poprzez wojnę domową, terror, ofiary kolektywizacji, głód i obozy koncentracyjne wynoszą — w ciągu tych samych dwudziestu dwu lat, przed drugą wojną światową — około czterdziestu milionów ludzi.
*

Prócz wyroków sądowych i pozasądowych ,,specjalnego kolegium", powołano w roku 1930 tak zwane „Trójki Milicyjne", które na podstawie art. 33 sowieckiego kodeksu karnego, przeznaczone zostają do walki z SOE (Socjalno-Opasnyi-Element), czyli z elementem socjalnie niebezpiecznym. Do roku 1936 liczba aresztowanych na podstawie tego dekretu wynosi mniej więcej dwa miliony ludzi.
Pod pojęcie SOE podpadała między innymi również ka­tegoria obywateli już uprzednio karanych za przestępstwa przewidziane w prawie sowieckim. W ten sposób, dnia 31 marca 1932 roku zostaje niespodziewanie aresztowany Mitia. W jego osobistej ewidencji figuruje, bowiem adno­tacja, że swojego czasu został ukarany zamknięciem w „poprawczo-pracowniczej kolonii dla małoletnich". Było to ze strony władz oczywiście fałszywa interpretacja SOE i zastosowanie paragrafu zupełnie niesłuszne. Zanim jednak nieporozumienie wyjaśniono Mitia przesiedział rok i jeden miesiąc. Potem wypuszczono go, nawet dobrotliwie poklepując po ramieniu.
Ale władza rewolucyjna jest przewidująca. Między in­nymi przewiduje, że jeśli komuś stała się istotnie jakowaś niesprawiedliwość lub krzywda, to powstają obiektywne przyczyny, aby ten ktoś odczuwał niechęć względem tej władzy, a wskutek tego może się stać jej czynnym wro­giem. Takiego, więc należy mieć z góry na oku. A więc fakt omyłkowego aresztowania pociągnął za sobą wzięcie Miti pod bardziej ścisłą inwigilację niż innych obywateli: „Czy aby nie wykazuje swego niezadowolenia, nie roz­głasza, nie prowadzi antysowieckich rozmów".
Mitia, choć o tym nie wiedział, milczał z przyzwycza­jenia.
Dopiero kiedyś, po trzech latach, goląc się przy otwar­tym oknie, w lipcu, gdy do pokoju płynął strugą zapach rozkwitłych lip, oraz gęganie i ranny trzepot kołchozowych gęsi na stawie, powiedział:
— Kanalia.
Było tak, że żona jego Lidia, opowiadała mu właśnie, że ich syn Piotr, czyli Pietia opowiadał, że na wczo­rajszym zebraniu ,,Pionierów" omawiano bohaterski czyn niejakiego Pawlika Morozowa, ze wsi Gierasimowka, gdzieś tam w tajdze.
— Ty słyszałeś o tym?
— Nnn... — mruknął Mitia nie rozwierając namydlonych ust.
— A ja słyszałam już dawno. No, wydał w ręce GPU własnego ojca, kułaka tejże samej wsi, Trofima Morozowa, i bardzo się tym zasłużył władzy radzieckiej. Ty wiesz, że właśnie wczoraj Pietia opowiadał, że mają mu postawić pomnik. A nawet sztukę o tym będą pisać, czy film kręcić. zapomniałam już... Pietia! Pietiaaa! — zawołała Lidia.
Mąż w tej chwili podgalał dolną wargę, wydął ją swoim zwyczajem ku przodowi i w tym właśnie ułożeniu ust, rzucił owe:
— Kannnalia. — Wypowiedział to zupełnie spokojnie, ale wyszło dobitnie i nawet jakby trochę tubalnie. Później ani rusz nie mógł sobie przypomnieć, dlaczego to powie­dział. Przez nagłe roztargnienie? Zaćmienie umysłu? Czy w ogóle był myślami gdzie indziej, w ten poranek, gdy czworokątny wykrój okna słoneczną plamą leżał na pod­łodze i tak silnie pachniały lipy? Czy też podświadomie, dlatego, że i on miał małego synka? Małego, kochanego synka, o spieszczonym imieniu Pietia. A okno...
— Kto kanalia? — spytała Lidia.
— Niiic, tak sobie. Czemu ty trzymasz okno wiecznie otwarte!
— Co tobie? Ciepło, lato, ślicznie na dworze, a on nie chce, żeby okno było otwarte!
— Ale nie wtedy gdy się golę!
— Ech, z tobą Mitia, to trzeba jak z drugim dzieckiem — żona wstała z malej kanapki, na której siedziała z wcią­gniętymi nogami.
— No już nic, wszystko jedno. Teraz już skończyłem się golić. Zostaw, niech będzie otwarte. Daj mi wody do umycia.
Aresztowano Mitię następnego dnia, a raczej nocy, po uprzedniej rewizji. Tym razem już nie jako „socjalno-niebezpiecznego" ale za działalność kontrrewolucyjną przez rozgłaszanie wrogich władzy sowieckiej haseł.
W więzieniu w Stalinogorsku skazany został przez ob­wodowe kolegium specjalne NKWD, drogą administra­cyjną z par. 38 punkt 10 Kodeksu, na piętnaście lat łagru.
Mitia przyjął wyrok z właściwą sobie rezygnacją.

*

Zesłany został do Solikamska, grupy obejmującej około 30 punktów obozowych, w każdym przeciętnie po 1.300 skazańców. Trafił do punktu: Gołownoj. oznaczonego numerem 244/16/9, na zachodnich stokach Uralu. Praco­wał głównie przy wyrębie lasów, a także przy budowie mostów. Praca była ciężka, bo od 6-ej rano do 8-ej wie­czorem bez obiadowej przerwy.
Z końcem roku 1937 rozpoczął się okres najcięższy. Czystka i ponowna fala zwiększonego terroru w całym kraju, odbiły się też na wewnętrznym regime'ie łagrów. Głodowe normy wyżywienia przy jednoczesnym wycień­czeniu organizmu pracą ponad miarę, wywoływały maso­we zachorowania na suchoty, wrzody żołądka, hypertrofię i dystrofię. Śmiertelność dochodziła do 30%. Zarazem wzmógł się terror ze strony wewnętrznych władz łagru.
Według oficjalnych danych GUŁAGu, czyli głównego zarządu obozów, rozstrzelano w tym okresie na terytorium całego imperium przeciętnie 10% więźniów, za różnorakie przewinienia. W niektórych łagrach wyroki śmierci za­bierały około 23%. Rozprzężenie moralne, wszy, głód. donosicielstwo, rozpacz opanowały miliony skazańców. W tym czasie, z wyjątkiem grudnia 1938, wstrzymano zwal­nianie po odsiedzeniu terminu kary. I wszyscy zrozumieli, że — nie ma już żadnej nadziei.
Mitię uratowała od śmierci jego twarda przeszłość, która go zahartowała. Ale głównie dziecinny okres przebyty w „bezprizornych".
Bodaj największą plagą wszystkich łagrów sowieckich był element kryminalny, tak zwani „urki". Terroryzowali oni współwięźniów politycznych bardziej niż administra­cja, a korzystali z warunków lepszych niż polityczni. Otóż Mitia potrafił zjednać ich sobie doskonałą znajomością języka „błatnego" czyli kryminalnego żargonu, którego się nauczył jeszcze w Odessie. Zaprzyjaźnił się też z pewnym kryminalistą, który również był kiedyś w odeskich „bezprizornych" i znał nawet herszta, czyli Żegana, bandy, w której przebywał Mitia. Człowiek ów, skazany teraz za podwójne morderstwo i ograbienie kooperatywy, miał duży wpływ w łagrze i otoczył Mitię swoją protekcją.
W styczniu 1939 wezwano Mitię do kancelarii. Tam podsunięto mu do podpisu pewien dokument. Chodziło o to, że ma przyjąć do wiadomości kroki rozwodowe jakie wszczęła żona jego, Lidia Bondariewa, nie chcąc pozosta­wać nadal w związku ślubnym z „wrogiem ludu". Mitia podpisał i zapytał, czy jeszcze będą wymagane od niego jakieś formalności do spełnienia?
— Odprowadzić — zwrócił się kancelista do konwo­jenta, nie odpowiadając i nie patrząc na Mitię.
Wracali do baraku. Śnieg skrzypiał pod nogami. Niebo na zachodzie lśniło lodowatą zielenią. Termometr wska­zywał 38 stopni mrozu.


Rozdział IV

WIELKA RADOŚĆ

Minęły dwa lata. Znów przyszła wiosna. Bardzo zresz­tą spóźniona. Nazbyt długo leżały głębokie śniegi, tając po wierzchu, zamarzając w nocy grubą skorupą, po której szybko i bez końca można było biec na nartach. Za to gdy nastąpiło przesilenie, to od razu zrobiło się ciepło jak latem.
— Czemu to — zastanawiał się odeski kryminalista — czemu to tak urządzone na świecie, że nic w naturze nie ginie. Weź ciepło: nie było go, ale nie zginęło. Znaczy zachowało się, i teraz-podwójną porcją nas częstuje.
— A ty myślisz, że my, za to że siedzieliśmy w łagrze i traciliśmy wolność, później kiedyś, będziemy mieli jej więcej? Za to właśnie?
— A to jakże! Naturalnie. Weź normalnego człowieka, wolnego, chociażby o tu, z Solikamska. Idzie drogą, nos powiesił, patrzy pod nogi i żadnej nie odczuwa radości. A niech by nas, bracie z tobą, nagle puścili! Czy my byśmy tak szli? Szlibyśmy piejąc-przyśpiewując, na każde drzewko spoglądając, na każdą trawkę, za każdym ptasz­kiem wolnym śledząc. Ta sama droga byłaby dla nas szczęściem. Znaczy skupiło się w nas ono, nie przepadło, a wybuchło naraz. A dla wolnego, co? Codzienna bałanda i rzygać mu się chce od tego życia.
— A jak nie wypuszczą wcale, do końca życia? To gdzie się podzieje twoja zaoszczędzona radość? A?
 Morderca podrapał się w głowę. Splunął, idąc, pod nogi i jakiś czas szli w milczeniu w kolumnie więziennej, mimo niedzieli, na pracę.
— Otóż to jest ćwiek właśnie. Już nad tym myślałem, nie bój się, że nie myślałem. Zastanawiałem się. I czort ich wie, tych popów wszystkich z ich wieczną brechtą; ale kto wie, wiesz, czy oni nie mają trochę racji... Bo dobrze mówisz: gdzie to ginie? A według prawa zginąć nie może. To znaczy, cholera wie, może naprawdę na tamtym świecie jakąś za to zapłatę wydadzą... Nie myślisz?
— Myśleć to można. Ale domyśleć się... truuudno.
Na zmurszałe dachy baraków „Łagpunktu" 244/16/9", na wyszki po rogach ze sterczącymi w nich wartownika­mi, padało niczym niezmącone, czerwcowe słońce. Pole­wało swym blaskiem linie drutów? kolczastych, burych od rdzy jak łodyżki jesiennych badyli. Po całym zachodnim stoku Uralu szedł suchy wiatr, od którego kołysały się czuby sosen i ostre, do nieba wyciągnięte szydła świerków. Ale niebo było wciąż granatowe i wiatr nie nawiewał ani chmur wilgotnych, ani nawet obłoczków. Szedł tylko i szumiał lasem. Granitem skrzyły się skały na górach.
Niewidoczne w eterze, biegły razem inne fale. Fale radiowe. Przemawiał Wieczesław Michajłowicz Mołotow, Związku Radzieckiego Ludowy Komisarz do spraw za­granicznych. Zawiadamiał o wybuchu wojny. Kalendarz w kancelarii obozowej wskazywał na ścianie: 22 czerwiec 1941.
Od jak dawna spodziewano się tej wieści? Od pierw­szych powikłań po l września 1939? Od wkroczenia mo­carstw zachodnich do wojny? Od wybuchu wojny fińskiej? Od takiej, czy innej, złudnej, zmyślonej, najgłupszej plotki co miesiąc, co tydzień, co dzień? Czy może zgoła od dwudziestu czterech lat, zawsze.
Nic w przyrodzie nie ginie. To co się skupiło w ciągu tych lat milczącego oczekiwania, wybuchło naraz z tym zwiększoną siłą. Działo się coś, czego władze obozowe nie oczekiwały: wśród najbardziej zmiażdżonego, zbitego, skorumpowanego i schorzałego elementu więźniów — wśród tej masy ledwo powłóczących nogami donosicieli, tych konfidentów notorycznych za blaszankę zgniłego ka­puśniaku, czy kawałek gliniastego chleba — pojawiły się teraz, pisane na murach i płotach wezwania: ,,Hitler nas uratuje!". „Reżym bolszewicki zginie od broni niemieckiej!", „Nie sprzeciwiajcie się wojnie!".
Trudno, bardzo trudno jest dziś, po tylu latach, które przeklinają wojnę i zbrodniarzem przezywają każdego kto by do niej namawiał... Ach, jakże trudno jest przypomnieć sobie prawdę o tym, jak bezmierną, wielką radość słowo: ,,Wojna!" — wywołać mogło od zachodnich do wschodnich krańców Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Od Niemna po ujście Amuru. Od Murmańska po górę Ararat!
— Wojna! Słyszeliście: wojna! Co za szczęście nie do wiary!
Nie tylko w turniach, więzieniach, łagrach, izolatorach, katorgach i kazamatach. W miastach i kołchozach ludzie stawali z twarzą zwróconą na Zachód wpatrzeni w nad­chodzącą wojnę, jakby oczekiwali od niej cudu. Po dwudziestu czterech latach niewoli — czekali wyzwolenia. Po dwudziestu czterech latach bolszewizmu — czekali jego końca. Wszystko jedno kto: zły, czy dobry, lewy czy pra­wy, Hitler czy Churchill, byle każdy kto pierwszy wypo­wie słowo: „wojna".
Byli tacy co budowali bramy triumfalne. Zrywali na łąkach kwiaty. Przyjmowali zwycięzców chlebem i solą. Nie Niemców, nie Anglików, nie Francuzów. Japończy­ków, czy Murzynów... Oni witali: wojnę!

...........................................................................................................

Już nazajutrz, 23 czerwca, gdy Mitia zlazł z pryczy o świcie by udać się do ustępu, zdziwiła go mnogość na­pisów kredą na ciemnym, węglem na jasnym tle: „Precz z władzą radziecką!", „Śmierć Stalinowi!", „Niech żyje wolności". Nerwowy skurcz mięśni wywołany podniece­niem, przy jednoczesnym wycieńczeniu organizmu, nie po­zwalał mu się załatwić i długo siedział w cuchnącej latry­nie, choć bał się, że i na niego może paść podejrzenie za te napisy.
Władze zastosowały drakońskie środki. Funkcjonariusze III-go oddziału operacyjnego KGB aresztowali każdego, przy kim znaleziono kawałek węgla, kredy. lub resztkę ołówka. Później każdego, kto miałby chociaż plamkę małą na ubraniu od węgla, kredy lub wapna. Doszło ponownie do masowych rozstrzeliwań w łagrach, tak jak w latach 1937 i 1938. Nie pomogły jednak te środki zapobiegawcze, ani inne, ani stosy donosów piętrzące się w kancelariach wydziałów bezpieczeństwa. Napisy pojawiały się dalej. Z drugiej strony nieomal co trzeci więzień składał podanie o wypuszczenie go z łagru, gdyż; „Jego największym prag­nieniem jest iść na front, aby walczyć za partię, ojczyznę i ukochanego wodza Stalina"...
Takie same podanie w identycznie napuszonym stylu napisał również Mitia. Niestety już w sierpniu 1941 roku wydane zostało okólne rozporządzenie, aby powstrzymać dalsze zwalnianie na front, gdyż stwierdzono, że zwolnieni korzystają tylko z pretekstu i pierwszej okazji, aby uciec na przeciwną stronę.
Naturalnie, że poważni funkcjonariusze  NKWD i NKGB od razu się tego spodziewali. Dlatego już od pierwszego dnia wojny wydany był rozkaz, ażeby więź­niów z zachodnich połaci Związku Sowieckiego, których się nie da ewakuować przed inwazją niemiecką, „likwido­wać". W ten sposób w czerwcu-lipcu 1941 doszło do ma­sowej masakry więźniów w Prowieniszkach na Litwie, w Budsławiu, Wilejce, Lwowie, Mińsku, Kijowie i tak dalej, i tak dalej.

*

Napisy na ścianach, niezdarnie pisane ulotki i wezwania do obalenia ustroju bolszewickiego, pojawiły się w całym kraju. Przeważnie nie były drukowane. Były masowo pisa­ne ręcznie.
Tymczasem armie niemieckie parły naprzód i w paź­dzierniku zajęły Możajsk. Dnia 16 października wybuchły w Moskwie rozruchy. Tłum opanował ulice. Poczęto roz­bijać sklepy państwowe i fabryki. Na ulicy Sadowej roz­gromiono sklep dla uprzywilejowanych wyższych urzędni­ków „Select" a następnie „Prodmag" żywnościowy dla zwykłych obywateli. Na ulicy Twerskiej, Miasnickiej, Po­krowce, Marosiejce wybijano witryny, łamano drzwi. Le­ciały w okna brukowce i cegły. Wybuchły pożary. Czarne kłęby dymu. zmieszane z kurzem snuły się między kamie­nicami ponad rozkołysanym tłumem.
— Gromi! Gromiii! Uraaa!...
Na miejskich rogatkach zatrzymywano uciekające ma­szyny z dygnitarzami, wyższymi funkcjonariuszami partyj­nymi, oraz dobrem państwowym. Rabowano i odbierano im wszystko cokolwiek chcieli wywieźć. Tego rodzaju za­stawy rogatkowe ktoś przezwał żartobliwie: ..Stacja Bieriezajka-Wylezajka".
— Wyłaaazić! Ty! Dosyć się nażarłeś i napiłeś naszej krwi! — I wszechwładni jeszcze wczoraj dostojnicy partyjni wyłazili potulnie, ciesząc się, że wolno im ujść z życiem.
Komsomolcy i członkowie partii, którzy pozostali w sto­licy, darli w pośpiechu swoje legitymacje, palili dokumenty, a marksistowską literaturę wyrzucali z okien wprost na ulicę. Wiatr podrywał papiery i roznosił je daleko po jezdni.
— Aaaaa! Ha-ha-ha! — wył tłum. Deptano po okładkach, ozdobionych profilem Lenina i Stalina. Zrywano z murów państwowe wezwania i pla­katy. Niszczono oficjalne portrety.
Ale była to rewolucja bez organizacji i bez wodza.
 Komendant Moskwy, generał Silinow, został osobiście wezwany przez Stalina i otrzymał rozkaz zgniecenia za wszelką cenę rozruchów. Rzucił tedy na miasto specjalne oddziały NKWD uzbrojone w pistolety automatyczne. Dnia 17 października opanowały one sytuację w stolicy całkowicie. A następnego, 18 października, spokój został przywrócony w Moskwie. Tylko stróże miejscy, wielkimi miotłami zmiatali na kupy zmierzwione w błocie, zmie­szane z odłamkami szkła wielkie masy literatury komunis­tycznej i okładki legitymacji partyjnych.
 Była to rewolucja bez wodza i organizacji.
 Armie czerwone, które na poszczególnych odcinkach sta­wiały zaciekły opór i walczyły nawet dzielnie, w prze-ważnej, swej masie nie tylko nie wykazały należytej odpor­ności, ale czasem wyraźną niechęć do walki. Liczba jeń­ców rosła niepomiernie. Dnia 10 lipca w jednym tylko kotle Białystok-Mińsk wyniosła ona 323.898. Do końca miesiąca wzrosła do liczby 895.000. W początku sierpnia pod Humaniem złożyło broń 600.000. Do końca bitwy o Ukrainę 665.000. W październiku, w bitwie pod Azowem Niemcy zagarnęli 100.000 jeńców. A operacja zakoń­czona 17 października w rejonie Wiaźma-Briańsk przy­niosła kapitulację 67-miu sowieckich dywizji piechoty, 6-ciu dywizji kawalerii, oraz 7-miu dywizji i 6-ciu brygad pancernych. Były to cyfry dotychczas w dziejach wojen nienotowane w tak krótkim przeciągu czasu.
 Wytworzył się specjalny typ żołnierza sowieckiego, który już po kilku tygodniach wojny otrzymał rozpowszechniona nazwę: „Nurik". Coś na kształt, choć nie dosłownie: nur­ka, który rzucał broń, dawał nurka w przestrzeni i tłumie, a wypływał dopiero pod okupacją niemiecką i zlewał się z pozostałą ludnością, aby przeczekać i doczekać — zanim zniszczony zostanie system bolszewicki. Tego rodzaju nie­aktywna masa jest zjawiskiem psychologicznie naturalnym w przewrotach, którym brakuje jednolitego kierownictwa, oraz wyraźnie zarysowanego celu i hasła. Nie umniejsza to jednakże potencjału nastrojów antysowieckich, a jedynie charakteryzuje ich tło w tym właśnie okresie.
Kontrrewolucja antybolszewicka w latach 1941-1944 sta­nowiła ruch typowo oddolny. Jeżeli przewrót w Rosji 1917 przygotowała właściwie inteligencja rosyjska, a przewrotu bolszewickiego dokonał talent organizacyjny i żelazna wola Lenina, jeżeli utarło się przekonanie, że każdą rewolucje robi właściwie jakaś intelektualna góra, która dopiero na­rzuca ją następnie masom, to ta ostatnia kontrrewolucja rosyjska stanowić by mogła szczególny wyjątek w histo­rycznej regule.
Była autentyczną rewolucją dołów, rewolucją mas. bez biografii i fotografii przywódców, które by zdobić mogły przyszłe podręczniki. Pod tym względem, prawem para­doksu, kontrrewolucja antybolszewicka tych lat, potwier­dzała raczej historiozofię marksistowską... o oddolnym charakterze ruchów masowych. Na jej historię składała się wyłącznie historia życia niezliczonych jednostek sza­rego człowieka.
Już w tym czasie zaczęto mówić: „Gdyby Hitler wystą­pił z jakąś konstruktywną, polityczną koncepcją pozy­tywną..." Ale i tego nie byłoby potrzeba do obalenia ustroju bolszewickiego. Wystarczyłoby gdyby nie dławił już w zarodku każdej organizacji tego ruchu i aby swymi metodami i własną polityką nie podcinał go u nasady, odbierając mu wszelki sens, i nadzieję na osiągnięcie celu.

...........................................................................................................


Biskup Polikarp włodzimierski na Wołyniu, biskupi i arcybiskupi prawosławni Litwy, Kijowa, Narwy i Mitawy w piśmie do Hitlera zapewnili go, iż modły będą wznosić do Najwyższego, aby zechciał użyczyć zwycięstwa tym, którzy podjęli heroiczną walkę z bolszewikami.
Na ręce generała von Mansteina, zdobywcy Krymu, de­legacja Tatarów złożyła dary w postaci drogich tkanin, z prośbą aby zechciał je przekazać „oswobodzicielowi spod jarzma bolszewickiego, Adolfowi Effendi".
Szczepy Kabardyńców i Bałkarów kaukaskich wręczyły byłemu konsulowi niemieckiemu kpt. Brautigam, pięknie wycezylowaną, nabijaną szczerym złotem uzdę na konia, z prośbą o wręczenie tego podarku Hitlerowi w dowód wdzięczności za wyzwolenie.
I tak dalej, i tak dalej...

...........................................................................................................

Jeszcze przed rozpoczęciem kampanii, dnia 24 kwietnia 1941 roku, Hitler wezwał do siebie ministra Rosenberga, któremu oświadczył: „Goring opracowuje plan czteroletni dla terenów, które zdobędziemy na wschodzie. Wszystkie surowce będą natychmiast odstawione do Niemiec. Stro­ną policyjną zajmie się Himmler, który ma twardą rękę".
Dnia 9 maja 1941 roku Hitler oświadczył: „Mnie nie obchodzą te dzikie narody kaukaskie. Mnie obchodzi tylko ich nafta".
Dnia 22/czerwca 1941 roku sekretarz stanu Ministerstwa Wyżywienia w Berlinie, pan Backe, miał oświadczyć:
,,Kołchozy będą utrzymane. Gdyby ich nie wynalazły Sowiety, musiałyby zostać wynalezione dla eksploatacji wschodu, przez nas".
Dnia l września 1941 roku, nowomianowany Reichskomisarz Ukrainy, Erich Koch, oświadczył: ,,Ukraińcy są prasłowianami. Będę nimi rządził za pomocą machorki, wódki i nahajki".
Według nieoficjalnych danych w obozie dla jeńców so­wieckich pod Częstochową, z trzydziestu tysięcy Turkme­nów pozostało przy życiu tylko dwa tysiące. Resztę wy­strzelały Einsatzkommando SD jako zbędnych na tym świecie ,,azjatów".


Rządy Reichskomisarza Ukrainy Kocha, podlegającego de facto bezpośrednio Hitlerowi, przybrały niebawem cha­rakter tale dalece graniczący z prowokacją prosowiecką, że w wojskowych kołach niemieckich szerokie rozpowszech­nienie znalazła następująca anegdota: — „Gdy Stalin zimą roku 1942-1943 rozdawał na Kremlu ordery, pierwsze odznaczenie miał odłożyć na bok ze słowami: Tego naj­wyższego orderu nie mogę dziś jeszcze udzielić, gdyż za­służył nań Reichskomisarz Erich Koch, a jest w tej chwili na swoim posterunku na Ukrainie, dla interesów sowiec­kich nieodzowny".
W rezultacie, w myśl poprzednio już powziętej uchwały ukraińskiej organizacji OUN, Ukraińcy podejmują walkę nie tylko przeciwko bolszewikom, ale i Niemcom, czyli jed­nocześnie na dwa fronty, która zwłaszcza rozgorzała w latach 1942-1943. Do obozów koncentracyjnych w Sachsenhausen i Oświęcimiu, do więzień we Lwowie, Krako­wie, Berlinie i Wiedniu spływa coraz więcej Ukraińców.
Wychodzące w zasięgu armii generała von Boćka pismo polowe „Der Durchbruch" pisało w numerze z lipca 1941, w felietonie pod tytułem ,,Studnia": „Spragnieni podchodzimy do studni. Ludzie za Bugiem witają nas jak­by byli naszymi sprzymierzeńcami. Nie rozumieją tego, że nam ich przymierze nie jest potrzebne. Nam potrzebna jest tylko — ich studnia".
Adolf Hitler, który był autorem teorii o „Untermenschach", rozciągał ją w praktyce na wszystkich ludzi zamieszkujących na wschód od Warty i Niemna. Szcze­gólną awersję odczuwał do Słowian. Do szczerej pasji doprowadzały go koncepcje pewnych kół wojskowych aby ruch antybolszewicki narodów wschodnio-europejskich po­traktować jako równoprawnego sojusznika w wojnie prze­ciwko Sowietom. Istnieją pewne dane, które zdają się wskazywać, że usunięcie generała von Brauchitscha w grudniu 1941 spowodowane zostało między innymi wskutek poparcia przez niego tej koncepcji, którą potrak­tował jako „kriegsentscheidend" — decydującą w wojnie. Hitler zezwalał jedynie, i to z dużym wstrętem, na formo­wanie „pomocniczych ochotników", których rola nie miała przekraczać czegoś w rodzaju siły pociągowej, w każdym razie podrzędnej i pozbawionej wszelkiej podbudowy poli­tycznej. Wszystkie tereny zajęte na wschodzie miały się stać w przyszłości kolonią niemiecką, a autochtoni trakto­wani, w najlepszym razie, nieco powyżej Murzynów afry­kańskich.
Wieczorem dnia 8 maja 1943 roku, po zakończeniu na­rady sytuacyjnej, w której brali udział generałowie Keitel, Zeitzler, Schmundt i pułkownik Scherff, rozmowa zeszła na sprawę ruchu generała Własowa. Wówczas Hitler sprecyzował rzecz w ten sposób: „Musimy unikać nawet myśli o takim rozwiązaniu... Mamy pod tym względem doświadczenie z Polską z roku 1916. Ludendorff tłuma­czył się później, że chciał uzyskać 300 tysięcy żołnierzy. Ale rozsądny człowiek mógłby z góry go przestrzec: pan otrzyma owe 500 tysięcy, ale nie do walki z Rosją, Polacy wystawią armię po to aby... wyzwolić Polskę... Nie potrze­bujemy żadnych niepodległych państw, których cele nie pokrywają się z naszymi celami... Poprzez front możemy robić propagandę jaką chcemy. Tam możemy wszystko ro­bić i wszystko mówić. Ale na terenie naszego zaplecza nie ma się prawa nic dziać, co by mogło doprowadzić do powtórzenia roku 1916".
Stąd tworzenie antybolszewickich oddziałów zbrojnych odbywało się z cichej inicjatywy poszczególnych dowód­ców, było dziełem nieoficjalnym, a najczęściej wręcz przed najwyższym dowództwem ukrywanym. Ten z góry nało­żony hamulec nie dopuszczał naturalnie do rozwinięcia akcji na szerszą skalę. Zresztą Hitler, do którego docho­dziły o niej pewne informacje, zżymając się, czekał tylko na okazję, by zadać tej akcji cios ostateczny.
Naturalnie wśród rozmaitych narodowości, oraz sfer emi­gracji antysowieckiej znalazło się sporo jednostek i nawet całe grupy karierowiczów i oportunistów, które — jak to wszędzie i zawsze bywa podczas wielkich przewrotów i wielkich wojen — usiłowały wykorzystać koniunkturę dla personalnych celów i ambicji, organizując narodowe „faszyzmy", licytując się w antysemityzmie i w różny inny sposób próbując zdobyć łaski i poparcie, szukając kompro­misu i przystosowania do programu hitlerowskiego. Jednak wszystkie próby tego rodzaju, potraktowane z niemniejszym lekceważeniem, a za to z większą pogardą, kończyły się zazwyczaj na roli podrzędnych agentur i tym bardziej nie mogły odnieść żadnego skutku.
Hitler nie chciał kontrrewolucji antybolszewickiej.
Hitler jeszcze przed rozpoczęciem kroków wojennych przeciwko Sowietom, gdy rozpracowywano dopiero plany przyszłej kampanii, i w maju 1941 gdy była mowa o podziale administracyjnym ziem, które mają zostać okupowane, wy­krzyknął: ..Gubernie?! Nie podoba mi się ta nazwa! Brzmi z carska... Niech się nazywają: Komisariaty.
— Ale, mein Fuhrer, „komisariaty" przypominają z brzmienia rządy bolszewickie.
— Tym lepiej tym lepiej! Niech się nas boją jak zarazy, jeżeli mamy tam nasze panowanie umocnić. Wydałem pod tym względem Reichsfuhrerowi SS rozkazy radykalne.
Być może nie będzie przesadą, że Hitler w głębokiej niechęci do wszelkiej ,,reakcji", nienawidził kontrrewolucji w stopniu nie mniejszym niż sam Stalin. Jedynie, jak to sam przyznawał, dla przejściowych względów taktyczno-wojskowych zezwalał na stwarzanie złudzenia niejakich jej szans. I choć były to szansę bardziej niż nikłe, uchwy­cili się ich ci wszyscy, dla których życie w ustroju bolsze­wickim nie miało żadnych szans.
W ten sposób, o ile w pierwszym okresie absolutna większość obywateli sowieckich czekała tylko na hasło, aby zgodnie podjąć walkę przeciwko ustrojowi bolszewic­kiemu, o tyle w późniejszych okresach wojny doszło do owego rozczłonkowania, które ostrym mieczem przecięło ludy podsowieckie. Gdy pewna ich część pchnięta została wskutek polityki Hitlera do partyzantki antyniemieckiej, inna porwała za broń do akcji antysowieckiej. Partyzantka mieszała się z antypartyzantką. Na olbrzymim terenie za­plecza armii okupacyjnych, od Zatoki Fińskiej do gór Kaukazu, rozgorzała druga wojna domowa.
Tym się wszelako różniła od pierwszej, że tylko jedna ze stron, mianowicie tamta, komunistyczna, miała za sobą wodza i organizację odgórną. Bo gdyby taki wódz po tej stronie nawet się i znalazł, to albo trafiłby do Dachau, albo po prostu zostałby zlikwidowany na rozkaz Hitlera (*).
Z nastaniem roku 1942 Mitia ponowił swoje podanie o zwolnienie z łagru na front. W roku 1933, gdy potrzebni byli bezpłatni robotnicy, przestępstwo Miti uznano za ciężkie. Teraz, w roku 1942, gdy potrzebni byli na gwałt żołnierze na front, rozpatrzono podanie Miti bardziej szczegółowo i uznano jego przestępstwo za błahe. Kole­gium orzekające rehabilitowało go całkowicie. W lutym Mitia został zwolniony.
W końcu marca tegoż roku, 35-letni człowiek sowiecki, ze śladami ciężkich przeżyć na źle ogolonej twarzy, w czapce przesuniętej na bakier, w rozpiętym szynelu, z workiem na plecach i rozkazem podróży w kieszeni — kroczył ulicami miasteczka Kamyszczyn nad Wołgą. Nie odczuwał jednakże tej radości, którą przepowiadał mu jego przyjaciel i towarzysz łagrowej niewoli, podwójny morderca z Odessy. Na bardzo wysokim niebie ciągnęły się w nieskończoność drobne obłoczki jak stada białych karakułów. Nastała odwilż. Pachniało mokrym śniegiem, rozjeżdżonym kołami, zmiętoszonym w zabarwione na żółto błoto. Krzyki kawek, krążących nad kopułą cerkiewną, w której dawno już przestano dzwonić, zwiastowały rychłą wiosnę. Na głównym placu kłębił się tłum ewakuowanych cywilów, maszerujących dokądś żołnierzy; zgrzytliwe po­rykiwanie syren samochodowych. Toczyły się furmanki kon­ne, i na kołach i na płozach. Migało w oczach od cywil­nych czapek z daszkami; papachy zimowe, baranice; szczelnie obwinięte wokół głowy chustki babskie. Tło było jednak jednostajne. Nie widziało się żywszych kolorów, tylko: czarne, szare, brudno bure, białe i znowu szare. W tym, zapowiadającym wiosnę powietrzu, rozbrzmiewał jak w ulu gwar głosów, poszurgiwanie nóg po błocie bruku, pojedyncze przekleństwa. Ktoś wołał z tłumu:
— Mitia! Mitia!
Ale on wiedział, że to nie na niego wołają. Że nie ma nikogo, kto by miał go szukać, wołać, poznać czy nawet wiedzieć, że jest tu a nie gdzie indziej. I może właśnie dlatego, idąc przez ten rynek, na którym nikt nic nie sprze­dawał i nikt nie miał nic do kupienia, popadł w bardzo nierealne zamyślenie:
„Oto w tym tłumie spotyka żonę swoją, Lidię, z małym Piotrusiem, którego ona ciągnie za rączkę. Oczy jej się rozszerzają w nagłym zdumieniu: Mi... ledwo wyszeptają jej wpółotwarte wargi, Mitia?... szepcze w zdumieniu. Ty żeś to, Mitia?... A on, ciężko stąpając przepycha się koło niej, i ramieniem obarczonym workiem toruje sobie drogę w ścisku i nawet nie spojrzy. Nie, nawet na syna. Skoń­czone. Mitiaaa! woła do niego wyciągając rękę Lidia, rodzoooony ty mój! Zrozum, przecież ja musiałam... Ale ręka jej zsuwa się po szorstkiej materii szynelu, a on nieubłagany stąpa, człapie po nawozie rozpłyniętym w odtajałym śniegu, gniecie źdźbła słomy, już jest o krok dalej, dwa. trzy, cztery: idzie w tłum i nawet się nie obejrzy. Zęby tylko zaciska, żeby nie rzucić w tę twarz, ongiś uko­chaną, szczelnie obwiniętą chustką, wytartą na uchodźczym szlaku: Ty, z kim... przez te wszystkie lata, gdy ja..."
— Ty! Wrono bezskrzydła! Gdzie się pchasz?! Dziecko chcesz zadeptać?! — odpycha go nagle młoda kobieta z głową szczelnie opatuloną w chustkę, trzymając za rękę małego chłopczyka. Mitia uniósł ciężki wzrok, oderwał go od wewnętrznych myśli:
,,Nawet, żeby choć trochę podobna. Ale nic a nic..." — zauważył. Nie odpowiedział jej słowa i przepchnął się dalej. „A Pietia już teraz nie taki mały przecie. Zaraz, który to mu rok idzie?"... „A jednak iść bez konwojenta wciąż sprawia dużą przyjemność. Nawet w tym tłumie, smaganym niedolą. Chcesz: zawrócisz na prawo; chcesz: skręcisz w lewo, tym oto zaułkiem pozbawionym trotuarów"...
Takie myśli i taki psychiczny stan Miti trzeba wziąć pod uwagę, jeżeli się zechce zrozumieć dlaczego pozornie:
ni stąd ni zowąd skręcił z nakazanej marszruty, i od Kamyszczyna począwszy zaczął się różnymi środkami komu­nikacji kierować na stację Kachalińską. ,,Stamtąd, sądził, do chutoru Jaglickiego jakoś już trafi". Zbłąkanych ludzi w tym czasie było bardzo dużo. Sprawdzić wszystkich do­kumenty i personalia, prawie niepodobieństwo. Mimo za­ostrzonych praw wojennych, kontrolowano przeważnie na większych szlakach i to głównie tych, którzy się przedosta­wali z rodzinami na wschód. W kierunku przeciwnym, na zachód, z dokumentem podróży w kieszeni, nie było nazbyt trudno się posuwać. Często Mitia umyślnie zgłaszał się nawet na posterunki kontrolne, że się to niby zabłąkał, wsiadł nie do tego pociągu, i teraz prosi o wskazanie prawidłowego kierunku. Znał się na tego rodzaju podróży.
W ten sposób doszło do innego spotkania niż to, o któ­rym się zamyślił w Kamyszczynie.
Wiorst miał sporo do przebycia. Nastrój w kraju, jak gdyby coś ukrywający pod zewnętrzną powłoką milczenia i podejrzliwości. Czasem milkły rozmowy, gdy on, niezna­jomy, zbliżał się do ludzi. Czasem uchwycił zdanie, jak to na przykład:
„Gorzej nie będzie..."
Sam dużo nie gadał. Na przygodnych noclegach ściągał buty i nakrywał się z głową szynelem. Rano szedł dalej, u dobrych ludzi poczęstowany kawałkiem chleba lub na­wet miską czegoś gorącego; szedł pod orzeźwiającym pod­muchem; czasem po nocnym przymrozku buty jego miaż­dżyły kruchy łódek na drodze, czasem grzęzły już w błocie rozgrzanym wiosennym słońcem. Ku południowi zwrócone stoki pól uwolniły się od śniegu. Tu i ówdzie prześwie­cała młoda trawka.
Jaglickiego prawie nie poznał. Był teraz kołchozem imienia Kirowa. Powstały nowe budynki: długa, nie­kształtna obora; szkoła, sądząc po świeżych belkach i wió­rach dokoła, niedawno wzniesiona; jeszcze jeden-dwa budynki, na froncie których wisiały szyldy. Natomiast stare chaty podupadłe, dachami kłoniące się bardziej do ziemi. Jakże w nich poznać dawne, wesołe kurenie! Płoty przy­zagrodowe świecące dziurami, bramy pochylone na bok. Domu z zielonym dachem ani śladu. W tym miejscu, gdzie musiałby stać, w fundamentach kałuża po stajałym śniegu i dwie pływające w niej kaczki. Mitia minął kałużę, ujadającego psa odpędził leszczynowym kijem i poszedł na mostek koło młyna, gdzie widział grupę ludzi. Jeszcze wtedy nie wiedział, co im powie.
Wielu z nich było wyraźnie w wieku poborowym, jak­by tylko co wyszli z ukrycia. Wśród starszych, oparty o barierę stał starzec o dużej, siwej brodzie. Mitia mimo-woli gęsto zamrugał powiekami i pomyślał: „Ojciec".. Zbliżył się lewą ręką przytrzymując worek na plecach, prawą kij leszczynowy. Tamci patrzyli bez słowa. Rozmo­wa się urwała między nimi.
— Nie wy, czasem, będziecie Kolcow? — zapytał Mitia, zwracając się do starego.
Starzec zimno zmierzył go wzrokiem:
— A tobie jaki tutaj interes? Jakich Kolcowych szukasz?
— Moje nazwisko — odparł Mitia — Kolcow.
— Kooolcow?... A nu. chłopcy — podrzucił brodą — sprawdzić co za Jeden.
Tamci usłuchali. Jakby tu sprawował jakąś władzę. Ale nie wyglądał na przewodniczącego sielsowietu, czy koł­chozu. Wyglądał na ojca. W oczach tych, którzy podeszli do Miti tliło coś nieprzyjaznego, niedobrego. Patrzyli spode łba. On jednak, nie czekając rozkazu, przywykłym do rewizji i kontroli ruchem, opuścił worek na ziemię i skrzęt­nie sięgnął do kieszeni po dokument.
— Dajcie skręcić machorki, towarzysze; nie paliłem od kilku dni.
— Jeszcze zaczekaj czy szyi tobie nie skręcim. Coś za jeden? — Starszy, w półwojskowym ubraniu, obracał w palcach dokument, rozprostował przytrzymując od wiatru i najpierw niemo, dla siebie, poruszając tylko war­gami, a później głośno sylabizując odczytał: — Dy... mitr AIeksandrowicz Kolcooow. Tak i jest. Tu napisane.
W tej chwili badany podniósł wzrok na starca i po­wiedział:
— Ja, Mitia...
Twarz cała w bruzdach, okolona brodą, nie zmieniła wyrazu. Oczy po dawnemu pozostały barwy szarego lodu. Nastało krótkie milczenie, podczas którego stali na przeciw siebie, Mitia prawie jak na baczność w czasie apelu w łagrze. Pierwszy ruch zrobił ojciec: oderwał się od po­ręczy mostu, podszedł bliżej, bliżej, tuż, wyciągnął palce, jakby był ślepy, dotknął nimi syna. pomacał jego ramiona. szyję, zapadłe policzki i spytał:
— Mitia?
—Ja.
Wtedy starzec oparł się całym ciężarem na ramieniu syna, spuścił głowę i patrzał w zabłocone deski mostu. Mitia stał wciąż wyciągnięty, prawie jak na baczność pod­czas apelu. Dopiero po dłuższej chwili ojciec, nie unosząc opuszczonej głowy, odezwał się:
— My tu, Mitia, muzyki słuchamy. Słyszysz, Mitia, muzykę?
Mitia nadstawił uszu. Hen, zza Czyru, a kto wie, może to jeszcze znad Dońca, z bardzo daleka, z zachodu, do­chodził niewyraźny, przerywany podmuchami wiatru, głuchy odgłos armat.
Spotkanie z synem było niespodzianką. Ale stary Kolcow nie znalazł się przypadkowo w swoim chutorze, a obecnie kołchozie im. Kirowa.
Od chwili pierwszej wiadomości o wybuchu wojny my­ślał o tym powrocie nieustannie. Gdy grupa pancerna ge­nerała von Kleista uderzyła z dolnego Dniepru w kierunku Zagłębia Donieckiego i dnia 21 listopada 1941 roku zajęła po raz pierwszy Rostów, starzec, nie zdradzając swej ta­jemnicy nawet przed córką, zabrał szkła w drewnianych sztalugach na plecy i zapowiedział, żeby go w domu nie rychło oczekiwano. Ula w czterdziestym trzecim roku swego życia postarzała się widocznie. Wychudła. Syn jej jedyny, Ali, zmobilizowany jeszcze w czerwcu, poza dwoma listami na początku, nie dawał o sobie znaku. Może lenił się pisać, a może... Ula stała się pod tym względem podobna do matki. Jak ta kiedyś tęskniła za najmłodszym Mitią. tak teraz Ula całą nadzieję, macie­rzyńską boleść, tęsknotę i wszystkie pragnienia swego życia łączyła z jedynym dla niej Alim. Mąż dawno już utracił właściwą mu werwę. Stał się mrukliwy, niechętny wzglę­dem otoczenia. Tylko ojciec wydawał się ciągle jak ze stali ukuty i trzymał się jednako: ,,Czyżby istotnie zamierzał dożyć stu lat?"
Kolcow nie poszedł od razu do Jaglickiego. Wiadomość o odbiciu Rostowa przez Timoszenkę 28 listopada zastała go w Pregradnym. Ale nie poddał się pesymizmowi. Wierzył w Boga mocno. Dawne wątpliwości, na które sobie pozwalał, nie nawiedzały go więcej właśnie w miarę, gdy wszystko obracało się ku gorszemu i ludzie wokół, jeden po drugim tracili wiarę. A on ją jakby odzyskał:
— Pan Bóg nigdy nie był rychliwy — powiadał. — Ale swoje zrobi. Swój fach zna. Ludziom do jego zamiarów nie mieszać się.
— To tak jak w Egipcie. Znasz bajeczkę o Egipcie?
— Jakaż to bajeczka?
— Ano, mówią. Pan Bóg zawsze był sprawiedliwy. Fa­raonowie męczyli ludzi, męczyli, aż po kilku tysiącach lat, obacz, a Faraonów? już nie ma. Sprawiedliwość zatriumfo­wała. Poczekamy i my parę tysięcy lat...
— Głupia to bajeczka, i ty jesteś głupi — znajdywał odpowiedź Kolcow.
W Pregradnym miał znajomego, latami wprawdzie o wiele młodszego Kozaka, Iwana Fomina, również ukry­wającego się od czasu wojny domowej. Przesiedział u niego styczeń 1942-go i dopiero w pierwszych dniach lutego ruszyli razem na Salsk, Cymliańsk do Niżnie-Czyrskiej. Długo błąkali się po kołchozach wzdłuż Czyru, zanim budzące się soki wiosenne pchnęły Kolcowa do wypalonego gniazda.
Poznało go tylko dwóch najstarszych ludzi i przemil­czało jak grób. Największy wróg, którego mógł się oba­wiać, stary Wasyl Maszczenko, deportowany został wraz z całą rodziną jeszcze w okresie kolektywizacji, i od tego czasu wszelki słuch po nim zaginął. Powiadano, że za­nadto się stawiał i „rzucał", za śmiało protestował powo­łując się wciąż na swe zasługi dla rewolucji i umęczonego przez białych syna. „Ja tu — powiadano, że krzyczał — nie pozwolę na to, albo na to!".
— A czyż oni pytają kogo o pozwolenie? Śmiesznie słuchać nawet było takich słów! I to, zdaje się, stary czło­wiek, a takie głupstwa wykrzykiwał.
— No i jak się skończyło? — pytał Kolcow.
— Jakże mogło się skończyć. Uznano jego, tego samego Wasyla, za „podkułacznika", że to niby sympatyzuje z kułakami przeciw kołchozom. I wywieźli. Dokąd, natu­ralnie nie wiadomo.
Kolcow ponuro pomilczał i dopiero po dłuższej pauzie. patrząc pod nogi zapytał:
— A... moich, żony i... Kości, gdzie?
— Zakopaaaano. — otrzymał niechętną odpowiedź. Nie pytał gdzie. Czy to nie wszystko jedno? Wiadomo gdzie: w ziemi, gdzieżby indziej.
Dalszy jego pobyt ułożył się sam przez się. Trudno nawet sprecyzować jak to się działo. Nikt niczego nie orga­nizował, nikt nikogo nie wyznaczał. Nie było żadnej pod­ziemnej jaczejki, żadnej organizowanej propagandy. A przecież raptem wszyscy wiedzieli dokładnie: cały Don powstanie przeciwko władzy radzieckiej. I stary Kolcow, choć był może jeszcze mniej małomówny od innych, zdo­był nagle wielki i powszechny autorytet w kołchozie im, Kirowa. Wyglądało tak, jakby go ktoś, a nie wiadomo kto, mianował z góry na atamana. W rzeczywistości jed­nak nie było ani nominacji, ani wyborów. A słowo „ataman" w dalszym ciągu było słowem zakazanym.
W dwa miesiące po przybycia Miti rozpoczęła się ewa­kuacja kołchozowego dobra. Władze już od dłuższego czasu zrobiły się bardzo powściągliwe. Rygor się rozluźnił. Kozacy zebrali się w południe, jak zazwyczaj, na mostku koło młyna. Ktoś powiedział:
— E, tam. Gorzej niż przy bolszewikach nie będzie pod Niemcami. — Było to najśmielsze słowo jakie padło otwarcie i głośno.
Nikt nie odpowiedział. Słychać było jak robotnicy MTS (Maszynowo-Traktorowej Stacji) zapuszczali motory u ciężarówek. Przewodniczący kołchozu gorączkował się i po­śpiesznie ładował prywatne graty na furmankę. Nikt mu w tym nie przeszkadzał. Kilku pracowników Państwowej Hodowli Konnej przemykało z węzełkami, chyłkiem, nie patrząc na zebranych. Spieszyli się do przygotowanych wozów. Im też nikt nie zagradzał drogi. Wiadomo było tylko, że nie ośmielą się ewakuować wszystkich koni. Z re­jonu przybyło zaledwie dwóch enkawudzistów dla dopil­nowania ewakuacji. Szli właśnie od kancelarii Sielsowietu z przewieszonymi na ramieniu ,,pepeszami". Starszy ran­gą, wymijając wzrok Kolcowa, który na nich patrzył bacz­nie, odezwał się sztucznie beztroskim tonem gdy maszero­wali przez mostek:
— No cóż, chłopcy, przy ewakuacji nie pomagacie? Odpowiedziało mu głuche milczenie zebranych. Mijając ich i schodząc z mostku na drogę, młodszy nagle wzruszył ramionami i zażartował półgłosem do towarzysza:
— Może być, że Bóg Ojciec istotnie pochodzi ze ,,świę­tej Rusi"... Z taką jak tamten, wielką brodą i takim groź­nym wejrzeniem na twarzy, a?
— Ty co? Po pijanemu mówisz?
Nieprzyjemnie im było iść i udawać spokój, z nama­calnym nieomal wyczuciem wroga w potylicy...
W tej chwili padły dwa, prawie jednoczesne strzały:
trach-trach! Wyższy zachwiał się, przez ułamek sekundy mogło się zdawać, że zastanawia się czy ma odwrócić głowę... i wywrócił się bokiem na drogę. Niższy potknął się, chwycił dwoma rękami za kolbę i padł nosem naprzód. Po kurzu drogi popłynęła krew, od razu oblepiając się piaskiem.
Kto strzelił, nie wiadomo. Zza węgła najbliższej chaty chyba. Tłum na mostku zaczął się powoli rozchodzić w róż­ne strony, nie patrząc na zabitych. Jeden tylko Mikołaj Procenko, który -wychynął skądciś, podszedł do leżących śmiałym krokiem, poruszył trupa końcem buta, schylił się, odłożył na bok broń, a potem zaczął ściągać z wyższego jego dobry pas i uniósłszy nieco głowę znad te} roboty, krzyknął na całe gardło:
— Ej! Wy, co?! Chłopcy, dawajcie łopaty! Waniaaa! Łopatęęę!! Mitia! Dawaj, dawaaaj!
Mitia uśmiechnął się mimo woli na ten okrzyk, tak per­sonalnie i bezpośrednio do niego skierowany, wesołym zadzierzystym głosem, jakim nań dawno już nikt nie wołał.
W koniczynach za kołchozem pokrzykiwał derkacz. Z niekoszonych traw ciągnęło zapachem ziół i miodu. Słońce stało na niebie samotne, jeżeli nie liczyć jedynego, nie wiadomo skąd nawianego obłoczka. Był malutki i zastygły nieruchomo. Pogoda była bezwietrzna. Tylko na po­zostałych wciąż jeszcze i rozrosłych topolach przy dawnej chacie Maszczenki, drgały nerwowo listki, czy to nie, mo­gąc przyjść do siebie po strzale, czy też nie mogąc uspo­koić się na widok rozciągniętych trupów.
— I co teraz będzie? — mruknął trochę zalęknionym głosem Iwan Fomin, popatrując z boku na Kolcowa. Stary spojrzał w niebo i rozpostarł' ramiona:
— Co ma być. Widzisz, pogoda jaka. Od pogody naj­więcej zależy. Pogoda więcej na ludzi wpływa niż kazania w cerkwi. Ech, słoneczko nasze, rodzone!
I tak się zaczęło


Rozdział V
WIELKI ODWRÓT

Prawdopodobnie nigdy nie uda się ustalić dokładnej daty, kiedy mianowicie i gdzie, na olbrzymich przestrze­niach Rosji pojawiły się pierwsze, antysowieckie oddziały zbrojnej ludności podczas drugiej wojny światowej. Być może do jednych z pierwszych zaliczyć by wypadało bata­lion ochotniczy pod Briańskiem. Być może sześć sotni ko­zackich uformowanych w Mohylewie pod dowództwem byłego majora armii czerwonej, Kononowa. Na obszarze całego zaplecza armii niemieckich, wszędzie gdzie na roz­kaz Moskwy zrzuceni spadochroniarze organizowali party­zantkę. samorzutnie i żywiołowo powstają oddziały anty-partyzanckie.
Już w październiku 1941 roku, pierwszy oficer sztabu niemieckiej grupy „Środka", płk von Tresckow, opraco­wuje memoriał, który przedstawia następnie wyższemu dowództwu, projektując stworzenie na razie 200.000-ej rosyjskiej armii antysowieckiej. Ze znanych dobrze wzglę­dów, projekt von Tresckowa nie był nawet rozpatrywany...
Dnia 28 czerwca 1942 rozpoczyna się wielka ofensywa niemieckiej grupy południowej. 3 lipca osiąga Don poniżej Woroneża. Stamtąd 4-ta armia gen. Hotha, łącznie z 1-szą armią pancerną von Kleista, przekracza 11 lipca rzekę Doniec i 24-go tegoż miesiąca zajmuje Rostów. W tym samym dniu 6-ta armia gen. von Paulusa forsuje Don na zachód od dawnego Carycyna, obecnie Stalingradu. Wyłoniona z grupy południowej tak zwana Grupa Wojskowa A. wkracza na Kubań, zajmuje 8 sierpnia Armawir. W następnych dniach Majkop, Piatigorsk, Noworosyjsk. 22-go osiąga szczyty Elbrusu i posuwa się ku wschodowi aż do Groźnego. Wszędzie przyjmowana jako oswobodzicielka spod jarzma bolszewickiego.
Po obu stronach Donu, jakby nagle ze stepu wyrośli. pojawiają się Kozacy, całymi grupami, które ukrywały się przed poborem do armii czerwonej. Wygrzebywana jest stara broń i nawet stare mundury. Regularne formacje konnicy kozackiej przechodzą z armii sowieckiej na stronę niemiecką. Z ukrycia wychylają się dawni, postarzali już uczestnicy wojny domowej. Duchowni wszystkich wyznań wkładają przynależne swemu stanowi szaty. W cerkwiach odprawiane zostają pierwsze, uroczyste modły. Wśród Ko­zaków pojawia się niespodziewanie były ataman polny, Kułaków, i znany bohater wojny domowej, gen. Szkuro, W miejscowości Wojenstroj-Sieleszczina organizuje się prowizoryczny obóz centralny, do którego ściągają Kozacy, pojedynczo, grupami, oraz całe oddziały zbrojne. Powstaje organizacja polityczna pod nazwą „Kazackoje Nacjonalno-Oswoboditielnoje Dwiżenje".
Formuje się 16 samodzielnych szwadronów? kałmuckich. Kozacy Stawropola, Tereku i Kubania, Czerkiesi, Karaczaje, Bałkarzy, Osetyńcy, Dagiestańcy, Karabdyńcy, Ingusi, Czeczeńcy, Azerbejdżanie i Oruzini chwytają za broń w oczekiwaniu jakiegoś uroczystego manifestu, jakiejś „Wielkiej Karty", celem podjęcia jednolitej, świętej wojny przeciwko bolszewikom.
Ale Wielkiej Karty nikt nie ogłasza. Manifestu nikt nie rozkleja ani w miastach, ani stanicach, chutorach, koł­chozach, ani nigdzie.
Spotykają się tylko z mglistymi obiecankami, utrzyma­nymi w nieco zakłopotanym tonie ze strony poszczegól­nych dowódców niemieckich. Z nieśmiałymi próbami orga­nizacji wojskowej, podjętymi przez niektórych oficerów, działających na własne ryzyko i odpowiedzialność.
Nikt nie wie — co ma być?
W lipcu 1942 Mitia wraz z grupą okolicznych Koza­ków zgłosił się do obozu Wojenstroj-Sieleszczina. Nato­miast ojciec, osiemdziesięciodwuletni Aleksander Kolcow. nie czekając nawet na wiadomość o zajęciu przez Niemców Armawir, powlókł się za zwycięską armią na Kubań. Ubzdurał sobie mianowicie, że odbuduje swój dom i gospodarkę w Jaglickim przy pomocy córki i zięcia. W tym celu postanowił ich niezwłocznie sprowadzić.
W kołchozie im. Kirowa obdarzono go nawet niezłym koniem i wozem. Ale że stary znał się co-nieco na spra­wach wojennych, więc omijał proste drogi i główne szlaki. Kluczył bokami, a nawet stepem, żeby mu czasem, choć je za sojusznicze wojsko poczytywał, nie odebrali Niemcy i konia i wozu. Zanim dojechał miało się już pod jesień. Ulę zastał w rozpaczy. Jej mąż. Abbas-Malek pojechał był do Krasnodaru na spekulację i tam go Niemcy za to, czy też za inne jakieś wykroczenie, rozstrzelali! A może stało się to z poduszczenia Gikiejewa. Ów Gikiejew, góral kaukaski, który nie złożył broni przez cały czas trwania władzy sowieckiej, obecnie wyszedł z ukrycia w aureoli bohatera, i obdarzony został przez miejscowego komen­danta niemieckiego szeroką władzą lokalną. Zaczął natu­ralnie od porachunków osobistych. Podobno: formalnie szalał!
— Boże, Boże! Taki Gikiejew, bandyta! Zwierz! — I Ula zalała się łzami.
Kolcow poszukał oczami, znalazł w kącie izby wywieszoną ikonę Bogurodzicy Dońskiej, dotychczas ukrywaną w skrzyni, i chyląc siwą głowę uczynił potrójny znak krzyża, choć prosił o spokój duszy dla niewiernego muzuł­manina.
— Od Alego — ciągnęła przez łzy córka — do końca nie było żadnej wiadomości. Może już zabity...
— Może w niewoli — pocieszył ojciec. Ula westchnęła ciężko i bezradnie spojrzała na swe wy­ciągnięte na kolanach ręce z siniejącymi pod skórą żyłami.
— No, a jak teraz? — stary położył nacisk na słowo „teraz". — Jak tutaj u was, w mieście?
— Ach — machnęła ręką za całą odpowiedź. Ojciec opowiedział jej o spotkaniu z Mitią, a następnie wyłożył swój plan powrotu i odbudowania gospodarki.
— Jakże on wygląda. Mitia?
— Dobrze wygląda.
— Bardzo postarzał?
— A czyż on stary? Nie, nie postarzał. A co się tyczy gospodarki... — podjął, ale urwał spotkawszy wzrok Uli. Malowało się w nim szczere zdumienie. — „Boże mój, myślała w te; chwili, i on ma osiemdziesiąt dwa latał" Po­wiedziała jednak tylko niechętnie:
A czyż oddadzą?
— Jakto? Dlaczego?...
— Ludzie teraz gadają, że Niemcy kołchozów nie rozpuszczą. A gdzie nawet i rozwiązali to na nowo zapędzą.
— Łżą, bolszewickie agenty — odpowiedział z przeko­naniem ojciec.
Zanim Jednak za wojskami niemieckimi zdążyło nadejść wielkie rozczarowanie z niemieckiego zarządu cywilnego, i wszystkie nakazy ,,czteroletniego planu" Goringa, wy­padki historyczne potoczyły się odmienną koleją losów.

*

Zazwyczaj jako punkt zwrotny wojny niemiecko sowieckiej przyjęto uznawać klęskę Niemców pod Stalingradem. Niewątpliwie był to największy z zadanych dotychczas cio­sów. W tej jednak sytuacji strategicznej, jaka się wówczas przedstawiała, właściwy zwrot nastąpił nie tyle wskutek zniszczenia 6-ej armii gen. Paulusa — której końcowy los przypieczętowany został l-go lutego 1943 roku, a — dnia 18 grudnia 1942 roku. W tym to bowiem dniu potężne zgrupowania armii sowieckich, mianowicie ,,Woroneski Front" pod wodzą gen. Golikowa i „Południowo-Zachodni" gen. Watunina, przekroczyły górny Don na odcinku od stanic Kazańskiej i Wieszeńskiej do ujścia Chopru, przełamały opór l i 2 armii rumuńskich, zniosły i rozpę­dziły 8-mą armię posiłkową włoską, które stanowiły osłonę lewego skrzydła niemieckiego, zepchnęły grupę gen. Hollidta i — runęły w dół, na południe i południowy zachód. W ten sposób zagroziły nie tylko przecięciem przepraw przez rzekę Doniec, ale zgoła odcięciem od przepraw na Donie koło Rostowa, a nawet na Dnieprze, wszystkich wojsk niemieckich rozciągniętych klinem na wschód do gór Kaukaskich.
Najbardziej eksponowana na południowy -wschód 1-sza Armia Pancerna niemiecka otrzymała rozkaz cofania się 29 grudnia. Wiadomości o klęsce Niemców krążyły już przedtem po stanicach. Teraz nie mogło być żadnych złudzeń. Tłumy wyległy na ulice miast i wsi, słuchając coraz to bardziej panicznych wieści. Wszyscy chcieli uchodzić przed spodziewaną zemstą ze strony bolszewików. Zaczęto też na gwałt szykować się do wyjazdu. Sprawę znacznie komplikował stan pogody: w początkach grudnia zapanowała na Kubaniu odwilż, prawie wiosna. Z po­czątkiem stycznia ścisnął mróz.
Dnia 2 stycznia 1943 roku zorganizowano w Piatigorsku pod kierownictwem gen. Mierczyńskiego „Sztab Ewakua­cyjny". Nie mógł on jednak opanować sytuacji w tym gwałtownym natłoku. Dziesiątki tysięcy Kozaków i ple­mion kaukaskich ładowało kto wozy, kto sanie, pragnąc zabrać możliwie dużo dobytku; ciągnięto ze sobą bydło, pędzono nawet owce. A drogi na Rostów wypchane były cofającą się armią. Tędy nie puszczano ludzi. Trzeba było szukać dróg bocznych, okólnych. Dnia 24 stycznia prze­szły przez Armawir ostatnie kolumny 1-szej Armii Pan­cernej. A ostatnie oddziały 30-ej dywizji piechoty zaczęły się wycofywać 31 stycznia, gdy już droga na Rostów i dla wojska była odcięta. Ruszyły więc w składzie 17-ej Armii na Krasnodar, biorąc stamtąd kierunek na Kercz.
Pomiędzy tymi dwoma głównymi nurtami cofających się wojsk, które wypełniły wszystkie drogi, nie dopuszcza­jąc na nie uchodźców, pozostał dla tych ostatnich jedynie wolny trójkąt, którego nasadę stanowiło Morze Azowskie. I w ten trójkąt wlały się niezliczone tłumy ludzkie. Kolcow wraz z Ula wyjechali z miasta 23 stycznia, w kolasce postawionej na płozy i zaprzężonej w średniej jakości konia, którym go obdarzono w kołchozie im. Kirowa.
Kiedyś po latach, protojerej ojciec Timofiej Soin powie o tym pochodzie w słowach podniosłych: ,,I szliśmy za­wieją poganiani, krzepkim mrozem podkuci..." Rzeczy­wistość była bardziej banalna. Dni krótkie. Nawisie nad stepami niebo, chmurne. Trwoga w sercach wielka. Życie obracało się wokół spraw takich jak furaż dla koni i bydła. chleb dla ludzi, ciepły kożuch, ostre hacele do podków. Ciągle się ludzie trapili aby rzemienie wytrzymały, po­wrozy gdzieś nie pękły, oś, koło nie złamało. Dzieci, aby nie zamarzły. Pogoda była zmienna. Bywało, padał gęsty, mokry śnieg, to znowu chwytał mróz, dął wiatr i na bez­kresnych polach kurzyły się śniegi białą zadymką. Szli na Koniewsk, na stanice Staromińską, Staroszczerbińską, na port Jejsk. Stamtąd zatoką Morza Azowskiego, po lodzie. na Azow, Taganrog, Mariupol...
Iwan Fomin, który teraz wciąż trzymał się blisko starego Aleksandra, Jechał w saniach obole, zeskoczył z nich dla rozgrzewki i odrywając sople lodu z opatulającego głowę baszłyka, zauważył:
— Idziemy jak Żydzi przez Morze Czerwone, w Biblii. Nie?
— E, tamto było wąskie jak kiszka — odezwał się któ­ryś drepcząc również dla rozgrzewki po śniegu. — A nasze szerokie.
— Nieprawda, to na karcie tylko wygląda wąskie. A naprawdę to ono szersze od naszego.
— W Biblii tam, bracie, łatwiej było — zawyrokował Kolcow. — Ciepło. A tu... — i końcem bicza wskazał ze swych sań na zwiewnie wirujący śnieg i bezkresną płasz­czyznę lodów niknącą na horyzoncie.
Spod budy w kolasce wtrąciła się do wymiany zdań Ula:
— Też papa, stary, a gada bez pojęcia. A gdzież byśmy przez morze przeszli, żeby było ciepło i nie było za­marznięte.
— Widzisz ją, baba, a ma swoje spostrzeżenia. I słusz­nie — przyznał Fomin. — Widocznie Pan Bóg umyślnie dał bolszewikom zwycięstwo w zimie, żeby nam drogę lodem wymościć... He-he-he...
— Pan Bóg, jak zechce, nie takie cuda potrafi dokony­wać — odparł surowo Kolcow. — Wie co robi. I jemu w karty, które on trzyma w ręku, nikt nie zaglądnie.
— A czyż Pan Bóg gra w karty?! He-he-he, ha-ha-ha... — roześmiano się tu i ówdzie. — Ech, nasz „ataman" starzeje się widać!
Kolcow poczuł się dotknięty, ale że, przyznał, z własnej winy. więc odrzekł pojednawczo:
— Śmiech, to dobra rzecz na rozgrzewkę.
— Wy tam śmiechem zabawiacie się — odkrzyknął któ­ryś z przednich sań — a tu zauważcie, samolot leci.
Wszyscy podnieśli głowy. Jakoż, na dalekim niebie widniał zbliżający się punkcik i wirujący, przykry głos mo­toru rozbrzmiewał coraz wyraźniej.
— „Focke-Wulf" niemiecki.
— A ty okulary włóż. Czy nie będzie to czasem: „Jak".
— Cholera go wie...
Samolot leciał na wschód. Na tej wysokości niewprawne oko nie mogło odróżnić ani jego barw, ani kształtów. Natomiast lotnik widział pod sobą rozciągnięte na płasz­czyźnie w nieładzie, jak spłoszone z mrowiska mrówki: podwody, sanie, ludzi i konie wędrujących narodów. Ile ich było? Sto, dwieście tysięcy?...
Od Donu i Dońca na Połtawę, na Kremieńczug... a ze­pchnięci z tego szlaku — na Zaporoże, Nikopol, na dnieprowskie przeprawy przy Berysławiu — ciągnęły takie same tabory. Szli kupą, lub szukali w pojedynkę wyjścia z matni, jaką im zgotował los. Starali się wyprzedzić lub przechytrzyć takich samych jak oni tułaczy bezdomnych ciągnących na zachód nie dla rozkoszy życia, a zwyczajnie, dla: Ratunku.
Szli zbrojne i bezbronni. Szwadrony kałmuckie zabrał po drodze dyktator Ukrainy, Erich Koch, dla swego zarządu cywilnego, aby mu strzegły linii kolejowych. Buntowali się, grabili, rozbiegali, przechodzili w rozpaczy z powrotem na sowiecką stronę... Tu nie dawano wiary ich zapewnieniom w uczciwe zamiary i po krótkim badaniu, rozstrzeliwano. Z lewobrzeżnego na prawobrzeżny Dniepr, w rejonie tylko od Perejasławia do Zaporoża, przekroczyło sto tysięcy Ukraińców, uchodząc przed najstraszniejszym dla nich ..wyzwoleniem" ze strony armii czerwonych.
Kolcow z córką dowlekli się do Taganrogu 30 stycznia. Dwa dni przedtem sowieckie samoloty dokonały nalotu i Ula, bojąc się, za nic nie chciała pozostać w mieście, a napierałaby ciągnąć dalej. Fomin wciąż się zastanawiał, czy ataman stanicy Staromińskiej, Emelian Us, któremu bomba oderwała nogę, będzie pozostawiony w Taganrogu, czy też go zabiorą ,,dobrzy ludzie" ze sobą. Aż w końcu Kolcow przeciął te rozważania:
— Co jego za życie czeka bez nogi!
— Ech, a jakie życie, myślisz, czeka nas wszystkich?...
— To, bracie, zobaczymy jeszcze.
— To-to: zobaczymy, powiedział ślepy...
— Coś się rozkrakał, jak kruk nad padłem!
  Fomin i Ula westchnęli prawie jednocześnie i rozmowa się urwała.
Już wtedy sformowane: 1-szy Kubański pułk konny i 2-gi Kubański pieszy, osłaniały odwrót masy uchodźczej. Szli pod atamanami Sołomachą i Biełym. na Chersoń, W linii powietrznej wynosiło to, zależnie od punktu wyjściowego, od 300 do 700 km Zanim dociągnęli zaczęła się już na południu wiosna. Był 10-ty marzec 1943 gdy do Chersonia wkroczyły pierwsze tabory. W trzy dni później przemaszerował tamtędy 1-szy Kubański konny.
Tymczasem poprzez przesmyk Perekopu uchodzili Ta­tarzy krymscy. Uchodzili ludzie na całej przestrzeni od­wrotu armii niemieckich. Jednocześnie na wschodzie, roz­rzuceni po różnych oddziałach, grupach i formacjach po­mocniczych, walczyli przeciwko bolszewikom kozacy doń­scy, kubańscy, ludy kaukaskie i inni ochotnicy wschodniej Europy.

*

Z wiosną roku 1943 przeprowadzono wreszcie jaką-taką segregację. Poszczególnych Kozaków poczęto wydzielać z masy uchodźczej, a także z obozów jenieckich i organi­zować regularne pułki. Rzecznikami tej akcji, po stronie niemieckiej, były głównie te same sfery Wermachtu, z których rekrutowała się polityczna opozycja nie tylko w stosunku do polityki uprawianej przez Hitlera na wscho­dzie, ale do jego osoby i całego reżymu, a które w lipcu roku 1944 podjęły próbę przewrotu. I właśnie płk hr. Stauffenberg, fanatyczny katolik, późniejszy zamachowiec na Hitlera, wówczas zaś oficer wydziału organizacyjnego sztabu generalnego, przeforsował mimo zdecydowanych oporów, projekt stworzenia samodzielnej dywizji kozackiej. Jako punkt zborny wyznaczono miasto Mławę w Polsce. Na dowódcę tej projektowanej dywizji Stauffenberg za­proponował ówczesnego pułkownika, późniejszego gene­rała, Helmut von Pannwitza. Za kadrę posłużyć miał pierwszy oddział kozacki, który powstał swojego czasu pod wodzą majora Kononowa. Kozacy Kononowa przybyli do Mławy już w czerwcu 1943. Potem zaczęli ściągać inni. aby po ostatecznym sformowaniu wyruszyć jako jednolita jednostka do walki z bolszewikami.
Tymczasem stało się inaczej: nie poszli walczyć na wschód.
W tym czasie Hitler zdecydowany był położyć osta­teczny kres znienawidzonej przez niego kontrrewolucji anty-bolszewickiej i czekał tylko okazji. Okazja taka nadarzyła się właśnie dnia 14 września 1943 roku. Sytuacja na wszystkich frontach pogarszała się dla Niemców z dnia na dzień. Hitler postanowił ją ratować próbą rozpoczęcia wielkiej ofensywy na odcinku Kurska. Operacja, ozna­czona kryptonimem „Cytadela", przygotowywana była już od wiosny roku 1943, ale z różnych względów termin jej odkładany. Wreszcie definitywnie wyznaczony na dzień 3-go lipca. Na cztery dni przedtem, to znaczy l-go lipca, Hitler zwołał do głównej kwatery w Prusach Wschodnich wszystkich dowódców mających brać udział w tej ofensy­wie. Po omówieniu strony wojskowej całego planu, strate­gicznych i taktycznych szczegółów operacji, Hitler prze­szedł nagle na tematy polityczne i oświadczył:
— O żadnych planach, ani obiecankach dla narodów sowieckich mowy być nie może! Żołnierz niemiecki walczy na wschodzie jedynie po to, aby wywalczyć dla siebie, dla swoich dzieci i dla swoich wnuków potrzebny Lebensraum! To jest jedyny i wyłączny cel wojny. Największym błędem pierwszej wojny był właśnie brak konkretnego, wyższego celu!...
W tym oświadczeniu nie było w gruncie nic nowego, ani zaskakującego, gdyż poglądy i plany polityczne Hit­lera znane były w dostatecznej mierze, i zresztą przez niego nie ukrywane, a przeciwnie wypowiadane wielokrot­nie. Jednakże położenie na nich specjalnego nacisku teraz, zdaje się •wskazywać, że właśnie w tym czasie dojrzała w Hitlerze ostateczna decyzja zlikwidowania kontrrewolucji antybolszewickiej, tudzież tłumaczy dalszy przebieg wy­padków. A był on następujący:
Operacja ,,Cytadela" nie udała się. Ostatnia próba wy­darcia inicjatywy z rąk sowieckich, ofensywa pod Kurskiem, uległa załamaniu. Przy tym zdarzył się wypadek, że na południowym styku armii biorących udział w tej ofensywie, przeszło na stronę sowiecką 1.300 ludzi z anty-bolszewickich „oddziałów pomocniczych". I oto, gdy wspomnianego 14-go września 1943 roku omawiano w głównej kwaterze Hitlera wytworzoną sytuację wojenną i przyczyny załamania ofensywy, obecny na naradzie Himmler rzucił, jakby od niechcenia, tę wiadomość ,,o zdradzie oddziałów pomocniczych". Usłyszawszy ją, Hitler dostał kolejnego ataku wściekłości. Sino-czerwony na twarzy wykrzyknął:
— Ale teraz, to mam już tego dosyć!... Nakazuję w tej chwili rozbroić wszystkie tego rodzaju oddziały, i całą bandę zesłać do kopalń francuskich dla ,,Kohlenkratzen" — wydrapywania węgla!!
Na razie nie pomogły żadne perswazje, żadne argu­menty, iż podobna operacja rozbrojenia i masowej depor­tacji wymagałaby olbrzymiej straty energii i czasu, że nie da się uskutecznić w przeciągu nakazanych 48 godzin! Hitler szalał. Ale szaleństwo to, w zestawieniu z jego przemówieniem wygłoszonym l-go lipca być może nie było zupełnie spontaniczne... I dlatego tym trudniej było wpły­nąć na odwołanie haniebnego rozkazu. Udało się dopiero po upływie kilku dni, drogą żmudnej perswazji, zakuliso­wej polityki i różnych innych pociągnięć, uzyskać przynaj­mniej zgodę, aby: nie rozbrajać i nie zsyłać do kopalń. W jednym jednak nie ustąpił Hitler: antybolszewickie, krajowe oddziały wyzwoleńcze, mają być wycofane z fron­tu wschodniego i przerzucone na rozmaite odcinki frontów zachodnich!
W tym też sensie brzmiała definitywna i ostateczna dys­pozycja wydana przez szefa sztabu gen. Zeitzlera.
Od końca września 1943 roku rozpoczęło się więc ma­sowe rozrzucanie po całej Europie 800 tysięcy do l miliona ludzi. Do Grecji i do Danii, do Francji, Italii, na Bałkany, do Norwegii, na wyspy holenderskie, w Alpy...
Konsternacja i przygnębienie zapanowały w kozackim obozie w Mławie. W tym czasie, w ramach samodzielnej 1-szej Dywizji Kozackiej sformowane zostały już następu­jące pułki: 1-szy Doński, 2-gi Syberyjski, 3-ci i 4-ty Ku­bańskie, 5-ty Doński i 6-ty Terski. tudzież bateria arty­lerii konnej. Dywizja otrzymała rozkaz wymarszu nie na front wschodni, a na Bałkany... Ogólną instrukcję dotyczą­cą propagandowego rozpracowania oraz wytłumaczenia ludziom, dlaczego mają raptem rozchodzić się po wszyst­kich krańcach Europy, zamiast walki z bolszewikami, dla której jedynie chwycili za broń — pozostawiono do uzna­nia poszczególnych dowódców.
Istnieje sporo charakterystyk generała von Pannwitza. Niektóre z nich mówią, że nie był człowiekiem daleko­wzrocznym; raczej służbistą starej szkoły; politycznie nie­zbyt bystry. Żadna jednak, a zwłaszcza te pochodzące z szeregów podwładnych mu Kozaków, nie zarzucają mu, iż nie był pierwszorzędnym jeźdźcem, doskonałym dowódca, odważnym żołnierzem. Ponadto późniejszy przebieg wypadków zdaje się wskazywać, że stał się szczerym entu­zjastą swojej, kozackiej dywizji. W tej zaś krytycznej chwili okazał również i zmysł polityczny: zwrócił się mia­nowicie do przebywającego na emigracji pod Berlinem generała Piotra Krasnowa z prośbą, aby zechciał przybyć do Mławy i odebrać defiladę przed wymarszem dywizji kozackiej na front bałkański.
Piotr Mikołajewicz Krasnow przeszedł do historii jako wódz kozactwa dońskiego. Przed dwudziestu pięciu laty, dnia 3 maja 1918 roku, generał Krasnow został wybrany atamanem przez ówczesne tak zwane „Koło Ocalenia Donu". Dnia 8 sierpnia tegoż 1918 roku. już po utwo­rzeniu samodzielnego rządu dońskiego, ponownie wręczo­no mu uroczyście buławę „Atamana Wszechwielkiego Wojska Dońskiego". Na emigracji zasłynął jako pisarz, a jego powieść pt. „Od dwugłowego orła do czerwonego sztandaru" przetłumaczona została na wiele języków. W tej chwili liczył 74 lata.
Krasnow przyjechał do Mławy. Przyjął defiladę. Wygło­sił płomienne przemówienie do Kozaków, wzywając ich, aby gromili komunistów wszędzie tam, gdzie się tylko na­darzy okazja! Nie ulega wątpliwości, iż wierzył on szczerze w celowość i pożytek utrzymania samodzielnej jednostki kozackiej, w jakkolwiek niesprzyjających i niefortunnych okolicznościach miałaby na razie powstać. Ktoś przypisy­wał mu również powiedzenie, które później w trawestacji Stalina brzmiało inaczej. Ale Krasnow miał powiedzieć:
„Hitlery przychodzą i odchodzą... natomiast bolszewizm raz rozbity nie powstanie już nigdy!"
Po kilku dniach transporty 1-szej dywizji potoczyły się przez Warszawę, Słowację, Węgry; wyładowały się w Ju­gosławii w rejonie Ossiek-Ruma, i wyruszyły pochodem do walki z komunistyczną partyzantką Tity.
*
Tymczasem w głównym kozackim skupisku uchodźczym, nie od razu, wszelako stopniowo zaczęto ustanawiać po­rządek. Większość Kozaków zdolna do noszenia broni ode­szła do formacji wojskowych, głównie spłynęła do 1-szej dywizji w Mławie. Jednakże nadal ciągnęły od wschodu jednostki, bądź większe grupy; furgony, konni, nieraz całe tabory, zlewając się z masą jak drobne strumyczki zlewają się z głównym nurtem rzeki. Wówczas to nad tą masą objął komendę pułkownik S.W. Pawłów, rodem ze stanicy Ekatierinińskiej. Jednogłośnie obwołany atamanem polo­wym, obwieścił organizację „Kozackiego Stanu", czyli coś w rodzaju Centrum Kozackiego. Wprawdzie po dawne­mu główną ilość stanowiły kobiety, dzieci i starcy, jednak­że z dnia na dzień zwiększała się liczba nowoprzybyłych mężczyzn w sile wieku.
Jako miejsce postoju wyznaczono im okolice Kamieńca Podolskiego. Miejsce było odpowiednie: podgórsko-stepowe. Inne, a przecież nie tak znów bardzo różniące się pejzażem od stron rodzinnych. Ludzie i konie odpoczęli trochę po trudach wielkiej wędrówki.
— Cóż — pocieszali się niektórzy — jeżeli o to chodzi to już i nie tak bardzo daleko... Przez Boh, Dniepr, a tam do Donu... Żeby tak dobrego konia...
Ale do Dniepru było kilometrów pięćset z okładem.
— Jaskółką nie polecisz. A najlepszego nawet konia też ochwacić można. Oj, daleko, daleko... — biedowali inni.
— Zapchali my się w mysią dziurę: Za plecami Ru­munia, tam jakaś Ruś Karpacka. Nie rozpędzisz się, nie.
Na to odpowiadali bardziej rozsądni argumentem, który zresztą coraz częściej dawał się słyszeć:
— Nie narzekajcie stanicznicy, nie narzekajcie. Zęby tylko gorzej nie było...
Jakoż istotnie, po kurskiej porażce wojska niemieckie przeszły do zdecydowanej już defensywy, a sowieckie na­pierały gwałtownie głównie w kierunku południowo-zachodnim. I wtedy ataman Pawłów poprowadził Kozacki Stan na północ, w wyznaczony mu rejon: Nowogródek-Baranowicze.
Była wiosna roku 1944 gdy doszli na miejsce.
Dominowała białokora brzoza, od której według pew­nych podań wzięła swój początek nazwa: Białejrusi. Nie dlatego, żeby brzozy było więcej. Nie, więcej było sosny i świerków, leszczyny; olchy w miejscach podmokłych; osiki w lasach mieszanych. Ale brzoza rzucała się najbardziej w oczy: młoda i strojna w zagajnikach, a stara i pochy­lona nad szerokim, pylnym traktem. Na lekko wzdętych płaszczyznach ciągnęły się źle uprawiane, źle zasiane pola między lasami. Ludziom nie w głowie była uprawa, gdy ciągle i wciąż na nowo, nie wiadomo było do kogo te pola będą należeć i kto mianowicie zbierać będzie ich plony. Bez końca deptano tę sapowatą, niezbyt żyzną ziemię, jak­by raptem wszystkim stała na zawadzie w osiągnięciu ich dalekich, obcych celów. A zdawało się leży na ustroniu; i lasy je ochraniają gęste, i drogi kiepskie, latem za suche, jesienią za błotniste, zimą za śnieżne, wiosną wcale nawet. bywało, nie do przebycia. Bez bogactw mineralnych, bez pretensji światoburczych, bez bydła rasowego; we wsiach słomą krytych i zwyczajnym kundlem strzeżonych. Ale nie I Wciąż pchano się do niej z wojskiem, z armatami, z idea­mi, z obcym prawem; raz z reklamą pasty do zębów, raz z drutem kolczastym, raz z okopem przez sam środek żyta.
Na Białorusi nie chowano nigdy koni dla kawalerii. W sam raz tylko byle pociągnął pług, lub chłopską dra­binkę. Mały krępy, nigdy nie czyszczony, biegł sobie w aureoli drewnianej duhy nad łbem, drobnym truchtem, nie kłopocząc się czy gospodarz kieruje go w niedzielę do cerkwi prawosławnej, czy do kościoła katolickiego. Było miejsca dla wszystkich, i na synagogę żydowską i meczet tatarski. Ale obcym ludziom przeszkadzać poczęły: jednym cerkwie, drugim kościoły, trzeci zaczęli palić synagogi. Ob­cym ludziom przeszkadzała najwidoczniej zgodność po­życia: języków, wyznań i zwyczajów. Wreszcie przyszli tacy, którym nie dogadzało żadne boskie wyznanie i żaden ze starych obyczajów, nawet obyczaj własnej, rodzonej chaty... A ostatnio znów tacy, od których w ogóle już nie można było wyrozumieć co im dogadza, czy co im nie dogadza. I chłop białoruski na widok pyłu, który za­kurzył na drodze, przykładał po dawnemu rękę do czoła, ale zanim rozeznał kto nowy się zbliża, ręka ta drżała w niepokoju.
Nieprzyjaźnie przyjęła ziemia Białoruska przybyszów znad Donu i Kubania. Ludzie nad Niemnem, zbiedzeni wojną, ze strachem patrzyli na ciągnącą po drodze nową plagę zbiedzonych ludzi, poczerniałych od wiatru i nie­wygód wędrownych. Z góry było do przewidzenia, że zaczną tratować plony, wypasać cudze łąki, kosić cudze koniczyny i zasłaniać się złym losem, klnąc go do wszystkich czortowych matek, jakby zły los miał prawo służyć za legitymację do pogarszania innym ich losu.
W tym rejonie działały dwie partyzantki: sowiecka i pol­ska; działały antypartyzanckie oddziały policji miejscowej, działały rzadko rozrzucone oddziały niemieckie. W lasach prócz tego chowali się Żydzi. Pod Iwieniec przyszli Wę­grzy. Teraz kozackie tabory rozłożyły się szeroko według przynależności do wojsk: Dońskiego, Kubańskiego i Terskiego.
Wyznaczono atamanów okręgowych. Założono swoje szkoły, własne zakłady rzemieślnicze, jedną drukarnię, która zaczęła wydawać gazetę. Ojciec Wasyl Grigorjew udał się do prawosławnego biskupa nowogródzkiego Afanasja i uzyskał od niego błogosławieństwo na admi­nistrację samodzielnej kozackiej diecezji. Duchowni objęli wyznaczone im parafie. Niedzielami gęsto na ukos żegnano się świętym krzyżem prawosławnym i modlono do Boga, aby prawdą stało się to, co pisano w kozackiej gazetce, że mianowicie nie jest tak źle, że bolszewicy będą pobici i wszyscy jeszcze wrócą do swoich kureni...
Iwan Fomin z Eugeniuszem Kiijowem, Kozakiem rodem znad Chopru, zaszli byli kiedyś do chaty w której kwatera stanął Kolcow i zastali go w wielkiej kłótni z gospodarzem:
— Nie trzeba mnie twojej ziemi, ani twojej koniczyny! — rozkrzyczał się stary na białoruskiego chłopa. — To co, że koń zeżarł kapeczkę?! Koń musi żreć. Sobie od ust odejmij, a koniowi daj! Nie widzisz, że wokół wojna? I — Nie zupełnie to się wiązało logicznie co wykrzykiwał Kolcow, ale Kiijow domyślił się o co chodzi.
— Co on, żałuje nam trochę koniczyny? — I zwracając się ze swej strony do chłopa: — Ty co, do kołchozów za­tęskniłeś? Poczekaj troszki, nie tęsknij, przyjdą twoi uko­chani sowieci niebawem i zapędzą ciebie razem z twoją koniczyną... — Zakończył z groźbą w głosie.
— Ja do nich akurat tyle zatęskniłem co do was — odparł twardo chłop, odszedł do wozu stojącego na pod­wórzu i toporem jął zastukiwać kłonicę. — Zwalili się jak te korojedy... A Sowietami mnie nie strasz; dosyć was takich rozumnych do straszenia innych. Obacz, żebym ja ciebie nimi nie postraszył... — Widać było, że człowiek doprowadzony jest do ostateczności, a zmienne koleje wo­jennego losu zahartowały i jego serce.
— Co wy, prawosławni ludzie... — zaczął mitygować Fomin.
— Ja katolik, nie prawosławny — skorygował go chłop.
— A czy ta bratku mam co przeciwko twojej wierze? Bądź ty dla mnie katolik, bądź kim chcesz. Ale czy to czas na kłótnie — ciągnął pojednawczo Fomin. — Wi­dzisz. lasy pełne partyzantów, osaczają nas jak borsuków w norze. Czy ty myślisz, że my tu z rozkoszy do ciebie przyszli? Nie z rozkoszy, bracie, a z ciężkiego losu.
— A wy dla mnie, co lepszego od partyzantów? Tamci przyjdą, grabią. Wy przychodzicie i dobieracie, co tamci nie zabrali.
Eugeniusz Kiijow siadł na ławeczce pod chatą, wyjął woreczek z machorką i nagle zmienił zdanie:
— Człowiek ma rację. Wszyscy źli, co tu prawdę ukry­wać. Tylko, kto temu winien, a? — Zwrócił się do Kol­cowa, częstując go tytoniem.
Tamten przysiadł się również, wziął szczyptę, nasypał w oderwany kawałek gazety i skręcał milcząc. Zapalili wszyscy, nie wyłączając chłopa, którego Eugeniusz też po­częstował. Pytanie postawione trudne było do rozstrzyg­nięcia, więc długo i zgodnie nikt nie zabierał głosu.
— Po mojemu to tak — odezwał się pierwszy chłop. — W tamtą wojnę, pamiętam, też ludzi nagubili masami. Ale to żołnierzy, na froncie. Tak już im od Pana Boga są­dzone i przeznaczone. Też troszki grabiono, choć nie tak dużo. Ale za to, poza frontem w nikogo sprawy nie wchodzono. Co kto miał, co było jego, to jeżeli nie znisz­czało, jego i pozostało. Choćby nawet i źle, ale żyć było można. A dzisiaj? Co to za życie!... Z człowieka zrobili groch przydrożny: kto chce ten rwie, kto chce ten depcze. A kto tak zrobił?
I znowu pytanie pozostało bez odpowiedzi. I tylko dymki tytoniowe wiły się między ludźmi, skręcając nad pochy­lonymi głowami w znaki zapytania.
— Kto zrobił?... — podjął Fomin. — Ci co chcieli poprawiać...
— Co?
— Życie ludzkie. Co!
Z pobliskiego lasu, za polem koniczyny, o której skosze­nie zaczęła się kłótnia, doleciała seria wystrzelona z pisto­letu automatycznego. Chwila ciszy. Potem: druga, trzecia seria... I znów cisza. Chłop dopalił cygaretkę, rzucił, przydeptał nogą, splunął i wstał, wziął się niechętnie do roboty przy wozie. Kozacy wciąż siedzieli milcząc.
Nie było rady. Partyzantki sowieckie kierowane i bogato zaopatrywane przez Centralny Sztab Dywersji w Moskwie, a zwłaszcza brygada Linkowa i Sidora Kowpaka, nie dawały spokoju. Ataman Pawłów zaczął więc organizować dla obrony pierwsze pułki Kozackiego Stanu. W nocy wystawiano warty.
Mitia przyjechał 7 czerwca, gdy właśnie nadeszła wia­domość o inwazji Aliantów we Francji. Walczył on po­czątkowo nad Donem. Dnia 7 stycznia 1943 roku oddział kozacki w którym służył, łącznie z batalionem uformowa­nym z niemieckich celników, bronił odcinka na wschód od Nowoczerkaska. Niespodziewane uderzenie silnej grupy sowieckiej zmiotło ich i rozproszyło. Od maja tegoż roku Mitia znalazł się z kolei w kozackim oddziale dowodzo­nym przez pułkownika von Jungschulza i wziął udział w walce z partyzancką brygadą sowiecką w trójkącie po­między rzekami Dnieprem i Desną. Brygadę rozbito dosz­czętnie, ale Mitia dostał odłamkiem ręcznego granatu w nogę powyżej kolana i trafił do szpitala. Rana się gnoiła. Później udawało mu się jakoś przeciągać rekonwalescen­cję. W końcu zamiast pojechać na Bałkany dokąd ode­słano jego oddział, skierowany został na tymczasowy pobyt do Kozackiego Stanu pod Nowogródkiem.
Było to jego pierwsze spotkanie z Ula. Siostry nie znał. bo nie widział jej od lat dwudziestu ośmiu. Przywitali się jak obcy. Nie mieli sobie właściwie nic do powiedzenia. Już pierwszego dnia. po kolacji, gdy przegadano o bieżą­cych drobiazgach życia i, jak to bywa po krótkim milcze­niu, narzucała się jakaś poważniejsza wymiana myśli, Mitia, gniotąc w palcach gałkę czarnego chleba powie­dział utkwiwszy wzrok w stół:
— Zgubią nas ci Niemcy... Na to stary odchrząknął, pogładził brodę i odparł po dłuższej chwili:
Poczekaj jeszcze. Nie jedni Niemcy są na świecie,
— To znaczy: kto poza nimi?
— A ci, tam... — uczynił ruch głową wskazując małe okienko chaty, za którym czerwono nad dalekim błotem zachodziło słońce. — Co wylądowali we Francji.
— A cóż oni pomogą? — wtrąciła się do rozmowy Ula.
— Et, tam, z babami gadać. Co ty się rozumiesz na polityce! — odpalił ojciec.
— Od wielu to już lat ja tylko to i słyszę: „To baba, to nie rozumiesz się, to głupia" i tal; w kółko! A ja bardzo dobrze nie tylko rozumiem, ale i widzę co się dzieje. Tamci — i gwałtownym ruchem głowy też wskazała w kierunku zachodu za okienkiem — pomagają bolszewi­kom ze wszystkich sił; A ci, tu, traktują nas jak bydło. Nie chcą nas i koniec, co tu gadać. Ani waszych atamanów, ani waszego wojska „wszechwielkieeego" kozackie­go... Jasne chyba dla wszystkich. I trzeba było siedzieć cicho, a nie wsadzać palce między drzwi. A teraz przystrzemili i spróbujcie wyciągnąć.          Wstała, energicznym ruchem zbierając talerze.
Wstał też i Mitia. Nic nie odpowiedział na przemówie­nie siostry. Wyszedł do sieni, stamtąd stąpając ociężale zszedł z ganku i siadł samotnie na ławeczce. Na zachodzie, wciąż się jeszcze nad błotem lasem ciągnął pas czerwieni. Soczyste, wilgotne opary wieczoru prawie odurzały. Z gaju brzozowego o gęstym podszyciu szły, raz klekoczące, raz miłe jak flet głosy słowika. Odpowiedział mu drugi, trzeci... Pod lasem, het za wsią, odpowiedział czwarty. Mitia za­słuchał się. Odpowiedziała im jedna-druga seria automatu. Pojedynczy strzał karabinowy. Później znów tylko słowiki. Później znów gdzieś seria z automatu, tym razem dalej. Echo. Cisza. I znów słowiki.
*
Front niemiecki łamał się i kruszył. Przebijany w kilku miejscach naraz, zwijał się i cofał, mimo szaleńczych i wciąż ponawianych rozkazów Hitlera, aby się trzymać terenu do ostatniego naboju! Pod wpływem tych klęsk zaszło wiele zmian. Do jednej z nich zaliczyć by wypadało, że obecnie niewątpliwie druga osoba w pań­stwie, najpotężniejszy po Hitlerze, Heinrich Himmler, uznał za konieczne zrewidować cokolwiek swe poglądy na teorię o „Untermenschach", której był dotychczas jed­nym z najgorliwszych wyznawców. W rezultacie tego przeobrażenia udało się pewnym sferom wojskowym, które dotychczas bezskutecznie usiłowały wpływać na zmianę polityki wschodniej Hitlera, przeforsować przynajmniej pół- czy ćwierć-środki. Znalazło to swoje odbicie przedewszystkim w zaktywowaniu ruchu Własowa. Wszystko Już dawno spóźnione...
Między innymi dnia 31 marca 1944 roku zezwolono na utworzenie Głównego Zarządu Wojsk Kozackich, aktem podpisanym przez generała kawalerii Kostringa. Naczelni­kiem tego Zarządu wybrany został generał Piotr Krasnow. Jako członkowie weszli: gen. Naumenko, płk Pawłów. płk Kułaków. Kozacki Stan podporządkowany został bez­pośrednio rozkazom tego Zarządu.
Dnia 17 czerwca wydarzyło się nieszczęście: Ataman polny. Pawłów, objeżdżając w nocy posterunki, został za­strzelony, nie wiadomo czy przez nieuwagę własnych pla­cówek, czy też przez partyzantów sowieckich. Na jego miejsce gen. Krasnow mianował atamanem wojskowego starszyznę (później generała-majora) Timofieja Iwanowicza Domanowa. Jemu to też przypadło w udziale wyprowa­dzenie Kozackiego Stanu z nadniemeńskich stron, po kilku­miesięcznym tam obozowaniu.
Nie było już innych kierunków, jak tylko jeden: Tą jedy­ną, dostępną jeszcze drogą odbywała się w dalszym ciągu wędrówka ludów Wschodu na Zachód.

...........................................................................................................
Jeszcze we wrześniu roku 1943 rozpoczęła odwrót tak zwana Brygada Kamińskiego, utworzona w rejonie Briańska przez byłego kapitana armii czerwonej. Kamieński urodzony w Poznaniu w roku 1896 z matki Niemki i ojca Polaka, opanował zaraz po wkrocze­niu Niemców obszerny rejon i za cichym zezwoleniem dowódcy 2-ej armii pancernej, gen. Schmidta, przeobraził ten teren w rodzaj mikroskopijnego państewka, z własnym zarządem i własną armią. Pod naciskiem ofensywy sowiec­kiej Kamiński postanowił się cofać wraz z całym „krajem", w liczbie 30 tysięcy uchodźców, na Lepel. Tu, obciążony taborem kobiet, dzieci i wszelkiego dobytku, wpadł w oko­licę opanowaną nieomal kompletnie przez partyzantów so­wieckich. Rozpoczęła się walka na śmierć i życie. Już wtedy Kamiński zasłynął z odwagi, ale też i z okrucień­stwa. Jego brygada, której nadał patetyczną nazwę:
RONA (Russkaja Oswoboditielnaja Narodnaja Armia). w odróżnieniu od ROA generała Własowa (Russkaja Oswoboditielnaja Armia), niszczała jednak w tych nieubłaganych, leśnych walkach, pełnych podstępu, zdrad i za­sadzek, nie tylko fizycznie, ale też moralnie. Rozgoryczeni wielokrotnie doznanymi zawodami, utraciwszy rodzinny grunt pod nogami i wszelką nadzieję na powodzenie ,,sprawy", a przede •wszystkim zdemoralizowani doszczętnie życiem z grabieży, które było w istocie jedynym mate­rialnym oparciem ich istnienia, ludzie ci przeistoczyli się w pół-bandytów. Na domiar złego sytuacja ich rodzin przedstawiała się rozpaczliwie. Zdarzały się też coraz częstsze wypadki przechodzenia na stronę partyzantów, bunty. Kamiński krwawo potrafił je dusić, ale sytuacji przez to ani zmienić, ani naprawić nie mógł. Przeciwnie, sam popadał w rodzaj krwawego oszołomienia walką, bez widocznego sensu i celu.
W tym stanie rzeczy zwrócił na niego uwagę szef SS na Białorusi, von Gottberg. Zaproponował Kamińskiemu włączenie jego brygady do formacji SS w zamian za rangę wojskową, a jego ludziom mundury, wyżywienie, lepsza broń i żołd. Ponadto przyrzekł zorganizować dla ich rodzin spokojny pobyt gdzieś na Węgrzech. Kamiński zgodził się od razu. Wiosną roku 1944 rozpoczął się pochód dawnej RONA przez Białoruś na południowy zachód. Ale obie­cany transport na Węgry nie doszedł do skutku. Dojechali tylko do Śląska i tam ugrzęźli. Gauleiter Bracht odmówił żywienia „tej rosyjskiej bandy". Doszczętnie skorumpowana brygada Kamińskiego dostała się wreszcie pod ko­mendę SS-Obergruppenfuhrera Bach-Zalewskiego i rzu­cona przeciwko powstańcom warszawskim zasłynęła nie­słychanym wprost okrucieństwem gwałtem i grabieżą. Prze­kroczone zostały wszelkie granice. Ani jego ludzie, ani sam Kamiński nie widzieli już przed sobą żadnego innego celu. Uczepiwszy się miasta, które mogli łupić bezkarnie. nie chcieli się dać od niego oderwać i przestali słuchać niemieckich rozkazów, gdy Niemcy wszczęli pertraktacje z polskim dowództwem. Groziło to zerwaniem rokowań o kapitulację powstańców. Himmler rozkazał tedy areszto­wać Kamińskiego. Uprzedzony, uciekał on w Karpaty. Ale na południe od Tamowa dopadli go ludzie szefa krakow­skiego Gestapo, Bierkampa, i zamordowali. Brygada zaś, wraz z całym taborem cywilnym, odesłana została później
do Munsingen, koło Ulm i włączona do armii Własowa.
Tegoż 1944 roku wyruszył na zachód starowier Zujew, starosta wsi Zaskorki w Połocczyźnie. Kroczył na czele swojej „respubliki" której niezależność — zarówno od władz niemieckich jak band partyzanckich, wywalczył srogo przy pomocy broni, którą zgromadził w roku 1941 po odwrocie armii czerwonej. Historia tej „respubliki" to również jeden z niezwykłych rozdziałów, ilustrujących para­doksalne komplikacje tej wojny. Zujew, który cieszył się dużym autorytetem wśród ludności, potrafił połączyć kilka wsi zagubionych w lasach w jeden ,,niezależny kraj". Niemcom zapowiedział, że dostarczy im żądanych kontyn­gentów żywności, pod warunkiem jednak by go nie nacho­dzili i do spraw ludności się nie mieszali. Ody raz uczynili taką próbę, Zujew odparł wysłany oddział ogniem. I od tego czasu miał spokój. Natomiast partyzantów sowieckich tępił bezlitośnie, tak że w końcu nie odważali się zbliżać w jego stronę.
Wczesnym latem 1944 „respublika" Zujewa przekroczyła Dźwinę i uchodziła wraz z rodzinami, bydłem i dobyt­kiem przed spodziewanym ,,wyzwoleniem" ze strony armii czerwonych.
...........................................................................................................
Uchodził podobny, ,,niezależny kraj" ze wsi Sapigi, re­jonu Głuchowskiego... Uchodzili masowo ludzie z Newla, po krwawej rozprawie uczynionej nad tamtejszymi miesz­kańcami przez bolszewików jeszcze jesienią roku 1943. Uchodziły z Wietrowa silne formacje antypartyzanckie, do których po drodze, w miarę zbliżania się armii czerwonych, przyłączali się nawet ciż sami partyzanci sowieccy... Cofał się Legion Ukraiński pod wodzą płk Andrzeja Melnyka. Cofały się oddziały Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA) i niezliczone rzesze cywilnych uchodźców ukraińskich.
Od Zatoki Fińskiej, z gór Wałdajskich, z lasów briańskich, białoruskich, litewskich, poleskich, ze stepów ukraińskich, z Podkarpacia... uchodzili ludzie przed bol­szewikami. Ilu ich było?
Nie ma takiej statystyki. Nie istnieje, i — z tak zwa­nych ,,dobrze zrozumiałych względów" — istnieć nie może. Można by zaryzykować twierdzenie, że ani jeden z tych ludzi, po roku 1943 nie przyznał się do dobrowolnej ucieczki. Ani po tamtej, ani po te} stronie Żelaznej Kurtyny. Wszyscy podali się za przymusowo wywiezionych na ro­boty do Niemiec, nie tylko dlatego aby uzyskać pomoc materialną UNRRA i mleko w proszku dla swoich dzieci. Ale i dla wielu innych powodów — które częściowo obo­wiązują do dnia dzisiejszego — przyjęli za prawdę, prawdę numer 2, która stała się oficjalna, a więc obowiązująca. Nie istniała też żadna strona, która byłaby zainteresowana w ujawnieniu takiej statystyki, a może mniej od innych strona właśnie tych, którzy tej statystyki stanowić by mogli przedmiot.

*

Kozacki Stan pod wodzą atamana Domanowa wyruszył z rejonu Nowogródek-Baranowicze w początku lipca 1944 roku, kierując się w głąb Polski i zajął prowizoryczne lego­wiska w Zduńskiej Woli koło Lodzi. W czasie tego po­bytu dowództwo niemieckie usiłowało wykorzystać Koza­ków do walki z powstaniem w Warszawie. Kozacy oparli się temu żądaniu, między innymi tłumacząc, że jako for­macja głównie kawaleryjska, szczególnie nie nadają się do walk ulicznych w mieście. W rezultacie udało się Bach-Zalewskiemu uzyskać tylko nieznaczny oddział pod wodzą płk Bondarenki.
We wrześniu tegoż roku Główny Zarząd Wojsk Kozac­kich otrzymał zgodę od rezydującego w Trieście Obergruppenfuhrera Globotschnika, który sprawował władzę nad tamtym terenem, na czasowe osiedlenie Kozaków we Włoszech północnych.
Rozpoczął się tedy czwarty etap tułaczki. Tysiące fur­manek konnych, rozciągniętych sznurem na przestrzeni 13 kilometrów, pociągnęło w głąb Europy zachodniej, tym razem ku prastarej kolebce jej kultury, do Italii. Bezpo­średnim celem był rejon Gemona-Tolmezzo w prowincji Friuli, której część ludności do dziś dnia posługuje się na co dzień językiem staro romańskim.


 

CZĘŚĆ DRUGA
SPŁYNĘŁO WODAMI DRAWY




























Rozdział  I

Z SZABLĄ W RĘKU...
— Mitia — powiedział Kolcow do syna w styczniu 1945 roku, gdy się już na dobre zadomowili we wsi Olesso. — Mitia, jestem bardzo stary. Jedź, synek, do Jugosławii, kto wie, może Bóg pozwoli tobie odszukać Saszę. Poroz­mawiam z wojskowym starszyną Rotowym, żeby tobie dali komenderówkę.
Mitia uniósł ze zdziwienia brwi i zwrócił uwagę, że Rotow mianowany atamanem dońskich stanic w Italii, wyjechał, zdaje się do Udine.
— Wszystko jedno, z zastępcą pogadam, z Charytonowym, a nie to choćby z samym Domanowym. Jedź, przed śmiercią moją raz jeszcze może coś o Saszy usłyszę... Wiem, mówili Kozacy, że on w Belgradzie był. Tylko ani adresu, ani nic pewnego. Ale tak coś mnie podpowiada, że chyba żyje jeszcze.
— Ile jemu lat już teraz będzie? Stary ściągnął zmarszczki na czole, przechylił trochę głowę obliczając w myśli, i odpowiedział nie od razu:
— Czterdzieści dziewięć...
— Hohooo! — Mitia wyrzekł to jakby z pewną deza­probatą. Ale zgodził się pojechać raczej chętnie.
W tym czasie Głównemu Zarządowi Wojsk Kozackich 2 gen. Krasnowym na czele podlegał tylko Kozacki Stan we Włoszech. Natomiast Kozacy, którzy wymaszerowali z Mławy w roku 1943 na Bałkany, pod wodzą Pannwitza — jakkolwiek on sam utrzymywał z Krasnowym kontakt prywatny — wyjęci byli spod władzy Głównego Zarządu i podlegali wyłącznie dowództwu niemieckiemu. Gdy osta­teczne załamanie Niemiec zdawało się już tylko kwestią czasu, z różnych ośrodków naraz podjęto próby wzajem­nego skontaktowania się ponad głowami władz niemiec­kich, a to w celu porozumienia się i skoordynowania wspól­nego stanowiska rozsianych po całej Europie poszczegól­nych oddziałów antysowieckich, a także rozmaitych grup, formacji i komitetów politycznych. Do porozumienia takie­go nigdy nie doszło, nie tylko ze względu na trudności komunikacyjne i brak czasu przed szybko zbliżającym się końcem wojny, ale głównie przez wzgląd na głębokie róż­nice polityczne i narodowościowe, odmienne aspiracje, wzajemne animozje, nienawiści i rozbieżne cele polityczno-narodowe. Tym niemniej powstawały, niezrealizowane zresztą, plany wspólnego frontu, w każdym zaś razie w łonie tych samych grup etnicznych. Ze swej strony ataman Domanow próbował też doprowadzić do zespolenia dwóch głównych ośrodków kozackich i mówiono, że w tym celu zamierza wysłać grupę łącznikową z Italii na Bałkany dla porozumienia się z generałem Kononowym, a z pomi­nięciem dowództwa niemieckiego.
Te pogłoski miał właśnie na myśli stary Kolcow, chcąc, aby jego młodszy syn skorzystał z okazji, włączył się do projektowanej delegacji i odszukał w Jugosławii starszego brata. Tymczasem sprawa się przeciągała i w rezultacie nie doszła do skutku, podobno dlatego, że jak powiadano, Kononow na własną rękę szukał kontaktów i wyjechał do gen. Własowa. aby od niego uzyskać nominację na atamana polnego.
Dopiero w pierwszych dniach lutego udało się Miti. drogą prywatnych protekcji, zaopatrzyć w niezbędne doku­menty i wyjechać na własne ryzyko.

*

1-sza Dywizja Kozacka, po wyładowaniu w Jugosławii w roku 1943, związana była do listopada tegoż roku lokal­nymi walkami z partyzantką Tito w okolicach Fruskagory. Następnie jedna z brygad odkomenderowana została do ubezpieczenia linii kolejowej na Sarajewo, zaś druga skon­centrowana w rejonie Brody nad rzeką Sawą. Walki przy­bierały charakter coraz bardziej zażarty. Komunistyczne oddziały Tity — wkrótce potem gdy polityka mocarstw zachodnich w stosunku do gen. Michajłowicza. wiernego rządowi królewskiemu, uległa zmianie — zaopatrywane były obficie w materiał wojenny zarówno przez Wielką Brytanię jak i Amerykę. Potęga wojskowa Tity rosła z mie­siąca na miesiąc. Wiosną roku 1944 Kozacy przesunięci zostali w rejon Zagrzebia, a latem 1-sza Dywizja zgrupo­wała się na północ od Sissaku nad Sawą. Ale i jej siły rosły, mimo poniesionych strat. Nieustannie ściągali nowi ochotnicy. Brakło tylko takiego wyposażenia, którym roz­porządzał Tito.
W lipcu 1944 von Pannwitz udał się do Berlina, ażeby uzyskać coś dla swojej kawalerii. Sytuacja była zła. Nikt nic nie miał do zaofiarowania i nie myślał tego czynić zwłaszcza dla Kozakowi O jakiejś interwencji w naczel­nym dowództwie nie mogło być naturalnie mowy. Poza wszystkim co było wiadome o stosunku Hitlera do poli­tycznego aspektu sprawy, dochodziła jeszcze okoliczność specjalna. Mianowicie Hitler osobiście nie znosił kawalerii i kawalerzystów. Jak wielu współczesnych dyktatorów o tendencji radykalnej, odczuwał niepohamowaną awersję do rzeczy przypominających mu w czymkolwiek, choćby tylko brzękiem ostróg, ,,starą reakcję"... Był entuzjastą cyfr, ścisłej statystyki, motorów i produktów chemicznych. Dla koni, jakiejś tam tradycji kawaleryjskiej, a tym bardziej — Kozakowi... miał więcej niż wzruszenie ramion, bo: szczerą wzgardę. I w tym więc wypadku nie podzielał poglądów Napoleona, ani jego ministra duć de Vicence markiza Ludwika de Caulaincourt, który wykrzyknął w roku 1812: ,,Rosja zawdzięcza swe zwycięstwo Kozakom!..." Pozornie, w sto trzydzieści lat po klęsce Napoleona, Hitler miał rację. Prawdopodobnie nie brał jednak pod uwagę pew­nego szczegółu, lekceważonego zresztą przez wielu, że mia­nowicie ostatnia wojna, najbardziej zmodernizowana ze wszystkich dotychczasowych, była zarazem wojną, w któ­rej prymitywne działania partyzantek osiągnęły skalę nie notowaną nie tylko w wojnie 1812. ale w ogóle w dziejach wojen.
Gen. Pannwitz skonstatował, że materialne zasoby Wermachtu świeciły pustkami. Po cichu poradzono mu aby zwrócił się do jedynej instancji, która u progu ostatecz­nego załamania próbowała kurczowo utrzymać inicjatywę w swoich rękach, i w ostatniej jeszcze chwili, a wbrew dotychczasowym schematom politycznym, szukała nowych względnie pogardzonych przedtem, dróg ratunku. Tą jedy­ną instancją rozporządzającą w rosnącym chaosie pewnymi jeszcze środkami materialnymi, były tak zwane „Bronie-SS". Na własną odpowiedzialność zaczęły teraz gorącz­kowo organizować i zbroić w swoim zakresie „krajowe" oddziały antybolszewickie.
Podporządkowanie Kozaków „Leitstelle SS" nie miało już ani z względu politycznego, ani formalnego żadnego znaczenia. Dla samych Kozaków była to sprawa w ich sytuacji idealnie obojętna, o ile w ogóle doszła do ich wiadomości. Natomiast praktycznie oznaczała dla Pannwitza nie tylko wydatny zastrzyk w dziedzinie uzbrojenia, ale nade wszystko możliwość wyrwania z różnorakich kątów Europy rozproszonych oddziałów kozackich i zespo­lenia ich w większą całość.
W ten sposób jesienią roku 1944, dawna dywizja przeistoczona w XV-ty Kozacki Kawaleryjski Korpus w ilości początkowo dwóch dywizji a od zimy 1943 — trzech dywizji. W skład 1-szej weszły pułki: 1-szy doński, 2-gi syberyjski i 4-ty kubański pod wodzą płk Wagnera, W skład drugiej: 3-ci kubański, 5-ty doński i 6-ty terski, pod wodzą płk von Schulza. Wreszcie trzecia dywizja składała się z dwóch płastunskich (*) pułków 7-go i 8-go Kononowa.
Później zaczęły nadciągać inne jeszcze oddziały kozac­kie, a między nimi wyciągnięte z Francji.

*

Sasza Kolcow dwadzieścia lat emigracji przemieszkał w Belgradzie, imając się kolejno różnych zawodów. Po­wodziło mu się względnie nieźle. Tu też młodo się ożenił z Rosjanką, z którą miał syna i dwie córki. Jedna z nich Maria, umarła w wieku lat ośmiu, a druga, Prakseda, wy­szła za mąż za Serba. Syn, Michał, pozostał przy ojcu kończąc szkoły. Po zajęciu Belgradu przez Niemców, dnia 13 kwietnia 1941 roku, wśród masy skupionej tu emigracji rosyjskiej nastąpił zrazu zamęt i poważne rozbieżności co do orientacji politycznej. Gdy jednak w czerwcu tegoż roku wybuchła wojna niemiecko-sowiecka, a w związku z nią odrodziły się stare nadzieje na wyzwolenie Rosji spod panowania bolszewickiego, absolutna większość opowiedziała się za orientacją niemiecką. Od razu też po­wstał projekt stworzenia rosyjskiego korpusu narodowego. Ku wielkiemu zdumieniu i z niepojętych na razie wzglę­dów, władze niemieckie ociągały się z daniem zezwolenia na organizację takiego korpusu. Dopiero w następnym, 1942 roku takie zezwolenie zostało udzielone, ale z za­strzeżeniem jeszcze bardziej dziwnym:
,,Korpus będzie walczył przeciwko komunistom, jednak­że tylko w Jugosławii... Do Rosji przerzucony nie zosta­nie..."
Jakkolwiek dotkliwe było to rozczarowanie dla emigracji rosyjskiej, większość wypowiedziała się za formowaniem własnej jednostki bojowej nawet w tych okolicznościach, gdyż — jak powiadano — okoliczności mogą się zmienić, a korpus w każdym razie będzie faktem dokonanym... Te­goż roku został on uformowany w sile 13 tysięcy ludzi, pod wodzą rosyjskiego generała Sztajfona.
Kolcow, choć należał do starszego rocznika, bez waha­nia wstąpił do korpusu razem z synem. Gdy jednak po roku zjawiła się w Jugosławii 1-sza dywizja kozacka, syna pozostawił w korpusie, a sam przeniósł się do Kozaków.
I wśród starych i wśród młodych rodaków przybyłych z kraju, próbował Sasza dowiedzieć się czegoś o rodzinie i o kraju rodzinnym. O kraju opowiadano mu dużo, prze­ważnie rzeczy nieciekawe. Natomiast o rodzinie nikt mu nie potrafił udzielić żadnych informacji, poza jednym pie­gowatym Iwanem Awdoszką, który zapewniał iż słyszał od swego ojca, że chutor Jaglicki został podczas wojny do­mowej doszczętnie spalony, a wszyscy jego mieszkańcy łącznie z dziećmi, wymordowani przez bolszewików. Jed­nakże, jak się później okazało, Awdoszką lubował się w opowiadaniach ,,silnych", mogących robić wrażenie wśród słuchaczy, i z tego względu jego relacje nie zawsze zasługiwały na zaufanie.
Czterdziestokilkuletni, podstarzały Sasza, który od dwu­dziestu lat nie dosiadał konia, naturalnie utracił dużo ze swej dawnej brawury. Jednakże nadspodziewanie dobrze trzymał się w siodle, w zachowanej randze starszego uriadnika. Nie chciał też przejść do proponowanej mu kilkakrotnie służby tyłowej, w taborach bądź w kancelarii, czy intendenturze. Uparł się i pozostał w szeregu.
Mitia nie miał łatwej sprawy z odszukaniem brata. W miejscu postoju sztabu nikt mu konkretnych informacji udzielić nie mógł. Nastrój panował mrukliwy i niechętny. Zresztą dziwić się temu nie było można, gdyż istotnie sytuacja, jak słusznie powiadano, była „parszywa"...
Już 8 sierpnia ubiegłego roku przestali strzelać Rumuni;             4 września Finowie; 3-go Bułgarzy odwrócili broń i witali w Sofii bolszewików. Na Bałkanach panował nieopisany chaos, gwałt, mord, rabunek. Zdawało się na pierwszy rzut oka, że wszyscy walczą przeciwko wszystkim. W tych wa­runkach udawać się gdziekolwiek i podróżować w poje­dynkę było niemożliwością. Należało czekać jakiejś okazji. Mitia poradził sobie w ten sposób, że dowiedziawszy się w końcu, w którym pułku służył jego brat, zgłosił się po prostu na ochotnika, i przesiedziawszy kilka dni w etapie, odesłany został wraz z kolumną amunicyjną na linię bo­jową pułku.
Wyjechali w południe w kierunku na Warażdin. Tam, mówili Kozacy, mocno naciskają ni to titowcy, ni to regu­larne wojska sowieckie od Węgier, ni to czerwoni Buł­garzy, ni to to czort wie kto... Chyba, mówili, głównie Bułgarzy. O zmierzchu dojechano do miejsca gdzie droga rozwalona była niedawnym bombardowaniem. Wypadło przeładowywać amunicje i samym przesiadać się na dwukółki. Pojechali dalej górskimi drożynami i bezdrożem. Noc lutowa zapowiadała się wyjątkowo ciepła. Zapanowała odwilż. Niskie chmury przysłaniały góry. Zabroniono było palić. Po bezsennie spędzonej nocy usłyszeli przed samym świtem daleki terkot ciężkich karabinów maszynowych, który dochodził z kierunku w jakim jechali.
Wozy zatrzymały się w kamienistym osiedlu. Było mroczno, czarnym, przedświtowym mrokiem. Wilgotno, nieprzytulnie, nigdzie ogieńka. Mitia zlazł z dwukółki, roz­prostował zasiedziałe nogi, minął jakiś załom muru, po­tknął się na kamienistym gruncie, wpadł na jakiegoś Koza­ka, który go sklął. Powoli dopiero rozeznał, że pod domami stoją wszędzie zluzowane konie. Zanim je dojrzał, wpra­wione ucho pochwyciło charakterystyczne postukiwanie kopyt, gdy przestępują z nogi na nogę, ciche żucie i pry­chanie w podwieszone worki z obrokiem. Ogień karabi­nowy za wsią przycichł na chwilę. Jakiś oficer, niewi­doczny w ciemności, wykrzykiwał rozkazy podnieconym, załamującym się głosem. Mitia domyślił się, że tu zapewne stoją konowodzi spieszonej sotni i poszedł na głos oficera. Nie rozeznając dystynkcji chciał go o coś zapytać. Ale tam­ten, nie zwracając uwagi na słowa pchnął Mitię w kie­runku grupy stojących w pobliżu Kozaków:
— Do tyraliery! Do tyraliery! — krzyczał ochryple. — Marsz, taka wasza mać! Za dużo tu was zebrało się po nocy, za murami się chować!
Grupa Kozaków z karabinami w ręku ruszyła ku wyloto­wi wsi. Mitia zsunął swój z ramienia i prawie postukując kolbą po kamieniach, powlókł się z tyłu, przyłączając do grupy.
Zaczęło się rozwidniać. Bardzo powoli wstawał szary świt. Na spadzistej płaszczyźnie po zżętej kukurydzy widać było, jak tu i ówdzie unosili się i na przemian zapadali w tyralierze swoi, strzelając w kierunku innej wsi ledwo majaczącej w oddali. Wkrótce przestali się posuwać. Z tamtej strony nikt teraz nie odpowiadał na rzadki ogień tyraliery. Z lewa, o 30 metrów na ukos przed własną tyralierą widniała mała, pojedyncza chałupa kryta słomą. Tuż przed nią ułożony z głazów rodzaj murku, bez początku i końca. Widocznie gospodarz zaczął kiedyś układać to ogrodzenie i dał spokój. Strzelano coraz leniwiej.
— Ej tam!! Jacenkoooo!... — dał się słyszeć głos oficera leżącego wśród badyli. — Obsadzić punkt obserwacyjny! Natychmiast!
Opodal uniósł się na kolana podoficer i powiódł wzro­kiem po tyralierze, przez chwilę się namyślając kogo z Ko­zaków wyznaczyć do tej funkcji. Mitia, nie przypadając do ziemi, podszedł do niego i powiedział:
— Ja pójdę. — Miał przy sobie dobrą zeissowską lor­netkę, którą ukradł z taboru, gdy przebywał jeszcze w szta­bie, w Sissaku. Podoficer nie tracąc czasu na rozeznanie w półmroku kto mówi, odkrzyknął:
Waliaj! Na dach tej chałupy, widzisz?!
— Widzę.
Chałupa była opuszczona przez mieszkańców. Mitia wlazł po przystawionej drabince, rozłożył się na niewygodnym ukosie słomianego dachu, przytknął do oczu lor­netkę i patrzył: widział przed sobą rząd domów osiedla, w którym leżał nieprzyjaciel. Na froncie, w samym środku tego rzędu, rosło olbrzymie drzewo. „Ciekawe co to za drzewo, pomyślał, może dąb?". W tej chwili koło pnia dostrzegł figurki ludzkie, coś tam czyniące w nachylonej postawie. „Jak nic, ustawiają cekaem". Przesunął szkła bardziej w lewo: wysadzana topolami droga, okopana ro­wami, prowadziła do osiedla. Nigdzie nikogo. Odjął lor­netkę i spojrzał wzdłuż własnej tyraliery. Leżeli w wyciąg­niętych pozach, niektórzy poprawiając się co chwila. Jaś­niało. Spojrzał w górę: chmury szły w kilka warstw u do­łu ciemniejsze, wyżej jasne, wiatrem południowym gnane na północ. Była cisza i pachniało obcą, nieznaną w za­pachach wiosną. Poczuł się jakoś lekko na duszy, mimo niewyspania, nieomal dobrze. Wyciągnął się na niewygod­nej, zrudziałej ze starości słomie pod nawisłym niebem i omal nie zasnął od strzępków myśli, które nachodziły i odchodziły. Bardzo daleko na wschodzie zaczęło ledwo prześwitywać słońce, może gdzieś promienie jego padały już nawet na ziemię. Znowu się poprawił, przerzuciwszy lewą nogę poza szczyt dachu, by się umocnić w swojej pozycji i wysunął naprzód karabin. Postrzępione myśli, po­dobnie jak postrzępione nad nim chmury, przechodziły i nie zatrzymywały się. Usiłował którąś z tych myśli przy­trzymać: „Właściwie kiedy mu było dobrze w ciągu ca­łego życia? Kiedy mu było naprawdę lepiej niż na tej nie­znanej strzesze, nieznanej ziemi?..." Z ocknienia wyrwał go jeden, drugi, trzeci strzał na linii. Tyraliera kozacka zaczęła znowu leniwie strzelać. Teraz już nie potrzebował przykładać szkieł. Rozjaśniło się na tyle, że gołym okiem widział cztery figurki kręcące się koło wielkiego drzewa, za zasłoną jakichś wielkich traw. Chwilę myślał o celow­niku, później oparł się na łokciu, długo celował, brał na muszkę i — huknął strzał! — Figurki schowały się. Zarepetował i jeszcze raz strzelił. Później potoczył wzrokiem:
„Echeee... Przebiegają między domami"...
Z punktu obserwacyjnego regulamin zabraniał strzelać, ale Mitia strzelał raz po raz.
„A tam, tam!... Na drodze, na białym koniu, nie kryjąc się, między topolami!" Targnęła nim nagle jakaś wewnę­trzna zaciętość, złość, może za całe swoje mamę życie. a może po prostu dlatego, że nie widział skutku swych strzałów. Uniósł się na spadzistości dachu, celował do­kładnie : Rrraz go! Na białym koniu zjechał do rowu, ale toczył się dalej. I wciąż z tamtej strony nikt nie odpo­wiadał na strzały. Co się właściwie zaczęło w nim dziać, wewnątrz Miti?! Wstał wyzywający, wparł się mocno no­gami po obydwóch stronach stropu i wystawiając w ten sposób całą swą postać, przykładał kolbę do policzka i strzelał z pozycji stojącej; strzelał coraz bardziej nerwo­wo. Wpychał właśnie czwartą łódkę do magazynka, gdy poczęto wreszcie odpowiadać. Nic się nie bał.
„Pak, -ccjuuuu! Pak, pak-tjuuuu, cjuuu!..." Koło samej głowy. ,,Strzelają tylko z karabinów ręcznych. Nie strze­lają z maszynowych, żeby nie zdradzić ich stanowiska", zdążył pomyśleć. „Pak, tjuuu... pak, pal, bak, pak ...tjuuu, ciuuu, ffiii...!" „Właściwie to każda kula ma inny dźwięk w locie... Teraz naturalnie wszyscy celują we mnie". Z roz­ważnym spokojem położył się i wrócił do dawnej, spłasz­czonej pozycji na dachu. „Tjuuu!..." Bardzo blisko prze­leciał pocisk, tuż, prawie ogrzał jego ucho.
Nawet nie zauważył jak po drabince wdrapał się do niego na dach Jacenko. Przylgnął bokiem, obejmując łok­ciem szczyt i dopiero przelotnie spojrzawszy w twarz Miti wyraził zdziwienie:
— A ty? Kto?
— Dziś. Na ochotnika przyszedłem.
— Aha. — „Tcjuuu!" — Jacenko nie miał czasu, wtulił instynktownie głowę w ramiona. — No, co stąd widać? — zapytał prędko.
— Tam, zdaje się, pod tym wielkim dębem musi być gniazdo karabinu maszynowego. Ale jeszcze go maskują.
— To... Skąd wiesz, że dąb? — Jacenko zmrużył oczy. — Masz dobry wzrok.
— Nieee... Tak sobie tylko. Słuchaj, gdzie tu szukać w pułku Aleksandra Kolcowa, Kozaka. Podoficer on. Starszy już człowiek. Z pierwszej emigracji. Musi tu być.
— Jest. Tylko w niespieszonej sotni. Starszy uriadnik. Oni nas, widzisz, z wieczora nacisnęli, Bułgarzy z bolsze­wikami. My tu ledwo front utrzymaliśmy w pieszym szyku. A tam, dwie sotnie z prawa, zaraz ich w konnym brać powinny; atakiem z flanku. A tobie po co Kolco...
„Ffyych"! — kula bez gwizdnięcia wparła się pod samym łokciem Jacenki, rozczapierzając źdźbła słomy jak szczo­teczkę.
— Ohoho, gorąco tu, bracie, u ciebie... — mruknął, zsunął się z dachu po drabince i chowając głowę w ramio­nach, przeskoczył murek z usypanych głazów, popełznął z powrotem do swoich w tyralierze.
Jakiś ruch najprostszy, jakieś najprostsze słowo zagra, bywa, raptownie na klawiszach nerwów ludzkich. Wy­zwoli niespodziewaną wyobraźnię. Nikt nigdy nie wie kiedy i dlaczego może się to stać? „Gorąco": słowo jak tysiące innych, które się z milion razy słyszało i mówiło w życiu. Nagle sparzyło ono Mitię! Ogarnął go straszny lęk. Lęk przeszedł w panikę: „Teraz zabiją... W tej chwili zabiją na pewno!..." Zrzucił karabin z dachu, aby mu nie przeszkadzał, a sam, ledwo łapiąc szczeble drabinki, sto­czył się w dół i rozpłaszczył na ziemi. Musiał skoncentro­wać następnie całą siłę woli, aby zmusić się do uniesienia i przeskoczenia kamiennego murku, za którym był już bez­pieczny. Pod jego osłoną leżał ciężko dysząc. Żył. Od­dychał. Nigdzie go nawet nie drasnęło. Przychodził do siebie. Nie pamiętał jeszcze, żeby się kiedykolwiek tak bał. Trwało zaledwie kilka minut, gdy usłyszał zrazu urywany, następnie zgodny, długo rozciągnięty okrzyk het, z prawa:
Hurrraaaaaa... aaa... ha!!!
Strach, który go był nawiedził, znikł równie raptownie. widocznie odleciał do umierających. Mitia powstał, otrze­pał się. podjął karabin, przelazł przez murek i wdrapał się z powrotem na dach. Zresztą teraz nikt doń już nie strze­lał. Przeciwnik cały ogień skierował w prawo, na skrzydło. Już i karabin maszynowy przenieśli, i grzał on teraz wściekając się, nerwowo (Mitia wyobraził sobie jak drga cały!), długimi seriami skądciś, zza domów. Przez szkła widać było wyraźnie jak ławą szła szarża kozacka. Wielowarstwowe chmury w dalszym ciągu przysłaniały słońce, dlatego wzniesione i wymachiwano nad głowami klingi szabel nie dawały blasku i wyglądały jak drobne, sta­lowe cienie.
Rozbicie i odepchnięcie nieprzyjaciela w rejonie Warażdin było dużym sukcesem taktycznym, osłaniającym od granicy węgierskiej odwrót lewego skrzydła cofających się wojsk. W sotniach biorących udział w konnym ataku zginęło trochę Kozaków i kilkudziesięciu było lżej lub ciężej rannych. W tej liczbie starszy uriadnik Aleksander Kolcow. Mitia dowiedział się o tym zaraz, gdy ruszyli na­przód i zajęli opuszczoną przez Bułgarów wieś, do której już znoszono z pola trupy i rannych jeźdźców. Najpierw ryży, piegowaty Kozak odpowiedział mu na pytanie pyta­niem:
— A ty co? Czego właściwie chcesz?
Gdy Mitia wyjaśnił mu, że jest bratem. Iwan Awdoszka rozdziawił gębę, a później niepewnym ruchem ręki wska­zał grupę czterech ludzi, którzy nieśli kogoś na rozciągnię­tym brezencie trzymając go za cztery rogi. I jeszcze długo przypatrywał się plecom, a później dobrym butom oddala­jącego się w tym kierunku przybysza... Brata nieśli nie­dbale. trochę za nisko głową, ze zwisającymi z drugiej strony nogami. Mitia zobaczył twarz zupełnie mu obcą, starą, w tej chwili brudno-zielonej barwy, jaką namaszcza skórę zbliżająca się śmierć. Dostrzegł masę zbiegających się, szarych jak popiół zmarszczek z kresą czarnej krwi za­stygłej już w kącie ust. Na piersiach widniały też dwie plamy, a jedna pośrodku uda. Znać musiała go trafić cała seria z maszynki. Ten widok nie wzbudzał w Miti żadnych uczuć. Prawie obojętnie rejestrował tylko takty. Zabitych widział już zbyt wielu. Po prostu ktoś obcy zabity na wojnie. Nie poznałby go przecie nigdy, nie do­myśliłby się nawet, że tak ma wyglądać ów „Sasza", o którym tyle się nasłuchał od ojca. Ten nagle otworzył oczy, ale po to tylko by w agonii przewrócić je sinymi białkami do góry; przez ciało przebiegł ledwo dostrzegalny dreszcz. Kozacy opuścili brzemię ostrożnie na ziemię, trzy­mając wciąż za rogi brezentu.
— Skończył — powiedział jeden i podniósł rękę do czoła jakby z zamiarem uczynienia znaku krzyża, ale się rozmyślił i tylko poprawił papachę na głowie.
— No, czego stanęli?! Nieście, nieście! — wołał z tyłu podoficer, w biegu przytrzymując pochwę szabli lewą ręką.
Wiadomość o przybyciu brata i dramatycznym spotka­niu na polu walki po dwudziestu dziewięciu latach niewi­dzenia, wywołała małą sensację. Wypadek był istotnie nie­codzienny i Kozacy skupili się aby popatrzeć.
— Ot jak spotkali się braciszkowie...
— Taaak... Bywa.
— Stary był człowiek, siedziałby w domu... Żyłby jeszcze.
— Nnno, chciał walczyć.
Za kogo. ja pytam? A? Za kogo?! Ktoś splunął. Ktoś próbował nawet żartu pod adresem Miti:
— Ale zdążył! W sam raz na stypę! Nikt się nie uśmiechnął.
— Niech bierze jego konia.
— Już tam amator, zdaje się, znalazł.
— Na konia, czy na sakwy?
Sotnik, człowiek w średnim wieku, milcząc uścisnął Miti rękę. Ten zestawił służbowo obcasy odpowiadając na uścisk. W tej chwili podszedł Jacenko.
— Kolcow? A ja miałem kolegę. Kolcowa, w kadeckim korpusie w Odessie.
— Jacenko?... — zaczął sobie przypominać Mitia jak przez mgłę. — Zaraz, zaraz... Poczekaj...
Dogadali się i poznali nie od razu. Wania Jacenko był młodszy od Miti, ale jako zdrowy, wyjątkowo wyrośnięty i dziarski, poszedł wówczas z grupą generała Wasiljewa.
Mitia dostał jednak w końcu bratowego wierzchowca, choć z wypróżnionymi już przez kogoś sakwami u siodła. Popołudniu jechali kolumną marszową w obojętnym kie­runku. O kilka długości końskich w tyle: młodszy uriadnik Jacenko i Mitia, strzemię w strzemię.
— A pamiętasz — pytał Mitia — był taki Saszka Biernacki, syn dyrektora?
— Był, a jakże.
— Co z nim teraz? On też przecie do Belgradu się kie­rował. Nie zabili po drodze?
— Jego nie. Ale sam się zabił.
— Jak to?
— Zwyczajnie. Zastrzelił się.
— Dlaczego?!!
— To widzisz, o sprawę ojca poszło. Mówili, że ojciec przeszedł później do bolszewików. No to Saszka wziął to strasznie do serca i popełnił samobójstwo.
— Co ty mówisz! Przecież ojca. jak słyszałem, pod przymusem tylko zabrali na wykładowcę do ich akademii wojskowej. Więc tylko tyle było tego „przejścia"...
— No, a Saszka nawet tego przeżyć nie chciał.
— Ach dureń, ot dureń! Głupiec! — Mitia się uniósł, zdenerwował, mimo woli ściągnął cugle i dał ostrogi, aż koń się poderwał, przysiadł na zadzie i z kamienia uderzo­nego podkową poszły skry.
— No, to wiesz... Jakby to powiedzieć: zależy od prze­konań. Za co jego, święte) pamięci, wymyślasz? Złoto był chłopak.
Za co, za co! A za co on miał się strzelać?! Co mógł ojciec zrobić? Rozkrzyżowywać się za świat? Za jaki świat? Ginąć tak jak mój brat dzisiaj? Jak my wszyscy giniemy, gdy ten świat całuje gdzieś... Stalinowi! A może za tych Niemców, którzy nas tak wykierowali!
— Na próżno, na próżno tak mówisz. Niemcy ,,wykie­rowali" nas, to prawda, ale i siebie wykierowali do zguby. Tu kropka. Tylko, że z nami wcale nie jest jeszcze tak źle. jak twierdzisz.
— Jak to: „nie źle"?!
— A tak to, mój drogi, że z tym ,,całowaniem" przez cały świat, to jeszcze zaczekaj trochę. Na szczęście nie jest tak prosto. Dziś Zachód chrześcijański staje się po­tężniejszy niż kiedykolwiek bądź.
— ,,Zachód"! A ty pamiętasz Akerman? Pamiętasz jak nas gnali precz jak psów w ręce bolszewików? I to nas, wówczas prawie dzieci. Pamiętasz tego konia zamarznię­tego w Limanie? Pamiętasz Rumunów? To też był prze­cie „Zaaachód"! Wtedy też wierzyliśmy w ,,Zachód", a ojciec tego Saszki, pamiętam, krzyczał wtedy w nocy, gdy nas pędzono na lód: „Cały świat cywilizowany dowie się o tym jutro!" Ot, tobie, i dowiedział się. Ot tobie i masz „jutro". Po tym „jutrze" jedziemy my dziś z tobą o, na tych koniach, hemoroidy od siodła wysiadując. I do czorta czerwonego dojedziemy. Tamci pomagają, a Hitler wygnał nas won i nie pozwolił nawet walczyć z Sowie­tami. Czy ty wiesz co wyrabiało się na naszych ziemiach?
— Fiuuu! A żebyś wiedział co się wyrabia tu, na Bał­kanach! Ohoho! Tylko, że z obydwóch stron...
— Słyszałem. A ty mówisz; „Zachód". Rrrrumuni, tacy jedni jak drudzy.
— Słuchaj Mitia. Ty się unosisz, denerwujesz i ja cie­bie rozumiem. Dziś zresztą twego brata zabili t tak dalej. Ale jak ty możesz zestawiać, porównywać jakichś tam Rumunów, czy tych Bałkanów, z tym co rozumiemy pod słowem: „Zachód", „zachodnia kultura" itd. Ty się nie obraź na mnie, ja nie wiem czyś ty... To znaczy tyś był cały czas zamknięty w Sowdepii. A ja, widzisz, skończy­łem uniwersytet, czytałem masę, zetknąłem się z tym światem. Ja go znam. Ja byłem w Rzymie. Cztery lata mieszkałem w Paryżu, dwa lata w Londynie. Gdybyś ty naprawdę poznał ten świat! Przecież to, co dziś z siebie przedstawia ten Zachód... no, w Ameryce nie byłem, ale też się orientuję... Przecież to, i Bolszewia, to są dwa światy zupełnie nie do pogodzenia. Nie-do-współ-ży-cia, mój drogi. Oni tylko taktycznie popierają dziś Sowiety. Ale jak pobiją Niemców, jak się zetkną z Sowietami, nno! Może już pojutrze, może jutro. To wtedy, bracie, pójdzie nie tak jak przy Hitlerze! Oni nie są przecie tacy głupi. Mało tego: ty mówisz, że nam nie dali Niemcy walczyć z Sowietami... A ja tobie odpowiem, wiesz co? Chwała Bogu, że nie dalii Chwała Bogu, że Hitler był taki głupi. Chwała Bogu, że nie dał się nam wykrwawić dla swoich interesów na froncie wschodnim, a wygnał nas wszystkich na zachód. Ty wiesz co on przez to zrobił? On przez swoją głupotę zrobił z nas najlepszy, jaki tylko mógł zrobić, pre­zent dla Churchilla i Roosevelta! Formalny prezent. Bo teraz dopiero, po rozgromieniu Niemiec, mocarstwa za­chodnie całą swą potęgę skierują przeciwko bolszewikom. A my, którzy znajdziemy się na zachodzie, my najbardziej tym mocarstwom będziemy właśnie potrzebni. Oczywiście nie jako czynnik wojskowy, ale ideowy, moralny. My, ideowi antybolszewicy.
— Co to wy, z lancami jeszcze wojujecie?
— Jest kilku amatorów. Z drzewa sobie sami strugają. Trup leżał w krzakach, tylko głowa wypadała na drogę. Obok drugi z twarzą ku ziemi, zarąbany najwidoczniej cięciem po czaszce. A o kilka kroków dalej głowa odcięta od tułowia i sznurkiem za włosy podwiązana do gałęzi. Jak wynikało z mundurów, byli to titowcy. Mitia przyjrzał się im i zauważył tylko:
— Ależ i wy... Zdorowo ich tu...
— Oni z naszymi, jak złapią, robią jeszcze gorzej.

— Ee, słyszałem już te pogaduszki nieraz. Ale kto wie, czy moja siostra nie miała racji, gdy raz powiedziała, że „nie trzeba było wsadzać palców między drzwi".
— Nie, nie miała racji. Tu nie chodzi o pogaduszki. Chodzi o fakty. — Jacenko ściągnął cugle i wstrzymał nie­co konia, gdyż zbytnio zbliżyli się do końca kolumny, a potem podjął na nowo:
Czy ty wiesz co się dzieje w armii Własowa? Alianci bombardują całe Niemcy, a przelatują nad zupeł­nie otwartymi obozami w Munsingen i Heuberg, gdzie ta armia stoi, i... ani jednej bombki. — Zniżył głos choć i tak nikt obcy nie mógł usłyszeć: — Tu, w rosyjskim korpusie obok, jest oficer nazwiskiem Bezkarawannyj. On jeździł do sztabu ROA. Tam otwarcie się już mówi, że mają nie tylko kontakt z Anglikami, ale wprost zapewnienie samego Churchilla, że zaraz po zakończeniu działań przeciwko Niemcom, zwrócą się przeciwko bolszewikom i że Własow im będzie potrzebny. Bezkarawannyj osobiście rozmawiał z Własowem. Wiesz co jemu powiedział? Że z Anglikami ustalony jest tu nawet rejon, ma to być gdzieś w południowej Austrii, gdzie wszystkie antysowieckie oddziały winny się zgrupować.
Mitia wyjął nogi ze strzemion i wyprostowując je, poruszając w kostkach stopy, przyglądał się milcząc swoim nowym butom. Gdzieś, niezbyt daleko, zaczęła bić arty­leria. Jacenko uniósł głowę i przysłuchiwał się.
— Wygląda jakby nasza, konna bateria.
 Przejechali kilka staj, gdy nagle koń Miti rzucił się w bok z taką gwałtownością, że ten ledwo się utrzymał na siodle chwytając za przedni łęk i grzywę.
— A nie wypuszczaj strzemion na wojnie! — zaśmiał się Jacenko, którego wierzchowiec również przysiadł na zadzie i chrapiąc usiłował się cofnąć. Jacenko dał mu ostrogę.
— Czego one?... — zaczął Mitia urwał pytanie, gdyż dostrzegł przyczynę: Spod krzaków wyglądała ku nim opuchła, pozieleniała twarz trupa o straszliwie nierucho­mych oczach, w których zastygło wszystkie przerażenie walki i śmierci. Usta były szeroko otwarte czarno-krwistą plamą i, to co najokropniejsze: wystawało z niej potęż­ne cygaro, obłamane drzewcem lancy. Mitia złapał prawą nogą strzemię, a lewe przytrzymał ręką i wsadziwszy w nie koniec buta, zapanował nad koniem.
 Przede wszystkim wycinają, wiesz co... A ostatnio zna­leźliśmy naszego tak: Brzuch żywcem rozpruty, a do środka, do kiszek nasypano piasku. Taką tu wojnę prowa­dzimy, bracie.

...........................................................................................................

Dnia 8-go, tegoż samego lutego 1943 roku, w krymskim pałacu (należącym ongiś do zamordowanego przez bolsze­wików Mikołaja II, który był ciotecznym stryjem panują­cego króla Wielkiej Brytanii, imperatora Indii i Fidelis Defensor, Jerzego VI) powstał minister Jego Królewskiej Mości, Winston Churchill, i wzniósł kielich:
,,Nie jest to z mojej strony przesadą, ani kwiecistym komplementem, gdy powiem, iż uważamy życie Stalina za coś najbardziej drogocennego dla naszych nadziei i naszych serc... Wyrażam szczerą wiarę, że Marszałek zachowany zostanie i dla Związku Sowieckiego i dla tego również, aby nam pomógł iść naprzód ku mniej nieszczęśliwym cza­som niż te, któreśmy niedawno przeżyli. Osobiście kroczę poprzez ten świat z większą śmiałością i nadzieją, gdy jestem pewny przyjaźni i zażyłości z tym wielkim człowie­kiem, którego sława rozbrzmiewa dziś nie tylko na całą Rosję, ale i na całym globie ziemskimi..."

...........................................................................................................

W kilkanaście dni po bitwie w rejonie Warażdin Mitia wystarał się za pośrednictwem setnika, który mu ściskał rękę przy śmierci brata, o jakie takie powrotne dokumenty, pożegnał się serdecznie z Jacenką, poklepał po raz ostatni brakowego konia, i wyruszył do Wołoch.
Po drodze, na stacji węzłowej w Villach przesiedział dwie i pół godziny w schronie pod „dywanowym" bombar­dowaniem lotniczym. Dojechał pociągiem jeszcze do stacji Tarvisio, ale dalej tory były już zniszczone. Szczęśliwie jednak zdołał się dostać na wojskową ciężarówkę nie­miecką i wrócił do Olesso bez większych przygód, zdrów i cały.
Przed ojcem nie ukrył prawdy, tylko ją trochę podkolo­ryzował na pociechę starych jego lat. Zapewnił mianowi­cie, że na własne oczy widział jak Sasza, z gołą szablą w ręku leciał na czele kawaleryjskie; szarży i dokonywał cudów bohaterstwa.
Ojciec zapłakał. Nie zdarzało się to z nim nigdy, przy­najmniej nigdy nie widział go Mitia płaczącym. Może nie tyle ze smutku, co z rozrzewnienia, a może nawet z dumy. Może jednak po prostu stalowe siły zaczęły go już opusz­czać? Wierzchem dłoni wytarł załzawione oko i odezwał się nadspodziewanie spokojnie:
— Cóż, komuniści zabili mi żonę, córkę, teraz syna... Ażeby odwrócić jego uwagę od ciężkich myśli, Mitia szybko zmienił temat i zaczął mu opowiadać wszystko to, co słyszał pocieszającego od Jacenki o perspektywach poli­tycznych. Ula, obecna przy rozmowie, słuchała milcząc z wyrazem ponurego niedowierzania, lecz nie odezwała się słowem. Kolcowa bardzo zainteresowała relacja Miti, pod­czas której kiwał potakująco głową.
— Jasne, jasne... Od dawna to sam miarkuję. Inaczej by i być nie mogło. A powiedz mnie jeszcze... Żonę on, dzieci, miał jakie? Chyba nie żył w kawalerskim stanie. Musiał się ożenić.
— Od umarłego miał się dowiedzieć?! — wtrąciła bru­talnie Ula. — Przecież opowiada, że w agonii, nieprzy­tomny był i zmarł w kilka sekund.
W tej chwili przez otwarte okno wsunął głowę Iwan Fomin:
— Aaa, Dmitrij AIeksandrowicz, moje pozdrowienia z okazji powrotu! Słuchajcie, mili moi, jak będzie w tym ich italskim języku, torba?
— Nie wiem. Iwan, nie wiem — odparł stary Kolcow. — Nie uczony jestem.
— No sakwa, no worek, kabura, juki — upierał się Fomin. — Cokolwiek takiego, jak po tutejszemu, żeby na­sypać coś do środka?
— A czort ich wie! — dlaczegoś z rozdrażnieniem za­klął Mitia. — Bierz sam i nie pytaj jak się nazywa!


Rozdział II

„DON CAMILLO"

Przyszła wiosna. Ostatnia wiosna drugiej wojny świa­towej. Inna niż wszystkie poprzednie, niewidziana jeszcze przez Kozaków. Wokół zamiast klonów rosły platany, za­miast sosen — pinie, zamiast topoli — cyprysy wysmukłe. Wiosna bez tającego śniegu, bez długo zastałych kałuż. Wiosna pod południowym niebem, w górach gdzie wprost ze skały wyrastały kaktusy i agawy; w murach wąskich uliczek zieleniły się już pędy pelargonii. Powietrze było lekkie i może wskutek tego słabo oddawało zapachy ziemi i roślin.
Skargom, lamentom ludności włoskiej nie było końca. Od czasu wielkich wędrówek ludów nie zdarzyło się chyba tak dziwnego najazdu na ziemię italską.
Według spisu jeszcze z września 1944 roku, zjechało w okolice Tolmezzo 15.590 ludzi. W tym zbrojnych, pod wodzą atamana Domanowa było 7.155, uformowanych w następujące pułki: Dywizjon przyboczny — 386 ludzi, 1-szy konny pułk — 962, 1-szy doński — 1.101, 2-gi doński — 1.277, 3-ci kubański — 1.136. 4-ty tersko-stawropolski — 780. Oddział zapasowy — 376 ludzi, 9-ty pułk w stanie rozformowania — 803, sztaby i administracja — 334. Lud­ności cywilnej — 8.435.
Od tego jednak czasu napływ wzrastał. Przybyły pułki 8-my i l O-ty. Przybył 3-ci zapasowy pod wodzą wojsko­wego starszyny Łobysiewicza, w składzie 8 sotni, przy 3 działach, łącznie około 2.500 Kozaków, głównie kubań­skich. W ciągu zimy ściągnęły różne oddziały i oddziałki na własną rękę, które bądź wlały się do istniejących już pułków, bądź też trzymały się „niezależnie" korzystając z narastającego chaosu. Ludność cywilna w granicach Kozackiego Stanu zwiększyła się do 20 tysięcy, co łącz­nie z wojskiem zaokrąglało cyfrę do około 40 tysięcy ludzi.
Poza tym ściągali do północnych Włoch uchodźcy z róż­nych krajów Europy wschodniej. W Wiedniu, bombar­dowanym dzień w dzień przez lotnictwo alianckie, prze­pełnionym tymi uchodźcami oraz masą ludzi wywiezionych przez Niemców na roboty przymusowe, znaleźli się pośred­nicy, którzy za opłatą wystawiali fałszywe dokumenty po­dróży. Tego rodzaju ,,kozacki" dokument kosztował prze­ciętnie 3 tysiące marek i ułatwiał ucieczkę za Alpy. Wed­ług prowizorycznych obliczeń ilość uchodźców, nie mają­cych nic wspólnego z Kozakami, ale trzymających się w bliskości Kozackiego Stanu we Włoszech, wynosiła 23 tysięcy osób. Wszystko to chciało jeść, spać pod da­chem, chciało żyć. Wreszcie niezależnie od tego głównego zgrupowania, stacjonowały rozrzucone w dorzeczu rzeki Po pułki 162-giej dywizji Turkmeńsko-Azerbejdżańskiej. przeważnie skupione na odcinku Riccione-Ravenna, póź­niej w okolicach Rimini. Pułk rosyjski ,,Wariag" i inne temu podobne formacje.
W górach, w rejonie Paluzzo, rozłożył się obozem Kor­pus Kaukaski pod wodzą Sułtan Kelecz Gireja. Stanice kubańskie pod płk Lukjanienko zajęły okolice Covazzo. Ośrodek doński rozmieścił się w Olesso, przezwał to mia­steczko „Nowoczerkask", pozmieniał nawet nazwy ulic. Sztab Domanowa stanął w mieście Tolmezzo, dokąd też w lutym przybył gen. Krasnow, wraz z żoną Lidią Fiedorowną. Pułki wysunięte zostały na południe i zajęły stano­wiska u wybrzeży morza Adriatyckiego. Zaczęła wychodzić gazeta pt. „Kazackaja Ziemlia", pod redakcją podesauła Bołdyriewa.
Ale nie była to ,,kozacka ziemia"! Ziemia była obca z gruntu, z wyznania, z narodowości, temperamentu, z jad­ła i napojów, a nade wszystko z aktualnych nastrojów po­litycznych. W tym czasie prawie wszystkie łańcuchy gór­skie, począwszy od Genui i francuskich Alpes-Maritimes, poprzez Turyn, Como, Dolomity i dalej na wschód, opa­nowane zostały przez partyzantów włoskich. Wytworzyła się sytuacja, która w sposób może bardziej rażący niż gdzie indzie; odzwierciedlała paradoksy ostatniej wojny. Party­zanci zaopatrywani byli w broń, amunicję i instruktorów przez Anglików; natomiast w agitatorów, ulotki i basta polityczne przez bolszewików. W więcej niż 60% była to partyzantka jednostronnie komunistyczna; walcząc z oku­pacją niemiecką zwalczała jednocześnie faszystów ówczes­nej krótkotrwałej republiki Mussoliniego, ale z równą za­ciętością zwolenników króla. Rzadkie, włoskie Hagi naro­dowe wznoszone obok masy czerwonych, ziały dziurami po wyciętym w środku herbie Domu Sabaudzkiego. Nato­miast istniało przymierze pomiędzy komunistami i katoli­kami. Z ,,czerwony mi koszulami" szły ręka w rękę mniej liczne „niebieskie" organizacji katolickich. Syn marszałka Timoszenki który uciekł z niewoli niemieckiej, kroczył ra­mię przy ramieniu z księdzem ..Don Camillo". Stąd napisy malowane w nocy kredą na ścianach ulic głosiły obok:
,,Viva il Papai", i ,,Viva Stalin!".
Zgodnie z ówczesną interpretacją nie tylko wszystko to co było bliskie komunizmowi, ale zarazem wszystko co mówiło o dalekiej „Rosji", o „Zwycięskim Wschodzie" i „wyzwoleniu" ze strony sowieckiej, było ubóstwiane na szczytach partyzanckich gór. Tymczasem działa się rzecz dziwna: oto tuż, w dolinach, we własnych wsiach i mia­steczkach, roztasował się ów brodaty, po rosyjsku mówiący „Wschód", ze swym przeciętym na ukos ortodoksyjnym krzyżem kościoła wschodniego, pałający nienawiścią do wszystkiego co komunistyczne.
Obydwie strony patrzyły na siebie ze szczerym nieraz zdumieniem: „Więc to tak ma wyglądać ów chrześcijański zachód, jedyna ostoja i nadzieja przed jarzmem bolszewic­kim?"... rozdziawiali gęby Kozacy i nie-kozacy, spoglądając na rozchełstane, czerwone koszule partyzantów, przewiąza­nych taśmami kulomiotów na modłę i fason rewolucji z 1917 roku.
„Więc taki to jest ów „Wschód" uszczęśliwiony naj­lepszym i najsprawiedliwszym ustrojem na globie?"... szep­tali podwładni partyzanckiego generała Fenulli i zwolen­nicy wielkiego Ercole-Ercoli.
Pod tym właśnie pseudonimem przybył z Moskwy przy­wódca komunistów Togliatti i przywiózł instrukcje, aby włoska partia komunistyczna nie tworzyła odrębnych orga­nizacji bojowych, lecz weszła w skład ogólnego „Comitato di Liberazione Nazionale", w myśl taktyki tak zwanych ,,wspólnych frontów", ułatwiających następnie skomunizowanie kraju od wewnątrz. Ustalone też zostały wspólne wytyczne propagandy, zmierzające do zneutralizowania owego rozczarowania przy zetknięciu z antybolszewickim wschodem.
Włosi, na ogół nie tędzy w geografii, dawali sobie wmawiać, że wszystko co przychodzi z tamtej strony Alp i nie zna języka to po prostu „Tedeschi" — Niemcy. Ame­rykanie miażdżyli czołgami w bitwie przy Via Aurelia Turkmenów, rozpuszczając pogłoski, że to — Japończycy. Dezerterzy, lub Kozacy wzięci do niewoli przez partyzan­tów, zaklinali się naturalnie na Boga, ludzi i własną głowę, że zostali przymusowo przez Niemców wygnani i przymu­sowo wcieleni do szeregów! Bo komuż ta własna głowa nie jest miła?... W ten sposób kłopotliwa konfrontacja została od biedy załatana, w myśl obowiązującej prawdy. A że przeczyć jej głośno nikt nie miał ochoty, albo żadnej ku temu możności i prawa, więc też przeszła do obowiązu­jące; historii.
Kozacy natomiast, na trapiące ich pytania musieli szu­kać odpowiedzi raczej z własnego konceptu. W propa­gandę hitlerowską o „żydowsko-plutokratyczno-bolszewickim spisku" dawno już nikt nie wierzył i dawno już w ogóle nikt wierzyć nie chciał. Zbyt liczne były zawody i zbyt wielkie panowało rozgoryczenie. Na ogół, raczej w milczeniu słuchano rozpowszechnianych pocieszeń, że to tylko czasowa taktyka ze strony aliantów, że w gruncie rzeczy są oni przeciwnikami bolszewików. Kiwano gło­wami, potakująco. Gnębiące wątpliwości i gryzącą nie­pewność życia, która groziła przeistoczeniem się w nastrój beznadziejności, usiłowano pokrywać zewnętrznym pozo­rem. Co rano echo górskie w Covazzo odbijało dźwięki trąb i chóru: „Oj Kubań, ty nasza ojczyzno!..." W Olesso jedna z ulic nosiła nazwę im. Bakłanowa, druga: ,,Płatowskij Prospekt". W kościele ustawiono ikony św. Miko­łaja Cudotwórcy i Bogurodzicy Dońskiej... Nie wszystkie stanice jednako zachłannie odnosiły się do „kozackiej zie­mi". W niektórych ciasno i niewygodnie, ale zżywano się Z włoskimi gospodarzami. W innych, zdarzało się, wyrzu­cano ich precz, rekwirowano nie tylko domy, ale i dobytek. Późniejszy ataman dońskich stanic, gen. Fetisow, zacznie projektować zasiew na wiosnę włoskich pól i przemyśliwać nad sprowadzeniem nasion... Ale do zrealizowania tych planów nie doszło.
Zaczęło się od tego, że w końcu kwietnia naleciały raptem angielskie samoloty i zbombardowały Olesso-”Nowoczerkask".
Mitia przebywał wówczas w 1-szym konnym na połud­niu. Ula i ojciec siedzieli w płytkiej piwnicy, wstrząsani ogłuszającym hukiem i straszniejszym odeń pogwizdem zbliżającej się z nieba bomby... Ledwo wydostali się z gru­zów i ukryli w zagajniku słodkich kasztanów. Gdzieś, nie­zbyt daleko od nich rozdzierającym głosem krzyczał ranny osioł.
Nikt właściwie nie wiedział kto dał hasło i zrobił po­czątek. Ale nagle, zaledwie odleciały bombowce, cała stanica kozacka zaczęła pakować rzeczy. Zrzucano dobytek w wielkim podnieceniu na ocalałe wózki, wozy i innego rodzaju wehikuły. Kto ich nie miał, ten zarzucał worek na plecy i ruszano na północ, w kierunku wsi Ovaro.

*

Dnia 9 kwietnia 1943 roku 8-ma armia brytyjska, a dnia 14-go — 3-ta armia amerykańska, przeszły do zdecydowa­nej ofensywy. Odrzuciły nieprzyjaciela na całym froncie i zajęły Bolonię. Dnia 21-go obrona niemiecka załamała się na całej linii. Dnia 28-go w miejscowości Dongo nad jeziorem Como zamordowany został Mussolini. Tego sa­mego dnia SS-Obergruppenfuhrer, Karol Wolff, który od dłuższego czasu prowadził już zakulisowe pertraktacje przy pośrednictwie Allana Welsh Dullesa, kierownika amery­kańskiego OSS w Szwajcarii, udał się do Głównej Kwatery Aliantów w Casercie. Nazajutrz, z upoważnienia głównodowodzącego Wojskowej Grupy C., gen. barona von Vietinghoffa, podpisał kapitulację w imieniu wszystkich wojsk niemieckich na terenie Italii.
Tego samego dnia, o godzinie 9-ej rano, generał Piotr Krasnow ociężałym krokiem wszedł do gabinetu atamana Domanowa w Tolmezzo i poprosił o rozmowę w cztery oczy. Szef sztabu, gen. Siemion Mikołajewicz Krasnow, daleki krewny Piotra Krasnowa, opuścił pokój.
— No więc, Timofieju Iwanowiczu — zagadnął przy­były — jak pan ocenia sytuację?
Tuż za oknem wiatr targał liśćmi dużej, ale suchotniczej palmy. Wydawały blaszany odgłos, podobny do metalo­wych liści na cmentarzu. Domanow obracał w palcach jakiś papier gęsto pokryty pismem maszynowym. Odrzucił go niedbale, wstał.
— Są dwie sytuacje — odpowiedział powoli. — Woj­skowa i polityczna. Wojskowa już nas w tej chwili nie obchodzi. Dotyczy Niemców i jest przez nich przegrana beznadziejnie. Z kretesem. Jeżeli zaś chodzi o sytuację polityczną, która nas dotyczy... — położył nacisk na słowo „nas", — to jest niewątpliwie trudna, ale nie uważam jej za beznadziejną. Raczej byłbym dobrej myśli.
— Na czym pan opiera swoje nadzieje?
— Na zdrowym rozsądku — uśmiechnął się Domanow.
— Rozporządza pan jakimiś konkretnymi informacjami dla poparcia tego rozsądku ?
Domanow zatrzymał się przed Krasnowym i rozłożył ręce;
— Pan, Piotrze Mikołajewiczu, mnie o to pyta? Pan, ze swą znajomością Zachodu i swymi stosunkami? Pan, który zna osobiście marszałka Alexandra? To ja właściwie powinienem oczekiwać od pana ,,konkretnych informacji" na poparcie mojej tezy. Czyżby przypuszczał pan choć przez chwilę że świat zachodni pogodzi się z panowaniem bolszewickim w Europie?! Że nie rozpocznie z tymi bol­szewikami walki? Mnie się zdaje, że to się rozumie samo przez się. Jak i logiczny wniosek, że wtedy właśnie wybije nasza wielka godzina.
— Hm. Czy nie godził się dotychczas?
— Dotychczas! Dotychczas bolszewicy nigdy nie się­gnęli tak daleko! Dziś zagrażają okupacją pół Europy.
— Pan pytał o moje przypuszczenia. A więc przy­puszczam, że się pogodzi z tym panowaniem. I że nie tylko nie wybije nasza wielka godzina, ale może nasza czarna godzina. To są przypuszczenia, naturalnie.
— W takim razie ja już nic nie rozumiem! — Doma­now podjął przerwaną wędrówkę tam i z powrotem po pokoju. Liście palmy za oknem wciąż pobrzękiwały cmentarno.
— Mój drogi... — Krasnow zakaszlał się, wyjął chusteczkę i wytarł głośno nos. — Ja przeżyłem już 76 lat na tym świecie, który może zbyt pochopnie przezwano; „bożym". I mech mi pan wierzy że też nie dużo z niego rozumiem. Chyba tylko jedno, rosyjskie przysłowie: ..Wiek żyjesz i wiek się ucz", ale... „durniem umrzesz". Schował chusteczkę do kieszeni, rozpiął dwa guziki munduru i pa­trzył w okno. Domanow przemierzał w dalszym ciągu pokój: od drzwi do kąta, w którym wisiała ikona, i od ikony do drzwi. Krasnow nie odrywając wzroku od okna, zapytał jakby chciał zmienić temat rozmowy:
— Co to za papier rzucił pan tam na biurko?
— Ach... Od Globotschnika! Rozkaz! Chce żebyśmy mu zajęli taki to i taki front... To już nie ma znaczenia co on tam chce I Przeciwnie, wydałem właśnie rozkazy, ażeby... Ale zaraz: więc pan przypuszcza, generale, że...
— Timofieju Iwanowiczu, ściśle między nami: Widzę naszą przyszłość w najbardziej czarnej perspektywie. Daj Boże. Ale główna rzecz: niech to zostanie między nami. Naturalnie trzeba zrobić wszystko i osobiście zrobię wszystko, żeby odwrócić najgorsze. Ale, ale co ja właści­wie mogę zrobić?...
— Marszałek AIexander...
— Ach! — Krasnow machnął ręką. — W każdym razie trzeba ratować ludzi i nie dopuścić do rozpaczliwych i nie­przemyślanych kroków. Pan mówił coś o wydanych roz­kazach? — zapytał rzeczowo.
— Tak, właśnie chciałem panu zdać relację. — Doma­now podszedł do mapy rozłożonej na stole. Wstał i Kras­now, nachylił się, ciężko opierając o blat. — Jak panu wiadomo — Domanow ciągnął ołówkiem po mapie — pod naciskiem ostatnich wypadków ludność cywilna naszych stanic, de facto znajduje się w potencjalnym odwrocie. Zwłaszcza obawia się wpaść w ręce komunistycznych par­tyzantów. Dla jej ochrony obsadziłem szkołą junkierską linię wzdłuż górnego biegu Tagliamento, tu, od Forni di Sopra, Ampezzo, Villa Santina. Jednocześnie wydałem rozkaz wszystkim pułkom na południe od Udine, aby spiesznym marszem ruszyły na północ dla pokrycia od­wrotu całego Kozackiego Stanu. A tu jeszcze taki szczegół:
część naszych z Olesso pociągnęła na oślep drogą na Ovaro. Tymczasem właśnie silna banda partyzantów oto­czyła w Ovaro jedną z sotni i szpital, który tam mamy.
Grozić to może masakrą. Pchnąłem więc spiesznie na pomoc dwie sotnie Kozaków, pot sotni junkrów i dwa działa. Zanim podciągnie reszta wojska.
— Taaak... Słusznie — przytaknął Krasnow.
— Ogólny plan pozostaje niezmieniony. Tak jak już o tym mówiliśmy z panem: wycofać się całym Stanem na północ, do Austrii, ażeby wyjść możliwie najprędzej ze strefy opanowanej przez komunistycznych partyzantów, to znaczy w ogóle z Włoch. Tu nam grozi największe nie­bezpieczeństwo. Jeżeli wpadniemy w ich ręce to i... An­glicy mogą nic nie pomóc... — Urwał i spojrzał z ukosa na Krasnowa, ale ten w dalszym ciągu stał pochylony nad mapą, i nie powiedział słowa. — W żadnym wypadku nie możemy się dać rozbroić, ani... poddać... komunistom. Po­została nam jedna wolna droga na przełęcz Plocken-Pass. o tu, tędy. Chciałbym, żeby pan. Piotrze Mikołajewiczu. wyjechał razem ze stanicami. Ja doczekam wojska i będę się cofał z ariergardą. Dopóki nie dojdziemy do Austrii o żadnej kapitulacji mowy być nie może. Już przepędziłem kilkakrotnie tych czerwonych parlamentariuszy... A tam, cóż, zobaczymy.
— Zobaczymy, Timofieju Iwanowiczu. Dobrze, pojadę. — Krasnow oderwał się od stołu, westchnął po starczemu, podszedł do Domanowa, objął go ceremonialnie i poca­łowawszy w obydwa policzki, opuścił gabinet.
W ogródkach różowym kwieciem kwitły migdałowe drzewka. Niebo było granatowe, bez chmurki. Po nim, sterując ku północy na bombardowanie miast niemieckich, dudniły ciężko ładowane eskadry amerykańskich bombow­ców. Na ulicach Tolmezzo zwolna obracały się wysokie koła taborów jakiejś niemieckiej formacji, ciągnione przez woły o szeroko rozstawnych, ogromnych rogach.
*

O świcie dwie sotnie, wzmocnione junkrami, ruszyły z Villa Santina górzystą drogą do odległego o 9 kilo­metrów na północ Ovaro. Droga zaprószona była masą kozackich kolasek i ludzi pieszych obładowanych swoim dobytkiem. Wszystko to stało w miejscu bezradnie, sie­działo w rowach przydrożnych, rozłaziło się po skalistych zboczach, ażeby czym prędzej umykać w wypadku napadu partyzantów. Wieś Ovaro była mianowicie przez nich otoczona. Piękny, górski pejzaż oddawał echem dalekich strzałów.
Pułkownik z trudem przecisnął się przez tłum uchodź­ców. Zatrzymał sotnie przy podejściu do wsi i wysłał parlamentariusza, niezbyt rozgarniętego junkra, który wszelako najbieglej władał językiem włoskim. Ten wrócił niebawem z oznajmieniem, że oddziałem partyzanckim dowodzi nie komunista, a ksiądz katolicki. Że rozmawiał z nim osobiście i że ten oświadczył mu, iż nie może być żadnego gadania:
„Armia niemiecka słyszał przez radio, podpisała kapitu­lację. Niech więc składają broń, a wtedy będzie rozma­wiał".
— A nasi oblężeni, szpital? Jak tam?
— Bronią się jeszcze — odparł junkier.
Na stokach żółciły się krzewy żarnowca. Z lewa, po przez gęstą plątaninę dzikiego orzecha, pinii, bluszczów i twardych liści rododendrona, prześwitywało w głębi urwisko rzeczki. Jej plusk wiosenny słychać było nieustannie. Z prawa, nad szczytami, pióropusz chmur oświetlony wschodzącym słońcem. Ładnie było.
— Ech, żeby tylko nie taki los, a żyć by można... — westchnął któryś z Kozaków. Pułkownik spojrzał na niego w zamyśleniu, ale zwrócił się do junkra:
— Pójdź do tego księdza jeszcze raz i powiedz mu tak: że my nie Niemcy; że nas "wygnało z kraju prześladowanie religijne. Wyraźnie tak powiedz: prześladowanie religii chrześcijańskiej. Chrześcijańskiej, nie zapomnij. Że my z nim walczyć nie chcemy. Niech tylko odstąpią, oczyszczą nam na chwilę drogę, a my wychodzimy wkrótce z jego kraju. Powtórzysz?
Sotnik, który siedział na zboczu i wycinał scyzorykiem litery na liściu agawy, krzyknął ze swego miejsca:
— I że nie wrócimy aż do sądu ostatecznego I A po­wiedz jemu, że do naszej broni gówno jemu do tego! Nie od niego dostaliśmy!
— Nie trzeba! — przeciął ostro pułkownik. — Przeciw­nie! Grzecznie tak powiedz, kulturalnie. Bez żadnych tam... Rozumiesz?
— Tak jest. Junkier zawrócił.
— A chusteczkę weź czystą, białą, bo w tę pewnie wysmarkałeś już! — krzyknął Kozak.
— Może lepiej czerwoną!
— Ha-hahaha!... — śmiano się z tyłu.
— Ty, junkier! Byle czarną onucą nie machaj! Bo po­myślą, że faszysta i przestrzelą, wiesz co... tobie.
Junkier szedł nie odwracając się na okrzyki z tylu. Tym razem trwało dłużej zanim powrócił. Ludzie pozłazili z koni, ale nie zdejmowali jucznych karabinów maszyno­wych. Czekali. Z tyłu zaczęli napierać tłumnie uchodźcy cywilni, dopytując się ciekawie, czy prędko będzie droga wolna? Z szeregów odpowiadano im dowcipami:
— Na tamten świat już jest wolna!
— Odstąpcie stanicznicy. Pogrzejcie się lepiej na sło­neczku włoskim, pomarańczkę sobie zjedzcie, Chiantim popijając!
— Co to wy, obywatele najwolniejszego kraju na świecie! Mogliście kiedy marzyć o takiej wycieczce turystycz­nej? Oo Itaaalii... Kiedyś hrabiowie tylko, albo książęta jeździli, a teraz, widzisz, po rewolucji i prosty naród po­zwolić sobie może...
— Rzeczywiście, że tak. A oni już uciekać chcą!
 Śmieli się, bo ranek był wyjątkowo jasny, powietrze lekkie.
W tłumie płakało dziecko. Zbiegowie z Olesso nie uś­miechali się na te żarty. Jakaś kobieta westchnęła głośno:
— Ach. Boże mój. Boże.
Parlamentariusz wrócił i powtórzył co mu oświadczył ksiądz:
,,W Sowietach wprowadzono teraz wolność religii i wcale uciekać stamtąd nikomu nie było potrzeby. On wprawdzie, jako katolik, potępia wschodnią schizmę, ale oglądał w pismach fotografie, że księża prawosławni chodzą z krzyżami na piersiach i w cerkwiach wolno się modlić. Tylko propaganda — mówił — hitlerowska łże, że jest inaczej. A co do tego, że wy nie jesteście Niemcy. to — powiada — słyszałem o tym. Ale to jeszcze — po­wiada — gorzej niż Niemcy. Bo tamci choć bronią swoich spraw. A wy — mówi — zdrajcy jesteście własnej ojczyz­ny. Zdrajcy, co zaprzedali się za srebrniki, jak ten Judasz z... z..." — no, jak ta miejscowość, wyleciało mnie z głowy!
— Kaeeeemy!! Zdejmować! — krzyknął wysokim teno­rem sotnik, zrywając się jak oparzony spod agawy i nie zwracając już uwagi na pułkownika. — Konowodziiii!... — machnął trzymanym jeszcze w ręku scyzorykiem. — Cofnąć tam cywilnych łudził Konie za skały! Druga sotnia w pieszym szyku! Za mną!
Pułkownik zmarszczył się, zakręcił na miejscu, ale nie zaprzeczył. Zaczął wydawać jakieś rozkazy artylerzystom dwóch działek.
Punktualnie o godzinie 10-ej rano rozpoczęła się bitwa. Dzielny ksiądz fachowo rozstawił własne stanowiska broni maszynowej, krzyżowym ogniem osłaniając dostęp do Ovaro. Junkrzy zalegli wzdłuż szosy i nie mogli się pod­nieść do frontowego ataku. Lewe skrzydło było chronione przez urwisko rzeki. Do dwóch armatek zabrakło wkrótce pocisków. Pozostawało jedynie rozwinąć prawe skrzydło i przedzierać się w głębokim obejściu zboczami gór. Party­zanci nie żałowali amunicji, znać było, że posiadali jej pod dostatkiem. Echo górskie rozciągało w nieskończoność wystrzelane taśmy. O godzinie 1-szej popołudniu Kozacy zdobyli jedno z dominujących wzgórz. Słychać było, że przystąpiła również do kontrataku sotnia oblężona we wsi. Ale posunąć się dalej nie było można ze względu na głęboki, skalisty parów, umocniony po drugiej stronie, któ­ry okazał się kluczowym stanowiskiem obrońców. Włosi, których wartość bojową oceniano zazwyczaj nisko, stawiali tym razem zacięty opór. O przekroczeniu płynącego na dnie jaru górskiego potoczku mowy być nie mogło. Ko­mendę sprawował tu sam ksiądz. Widać go było czasami, jak nieustraszenie przebiegał od stanowiska do stanowiska. krępy, w krótkiej do kolan sutannie i w płaskim, angiel­skim hełmie na głowie. Serie kuł rozpryskiwały się o głazy, idąc dalej rykoszetem z właściwym mu fałszywym pogwiz­dywaniem, ale księdza się nie imały.
Alosza Gołowacz z drugiej sotni wpełznął już od daw­na do jaru i rozpłaszczony jak jaszczurka, co chwila za­mierający w miejscu jak jaszczurka, szukający jak jasz­czurka schronienia między kamieniami, zlania się z tere­nem, przecież podpełzał do wzniesienia po tamtej stronie. Jego oczy zwęziły się do dwóch, ledwo świecących szpa­rek. Jego ręce i ubranie darły się o kamienie i stokroć gorsze od nich kolce roślinne. W jednej z tych rąk ciągnął za sobą pęk połączonych granatów ręcznych. Na rozkaz setnika Kozacy w tym miejscu utrzymywali nieustanny. huraganowy ogień broni maszynowej, aby osłonić jego ruchy, nie dać się opamiętać przeciwnikowi, ani zbytnio wysuwać ponad krawędź wzniesienia, a także odwracać jego uwagę. Alosza był coraz wyżej. Gdzieś znikł w roz­padlinie zupełnie. Później można go było zobaczyć jak podpełzał dalej.
W pewnym momencie, raptownym ruchem z pozycji le­żącej, zamachnął się w tył ręką i nie zginając łokcia, cisnął z tego zamachu pękiem granatów! Pęk trzepnął akurat o trzy kroki od przykucniętego w tej chwili księdza, wy­buchł z ogłuszającym hukiem! Ksiądz padł na twarz, pró­bował się podnieść na rękach, hełm zsunął mu się na bok, spomiędzy guzików sutanny wydostał się na zewnątrz koniec prostego, srebrnego krzyżyka i głowa opadła z po­wrotem ku ziemi.
— W samego popa... — szepnął jeden z Kozaków w tyralierze, ale sotnik nie dał się opamiętać ani swoim. ani wrogowi.
— Naprzód Za mną! Hurraaa! — i rzucił się pierwszy w jar.
Za nim pobiegła poderwana z miejsca sotnia. Stało się to o godzinie wpół do czwartej po południu. O czwartej bitwa była skończona.
— Bratcy! — wołał podniecony jeszcze walką Alosza. rozczapierzając pokrwawione, brudne, w ziemi i kurzu, palce u dłoni. — Dajcie no jakiej wody, na miłość Boską, obmyci I cholera ich wie, ż piekła rodem w tym kraju bierze się chyba taka masa tych kolczastych roślin!
Droga była wolna. Oblężeni uwolnieni. Uchodźcy tłu­mem minęli wieś i poszli na północ. Sotnie, nie czekając rozkazu z Tolmezzo, poszły dalej dla ochrony cywilnych stanic. W Ovaro pozostał tylko szpital, do którego doło­żono jeszcze kilku swoich rannych.
— Z tyłu idą wojska — pocieszano ich. — Zabiorą was. Odwrót całym Stanem już pewnie nakazany.
Ale tego dnia nie był jeszcze nakazany. W nocy wrócili partyzanci, zamknęli drzwi szpitala i podpalili budynek. Dwudziestu kilku rannych i chorych Kozaków spłonęło żywcem.
A mówiono przecie Aloszce: „Zostań I Ręce masz poka­leczone i opuchłe Jak diabeł od Jakichś jadowitych Kolcow. Opatrzysz sobie należycie w szpitalu, zastrzyk dadzą, a to, czego-dobrego, gangreny się nabawisz. A zresztą i odpocz­niesz dobrze dzionek-dwa' .
„He-he!..." podśmiewał się tylko i mrużył jedno oko. „Dzieci swoich ucz, co mają robić. A ja sam wiem". Dłonie obwiązał szmatami, wlazł jakoś na siodło, cugle zarzucił za zgięty łokieć.
„Miał szczęście, że nie został" — mówiono później.


Rozdział III
PLOECKEN-PASS
Pułki kozackie zeszły z pozycji na południe od Udine samorzutnie, nie doczekawszy rozkazu atamana Domanowa. Już wcześniej bowiem doszła ich wieść o kapitu­lacji armii niemieckiej z jednej strony, a z drugiej o nie­bezpieczeństwie w jakim znalazły się rodziny kozackie w rejonie Tolmezzo.
Marszałek Kesselring, dowodzący obszarem wojennym „Południe", nie uznał kapitulacji podpisanej przez Wolffa w dniu 29 kwietnia w Casercie. Odwołał ze stanowiska dowódcy Grupy C. generała von Vietinghoffa i mianował na jego miejsce generała Schultza. Zanim jednak zarówno odwołanie jak nominacja doszły do skutku, otrzymał wia­domość o śmierci Hitlera. A tymczasem szef sztabu Grupy C. generał Rottiger wydał rozkaz zaprzestania ognia na całym froncie o godzinie punkt 22-ej dnia l maja.
Lał deszcz. Nie darmo od pewnego czasu gromadziły się na horyzoncie chmury. Nad prowincjami Veneto, Venezia-Giulia, Friuli, nad Dolomitami, w górach Cadare i Carnia rozwarło się niebo i lał deszcz, lał strumieniami. Pułki szły po rozmiękłym gruncie, obryzgane błotem po końskie brzuchy.
— Ot, tobie, i święto pierwszomajowe... — zgrzytano zębami w szeregach.
— Jedź, jedź, nie oglądaj się. Żebyś nie dożył gorszego.
 Deszcz zalewał oczy, zaciekał pod siodła. W tych wa­runkach łatwo było odparzyć konia. Przeinaczał ubranie, przedostawał się za kołnierz munduru. Ciągnęli byle jak, ledwo zachowując szyk marszowy. Rozkaz Domanowa do-sięgnął ich już w drodze. Przechodzili przez Tolmezzo spiesznie, podzwaniając trenzlami, wystukując odwieczną melodię końskiego tupotu po bruku. Szli dalej we wska­zanym im kierunku, w góry, na Paluzza.
Nie wszystkie jeszcze stanice uchodźców cywilnych zdo­łały się zabrać. Spóźnieni pakowali pod ulewnym deszczem na wozy dobytek, zaprzęgali konie, rabowali kolaski i dwu­kołowe, włoskie arby. Wśród nawoływań i przekleństw, żegnano się znakiem krzyża na drogę i zacinano batem. Znaczna część ludzi nie miała wszakże własnych podwód, i ci szli piechotą, najczęściej pchając przed sobą ręczną taczkę, wózki dziecinne swoje, wyproszone lub ukradzio­ne od Włochów. Inni nieśli tylko worki na plecach. A deszcz lał. Dzień i noc.
Nie było suchego miejsca, by przysiąść gdzie i odpocząć. Zdarzali się swojacy, którzy pomagali drugim, litowali się, zabierali na przeładowany wóz jeszcze jakąś kobietę z dzieckiem, lub starca. Ale ludzie w biedzie i panice pod każdą szerokością geograficzną są podobni do siebie: mi­jają bez słowa, na molestowanie odpowiadają tylko ner­wowym pociągnięciem lejc, lub zacięciem konia. Starają się wyprzedzić jeden drugiego i ciężkimi słowami klną tych, którym zdarzyło się nieszczęście, złamało koło lub oś u wozu, przez co zagradzali innym drogę. Co chwila po­wstawały zatory, gdyż w tym tumulcie pędzono w dodatku bydło, owce, kozy.
Był to z kolei piąty etap wędrówki, licząc od wyjścia z rodzinnych chat. Najgorszy ze wszystkich. Ze strony włoskiej puszczono pogłoskę, że kto do dwunastej w nocy nie przekroczy granicy austriackiej, to po tej godzinie stanie się jeńcem partyzantów i odda cały swój dobytek. Wie­rzono i nie wierzono. Na wszelki wypadek każdy się jed­nak spieszył, jedno brał, drugie porzucał jeszcze w domu, lub dopiero w drodze, na drodze, w rowie, na polu i szedł. i jechał byle prędzej.
Pułki dopędziły główną masę uchodźców cywilnych już w górach. Droga była raczej wąska. Objechać, ominąć w ciasnych wąwozach nie było jak.
— Prawa wolna! Prawa wooolna! — ryczał wachmistrz zachrypnięty od deszczu i niewyspania, domagając się oswobodzenia prawej strony dla przemarszu wojska. Nikt go nie słuchał i słuchać nie chciał. Jeźdźcy mieszali się z wozami i powiększali jeszcze chaos.
Dopiero nazajutrz udało się ten pochód dziesiątków ty­sięcy ludzi i koni jako-tako uporządkować. Przodem pusz­czono sztabowy autobus wypełniony zresztą po brzegi ro­dzinami oficerów. Później jechały warsztaty, następnie sta­nice według przynależności krajowej: dońska, kubańska, terska. Regularne oddziały powstrzymano i cofnięto, aby zamykały przemarsz z tyłu. Generał Krasnow jechał w oso­bowym ,,Fiacie" razem z żoną i adiutantem. Pierwszy nocleg wypadł im w małej wiosczynie Piana D'Arta. W nocy partyzanci strzelali na postrach, ale nie zdecydo­wali się zaatakować.
Ataman Domanow i dowódca wojsk kubańskich płk Lukjanienko pozostali jeszcze w Tolmezzo, ażeby odczekać przejścia reszty spóźnionych oddziałów i ruszyć w ariergardzie. Pośpiech wskazany był teraz jeszcze z innego względu. Mianowicie nadeszła wiadomość, że Tito zajął rzekomo Triest i jego wojska wkraczają już do Włoch od strony wschodniej.

*

Dnia 3 maja lał deszcz. Od wczoraj armia niemiecka złożyła broń. Konwój osobisty atamana Domanowa czekał w koszarach na rozkaz wymarszu. Strugi wody ściekały z dachów. Opustoszałe ulice Tolmezzo świeciły rozlanymi kałużami. Domanow i Lukjanienko, słuchając komunika­tów przez radio, oczekiwali w sztabie na wiadomość o lo­sach 3-go zapasowego pułku z Gemony, oraz na przybycie ostatniego oddziału szkoły junkierskiej, który dlaczegoś się spóźniał.
Raptem w mieście padły strzały. Skoczyli do okien. Nie było nic widać poza deszczem. Odgłos strzałów dochodził z kierunku koszar konwoju. Domanow machinalnym ru­chem poprawił futerał pistoletu na pasie i zamierzał właśnie wezwać oficera ordynansowego, aby wyjaśnić przy­czynę alarmu, gdy dał się słyszeć nagły hałas w korytarzu, krzyki, padł jeden strzał i zanim ataman zdążył się opa­miętać, drzwi rozwarły się na oścież pod gwałtownym naporem... Do pokoju wtargnęli partyzanci włoscy uzbro­jeni po zęby!
Zaskoczenie było kompletne. Jak się okazało niebawem, wpadli oni do Tolmezzo niespodziewanie, otoczyli konwój w koszarach, a jednocześnie podkradli się cichaczem do siedziby sztabu. Manewr był wykonany precyzyjnie.
Dowódca partyzantów zażądał od Domanowa natychmiastowego złożenia broni przez wszystkie oddziały ko­zackie znajdujące się jeszcze na terytorium Włoch. Ulti­matum swe poparł krótkim oświadczeniem, że od wczoraj już armia niemiecka skapitulowała; wszelkie ruchy wojsk nieprzyjacielskich są zakazane; wszystkie nie-niemieckie formacje walczące po niemieckiej stronie uznane zostały za formacje nieprzyjacielskie i nie przysługuje im żaden inny statut, ani przywilej.
Wszystko to było prawda. Tego wszakże czego nie wie­dział, to była okoliczność, że właśnie w tej samej chwili gdy przedstawił swoje ultimatum, wkraczał do Tolmezzo ów spóźniony oddział junkrów. Na jego widok partyzanci rozbiegli się bez strzału. A ich dowódca wraz z grupa oficerów, sami znaleźli się, w sposób najbardziej dla siebie nieoczekiwany, w potrzasku. Teraz z kolei Domanow po­dyktował ultimatum:
,,O żadnym złożeniu broni przez Kozaków mowy być nie może. Wycofują się oni zbrojnie z terytorium Włoch do Austrii, wraz z taborami i całym dobytkiem prywatnym. Dowództwo partyzanckie zobowiązuje się im w tym ruchu nie przeszkadzać, i nie podejmować żadnej zaczepnej akcji wojskowej. O ile natychmiast nie podpiszą tego zobo­wiązania, nie wyjdą stąd i będą traktowani jako jeńcy wojenni".
Włosi żądanie przyjęli. Po ich odejściu Domanow pró­bował jeszcze połączyć się z 3-cim zapasowym w Gemona, ale bez skutku. Komunikacja była odcięta, a przewody zerwane. Wiadomo było tylko, że jedna sotnia tego pułku, stacjonująca w Osoppo, przebiła się szczęśliwie na północ i połączyła z główną siłą cofającą do Austrii. Dłużej ocze­kiwać było niepodobieństwem, wobec wytworzonej sytua­cji. O godzinie 2-ej po południu Domanow opuścił Tol­mezzo i ruszył na czele konwoju i oddziału junkrów na Plocken-Pass.
Lał deszcz.
Poprzedniej nocy z 2-go na 3-go maja, w górach, do odchodzących Kozaków strzelano z ciemności. Nie było nic widać. Droga była kręta i wąska. Łączność pomiędzy oddziałami co chwila się rwała. O godzinie wpół do czwar­tej w nocy pluton w którym jechał Mitia zatrzymał się raptownie na drodze. Nikt nie wiedział co zaszło. Po­dobno maszerująca przodem szpica natrafiła na jakąś ba­rierę, niektórzy mówili, że zasadzkę, inni że po prostu zrobił się na drodze korek. Chodziły też jednak słuchy, że od czoła przecięły drogę jakoby większe siły nieprzyja­cielskie. Nic dokładnego w każdym razie. W tak ciemną noc strach ma zawsze wielkie oczy. Z drugiej strony ludzie byli zbyt pomęczeni, aby okazać większe zainteresowanie. Wszyscy zatrzymali się machinalnie i machinalnie stali. Niektórzy z jeźdźców oparłszy się na przedni łęk, spali na deszczu. Inni pozłazili z koni i nie zwalniając popręgów, pokładli się po omacku tuż, na kamienistym, rozmokłym gruncie, koło kopyt własnego wierzchowca. Mitia uczynił to samo. Po blisko dwóch dniach i nocach niespania nie mógł sobie dłużej poradzić z przygniatającym go ciężarem senności. Naciskał mu mózg, kłuł pod brwiami. „Na jedną chwilkę, pomyślał. Na jedną, małą chwilkę". Prawie w ciągu sekundy przeniósł się w inny świat, gdzie panują inne wymiary, inna, odmienna logika wydarzeń; prawa widziadeł sennych opartych na strukturze im tylko właści­wego łańcucha przyczyn... I choć był to tylko pół-sen zmie­szany z deszczem, zimnem, chrzęstem kopyt przestępujących z nogi na nogę koni i podzwanianiem wędzideł nad głową, tym bardziej może przelatywał przez mózg jakąś niesamowitą taśmą karabinową, w której zamiast zwyk­łych ładunków tkwiły najprzedziwniej skojarzone obrazy życia. Ludzie i przedmioty nie były właściwie ani ludźmi, ani przedmiotami, nie miały żadnego sensu, a przecież rządziły się wzajemnie żelazną konsekwencją... Lecz oto ktoś spłatał figla: w taśmę snu powsadzał raptem zamiast widziadeł prawdziwe ładunki; taśma zaskoczyła w łożysko karabinu maszynowego, i seria, każdemu na wojnie zna­nego strachu, przebiegła po nerwach. Nerwy szarpnęły cuglami mięśni. Mitia zerwał się, choć spał dalej. Uchem słyszał gwałtowny terkot maszynki, gwizd kuł, wiedział nawet, że celownik jest wzięty za wysoko, sercem od­czuwał panikę, nogami i rękami wykonywał najniezbędniejsze ruchy. A przecież świadomość spychała go Jedno­cześnie w głębię sennego koszmaru. O co chodziło? Nie jest na jawie? Owszem, jest. Tylko czuje, że koszmar uczepił się z kolei jego pasa, trzyma i nie puszcza. Mitia widzi, że deszcz przeszedł w śnieg, że wiatr gna zamieć śnieżną, że jest czarna noc i że zostali napadnięci przez partyzantów, że ludzi i konie opanowała niepohamowana panika. Wszystko to widział, odczuwał i słyszał. Taki szok zdarzał mu się często przy przebudzeniu jeszcze od dziecinnych czasów, gdy pewnej nocy zbudzony został przez Rumunów w Akermanie. Ale dotychczas żaden z kosz­marów nie trzymał go tak mocno. Wiedział, że teraz chodzi o jedno: „byle na konia!!" „Za wszelką cenę na konia, bo inaczej stratują, zdepczą, zmiotą kopytami z po­wierzchni świata!" Ręce były mu posłuszne: lewa chwy­ciła za przędni łęk, prawa za tylni... Ale koszmar nie puszczał! Uczepił się w dziwny sposób: bo za każdym razem gdy próbował wznieść się na siodło, on ściągał go w dół... Było bardzo ciasno. Potok koni zaczął się w konwulsyjnym ściśnięciu posuwać po drodze. „Jeżeli w tym ścisku złapię lewą nogę strzemię, to mimo wszystko będę uratowany"... Mitia nieomal wisiał teraz między dwoma ściskającymi go końmi: własnym, który szedł po środku i lewym w trójce, który go naciskał. Tracił już siły, gdy wreszcie namacał nogą strzemię: „Teraz odbić się mocno i..." Ale koszmar go nie puścił i ściągnął znowu w dół! Wtedy włosy zjeżyły mu się na głowie, pot pociekł po twarzy, a ręce zaczęły słabnąć. Kule gwiżdżą, seria idzie za serią, krzyk, tarmoszenie koni. Zimny śnieg na czole. Wszystko tratując się nawzajem posuwa się w czarnym wąwozie na oślep. A Miti coś przeszkadza dosiąść konia!... CO?!
I nagle zrozumiał wszystko. Przyczyna koszmaru była prosta: rękojeść jego własnej szabli na pasie, z chwilą gdy unosił się, aby wleźć na siodło, dostawała się, w panu­jącym ścisku, pod prawą, przednią sakwę u siodła sąsied­niego konia, i w ten sposób nie puszczała go w górę, a ścią­gała w dół. W ostatniej chwili lewy koń przesunął się o krok naprzód, rękojeść przestała wpadać pod sakwę i Mitia znalazł się na siodle.
Wytarł rękawem śnieg i pot z czoła, machinalnie prze­biegł palcami lewej ręki po fatalnej szabli, poprawił ją, zgiął się w siodle na kark koński przed gwiżdżącymi ku­lami i — był szczęśliwy! Tymczasem potok jeźdźców nie mógł się ani zatrzymać, ani ratować, ani wykonywać roz­kazów. Parł ślepo naprzód. Dopiero za pierwszym zakrętem zrobiło się luźniej. Wtedy Kozacy zaczęli zrywać karabiny z pleców i palić w ciemność, w niewidoczne góry po bo­kach.
W kwadrans później wszystko się opamiętało. Mitia po­czuł się nawet jakby wyspany. Strzały umilkły. Zagadka całego incydentu się wyjaśniła:
W pochodzie przed nimi, około czterysta rodzin nie posiadających własnych wozów, nie miało sił iść dalej i rozkwaterowało się na noc w Covazzo. Łączność z przed­nimi oddziałami się urwała, a tylne nie nadeszły. Powstała luka. Partyzanci, korzystając z ciemności otoczyli wieś, zegnali wszystkich uchodźców do budynku szkolnego, obra­bowali doszczętnie, i otoczyli strażą. Słysząc zbliżający się od południa oddział Kozaków, wysłali mu na spotka­nie silny patrol, wzmocniony lekkimi karabinami maszyno­wymi, z zadaniem powstrzymania go w wąwozie przez za­atakowanie flankowe z gór, pod przykryciem nocy. Zada­nie zostało wykonane, z tym jednak rezultatem, że Kozacy pod gradem kuł, zamiast uchodzić wstecz, ratowali się ucieczką naprzód i wpadli do Covazzo.
Odsiecz przyszła w samą porę. Na jej widok partyzanci uciekli nie próbując nawet stawiać oporu. Zamknięci w budynku szkolnym zostali uwolnieni, i o świcie ruszyli w dalszą drogę na północ.
Mitia, opuściwszy cugle na przedni łęk, obydwoma rę­kami skręcił cygaretkę, poślinił, zapalił i zwrócił się do lewego w szeregu sąsiada tonem wyraźnie zaczepnym:
— Ty, co wozisz tam, w tej twojej zafajdanej prawej-przedniej sakwie u siodła? Co? I
Tamten spojrzał ze zdziwieniem, ale pod wpływem na­pastliwego akcentu zapytania, odparł równie szorstko:
— Tobie, czego trzeba?
— Pewnie wypchałeś jakimś skradzionym-nagrabionym chłamem włoskim.
— A twój, jaki za... ny interes?! Pilnuj swego. Kazno­dzieja się znalazł! Powieś krzyż na szyi i idź do cerkwi kazać!
— Ech, chłopcy — odezwał się prawy w trójce. — Co tam do sakwy można nagrabić... Ot ci, co mają wozy, to co innego.
Mitia zmilkł i odwrócił twórz ku wschodowi. Ale deszcz ze śniegiem pokrywał świat. Było można dostrzec zaledwie jaśniejszą poświatę z tej strony.
Z południa oczekiwano już tylko Domanowa z ariergardą. O reszcie 3-go zapasowego pułku w Gemonie nie było żadnych wieści.
*

Dnia 3 maja, na wysokości 800 metrów deszcz ze śnie­giem przeszedł w zadymkę. Po obu stronach, drogi po­ciągnęły się drzewa bardziej znajome: wróciła sosna, świerk, białokora brzoza. Ale trudno je było widzieć za zasłoną wilgotnego, lepkiego śniegu. Zaczęło się to nie od razu. Najpierw chmury poszły zupełnie nisko, tuż po­między skałami, tak, że zdawało się wystarczy unieść się w strzemionach i złapać taką za postrzępiony ogon. W dzień zrobiło się ciemno i nie tylko góry, ale nawet wierzchołki drzew znikły sprzed oczu. Później krzewy żar­nowca poczęły drżeć i zaraz położyły się na bok, jakby je kto ciągnął za włosy... Powiało wichurą, która przeisto­czyła się niebawem w zawieję śnieżną. Jechać było trudno, a iść prawie nie możliwie. Ludzie siadali w rowach przy­drożnych, kryli się za występami skał, rzucali w rozpaczy ostatni swój dobytek. Byli i tacy co kładli się z wyczer­pania, czekając rychłej śmierci. Przygniatał ich nie tylko śnieg i własna niemoc. Dobijała beznadziejność, przeczu­wana podświadomie bezcelowość tego marszu.
— Bo co w Austrii?! — krzyczała histerycznie kobieta ciągnąc za rączkę ośmioletniego chłopca, który słaniał się u jej nóg. — Po co do Austrii?! Co nas tam czeka? Cze­gośmy jeszcze nie widzieli w Austrii?! — Wiatr porywał jej słowa, śnieg zamykał usta. Idący wymijali ją apatycz­nie nie wnikając w sens wykrzykników. Konni, jak widma oblepione bielą wyprzedzali pieszych. Po bokach zdarzały się już pierwsze trupy zmarłych z wyczerpania. Setki ludzi zaczęło się rozłazić, szukać schronienia w osiedlach; wo­leli raczej oddać się na pastwę niepewnego losu i partyzan­tów niż iść dalej. Poczęły też padać pierwsze konie.
Środkiem drogi twardo kroczył były naczelnik garnizonu w Tolmezzo, pułkownik Czebuniajew. Szedł pieszo, oddawszy swą furmankę na użytek kobiet i dzieci. Zatrzymał się, w milczeniu podniósł siedzącego w śniegu ośmiolet­niego chłopczyka i posadził na wóz. Matka poczłapała z tyłu, uchwyciwszy się ręką za bok wozu. Dla niej nie było już miejsca.
Dzień Wielkiego Czwartku według kalendarza prawo­sławnego miał się ku końcowi. Śnieg wciąż padał, wiel­kimi, mokrymi płatami.
Ostatnia wieś włoska Timau leży na wysokości 831 me­trów. Dalej kościółek II Christo. Dalej most na potoku i w górę, w górę do kapliczki na wysokość 917 metrów, później do kapliczki na 1.106 metrów i stąd dopiero roz­poczynają się najcięższe wiraże wiodące na przełęcz o wzniesieniu 1.360 metrów — Plocken-Pass. Granica austro-włoska.
Motor starego ,,Fiata", w którym jechał gen. Krasnow odmówił posłuszeństwa. Przyczepiono go do sztabowego autobusu i pociągnięto na linie. Była godzina 22.30 gdy czoło pochodu kozackiego osiągnęło pierwsze wsie austriac­kie Mauthen-Kotschach, położone po obu stronach rzeki Gail. Sztab rozmieścił się w hotelu „Bahnhof". Nie było żywności dla ludzi. Nie było karmy dla koni.
Nazajutrz rano, dnia 4-go maja generał Krasnow wy­szedł z hotelu i chciał zarządzić rewię przeciągających oddziałów. Wszelako to, co zobaczył był to wynędzniały tłum ludzi i różnoszerstnych koni. Wymęczone oblicza zbrojnych i bezbronnych Kozaków, ciągnących apatycznie, bezładnie. Pułki były częściowo przemieszane, nie zacho­wujące szyku marszowego. Krasnow stał przez chwilę i pa­trzył jak szli i jechali, później machnął ręką i odwrócił się z wyrazem zniechęcenia na twarzy.
— Nie myślałem, że to tak wygląda — powiedział do adiutanta.
— Przegraliśmy wojnę, wasza ekscelencjo — odpowie­dział tamten tonem, w którym odczuć było można gorzką ironię.
— Tak. Przegraliśmy — przytaknął poważnie Krasnow. Zgarbiony, zrezygnowany miał już wstąpić na schody hotelu, gdy raptem spostrzegł coś od czego żyły na­brzmiały mu na skroniach. Kilku Kozaków, a między nimi oficer łącznikowy z armii Własowa, zatrzymało gwałtem przechodzących ulicą żołnierzy niemieckich jakiejś rozpro­szonej w nieładzie formacji, i poczęło ich grabić.
— Wy!!... — krzyknął Krasnow i krew nabiegła mu do twarzy. Postąpił dwa kroki. — Kanalie! Leżącego bije­cie?! Bezbronnego grabicie?! Hańba dla munduru! Bydło!
Oficer łącznikowy zbladł, podszedł i stanął na baczność. Generał spojrzał nań ciężkim, złym wzrokiem:
— To są nasi sojusznicy!
Po twarzy oficera przebiegł kurczowy grymas:
— Jak długo jeszcze? — spróbował rzucić zuchwale.
— Milczeć! Won z moich oczu!! Była to ostatnia rewia jakiej dokonał w życiu sędziwy generał.
Wieczorem tegoż dnia przybył ataman Domanow z ariergardą i stanął również w hotelu „Bahnhof". Było za późno na powzięcie jakiejś decyzji jeszcze przed północą. Nazajutrz zwołano naradę, podczas której nadeszła wiado­mość, że z Włoch posuwa się za nimi wojsko angielskie.
Dnia 6 maja ataman Domanow wysłał na Plocken-Pass podjazd dla rozeznania sytuacji, a także parlamentariuszy z białą flagą celem nawiązania pierwszego kontaktu z An­glikami.

*

8-my Batalion szkocki, czyli oficjalnie Argyll and Sutherland Highlanders 8-th Battalion, miał za sobą długą, bojową przeszłość w ostatniej wojnie. Zwłaszcza odznaczył się w walkach w Tunisie. Z chwilą wkrocze­nia wojsk sojuszniczych na terytorium Włoch, 8-my ba­talion znalazł się w końcu w składzie 78-ej dywizji bry­tyjskiej, której dowódcą od października 1944 roku mia­nowany został brygadier, późniejszy generał-major R.K. Arbuthnott. W marcu 1945, 78-ma dywizja, w ramach 8-ej armii, otrzymała trudne zadanie sforsowania umoc­nionej przez nieprzyjaciela rzeki Senio, a następnie Santerno; z ogólnym kierunkiem marszu na Ferrarę i osiąg­nięcia rzeki Po. W tym czasie dowódca 8-go batalionu Lt. Col. Malcolm otrzymał urlop i pojechał do Anglii. Batalion poprowadził znany z energii major Leask. Po przekroczeniu Senio, w ciągu dwunastu dni drugiej połowy


kwietnia, tracąc około stu ludzi osiągnął on przeprawę na Po-di-Volano koło Ferrary, gdzie zdał batalion przybyłemu z urlopu płk Malcolmowi, i gdzie ich zastała jednocześnie wieść o kapitulacji wojsk niemieckich we Włoszech.
W kilka dni później 78-ma dywizja, ciągle w składzie 8-ej armii brytyjskiej wysunięta została naprzód z opera­cyjnym zadaniem przekroczenia przełęczy górskich od strony włoskiej i opanowania Karyntii i wschodniego Ty­rolu. Po drodze miała dokonać rozbrojenia wszystkich na­potkanych formacji niemieckich, które by jeszcze do tego czasu nie złożyły broni. Zwłaszcza specjalnym zadaniem obarczono 8-my batalion, który słynął z tradycji, że każdy rozkaz nawet w rzeczach nieprzyjemnych, wypełniał zawsze ochoczo i bez szemrania.
W tym wypadku oficerowie zostali uprzedzeni, że w re­jonie ich marszu znajdować się będzie „dywizja" — słowo to wymówione było w z lekka ironicznym tonie — a "wła­ściwie horda, składająca się z przeciwników obecnego ustroju w Rosji, którzy przeszli na stronę wroga i stali się najmitami niemieckimi. Ponieważ oddanie się do niewoli oznaczałoby dla nich wydanie Rosji, a więc konsekwent­nie: śmierć, tedy należy się obawiać, że mogą nie złożyć dobrowolnie broni i stawiać opór.
—  Isee — powiedział ppłk Malcolm. wysłuchawszy rozkazu.
Dnia 7 maja „Argyll and Sutherland Highlanders 8-th Battalion" opuścił zajęte uprzednio Tolmezzo i w szyku taktycznym ruszył na północ. Deszcz przestał już padać. Przechodziły ostatnie chmury, ale przeświecające lazurem niebo zapowiadało piękny dzień. Wszystko co było zielone śpieszyło się, pięło ku górze na wyścigi, jakby obawiało się że zostanie pozbawione widoku wiosny. Perliły się jesz­cze krople wody w delikatnej siatce olbrzymich modrzewi nad głowami. Liście przydrożnych oleandrów lśniły wy­mytą czystością. Kamienne wsie jak gniazda uczepione do skał, zawsze z wieżyczką kościelną wysuniętą ku niebu na chwałę boską, za stworzenie kraju tak pięknego. W dole, głośno pluskając po kamieniach biegły potoki.
Płk Malcolm posuwał się z czołowym ubezpieczeniem o dwie godziny marszu przed batalionem. Nigdzie nie na­potkano oporu, ani śladu nieprzyjaciela. Spotykali tylko rozjaśnione twarze mieszkańców. Czarnowłose signoriny powiewały chustkami, a ciężko obwieszeni amunicją par­tyzanci, z czerwonymi szmatami uwiązanymi wokół szyi, schodzili z gór i w malowniczej pozie wznosili sztywno rękę o zaciśniętej pięści, jak nakazuje tradycyjny komu­nistyczny gest powitania.
Zanim przekroczono przełęcz, zjawił się w oddziale pierwszego rzutu dowódca 36-ej brygady piechoty, bryga­dier Musson. Omówił szczegółowo sytuację wojskową. oraz ustaloną, aktualną dyzlokację „dywizji" kozackiej i zlecił 8-mu batalionowi zająć miasteczko Lienz po tamtej stronie austriackich Dolomitów. Jednocześnie przejąć od­powiedzialność za rozbrojenie tych ludzi: Jest rzeczą jasną, że sprawa wymagać będzie specjalnego podejścia i wyko­nania jej w sposób charakterystyczny...
Yes, sir.
— Ładną mamy pogodę, pułkowniku. Mam nadzieję, że przemarsz był przyjemny.
O, yes, sir. Dziękuję, sir.

*

Tego samego dnia wieczorem powrócili do Kotschach wysłani przez atamana Domanowa parlamentariusze. Zdali oni sprawozdanie z wypełnionego zlecenia. Zetknęli się mianowicie z jakimś brytyjskim generałem brygady, który im oświadczył, że Kozacy mają schodzić z gór w dolinę rzeki Drawy, w okolice miasta Lienz. Że na razie nie może przewidzieć szczegółów dalszego ich losu, jednakże może zapewnić, iż w żadnym wypadku nie zostaną wy­dani w ręce Sowietów.
Po tylu ciężkich przeprawach i cięższej od nich gnębią­cej niepewności, była to istotnie nowina radosna! Nie po­trafił też tej radości ukryć ataman Domanow, jakkolwiek usiłował przybrać wyraz twarzy, który się zazwyczaj przy­biera na wiadomość dawno spodziewaną, dając w ten sposób do zrozumienia otoczeniu, że: „Przecież zawsze to przepowiadałem, a nawet byłem tego pewny".
W chwilach wielkiej radości nikt nigdy nie pyta, skąd się bierze raptem wino szampańskie?! Może wydobyto je z prywatnych bagaży niektórych oficerów sztabu, może z ukrytych w piwnicy zasobów gospodarza hotelu „Bahnhof". W każdym razie postanowiono szampanem uczcić wielką i radosną nowinę tego wieczoru. W restauracji hote­lowej zgromadził się cały sztab. Strzeliły korki.
Gdy już wypito po pierwszym kielichu, jeden z ofice­rów krzyknął:
— Ach Boże! A gdzież Jest generał Krasnow?! Gdzież jest Piotr Mikołajewicz?!
— Jak można było zapomnieć o nim w takiej chwili!
— Biegnij na górę!
Oficer pobiegł po skrzypiących schodach zajazdu na piętro. Wrócił z wiadomością, że Piotr Mikołajewicz czuje się niezdrów, dziękuje, ale się już położył.
— No! Co za szkoda! Właśnie -w tak radosnym momencie!...
Tylko ataman Domanow uśmiechnął się dyskretnie, jakby się domyślał, że stary człowiek nie chce się może przy­znać to porażki swego starczego, upartego pesymizmu.
— Cóż robić, panowie! — powiedział. — W jego wieku... Nie można się dziwić. Po tylu trudach. A więc... I podjął w górę kielich.


Rozdział IV

CZEKOLADA DLA DZIECI                       I SŁOWO HONORU DLA STARSZYCH
Ula prawie z każdym dniem stawała się coraz bardziej zgryźliwa. Twierdziła, że jej klimat nie służy. Starzała się w sposób nieprzyjemny dla otoczenia. Prawda, że ojciec utracił wiele ze swej żelaznej wytrzymałości. We Wło­szech zachodziła nawet obawa, że osiągnąwszy 83-ty rok życia, raptem zramoleje. Ula musiała więc coraz więcej czasu poświęcać ojcu i niewątpliwie ciążyły jej jego starcze kaprysy. Ponad wszystko jednak zżerała ją wewnętrzna, nieutulona tęsknota za synem. W przejawach tej tęsknoty robiła się coraz bardziej podobna do matki z okresu wojny domowej, gdy to stara Kolcowa ryzykowała nawet życiem w nadziei odszukania Miti. W^ Uli jednak tęskno­ta łączyła się ponadto z fanatyczną nostalgią za krajem i wiązała z głęboką niechęcią do świata, w którym wy­padło jej żyć. Zdarzało się coraz częściej, że w rozmo­wach o przeszłości, gdy potępiano przy niej minione życie w ustroju sowieckim, zagryzała wargi, a potem z niepoha­mowaną namiętnością wywlekała dla porównania wszel­kie złe strony życia zachodniego.
— Tak, kobiety nie pojmiesz, choć to i własna córka — mawiał w takich wypadkach stary Kolcow. — Bolszewiczka się zrobiła, czy co?
— Ależ Ulo Aleksandrowno — perswadowała młoda Woskobojnikowa, lekarka rodem z Kubania, która od pew­nego czasu roztaczała opiekę nad zdrowiem Kolcowa, i z którą Ula zaprzyjaźniła się szczerze. — Czyż to jest życie, którym my żyjemy? Czyż można porównywać? Po pierwsze wojna, a po drugie tułaczka. To są zestawienia niewspółmierne.
— I po co ja, głupia, wyjeżdżałam! — wykrzykiwała Ula. — Syn poszedł do czerwonej armii, trzeba było i mnie siedzieć i czekać na jego powrót! A nie wycierać kąty po tej całej Europie... Teraz wojna się kończy, a ja mogę go już nigdy nie zobaczyć!
Ojcu krew nabiegała do twarzy:
— Jak chcesz to możesz wracać! Droga jak obrus leży otworem. Nikt ciebie nie trzyma.
— Et, takie gadanie... Teraz! Teraz powróciwszy to mo­głabym tylko zaszkodzić Alemu.
O tym iżby mógł być zabity na wojnie nie było już więcej nigdy mowy. Tej myśli teraz nawet nie dopuszczała. Zresztą codziennie oglądała go we śnie i nazajutrz każdy. kto był właśnie obecny, musiał przebiegu tego snu wysłu­chiwać. Mitia, który nigdy siostrzana nie widział na oczy, skręcał zazwyczaj papierosa i wychodził, bo od pewnego czasu ckniło go od wiecznych biadoleń siostry.
W czasie przeprawy przez Plocken-Pass, kryzys ner­wowy Uli osiągnął punkt szczytowy. Ledwo udało się ją powstrzymać od rozpaczliwego, czy nawet samobójczego kroku. Minął dopiero, gdy po kilku dniach zaczęli scho­dzić z gór w dolinę rzeki Drawy, gdzie w myśl dyspozycji dowództwa angielskiego rozłożyć się mieli taborem. Słońce, które znów się ukazało, i ciepło, wytworzyły nastrój bar­dziej pogodny; udzielił się on również Uli.
Były święta prawosławnej Wielkanocy. Niebo bez chmurki. Szary asfalt austriackiej szosy sprowadzał ich serpentynami w dół. Gęsto tupotały podkowy i zgrzytały koła na gospodarskich, łańcuchowych hamulcach. Dolina leżała jak na dłoni, wśród gór posypanych jeszcze cukrem śniegu.
— Ech, zieloooono! — wzdychali ludzie. A konie róż-dymały chrapy, wciągając zapach dalekich, soczystych traw.
Silnie oddawały żywicą na słońcu iglaste drzewa po obu stronach drogi. A w dole szmaragdowa płaszczyzna. w kwiatach, przecięta wstęgą pełnowodnej o tej porze Drawy. Czyste, nieruszone wojną, bieliły się domki na stokach; odbijając promienie słoneczne świeciły się szyby hoteli kurortów i willi. Jak okiem sięgnąć wystrzelały iglice kościółków, znacząc pobożne osiedla na lewo w Oetting, na wprost w Oberdrauburg, w Simmerlach, powyżej w Rosenberg i na przeciwległych stokach górskich w Schrottenberg, Vorderdorf, Zwichenberg...
Ktoś raptem w pierwszych szeregach zaciągnął dawno już nie śpiewaną naiwną pieśń. Chór go podtrzymał:

Pod wolne sztandary                                                   Ochotniczych pułków                                                                       Od Kubania i od Donu                                                                                                  
Szły kozackie sotnie.

Nad polami Ukrainy Zabłysły ich klingi...                       I znów jak na obrazie:
Burki, szable, baszłyki...
Nie za wrażą kremlowską klikę          Złoczyńców i podleców,                   
Lecz
za naród, kozackie piki         
Będą kłuć bolszewików!
Za zhańbione cerkwi                           Za rozstrzelanych ojców,                                                                           Za podłych w bojach                                              Kubania i Dońców!
Do ostatniej walki na śmierć Gromadzą się oni —                          Donu, Tereka i Kubania
Prawosławne syny!
Zgrzytając przykro żelaziwem poczęły mijać ich an­gielskie, lekkie tankietki.
— Odstawić! — krzyknął któryś z tyłu, i pieśń zamarła. Tankietki wyprzedziły ich szybko. I znów tylko klekot pod­ków. turkot kół, niezbyt ożywiony gwar ludzkich głosów i coraz wyraźniejsze trele skowronków nad polami w do­linie.
Miasto Lienz przecięte jest wzdłuż rzeką Iselą, dopły­wem Drawy. Opodal mostu na Iseli, w hotelu „Pod Złotą Rybką" stanął sztab atamana Domanowa. Generał Krasnow wraz z żoną i osobistym adiutantem otrzymał, za­wdzięczając uprzejmości płk, Malcolma, willę w odległości kilku kilometrów od miasta. W centrum, po prawej stro­nie Iseli, zajął kwatery sztab 8-mego batalionu szkockiego. Miejsce postoju oddziałów kozackich zostało ściśle przez Anglików wyznaczone: W pobliskiej miejscowości Amlach, za Drawą, umieszczono szkołę junkierską. Bliżej, Kozaków konwoju i 1-szy pułk konny. Pozostałe pułki i stanice miały się rozciągnąć wzdłuż dolnego biegu Drawy, na jej lewym brzegu od Lienz aż do Nikolsdorf. Najpierw żandarmeria kozacka, a później pułki: kubańskie, dońskie i terskie. Odcinek od Nikolsdorf do Oberdrauburg zajął Legion Kaukaski, który tu przybył już wcześniej. Niektóre rodziny roztarasowały się biwakiem w namiotach, szałasach, koło własnych, wozów. Większość jednak stanic cywilnych, a zwłaszcza osoby nie posiadające furmanek i koni, umieszczono w obszernych barakach po wojskowych w Peggetz, odległych o 2 kilometry od Lienz.
Mitia pozostał przy 1-szym Konnym, natomiast Ula wraz z ojcem, dla którego pobyt w szałasie, czy namiocie nie był wskazany ze względu na jego wiek i stan zdrowia, zna­leźli pomieszczenie w baraku, w Peggetz, w najbliższym sąsiedztwie Woskobojnikowej. Komendantem baraków mianowany został Ignat Maksymowicz Biedaków ze sta­nicy Tamańskiej na Kubaniu, były oficer armii czerwonej, obecnie awansowany do rangi generała przez Krasnowa, Polubił on Aleksandra Kolcowa i często, bywało, zacho­dził pogawędzić ze starym.
W kilka dni po rozpoczęciu tego nowego życia, zaszedł też za przepierzenie, które skonstruowała Ula i zapytał:
— No co, stary? Zdrów?
— Bogu dzięki.
— Zapalimy?
— To można zawsze. Ale u mnie tytoń kiepski, włoski,
— Włoskie „Nazionali" to gorsze od najgorszej naszej machorki. Ale ja mam tu doskonały, angielski fajkowy.
— Cóż, generał musi mieć dobry tytoń — Kolcow uś­miechnął się zmarszczkami zbiegającymi do oczu.
I mam. I poczęstuję.
 — Bóg zapłać.
Skręcili cygaretki i zapalili. Przyszedł, jak zwykle o tej porze Mitia. Zestawił obcasy przed generałem, a później siadł na narach.
— Czy to prawda — zapytał — że broń mamy zdawać?
— Prawda — Biedaków wypuścił kłąb dymu. Przyszedł Iwan Pomiń, przywitał się, uścisnął dłoń gene­rała i wtrącił się do rozmowy:
— Bez broni, znaczy się, teraz będziemy?
— A weksel jest? — spytał Kolców.
— Jaki weksel? — Biedaków spojrzał nań zdziwiony.
— Po mojemu to tak: w cywilnym życiu pieniędzy, a w wojskowym broni nie wolno oddawać inaczej jak pod weksel. Pod solidny weksel.
— No, uczyli nas za młodu inaczej — uśmiechnął się złośliwie Pomiń — że dobra wiara i góry zruszać potrafi z miejsca...
— Co wy, moi mili! — Biedaków poszukał oczyma po­pielniczki, a nie znalazłszy jej, rzucił niedopałek na pod­łogę i starannie zacisnął butem. — Co wy? I Zapomnie­liście już? A jakby nas. w takiej sytuacji, jak jesteśmy, nasi kochani bolszewiczkowie potraktowali, co? Weksel staremu się zechciało! A kimże my tu jesteśmy jak nie jeńcami wojennymi? Przecież Anglicy nie mogą inaczej. chociażby dla formy. A i tak obchodzą się z nami jak z puchem gęsim. A wy byście chcieli żeby jeszcze z bronią pozostawili! Śmieszne pretensje. Trzeba znać umiar.
— A oficerom?
— A oficerom zostawili. I żandarmerii naszej. A jakże.
— No to teraz ja powiem, choć pan jest generałem, ale błędnie komentuje. — Kolców również skończył papierosa i też zacisnął niedopałek butem. — Jeżeli oficerom zosta­wili broń, to znaczy, że nie traktują nas jak jeńców. I na­wet nie jak internowanych. Bo czy słyszana rzecz, żeby jeńcom, albo chociażby internowanym broń zostawiać! Ta­kiego prawa, i takiego zwyczaju nawet, nie ma. Znaczy traktują nas za coś lepszego. Zaufanie mają. Więc po co raptem broń od ludzi odbierać?
— Dziwak. Jak źle, to jest źle. A jak dobrze, to u was też. wychodzi źle.
— Bardzo dobry tytoń — pochwalił Iwan Pomiń.
— Dobry.
— Angielski? Jednakże to grzeczny naród, Anglicy.
— Grzeczny, co tu gadać.
— No, muszę i ja iść, swoją zdawać. — Mitia wstał.
— Co? — spytał ojciec.
— Broń, no.
— A ty byś swoją... — stary przymrużył jedno oko — gdzieś tak pod skałkę, pod gałązkę jaką.
Mitia uśmiechnął się i wyszedł.
Złożenie broni nastąpiło bez żadnych przeszkód. Nato­miast pozostawienie jej oficerom napawało raczej otuchą. Dyscyplina, z małymi wyjątkami, utrzymana została wzo­rowa. Oficerowie tłumaczyli Kozakom w sposób zresztą przekonywujący, że od zachowania tej dyscypliny i do­brego wrażenia jakie teraz wywrą na Anglikach może za­leżeć dużo, a nawet bardzo dużo, jeżeli nie cała ich przy­szłość. O możliwości wydania w ręce bolszewików prze­stano nawet mówić. Rzecz stała się w ogóle nieaktualna;
chodziło jednak o rodzaj służby, jaki im przeznaczą Anglicy.
Major Davis, z Y. kompanii 8-go batalionu, wyznaczo­ny obecnie oficerem łącznikowym ze sztabem Domanowa, zapewnił już kilkakrotnie, że o żadnym wydaniu mowy być nie może, natomiast nie nadeszły jeszcze dokładnie spre­cyzowane rozkazy dotyczące dalszego losu „kozackiej dywizji".
Tak minęły pierwsze dni pobytu nad Drawą w zgodnym współżyciu Kozackiego Stanu z 8-ym Argyll and Sutherland batalionem szkockim, który sprawował okupacyjną władzę wojskową, wśród rosnącego z dniem każdym opty­mizmu i omawianiu przeróżnych możliwości:
„Czy wojna z Sowietami •wybuchnie zaraz, czy też nie jest jeszcze rzeczą zupełnie pewną? — Czy trzeba będzie na tę wojnę, pomiędzy mocarstwami zachodnimi i bolsze­wikami, długo czekać? — Czy "wypadnie w międzyczasie przejść w stan cywilny, czy też jako jednolita jednostka wojskowa?" W szkole junkierskiej powodzenie miała zwłaszcza pogłoska o wysłaniu do kolonii brytyjskich. Mło­dym, jak to młodym, marzyły się przygody w zamorskich, egzotycznych krajach.
Tymczasem liczne duchowieństwo prawosławne, prze­bywające w Kozackim Stanie, zajęło się poważnie stroną duszpasterską. Pobudowano polowe cerkiewki, odmodlono i odśpiewano należycie święta Wielkiej Nocy. Z dniem 15 maja zaprowiantowaniem zajął się brytyjski Czerwony Krzyż, głównie ze składów wojskowych pozostawionych w Lienz przez Niemców. Racje wydawane były według codziennego spisu stanu ludności, gdyż ciągle nadciągali nowi rozbitkowie i cyfra się zmieniała. Początkowy stan według spisów angielskich wynosił: 15.000 mężczyzn, 4.000 kobiet, 2.500 dzieci, 5.000 koni i 12 wielbłądów. Kozacy i ich rodziny otrzymywali: mąkę, galety, cukier, masło, szmalec, konserwy mięsne i rybne.
Pewnego popołudnia lotem błyskawicy obiegła następu­jąca wieść: Do 4-go pułku tersko-stawropolskiego przybył dowódca brygady gen. Tichockij, po rozmowie odbytej w sztabie angielskim. Oficer z 7-ej sotni zapytał o no­winy?
— Dobre — miał odpowiedzieć Tichockij. — Anglicy polecili, aby Kozacy podjęli na nowo normalne ćwiczenia wojskowe, gdyż niezadługo już może... przydadzą się... — i zmrużył znacząco oko.
O generale Krasnowie powiadano, że w ustroniu swej willi zabrał się do pisania wielkiego dzieła, które ma uko­ronować jego dotychczasowy dorobek literacki. W rzeczy­wistości Krasnow nosił się z taką myślą, na razie jednak zabrał się do napisania obszernego listu do marszałka Alexandra, i list taki w pierwszych dniach pobytu nad Drawą wysłał.
Być może uczynił to tylko z obowiązku, do którego się poczuwał wobec swoich Kozaków. Być też jednak może, iż zapewnienia wypowiadane wielokrotnie przez Anglików, że w żadnym wypadku do wydania w ręce Sowietów nie dojdzie, zachwiały i w nim poprzednio zgromadzony pesy­mizm. Ostatecznie czyż nie on, kiedyś szef „Wolnego Donu", przyjmował w Nowoczerkasku (nie w tym, prze­mianowanym z włoskiej wsi Olesso, ale w autentycznej, kozackiej stolicy!) misję brytyjską z generałem Poolem na czele? Czyż w dniu 7 grudnia 1918 roku nie zapewniał na bankiecie kapitan Bond, że: „Państwa Sprzymierzone pomogą wszelkimi siłami w bohaterskiej walce z bolszewi­kami"? A 26 grudnia tegoż 1918 roku, czyż nie mówił generał Pool, że: „Mam nadzieję, że przy naszej pomocy zdołacie ostatecznie wykorzenić bolszewizm?..." Dawne to czasy. Bardzo dawne, to prawda... I później szefem misji został komandor Briggs, który... Tak, czasy się zmieniała i dziś zmieniły się jeszcze bardziej i gruntowniej. Ale też z drugiej strony, wówczas bolszewizm zagrażał jednej tylko Rosji, a dziś...
Krasnow ocknął się z zamyślenia, potarł ręką czoło i za­kończył swój list utrzymany w stylu być może nieco staro­świeckim, prosząc Jego Ekscelencję, aby zechciał wejrzeć w sytuację polityczną, w jakiej znalazły się pułki i uchodź­cy kozaccy, i ułatwił im egzystencję godną człowieka w wolnym świecie.
Na list ten nie nadeszła żadna odpowiedź. Natomiast ze strony dowództwa 8-go batalionu szkoc­kiego i brytyjskiej komendy miasta Lienz, mnożyły się objawy życzliwości. Optymizm wśród Kozaków wzrastał. Zachowanie Anglików komentowano jako logiczny wynik wytworzonej w Europie sytuacji politycznej. Przy powi­taniach zacierano ręce i dzielono się dobrymi nowinami:
— Już niedługo!...
— I ja tak myślę.
— Nie skończą jeszcze rozbrajać Niemców, jak dadzą bolszewikom w ogon i grzywę! O, oni są mądrzy. Teraz to już nie pójdzie tak jak przy Hitlerze...
— Kto wie, może i tych samych Niemców nie będą roz­brajać... do końca.
— Wszystko być może. Dałby Bóg, aby najprędzej. Pod wpływem ogólnego nastroju i Mitia zrewidował swe dotychczasowe zapatrywania. Wypoczął i po raz pierwszy może czuł się jakoś zabezpieczony w życiu. Spokojny. Po raz pierwszy zaczął się interesować dniem jutrzejszym. Codziennie wpadał do baraków w Peggetz a ojciec ocze­kiwał go z utęsknieniem, gdyż zawsze przynosił jakieś nowe, krzepiące wiadomości. Nawet Ula, która przeważ­nie zachowywała ponure milczenie, wszelako przestała są­czyć przez zęby złośliwe uwagi i przykre horoskopy.
W tym pierwszym okresie pobytu nad Drawą tylko jeden przykry wypadek zamącił pogodne dni. Oto huknął raptem pojedynczy strzał! Wiadomość o tym samobójstwie rozeszła się lotem błyskawicy. Kozacy zgromadzili się wokół zwłok pułkownika Pawła Siergiejewicza Gałuszkina, rodem ze stanicy Umańskiej. Palnął do siebie z karabinu, wkładając lufę w usta. Czaszka została brzydko zniekształ­cona. Na zewnątrz wyłaził mózg, obficie polany krwią.
Mitia stojąc w gromadzie gapiów, zauważył opodal podesauła Gołowińskiego, adiutanta 1-szo konnego pułku, który patrzył na trupa z wyrazem kamiennego zamyślenia na twarzy. Podszedł do niego i zapytał:
— Co mu się stało? Chory był chyba, czy co? Gołowiński oderwał wzrok od trupa i spojrzał na Mitię dziwnie przymglonymi oczyma.
— Kto wie. Może zdrowszy od nas wszystkich. — Za czym odwrócił się i odszedł uderzając prętem po cholewie huta.
Mitia popatrzył za nim zdziwiony i wzruszył ramio­nami. Nie zrozumiał.
*

W Peggetz, wśród licznych uchodźców znalazł się domorosły rzeźbiarz, który przystąpił do lepienia modelu przyszłego pomnika „Kozacko-brytyjskiej przyjaźni". Pod­śmiewano się trochę z tej manii wielkości, ale raczej przy­jaźnie poklepywano artystę po ramieniu.
Dnia 20 maja major Davis obwieścił, że na dzień na­stępny zaprasza do lokalu byłego niemieckiego „Arbeitsamtu" wszystkich ludzi pióra, jacy by się znaleźli wśród Kozaków, a to celem omówienia sprawy wydawania gazety. Przyszło dwanaście osób. Davis kazał odczytać tłumaczowi deklarację programową zamierzonego czasopisma, które miałoby posłużyć ku większemu, wzajemnemu zbliżeniu i zapoznaniu: Brytyjczyków i Kozaków. Środki materialne na tego rodzaju wydawnictwo są, oświadczył, zapewnione, jak również pensje i honoraria dla współpracowników. Naturalnie wszyscy zgromadzeni wyrazili swą zgodę.
— Proszę mi teraz wręczyć spis dziennikarzy, ich pocho­dzenie i dokładnie wyszczególnić gdzie zamieszkują? Na przykład numery baraków itd.
Obecny na zebraniu redaktor Eugeniusz Tarusskij przy­siadł przy bocznym stole i spisywał nazwiska. Ten i ów podpowiadał i uzupełniał dane, aby sprawę załatwić jak najszybciej i składniej. Po czym Tarusskij wręczył listę.
Thank you very much — powiedział major Davis odbierając z jego rąk dokładny spis.
Również z inicjatywy majora Davisa zabrano się do organizacji chóru kozackiego i orkiestry. I na to miały się znaleźć odpowiednie kredyty. Major prosił tylko o wyszu­kanie i wskazanie mu odpowiedniego lokalu w Lienz, na­dającego się na salę koncertową. Sala taka została wyty­powana i Davis obiecał przystąpić natychmiast do jej remontu. Nie zapomniał również i o sprawach bardziej praktycznych: Kozacy biwakujący na przestrzeni wielu kilometrów pod otwartym niebem, w namiotach i szała­sach, przygotowywali dotychczas swój posiłek sposobem prymitywnym, przy ognisku. Major Davis zapowiedział budowę specjalnych płytek ceglanych, jedną na pięć ro­dzin, i kazał zwozić materiał. Zajął się też urządzeniem odpowiednich dla kultury zachodniej ustępów, z wygod­nymi sedesami. Deski na ten cel znalazły się obficie w oko­licznych tartakach. Zwieziono i złożono je w pobliżu bara­ków w Peggetz.
W tym czasie ściągnęło nad Drawę jeszcze sporo ucie­kinierów uchodzących od bolszewików. W tej liczbie 5-ty zapasowy pułk kozacki, który przybył dnia 23 maja.
A dnia 24 maja zdarzył się taki wypadek: grupa uzbro­jonych żołnierzy brytyjskich podeszła do wolno pasących się koni i zaczęła sobie wybierać dowolnie poszczególne okazy. Zakaz wdawania się w spory, a tym bardziej bójki z żołnierzami angielskimi był surowo przestrzegany przez dowództwo Kozackiego Stanu, zresztą ze względów aż nadto zrozumiałych. Właściciele koni nie reagowali zatem na miejscu, a pobiegli ze skargą do swego sztabu. Ataman Domanow wysłał natychmiast oficera do sztabu brytyjskie­go. Rozmawiał on tam z kimś bardzo energicznym, być nawet może, iż był to major Leask, znany ze swej lako­niczności, gdyż wrócił niebawem i przyniósł następującą odpowiedź:
,,Kozacy są jeńcami Jego Królewskiej Mości. A ich ko­nie są własnością Jego Królewskiej Mości".
Tenor tego oświadczenia stał w jaskrawej sprzeczności z dotychczasową praktyką i tenorem zapewnień majora Davisa. Nic też dziwnego, że zaniepokoił atamana Domanowa. Udał się tedy do generała Krasnowa z prośbą, aby mimo braku odpowiedzi na pierwszy list, zechciał wysłać drugi do Sir Harolda Alexandra i prosić go o możliwie szybką decyzję i rozstrzygnięcie losów dziesiątków ty­sięcy Kozaków i ich rodzin.
— Niech pan napisze. Piotrze Mikołajewiczu, że Kozacy są wdzięczni z całego serca za dotychczasową pomoc i opiekę ze strony władz brytyjskich. Że wszelako przecią­gająca się niepewność co do dalszych ich losów, sprzyja stanowi chronicznego zdenerwowania, a także nieprzychyl­nym pogłoskom, jakie mogą się zrodzić i znaleźć rozpo­wszechnienie. Bądź co bądź minęło już prawie trzy tygod­nie, odkąd sprawa znajduje się wciąż w stadium zawie­szenia...
List w tym sensie został wysłany i — nie doczekał się żadnej odpowiedzi.
Tymczasem w dwa dni później, 26 maja, przed lokal prywatnego, polowego banku kozackiego zajechała cięża­rówka w asyście kilkunastu uzbrojonych żołnierzy 8-go batalionu, którzy zażądali kluczy i wydania całej zawar­tości kasy. Kierownik banku zaprotestował. Tłumaczył, że bank zawiera wyłącznie oszczędności Kozaków i ich rodzin i że wkłady te stanowią prywatną ich własność. Ale sier­żant nie wdawał się w te rozrachunki, zasłaniając się otrzymanym rozkazem. Kazał żołnierzom zwalić na cięża­rówkę kasę i odjechał. Kasa zawierała około 6 milionów lirów włoskich i takąż mniej więcej ilość marek niemiec­kich. A więc sumę nie przedstawiającą, większej wartości dla skarbu Jego Królewskiej Mości, a tym mniejszą ze względu na znaczne zdewaluowanie tych walut.
Od tego dnia wypadki potoczyły się szybko. Zanim wieść o konfiskacie prywatnych pieniędzy rozeszła się wzdłuż obozowisk nad Drawą, przyćmiła ją inna, raczej radosna: Oto tegoż samego dnia przybył z Salzburga do Lienz, słynny z pierwszej wojny domowej, generał Andrzej Grigorjewicz Szkuro. Był on przez wielu, zwłaszcza Koza­ków kubańskich uważany za bohatera narodowego. Wje­chał, stojąc w malowniczej pozie w otwartym samocho­dzie, w kubance na głowie, we wciętej w pasie czerkiesce z kindżałem i z drogą, srebrem wykładaną szablą u boku.
— Niech żyje! Niech żyje baćko Szkuro! Tłum wiwatując odprowadził go zbitą ciżbą aż do sie­dziby sztabu w hotelu „Pod Złotą Rybką". Entuzjazm nie był może pozbawiony kompletnie względów bardziej real­nych: Wiadomo było bowiem powszechnie, że generał Szkuro, emigrant po pierwszej wojnie, który nigdy obywa­telem sowieckim nie był, a zatem wolny od wszelkich ewentualnych pretensji ze strony rządu sowieckiego, znany był Jednocześnie brytyjskim sferom wojskowym. Przed wielu laty, w okresie wojny domowej, oraz interwencji mo­carstw sojuszniczych w Rosji, Szkuro, który odznaczył się w walkach z bolszewikami, otrzymał, wręczony mu za pośrednictwem ówczesnej misji brytyjskiej, order od króla Jerzego V. Niektórzy twierdzili, iż był to jakowyś ,,św. Michała", inni, że zgoła „Order Podwiązki"... Zresztą nie ważne, rozprawiano, jaki. Ważny jest sam fakt, a ten fakt związany z obecnym przyjazdem daje dużo do my­ślenia...
— Tak jest — przytwierdzali inni. — Szkuro może dużo przyczynić się do szybszego rozwiązania sprawy.
— Oho, on już potrafi z nimi gadać. Jego cenią.
— W sam raz przyjechał!
Tak to sobie gadano i komentowano w szeregach pospo­litych Kozaków. A stała się rzecz najmniej oczekiwana.
Wieczorem ataman Domanow podejmował generała Szkuro małym bankietem. Wznoszono toasty i pito do późna. Podobno goście rozeszli się o trzeciej w nocy i po­dobno generał Szkuro zastukał potem do pokoju generała Sołomachina, który z reguły w żadnych bankietach ani popijawach tego rodzaju nie brał udziału. Sołomachin już spał. Szkuro go zbudził. Dokładny przebieg rozmowy nie jest znany, ale ponoć Szkuro, przysiadłszy na krawędź łóżka na coś się skarżył, czy obwiniał Domanowa, czy na­wet płakał starczymi, gorzkimi łzami. A o godzinie 6-ej rano podjechał samochód wojskowy brytyjski i generał Szkuro został aresztowany.
Wiało jeszcze chłodem niedospanej, podgórskiej nocy, gdy wśród wiernych kubańców zaczęły krążyć najbardziej fantastyczne pogłoski:
— Domanow jego wydał!
— Sprzedał go Anglikom!
— Dlaczego nie uciekał?!
— A jakże mógł uciec, kiedy Dońcy Domanowa obsta­wili wskroś całą ,,Złotą Rybkę"!
— Gadanie, bracia! O jakim sprzedaniu może być mowa! Po prostu wywieźli do innego obozu. Przecież my jeńcy jesteśmy.
— Nieprawda! Żadnych drutów nie ma. Żadnej straży.
Chcesz możesz iść w góry gdzie oczy poniosą. To jacyż my jeńcy?! Jego aresztowali specjalnie.
— Może nie aresztowali, a powieźli na jakąś ważną naradę z angielskim generałem. Teraz siedzi, kawę popija­jąc i z cygara ciągnąc. A wy zaraz: „aresztowali"!...
Domysłów było dużo. Żaden nie znalazł potwierdzenia. Działo się to jednak rankiem 27-go maja, a dzień ten miał przynieść jeszcze inne niespodzianki. Około godziny 8-ej rano powiadomiono wszystkie pułki, tabory i baraki cy­wilne, że z dniem dzisiejszym wydawana będzie zwięk­szona racja żywnościowa, zrównana z racją żołnierzy bry­tyjskich. Pod wpływem tej, może bardziej znamiennej niż nawet pomyślnej wiadomości, od razu prysnęły wszelkie podejrzenia. Zrównanie racji żywnościowych, skomento­wano w ogóle jako: ,,zrównanie"...
— Hurraaa!
Wozy ładowane żywnością już podążały do punktów rozdzielczych. Ażeby radością obdzielić sprawiedliwie wszystkich, i także by dzieci mogły w niej wziąć właściwy sobie udział, rozdano im z brytyjskich zapasów: poma­rańcze i czekoladę.
— No, choć to jedno przynajmniej — mruknęła Ula — że jeść dają dobrze.
Była godzina 10-ta rano, gdy do baraku wpadł Mitia. Czapka na bakier, wystawały z spod niej niesforne włosy. Potrącił czyjeś dzieci umazane czekoladą. Dziewczynce, która trzymała pozostały kawałek w dwóch rączkach przy twarzy, omal on nie wypadł. Spojrzały na niego z przera­żeniem.
— Papa! — krzyknął wpadając za próg przepierzenia, w którym mieścił się pokój Kolcowa. — Oficerom broń odbiera ją!
Ula przystanęła po środku z garnuszkiem mleka w ręku. Ojciec spojrzał z łóżka, z którego nie wstawał od kilku dni. W jego szklistych nieco oczach zamigotał wyraz nie­pokoju.
— Jak to... odbierają. Dlaczego?
Wbiegła Woskobojnikowa słysząc podniesiony głos i zatrzymała się w progu, ze złożonymi przy piersiach dłoń­mi, jakby się chciała zasłonić od ciosu. Za nią wyglądała jej 14-Ietnia siostra z nieobraną jeszcze pomarańczą w ręku.
— Do sztabu Domanowa przyszedł rozkaz od Angli­ków: oficerowie mają natychmiast zdać pistolety i szable. A nasza żandarmeria wszystkie karabiny I
— A jak raz czekoladę dzieciom wydali... — wtrąciła niezupełnie do rzeczy Woskobojnikowa.
— Zła wiadomość — zawyrokował stary.
 Nastała chwila milczenia. Mitia rzucił czapkę z głowy na parapet okna i siadł na jedynym krześle, opuszczając ręce między kolana.
— A zdawało się wszystko jak najlepiej.
— Tyś dlatego przyszedł dziś tak wcześnie? — zapytał po chwili milczenia ojciec.
— Nieee... Dowiedziałem się po drodze. Ja chciałem właściwie zastać, żeby nie wyszła z kancelarii, Olgę Dmitrjewną, w sprawie kursów języka angielskiego.
Chcesz się uczyć?
Mitia miał lat 38. Życie, które przeszedł czyniło go o wiele starszym z wyglądu. Był dojrzałym mężczyzną i ani w rysach twarzy, ani w jego ruchach nie dostrzegłby człowiek postronny żadnego śladu, który się czasem zataja i trwa do późna, z okresu dzieciństwa. Ale w odpowiedzi na ostatnie pytanie uczynił, siedząc na krześle, taki jakiś mimowolny bezradny ruch głową i ramion, z przymieszką pewnego zawstydzenia, że pamiętliwe oko ojcowskie do­strzegło w nim raptem obraz innego Miti, tego z pociągu idącego do Kijowa, przed wielu, wielu laty... Było mu przyjemnie i zarazem bezgranicznie żal swego syna. Jak wtedy odczuł całą jego słabość wobec otaczających, prze­możnych mocy losu. Wówczas mógł na nie jeszcze wpły­wać jako ojciec, dziś, sam bezradny, stary i chory, chciał­by go tylko czymś pocieszyć, ale nie znajdował słów.
— Ona jest jeszcze. Nie wyszła; widziałam — wtrą­ciła Woskobojnikowa. Bo główna tłumaczka w kancelarii baraku nr 6 przy majorze Davisie, Olga Dmitrjewna, cho­dziła codziennie do szkoły junkierskiej wykładać angielski. Obecnie znalazło się dużo chętnych pomiędzy Kozakami, którzy by chcieli uczyć się tego języka, zainicjować jakieś zbiorowe kursy. I o tym właśnie mówił Mitia.
Ale nie ruszył się z krzesła. Nagle Ula odezwała się tonem niespodziewanie pojednawczym:
— To co z tego, że odbierają? Co to, i w czym to, zmienia? Cóż oni z tymi szablami swoimi mogliby zdziałać? Odbierają, znaczy taki przepis przyszedł. Ja tu nie widzę nic strasznego.
„Śmiesznie, Jak rzeczy i okoliczności się powtarzają" — pomyślał Mitia. ,,Zupełnie jak wtedy, pod Nowogródkiem, Ula zabiera głos, gdy w ważnej sprawie nastaje raptowne milczenie..." A jednak nie powtórzyło się dosłownie. Bo ojciec nie ofuknął tym razem córki, nie nawymyślał jej od ,,babskich rozumów". A przeciwnie odezwał się. raczej łagodnie:
— Tak, może to i nic złego... Może być, że Ula ma słuszność.
„Och, postarzał się" — pomyślał Mitia. Młoda lekarka podtrzymała pogląd tamtych:
— To racja. Przede wszystkim trzeba dowiedzieć się czegoś konkretnego.
Mitia pragnąłby z całego serca przyłączyć się do ich zdania. Ale jakoś odeszła mu ochota do rozmowy w spra­wie kursów języka, i nie poszedł do kancelarii.
Jakkolwiek rozkaz oddania broni przez oficerów nie zawierał, sam w sobie, nic niezwykłego, jego raptowność i brak uprzedzenia w tej sprawie, wywołał w pierwszej chwili zrozumiale zaniepokojenie. Wkrótce jednak, na za­pytanie Domanowa, otrzymano wprawdzie nieoficjalny, ale pocieszający komentarz ze sztabu brytyjskiego:
,,Odebranie broni ma wyłącznie charakter czasowy i po­rządkowy. Różnorodna i często przestarzała broń, jaką po­siadają, zastąpiona im zostanie przez bardziej nowoczesną i jednolitą".
Być może w innym dniu tłumaczenie tego rodzaju wy­dałoby się wielu trochę podejrzane. Albo zgoła: naiwne. Ale 27-go maja, gdy właśnie ,,zrównano" Kozaków z żoł­nierzami brytyjskimi w racjach żywnościowych, gdy po­wszechny optymizm doszedł bodaj do punktu kulminacyj­nego, wszyscy prawie uwierzyli w to, w co najbardziej wierzyć pragnęli. Znaleźli się nawet tacy, którzy wzmian­kę o ,,bardziej nowoczesnej broni" skomentowali jako bardzo znamienną i dużo obiecująca.

*

Dzień 28-go maja był dniem wyjątkowo pogodnym. Niebo już od samego rana rozciągnęło granatowy baldachim ponad góry i dolinę. Mgiełka przyrzeczna razem z pierwszym świtem poszła w krzaki, roztopiła się w ota­czającej zieloności. W górę pociągnęły tylko dymki kozac­kich obozowisk w śniadaniową porę. Na łąkach pasło się tysiące koni, bydło, dalej, za Nikolsdorfem chodziły po trawie wielbłądy Astrachańców. W kościółkach katolickich oddzwoniono na primarie. Całość pejzażu, obramowana koronką dumnych skał, kontrastowała wrażeniem zarówno dzikim, jak pokojowym, zarówno egzotycznym jak dziw­nie swojskim, swojskością powszedniego dnia ludzkiego.
Major Davis przybył również wyjątkowo wcześnie do kancelarii w barakach w Peggetz. Olga Dmitrjewna wrę­czyła mu zwykły raport dzienny. Davis wykazał wyraźną skłonność załatwienia przychylnie wszystkich spraw bieżą­cych, oraz okolicznościowych próśb. Następnie zwolnił tłu­maczkę, która jak zazwyczaj o tej porze, udała się za rzekę do szkoły junkierskiej, aby wygłosić codzienny wykład języka angielskiego. Wykład ten jednak nie miał dobiec do końca...
O godzinie 11 -ej wezwano Olgę Dmitrjewnę w sposób nagły z powrotem do Peggetz. Gdy spiesznie powróciła do kancelarii, generał Biedaków z lekka pobladły na twarzy i widocznie zaaferowany, oświadczył:
— Przed chwilą przyszedł rozkaz ze sztabu Domanowa, aby wszyscy oficerowie, urzędnicy wojskowi i lekarze woj­skowi byli, co do jednego, gotowi na godzinę 1-szą po południu do wyjazdu na ważną konferencję z wyższym dowództwem angielskim.
— Gdzie?!
— Podobno w Villach, czy coś podobnego... Robią na gwałt spisy oficerów, gdyż od tego zależy ilość maszyn, które mają być podane. Gońcy rozesłani już zostali do wszystkich oddziałów. — Biedaków przełożył bez potrzeby jakieś przedmioty na biurku. Był bardzo zdenerwowany. — Olgo Dmitrjewno... — zaczął po chwili i urwał.
— Słucham pana.
— Jak pani myśli, czy to... Czy to ku czemuś lepszemu, taka konferencja, czy też gorszemu?...
Tłumaczka nic nie odpowiedziała. Widocznie usiłowała zebrać rozbiegane myśli. Trwało dłuższe milczenie. Z ze­wnątrz dochodziły głosy wesoło bawiących się dzieci. Bie­daków westchnął:
— Muszę już iść. Muszę się przecież stawić. Zostawiam tu wszystko na pani opiece. Niech mnie pani... niech mnie pani przeżegna.
Olga Dmitrjewna ruchem zdradzającym drżenie ręki uczyniła w powietrzu znale krzyża świętego. Od słońca. przez okno na podłogę, padał ciemny krzyż ram okiennych. Czuć było kurzem i wystygłym w popielniczce popiołem.
Większość oficerów przyjęła rozkaz wyjazdu na konfe­rencję jako wielką sensację dnia. W obozie i na kwaterach oficerskich zapanowało niecodzienne podniecenie. Glansowano do błysku buty, wdziewano najlepsze mundury, szlify, odznaki bojowe; kto je miał przyczepiał ordery jeszcze z cesarsko-rosyjskiej armii, przyszywał epolety i spieszył na miejsce zbiórki wyznaczonej na godzinę 1-szą po południu, aby się nie spóźnić. Każdy chciał się też czym prędzej dowiedzieć jakichś szczegółów. Na razie do­mysłom i komentarzom nie było końca. Według słów ma­jora Davisa, które podawano sobie z ust do ust, na kon­ferencji uczestniczyć mają wysocy generałowie brytyjscy i zapaść podobno ważne decyzje. Kto wie, przypuszczano, może od ręki rozdawane będą jakieś stanowiska? I dla­tego każdy chciał być obecny aby nie zostać pominiętym. Przybyli nawet dwaj duchowni. Przyszedł redaktor Tarusskij.
A pan czego?
— A czyż ja nie jestem oficerem?
W samo południe zajechał przed hotel „Pod Złota Rybką" przedstawiciel sztabu brytyjskiego, potwierdził raz jeszcze rozkaz przekazany uprzednio za pośrednictwem majora Davisa i spytał atamana Domanowa:
— Czy mogę być pewny, że moja prośba dosięgnie rów­nież w odpowiednim czasie generała Piotra Krasnowa?
— Tak jest. Posłałem umyślnego, aby go zawiadomić.
— Jestem panu bardzo wdzięczny.
Na placu przed hotelem, gdzie gromadzili się wyżsi oficerowie Kozackiego Stanu, generał Połiakow zagadnął pół­głosem generała Siemiona Krasnowa:
— Co pan o tym myśli?
— Wie pan, że nic wielkiego. Sądzę, że Anglicy zaproponują nam po prostu służbę pomocniczą w Austrii, albo Niemczech. A może w koloniach.
— A nie przypuszcza pan. że...
W tej chwili, gdzieś niezbyt daleko. gruchnął poje­dynczy strzał. Rozmawiający mimo woli odwrócili głowy, ale już w następnej chwili gwar głosów podjął na nowo ożywione dyskusje. Nikt się jeszcze nie domyślał, że to zastrzelił się z własnego pistoletu, którego nie oddał wbrew rozkazowi, podesauł Gołowiński... Nagle zrobiła się cisza. Do zebranych wyszedł ataman Domanow. Był trochę blady, ale spokojny. Równym głosem odczytał tekst roz­kazu, który otrzymał o wyjeździe na konferencję.
— Czy rzeczy brać ze sobą? — padło z tłumu nie­zręczne pytanie, boć przecie major Davis zapewnił, że konferencja potrwa tylko kilka godzin. Pytanie to jednak, jakkolwiek wydawało się nierzeczowe, a które padło tak nieoczekiwanie, popsuło nieco beztroski nastrój i wyzwo­liło utajone najwidoczniej gdzieś w głębi duszy wątpli­wości.
— Nie, nie trzeba rzeczy — odparł sucho Domanow. Ale sekundy milczenia przeciągały się. Nagle przerwał je głos generała-majora Tarasienki, który zapytał wprost:
— Co nas czeka?
— Sądzę, że nic zbyt dobrego — Domanow nie zmienił intonacji w głosie. — Zapewne druty.
Znowu nastało milczenie, a po nim pytanie pułkownika Gołubowa, dowódcy 1-szego pułku konnego:
— A co robić z oficerami, którzy nie zawierzą i zaczną uchodzić w góry?
— Pan jest dowódcą pułku — odparł Domanow. — Pan mnie zrozumiał.
Gołubow zawahał się, ale nic nie odpowiedział. Za­pewne nie zrozumiał. Zresztą wśród oficerów kozackich, którzy by nie chcieli zawierzyć słowu honoru oficerów brytyjskich, znalazłyby się w tej chwili bardzo nieliczne jednostki. Ale się znalazły:
Sotnik niedawno przybyłego pułku zapasowego posta­nowił nie jechać i zamierzał się ukryć. Wziął go jednak pod ramię wojskowy starszyna Żurawlow:
— Ech, i cudak, że z pana! Nie wiesz jaka tam konfe­rencja będzie ważna? Będą rozdawać stanowiska w angiel­skich koloniach... Leć się przebierać póki jeszcze czas.
I sotnik zmienił zdanie, pobiegł na kwaterę, aby włożyć lepszy mundur, a stamtąd pośpieszył na miejsce zbiórki. W tej chwili podchodził oddział terski. Przodem kro­czył mały, drobny ataman okręgowy, Zimin, w eleganckiej czerkiesce. Za nim, jak na paradzie, również wszyscy w czerkieskach, maszerowali w nogę oficerowie.
Po starca, generała Piotra Krasnowa, wysłano specjalną maszynę. Siadając do niej powiedział do żony:
— Nie trzeba się smucić.
W Oberdrauburg wywołano sędziwego generała Sułtan-Kelecz-Gireja. Wyszedł do Anglików w czarnej czerkiesce z białym pod nią beszmetem, cienki w talii, z epoletami cesarskimi na ramionach. Przyjął do wiadomości rozkaz wyjazdu na konferencję i ani jeden muskuł suchej twarzy nie zdradził jego myśli.
Do szkoły junkierskiej skierowano oddzielne maszyny dla zabrania tamtejszych oficerów w liczbie 21. W tym mo­mencie zaszedł nieoczekiwany wypadek: Gdy wszyscy już byli gotowi, któryś zbladł raptownie, cofnął się i popro­sił o kilka minut czasu. Koledzy wiedzieli, że ma nerwy nie w porządku i poza tym, że z dwóch posiadanych pisto­letów oddał tylko jeden. Kogoś tknęło przeczucie, że za­pewne chce się zastrzelić i porwał go za ramię. Inni ob­stąpili kołem. W tej chwili porucznik angielski, widząc zamieszanie i domyślając się może, acz niejasno, jego przyczyn, podszedł z uśmiechem:
— Zapewniam pana słowem honoru brytyjskiego oficera, że jedzie pan tylko na konferencję.
Były to słowa w dostatecznej mierze przekonywujące. Tym większe zatem zdziwienie wywołało zachowanie .się dowódcy szkoły. Mianowicie na zalecenie, ażeby pozo­stawił jednego oficera jako dyżurnego, zwrócił się do star­szego już wiekiem pułkownika ze słowami:
— Pan zostanie. Pan ma małe dzieci.
Ktoś, słysząc te dziwne słowa wzruszył ramionami:
— Co on przez to chciał powiedzieć?
— Właśnie; co mają dzieci wspólnego z konferencją?...
   Tymczasem na głównym placu zbiórki w Lienz padł wreszcie rozkaz:
— Do maszyn, panowie oficerowie! Większość wsiadała z ochotą. Padały żarty. Duchowny, ojciec Aleksander, mówił:
— A ja wziąłem szczotkę do butów. Panowie przyje­dziecie na konferencję w zakurzonych, a ja jeden będę miał czyste. Ot, jak to sobie obmyśliłem.
Przy wsiadaniu do trzeciej ciężarówki, jeszcze raz za­pytano :
— Czy jednak szyneli nie trzeba było wziąć?
— Nie. Skąd! Gorąco dziś. Zaraz przecie •wracamy. Ataman Domanow i generał Piotr Krasnow wsiedli do specjalnie im podanego, osobowego auta. Podszedł do nich oficer angielski i przykładając rękę do czapki zapytał grzecznie:
— Panowie pozwolą, że siądę razem?
— Ależ naturalnie. Prosimy.
Już zaciągano brezenty na pozostałych ciężarówkach. Już zapuszczano motory. Na placu pozostały tylko rodziny, które odprowadzały mężów. Już tu i ówdzie powiewał ktoś chusteczką. Raptem dał się słyszeć rozdzierający krzyk małej dziewczynki. Wyrwała się z rąk matki i biegnąc, potykając się z wyciągniętymi rączkami do maszyny, wo­łała:
— Papo!... Papo!...
Sekunda, a ogólny nastrój groziłby przeistoczeniem w coś, co się nie dało przewidzieć. Kobiety zaczęły nagle płakać. Żony obstąpiły Olgę Dmitrjewną:
— Niech pani przetłumaczył Niech pani, na miłość Boga, raz jeszcze zapyta oficerów angielskich, czy nasi mężowie wrócą i kiedy?
— Proszę uspokoić żony — odparł oficer brytyjski. — Nie ma żadnych obaw. — Rozstawił palce i zaczął wyli­czać: — W ciągu dwóch godzin będą na miejscu. Kon­ferencja potrwa godzinę, półtora. No, droga powrotna zaj­mie... O godzinie 3-ej, 6-ej, powiedzmy kwadrans po szóstej będą z powrotem. Daję na to moje oficerskie słowo honoru.
Wydłużona kolumna ciężarówek już ruszała główną szosą, wzdłuż dolnego brzegu Drawy, na Villach.

*

Długo jeszcze rozprawiały zgromadzone żony na temat charakteru i możliwych wyników tej ważnej konferencji, na którą trzeba było zwołać aż wszystkich oficerów. Przyszła godzina 5-ta po południu. Nikt nie wracał. Przyszła i minęła 6-ta. Siódma wieczór... wpół do ósmej. Nikogo. Nikt z konferencji nie wracał. Dławiące uczucie strachu nie pozwalało już dłużej na spokojne rozmowy. Strach, strach! Najgorszy ze stanów ludzkiej psychiki! Kto-to i gdzie-to obiecywał ludziom wolność od strachu po wygranej wojnie?... Ale nikt nie miał ochoty do roz­praw na tematy polityczne. Matka przykrywała córeczkę kocem w baraku i szeptała jej na dobranoc:
— Papa wróci, wróci na pewno, papa.
Zwolna zaczęli się też gromadzić Kozacy. Schodzili się, tworzyli grupy, rozchodzili. Stali. Czekali. Rozmowy to­czyły się dlaczegoś półgłosem. Jeden drugiego pytał o zda­nie, żaden jednak nie potrafił go skonkretyzować. Częściej przerywali sobie, aby milcząc nadsłuchiwać turkotu moto­rów powracających maszyn. Ale cisza panowała od strony dolnej Drawy, w ten majowy wieczór.
Słońce, które o tej porze dawno już zwykło zachodzić za kompleks Villgratner-Berge rozdzielających Iselę od Drawy, kładło w dolinę zarysy czarnych cieni.
Raptem, o godzinie 8-ej wieczorem, spiesznie zawe­zwano tłumaczkę do kancelarii majora Davisa.


Rozdział V
WIECZNE PIÓRO CHORĄŻEGO JACENKI

W czasie, gdy wypadki te zachodziły we Włoszech i Wschodnim Tyrolu, XV Kawaleryjski Korpus Kozacki wycofywał się z Bałkanów. W pierwszych dniach maja 1943 roku znalazł się na północ od miasta Celje. na pra­wym brzegu Drawy. Tak się już bowiem złożyło, że rzeka tej nazwy wiązała się wciąż na nowo z losem kozackim, jak niegdyś rodzinny Don, zwany ,,prawosławnym" lub ,,cichym". Ale Drawa była burzliwa i szumiąca: trudno ją ,,cichą" było nazwać. Siły Korpusu wynosiły ponad 23 tysięcy, a dokładnie obliczyć się nie dały ze względu na straty w bitwach z jednej strony, z drugiej zaś na stały dopływ nowych oddziałów. Tak na przykład 29 marca przybył 360-ty pułk kozacki z Francji, włączony został pułk kałmucki i inne pomniejsze formacje.
Dowódca korpusu, generał von Pannwitz, mimo swego wrodzonego optymizmu utracił już dawno resztkę wiary w powtarzaną do znudzenia propagandę o ,,tajemniczej broni Hitlera". Utracił też wszelką nadzieję w możliwość uniknięcia przez Niemcy zupełnej klęski. Wokół rozpo­ścierał się obraz pogromu, rozkładu i chaosu. Cofały się z Grecji resztki korpusów XXII i LXVIII stanowiące ongiś trzon tak zwanej Grupy Wojskowej „E" generała Lohra. Cofały się niedobitki XXI korpusu górskiego generała von Leyser, który wchodząc kiedyś w skład Grupy „F" feld­marszałka von Weichsa, po jej rozwiązaniu utknął w Al­banii i przebił się do Sarajewa, gdzie jeszcze w marcu 1943 stawiał opór armiom Tity. Bo to już teraz nie były „bandy", a raczej świetnie wyekwipowane, regularne wol­ska. Pod ich naciskiem wywieranym wspólnie z armią buł­garską, oraz napierającymi od strony Węgier: ,.11-gim Ukraińskim Frontem" pod wodzą generała Malinowskiego, i od strony Rumunii: „III-cim Ukraińskim Frontem" gene­rała Tołbuchina, syna Burjatki i Rosjanina, cofał się łącz­nie z Niemcami różnobarwny tłum formacji wojskowych: Rosyjski Korpus złożony ze starych emigrantów, teraz pod wodzą generała Rogożina; Niemiecko-Kroacki Legion; Kroaccy „Domobrani" i Ustaszi; oddziały Ukraińskiej Armii Narodowej, pod wodzą generała Pawła Szandruka, ze Styrii; 1-szy Gruziński Batalion; 842 i 843 bataliony Północno-Kaukaskie; serbscy Czetnicy Loticza i wierni kró­lowi, generała Michajłowicza; wraz z olbrzymim taborem kobiet, starców, dzieci i rannych. Wszystko to zapraszało i bez tego złe drogi, tarasowało przełęcze górskie, stano­wiło obiekt nieustannych krwawych rozpraw, lokalnych bitew, swarów, represji i kontrrepresji, strasznych mordów, które na Bałkanach przybrały charakter okrutniejszy niż na innych zewnętrznych i wewnętrznych frontach drugiej wielkiej wojny światowej.
W powodzi tego chaosu XV Korpus Kozacki cofał się w porządku względnie wzorowym. Niektórzy przypisywali ten fakt osobistym zdolnościom wojskowym generała von Pannwitza i jego, nie dającej się zaprzeczyć, dużej popu­larności wśród Kozaków. Inni znowuż skłonni byli przypi­sywać ten objaw naturalnemu odruchowi zespolenia, któ­remu ulegali Kozacy w morzu otaczających ich, obcych żywiołów. Żołnierz niemiecki ciągnął bądź co bądź w kie­runku własnego domu; bałkański miał te domy rozrzucone wokół siebie, choć splamione bryzgami bratobójczej krwi. Oddziaływać więc mogły w tych wypadkach prywatne, od­środkowe tendencje rozpraszające. Natomiast kozackie kurenie leżały het. w odległości i sferach nieosiągalnych. Ich domem pozostawał na razie wyłącznie — Korpus.
Generał von Pannwitz, czy to pod wpływem nastroju, pokrewnego psychicznym tendencjom neofity, który się zżywa z obcym środowiskiem, czy też z kawaleryjskiej tra­dycji, czy też ze szczerej miłości do ,,własnego" korpusu — ale stał się jego „patriotą" i gorącym rzecznikiem. Nie tylko więc nie myślał o jego opuszczeniu i ratowaniu włas­nej osoby w perspektywie nieuchronnej i bliskiej już klęski ostatecznej, ale dał się całkowicie wciągnąć w jego sprawy i jego losy. Istnieją pewne dane, które pozwalają przypusz­czać, iż w pewnym okresie nosił się nawet z równie romantycznym, co naiwnym planem zjednoczenia, jeszcze w ostatniej chwili, wszystkich wschodnich, antybolszewickich formacji do wspólnej akcji zbrojnej. On to bodaj sam namówił generała Kononowa, aby udał się do Własowa dla nawiązania z nim łączności, nie tylko wojskowej, ale i politycznej. Wypadki jednak potoczyły się szybko. Było już nie pięć minut, a dużo, dużo więcej po dwunastej! Trzeba było pomyśleć o planach bardziej realnych.
W końcu kwietnia von Pannwitz deleguje kilku, kolej­nych parlamentariuszy do Anglików, a w tej liczbie księcia Schwarzenberga. Instrukcje brzmią jednak po dawnemu naiwnie:
,,Walka ze światem bolszewickim nie jest skończona, a dopiero właściwie teraz się zacznie. Kozacy okażą się w niej niezbędni. Nawet, gdyby okres przejściowy mieli przeczekać w koloniach Afryki, czy Australii. Leży więc w interesie Wielkiej Brytanii, aby przyjąć ich jako jedno­litą formację, bądź udzielić prawa azylu".
Żadnej odpowiedzi na te propozycje Pannwitz nigdy nie otrzymał, a utracił tylko jedynego „Fieseler Storch'a", ja­kiego posiadał w rozporządzeniu swego sztabu, a który ofiarował na ostatnią próbę nawiązania kontaktu z Angli­kami.
Dnia 8 maja Kozacy przebijają się do słoweńskiego Gradecu. Tegoż wieczoru następuje oryginalny, a charak­terystyczny dla warunków wojny na tamtym terenie wypa­dek: za pośrednictwem nieuszkodzonej linii telefonicznej włączył się oficer 8-ej armii wojsk Tito i zawiadomił o ogło­szonej kapitulacji na wszystkich frontach i jednoczesnym zakazie ruchów dla oddziałów strony kapitulującej: Mają stać w miejscu i złożyć broń. O godzinie 23-ej nadchodzi potwierdzenie tej wiadomości ze strony dowództwa nie­mieckiego. W odpowiedzi generał Pannwitz wydaje rozkaz:
— Wszystkie dywizje korpusu! Na koń!
Jest północ. Kolumny 1-szej dywizji ruszają w ciemności na zachód. Słabe oddziały titowskie próbują je zatrzymać. zostają jednak zniesione. 2-ga dywizja przebija się w kie­runku bardziej północno-zachodnim. Natrafia na silniejszego nieprzyjaciela, wikła się w walki i ponosi znaczne straty.
Dnia 9 maja, o godzinie 10-ej rano czołowe ubezpiecze­nia 1-szej dywizji natykają się na pierwsze placówki 11-ej brytyjskiej dywizji pancernej. Westchnienie ulgi przecho­dzi przez szeregi Kozaków. Pannwitz udaje się natych­miast do sztabu angielskiego. Przyjmuje go tam generał Acher, dowódca brytyjskiej dywizji. Jest lodowato-uprzejmy, odmawia wszelkiej dyskusji na tematy politycz­ne, ale zezwala Kozakom na przekroczenie linii brytyjskich. Pannwitz wraca dopiero następnego dnia i wydaje rozkaz marszu dalej na zachód.
I oto na zachód od miasta Klagenfurt w Karyntii, na szosie od wsi Griffen do odległego o 10 kilometrów Volkermarkt, odbywa się swoiste widowisko: Przed czołgami brytyjskimi i grupą oficerów, przemaszerowują pułki kozac­kie w pełnym uzbrojeniu, z oficerami na czele, jak na paradzie. Pannwitz stoi obok Anglików i jest dumny z tej rewii, która ma im uplastycznić jakich to ludzi będą mieli po swojej stronie w spodziewanej rozgrywce z bolszewi­kami. Szef brytyjskiej artylerii dywizyjnej Col. Hills patrzy na maszerujących jeźdźców z wyrazem ironicznego smutku na twarzy, z domieszką pobłażania i być może szczerego współczucia.
2-ga dywizja przebija się górami w kierunku 1-szej. Tymczasem części 3-ej dywizji, łącznie z przydzielonym do niej 360 pułkiem kozackim, walczą jeszcze z napiera­jącymi na nie pancernymi oddziałami Bułgarów. Odrzu­cają je w kierunku północnym i odrywają się od nieprzy­jaciela. Ale już następnego dnia, 10 maja, zostają za­atakowane przez silne zgrupowania titowców. Kozacy tracą czterech zabitych i piętnaście wozów taboru. Od trzech dni nie ma już wojny, ale 3-cia dywizja odrzuca wszyst­kie żądania kapitulacji i przebija się na zachód. Dnia 11 maja osiąga Volkermarkt i dopiero 12-go o godzinie 10-ej rano składa broń w ręce Anglików.
Powściągliwe, lecz raczej życzliwe stanowisko władz wojskowych brytyjskich pozwala wnioskować, że XV Kor­pus Kozacki traktowany jest nie tyle jako zabrany do nie­woli, a po prostu internowany. Już bez broni, tym niemniej w pełnym składzie koni i taborów, otrzymuje wyznaczone sobie miejsce postoju w trójkącie: Klagenfurt-St. Veit-Feldkirchen. 2-ga dywizja nieco na północ, na odcinku Neumarkt do Althofen, wzdłuż szosy prowadzącej do Judenburgu. Sztab korpusu staje w Althofen. Poszczególne pułki zmuszone są kilkakrotnie zmieniać kwatery ze wzglę­du na wypas koni. Kozacy zaopatrywani zostają w żyw­ność z byłych niemieckich składów wojskowych, przejętych obecnie przez władze brytyjskie.
*

W myśl zadawnionej tradycji Kozacy sami sobie wy­bierają dowódców. Ich ataman polny, czy jak go nazywają: ,,marszowy", nie pochodzi z nominacji, a z wyboru. Tak chce tradycja, nie wszędzie i nie zawsze na przestrzeni dziejów respektowana. Naturalnie nie była też respekto­wana w warunkach w jakich powstał XV korpus. Generał von Pannwitz nie był żadnym atamanem, ani pochodził z wyboru, tylko zwyczajnym generałem z nominacji wyż­szego dowództwa niemieckiego. Kto i po co zwrócił na ten szczegół uwagę władz brytyjskich pozostanie być może na zawsze tajemnicą. Niemniej tajemniczy był cel, w jakim na dzień 24 maja, we wsi AIthofen, z inicjatywy tych władz, wyznaczono wybory atamana. Faktem jest jednak, że ogół Kozaków potraktował tę inicjatywę za dobry znak.
Zgromadzenie odbyło się na obszernym dziedzińcu. De­legaci wszystkich pułków ustawili się w czworobok w obec­ności pułkownika 34-ej dywizji brytyjskiej.
Kozacy jednogłośnie na swego atamana wybrali — ge­nerała Helmut von Pannwitza!
W obliczu i stopniu tej klęski wojennej, którą ponieśli Niemcy, wybór właśnie generała niemieckiego, świadczyć może istotnie o niezwykłej popularności, jaką cieszył się Pannwitz wśród szeregowych Kozaków. Krążyła niespraw­dzona pogłoska, że Anglicy licząc się z tą popularnością, umyślnie zainicjowali wybory, aby w ten definitywny spo­sób rozstrzygnąć przynależność osoby von Pannwitza, co do której mogła naturalnie zachodzić różnica w interpre­tacji, czy winien być traktowany jako oficer niemiecki, czy kozacki?... Ale były to tylko pogłoski.
Jeden z Kozaków głosujący za Pannwitzem sprecyzował w ten sposób swój prywatny pogląd:
— Niemcy i Anglicy, choć oni tam i wojują ze sobą, ale zawsze to ludzie, jak powiadają: zachodni. Już jemu tam łatwiej dogadać się będzie z nimi, Pannwitzowi, niż naszemu bratu, który ani języka zna, ani co. Niech broni naszych interesów.
W każdym razie przebieg ceremonii był zarówno zna­mienny, jak uroczysty. Pannwitz wystąpił z przemówieniem dziękując za wybór i zaufanie, a następnie oświadczył:
— Drodzy Kozacy! Jest między nami przedstawiciel armii brytyjskiej. Ponieważ nie umie on po rosyjsku, więc pozwólcie, że jego słowa oddane zostaną w tłumaczeniu. Brzmiały one jak następuje:
„Kozacy! Brytyjski rząd Jego Królewskiej Mości bierze was pod swą opiekę. Niech nikt nie wierzy pogłoskom, że was mają wydać Sowietom! Rząd brytyjski zamyśla prze­nieść was do Kanady, lub do Australii. Sprawa nie jest jeszcze rozstrzygnięta. Na razie was mało znamy. Dlatego proszę, abyście zachowali dyscyplinę i posłuszeństwo waszym dowódcom. Własnym swoim zachowaniem naj­skuteczniej obalić będziecie mogli oskarżenie, wysunięte przeciwko wam ze strony Związku Sowieckiego, że jes­teście nie armią, a ,,bandą". Przeprowadźcie dowód, że tak nie jest".
— Hura! Uraaa! Niech żyje Wielka Brytania! — roz­niosło się po małej, austriackiej mieścinie AIthofen. Na­stępnie wystąpił przedstawiciel Kozaków, który prosił o- przetłumaczenie prośby, jaką przedkłada w imieniu wszystkich pułków kozackich:
„Dziękujemy rządowi brytyjskiemu za opiekę i prosimy aby nas nie rozdzielano, lecz dokądkolwiek mamy być wy­słani, do Kanady czy Australii, to wszyscy razem. Prócz tego, żeby nam pozwolono zachować nasze zwyczaje i tra­dycje".
— Dobrze — odparł pułkownik. — Przekażę waszą prośbę memu rządowi i raz jeszcze proszę o zachowanie ścisłej dyscypliny, aby nie wypadło mi się za was czer­wienić.
Zgodne: „Uraaa!." było ponowną odpowiedzią na re­plikę oficera brytyjskiego.
Nie istnieją żadne dane, które by pozwalały twierdzić, że pułkownik wiedział już 24 maja, jakiego rodzaju umowa zawarta została w Wiedniu, dnia poprzedniego, 23 maja 1945 roku.
Po wyborze Pannwitz przeniósł się z Althofen do po­bliskiej miejscowości Mulln, gdzie wraz z najbliższym oto­czeniem sztabu stanął kwaterą w budynku szkolnym. Zaś przyboczni Kozacy rozmieścili się w domach sąsiednich.
...........................................................................................................
W dwa dni później, 26 maja, o godzinie 9-ej rano przed budynek szkolny w Mulln zajechały dwie lekkie i dwie ciężarowe maszyny angielskie. Z pierwszego samo­chodu wysiadł pułkownik, opierając się na lasce wszedł po stopniach do szkoły, i pozostawał tam około godziny. W międzyczasie wjechały do wsi tankietki angielskie.
Pannwitza i oficerów jego sztabu wsadzono do dwóch lekkich maszyn, a Kozaków do ciężarówek. Samochody otoczone zostały przez tankietki i żołnierzy na motocyklach uzbrojonych w pistolety automatyczne. Cała kolumna skie­rowała się drogą do Neumarkt. a stamtąd główną szosą w kierunku Judenburg na rzece Mur. Po tamtej stronie rzeki stały już posterunki sowieckie.

*

Zanim wieść o tym wypadku dotarła do szeroko roz­rzuconych, poszczególnych jednostek XV korpusu, nazajutrz to znaczy dnia 27 maja dowódca 1-szego dońskiego pułku major Ostrowski był jak najlepszej myśli. Anglicy pozo­stawili mu do dyspozycji jego własny samochód, którym podążał na inspekcję syberyjskiego i kałmuckiego pułków oddanych mu czasowo pod komendę. W rejonie Feldkirchen postanowił skręcić do miejscowości Sirnitz. gdzie kwaterował sztab 1-szej dywizji kozackiej 2 jej dowódcą pułkownikiem Wagnerem na czele. Chciał się dowiedzieć jakowychś nowin, których łaknął w tym okresie każdy. Może już nadeszły informacje co do dalszego losu XV kor­pusu?
— Długo wypadnie zaczekać? — spytał szofer.
— Nie, niedługo. Zaraz jedziemy dalej.
Ostrowski zameldował się u adiutanta, został natychmiast wpuszczony do pokoju i — stanął w progu jak wryty... Pułkownik Wagner, słynący w korpusie zarówno ze swej odwagi jak potężnej budowy, miał wygląd człowieka złamanego. Oczy głęboko podkrążone, skóra na twarzy jakby obwisła raptownie. Tak wyglądają ludzie po długim niespaniu lub wielonocnej hulance. Ostrowskiemu wydało się nawet, że duże, silne ręce pułkownika drżą z lekka. Będąc sam starym, bojowym oficerem domyślił się z miejsca, że musiało zajść coś złego, coś może bardzo złego. Tknięty tym przeczuciem skierował na Wagnera pytający wzrok. Pułkownik niemym ruchem wskazał mu krzesło. Dopiero gdy adiutant wyszedł z pokoju, zapytał:
— Pan co zamierza robić?
— Ja?...
— O niczym pan jeszcze nie wie?
— Mianowicie?
— Proszę pana, był u mnie generał Acher i zlecił aby pułki ruszyły do wyznaczonych nowych miejsc postoju w Weitensfeld, gdzie mają zdać konie konowodom i sami roztasować się w obozach. Dowiedziałem się, że są to obo­zy jenieckie, otoczone drutem kolczastym itd. Samo przez się nie ma w tym nic nienormalnego. Raczej przeciwnie. Wolałbym tysiąc razy, aby nas od początku potraktowali jako zwykłych jeńców według wszystkich praw i przepi­sów dla jeńców wojennych przewidzianych. Niż całą tę komedię...
— Komedię?!
— Zaraz. Bo jednocześnie dowiedziałem się, że cały kozacki korpus ma zostać wydany w ręce bolszewików. To znaczy na śmierć, lub los w każdym razie tragiczny.
Ostrowski zbladł.
— Czyżby ta wiadomość... Czyżby ta informacja — po­prawił się dlaczegoś — mogła być pewna?
— Niestety, najzupełniej. Uzyskał ją szef naszego wy­działu wywiadowczego major Tritsch ze źródeł nie ulega­jących wątpliwości. Radzę panu uchodzić do rosyjskiego korpusu Rogożina, który składa się z samych starych emi­grantów. Póki czas. Podobno starych emigrantów nie będą wydawać. O tym również wywiedział się major Tritsch.
— A pan, pułkowniku?
— Ja też nie będę czekał. Wszystko przygotowałem. Biorę jednego jucznego konia, swego luzaka i spróbuję przebijać się konno, górskimi tropami do Bawarii. Naj­ważniejsza rzecz jednak to powiadomić łudzi. Ze swej strony poinformowałem wszystkich kogo mogłem dosięgnąć


o mającym nastąpić wydaniu, pozostawiając im wolną rękę w wyborze decyzji. Chodziłoby jednak o najszersze roz­powszechnienie tej informacji wśród szeregowych Koza­ków. Między innymi chciałem też pana prosić o pomoc w tej sprawie. Za wszelką cenę trzeba powiadomić Koza­ków.
Ostrowski wstał. Podniósł się też Wagner, podszedł do majora i objął go na pożegnanie. Ostrowskiemu się zda­wało, że w jego oczach dostrzega łzy.
Niebawem drogi ich się rozeszły. Pułkownik Wagner ruszył konno leśnymi ścieżkami, na przełaj, w góry, biorąc kierunek północno-zachodni. Major Ostrowski kazał jechać najpierw do miejsca postoju Korpusu Rosyjskiego, ażeby uprzedzić o możliwej zdradzie, a stamtąd skierował się do swego 1-szego dońskiego pułku.
Była godzina 10-ta wieczór.

*

Iwan Jacenko, kolega Miti z Korpusu Kadeckiego, z któ­rym się spotkał pod Warażdin, mianowany w ostatnich dniach przed kapitulacją chorążym, przeniesiony został do innego pułku. W sztabie 1-szego dońskiego znalazł się tego dnia raczej przypadkowo. Jak inni oficerowie korzystał z względnie dużej swobody ruchów. Znając język, rozma­wiał z wieloma Anglikami, którzy stali w tym samym hotelu i cieszył się, iż spotyka z ich strony objawy szcze­rego współczucia, a także zrozumienia dla sytuacji, w ja­kiej znaleźli się antysowieccy emigranci, czy raczej bojow­nicy o wolność własnej ojczyzny. Z pewnym porucznikiem brytyjskim sfotografował się nawet wspólnie i długo tłuma­czył mu zawiłe problemy polityczne, oraz krzywą linię roz­dzielającą ideowe fronty świata.
I see. I see — powtarzał Anglik.
Później Jacenko dał mu się przejechać na swoim koniu, co tamtemu sprawiło widoczną radość.
Było już po kolacji, gdy major Ostrowski zawezwał wszystkich oficerów pułku na naradę. A właśnie dopiero przed chwilą otrzymał ów rozkaz od dowództwa brytyj­skiego. o którym mówił Wagner, że pułk ma następnego dnia zmienić miejsce postoju. Ostrowski w kilku słowach uprzedził o jaką to zmianę ..miejsca postoju" chodzi i zawiadomi! zebranych o mającym nastąpić wydaniu. Wra­żenie było piorunujące. Po kilku rzeczowych pytaniach na­stała długa, nękająca chwila milczenia. Jacenko był obec­ny; nie uwierzył. Ale jako nienależący do pułku głosu nie zabrał.
— Chciałbym usłyszeć zdanie, jak nam, oficerom, wy­pada w tej sytuacji postąpić? Proszę młodszego chorąże­go... — zwrócił się w myśl tradycji rad wojennych do naj­młodszego rangą z obecnych.
Tamten wstał i wypowiedział zdanie, że honor i obo­wiązek oficera nie zezwala na opuszczenie w takiej chwili szeregowych Kozaków. Z tym zdaniem zgodzili się kolejno wszyscy oficerowie. Po czym nastało znowu kłopotliwe mil­czenie. Oczekiwano na rozkaz dowódcy. Ostrowski wstał:
— Rozkazuję jutro w czasie wymarszu powiadomić Ko­zaków o groźbie wydania ich w ręce bolszewików. Jedno­cześnie zwolnić ich od obowiązku służby. Każdy z nich może postąpić według własnego osądu. To samo, od jutra, dotyczy wszystkich oficerów. Narada skończona.
Jacenko raz jeszcze chciał wyrazić swą wątpliwość i raz jeszcze zmilczał.
Ranek 28 maja wstał błękitno-jasny, zapowiadający dzień upalny taki sam, jak w odległym o 100 kilometrów na zachód Lienz. W lekkim, górskim powietrzu pachnia­ło żywicznym lasem. Na hotelowym podwórzu piał kogut, niezjedzony dotychczas przez żadne z walczących wojsk. Z łąki dochodziły głosy i poszczekiwania kawaleryjskiej uprzęży. Kozacy po raz ostatni kulbaczyli swe konie. Ostry pisk jastrzębia unosił się nad lasem. Po bokach drogi, którą wypadło maszerować stały warty brytyjskie, gniaz­da karabinów maszynowych, krążyły lekkie tankietki, gdzie­niegdzie widziano czołgi.
Przodem ruszyło 9 socien 1-szego dońskiego, zatem gru­pa pancerna ROA, grupa Ukraińców, 3-cia kubańska kon­na bateria i tabory. Czekały na swoją kolejkę wymarszu: 2-gi syberyjski i kałmucki pułki. Rozbrzmiał po szosie tak dobrze znany klekot końskich podków. Szli bez śpiewu, którym zazwyczaj rozpoczynali marsz w tak piękny jak ten, poranek. Rozmowy w szeregach były przyciszone. Oficero­wie zaczęli rozjeżdżać wzdłuż rozciągniętej kolumny i mó­wić do Kozaków coś, czego Anglicy nie mogli rozumieć. Jacenko widział jak twarze niektórych nagle bladły pod wpływem zasłyszanych słów; inni wzruszali tylko ramio­nami. Ten i ów splunął pod kopyta. Ten i ów zaklął brzyd­kimi wyrazami. Kilku otworzyło usta w zdumieniu; kilku przybrało twardą, złą maskę oblicza i nie poznać, nie wy­czytać z nie; jaką powezmą decyzję. Ale kolumna szła dalej. Jak dreszcz tylko przebiegał po niej szept, podobny z daleka do szeptu zeschłych liści.
Kolumna szła w ordynku marszowym. Jacenko w duszy nie wierzył jeszcze. Na razie z nikim nie rozmawiał, nie przytaczał argumentów politycznych, które niegdyś wykła­dał Miti. Odłożył je na później, schował w głęboką skryt­kę rozsądku, ażeby nie rozpraszać się. Na razie skupił całą świadomość i ześrodkował wysiłek, aby nie wierzyć. Nie wierzyć w aktualny, wszystko inne przesłaniający, oczywisty dla niego: absurd. Nie mógłby w tej chwili po­wiedzieć co ma nastąpić, ale: nie to, nie to!
Pierwszym był Kozak, który zeskoczył z konia i piechotą dał nura w gęstwinę leśną. Jego koń posłuszny nakazom służby, którą spełniał od dawna, poszedł w szeregu bez jeźdźca. Potem, w miejscu gdzie odchodziła w lewo leśna dróżka, pokryta zieloną trawą (taką typową, jasną trawą. która nagle odbija naiwną świeżością od czerni jodłowego lasu) raptownie skręciły dwie sekcje Kozaków ze starym wachmistrzem na czele i poszły w głąb lasu, raniąc podko­wami zieloną trawkę. Anglicy nie widzieli. Nie wszędzie wzdłuż drogi stały w jednakowym odstępie ich warty. Jeszcze w jednym miejscu odbił się i pocwałował w góry pół-pluton, jeszcze tu i ówdzie uciekał pojedynczy konno lub pieszo. Ale kolumna szła dalej.
„Nie wierzą tak jak ja", pomyślał Jacenko. „Czy tylko boją się odbić od stada?"
Wielka jest siła przyciągająca tłumu. Masa ludzka rządzi się innymi prawami, i innym rozumem niż pojedynczy człowiek. Czy ilość zmienia się w jakość? Nauka marksizmu twierdzi, że: tak. A bolszewicy budują na tej nauce swą praktykę. Oni wiedzą dużo takich rzeczy, które ukryte są dla oka jednostki. Wielką jest siła przyciągająca zbiorowiska. Czasem równa tej, co przycią­ganie ziemi. W kupie jest pewniej. A tam, tam... zoba­czy się jeszcze. Kolumna szła i szli z nią dalej wszyscy oficerowie. „Że ja nie uciekam, to zrozumiałe, ale oni, czemu nie?", zastanawiał się Jacenko.
Te rozmyślania przerwał mu niepoliczony z kolei zakręt drogi, za którym wyłoniły się zabudowania tartaku w Weitensfeld. Od razu rzuciło się w oczy miejsce prze­znaczone na obóz, otoczone gęstym parkanem z drutów kolczastych. Tu zatrzymano wszystkich oficerów i odłą­czono od wojska. Kozacy mają iść dalej, niezbyt daleko, w drugi identyczny, o wiele tylko obszerniejszy kwadrat otoczony drutem kolczastym. Tam ich spieszą, a wyzna­czeni specjalnie konowodzi poprowadzą konie na łąki. Po­zostali ich już nie zobaczą. Tabory porzucono w nieładzie.
Oficerowie mają prawo zabrać ze sobą po jednym ordynansie. W liczbie około 190 mężczyzn znalazły się też cztery kobiety. Dwie z nich to żony, jedna wdowa po oficerze-lekarzu, i jedna córka duchownego. Jacenko złazi leniwie z konia, przywykłym ruchem podciąga regulami­nowo strzemiona, żeby się nie bełtały po bokach, zakłada w nie rzemień, odwraca się i idzie z innymi za druty. No i co teraz?
Oficerów ustawiają w dwuszereg przed barakiem szta­bowym i zaczyna się rewizja osobista, którą przeprowa­dzają rośli żołnierze walijskiej gwardii królewskiej. Każdy z rewidowanych musi podnieść ręce do góry. Rudawy sier­żant z grubą pałką w ręku wymachuje nią przed twarzą i wymyśla, gdy się natychmiast nie spełnia jego rozkazów. „Jacy oni tam oficerowie", usłyszał Jacenko, jak sierżant mruknął pod nosem do żołnierza, „po prostu zdrajcy". — „Tak, to chyba prawda, co mówił major Ostrowski", po­myślał.
Chłopcy walijskiej gwardii obszukują każdego i zabie­rają co się komu podoba: zegarki, pieniądze, drobiazgi osobiste... Grupa oficerów brytyjskich stoi oddzielnie i pa­ląc, nie patrzy w tę stronę. Ody przyszła kolej na Jacenkę. poczuł z największą przykrością iż nie potrafi opanować drżenia podniesionych do góry rąk. Ale to nie ze strachu i nie z poniżenia. Na gorsze, o wiele gorsze niż te tu, na­patrzył się rzeczy w ciągu wojen. I od tego napatrzenia przywykł już sam. Nie dlatego też, że raptem uwierzył w mające nastąpić wydanie w ręce bolszewików. O tym znowu przestał myśleć. Coś innego uwiera go w tej chwili na duszy i w jakiś dziwnie osobisty sposób jego tylko dotyczy. Jego, po dwudziestu pięciu latach przebywania w Europie zachodniej... Żołnierz walijskiej gwardii królewskiej przeszukał mu kieszenie i z lewe) górnej zabrał drogie wieczne pióro. Jacenko mimo woli zmrużył oczy.
Można już opuścić ręce, rewizja osobista skończona. Przy nikim nie znaleziono ukrytej broni. Oficerowie kozaccy rozchodzą się bezmyślnie po trawie obozu, lub stają grup­kami, coś do siebie mówiąc półgłosem. Major Ostrowski wystąpił z oficjalnym protestem przeciwko zabieraniu pry­watnej własności. Gestykulując nerwowo przedkłada swój protest Brytyjczykom, im, którzy tak bardzo nie lubią oży­wionych gestów i machania rękami.
Jacenko czuje, że nastąpił w nim jakiś przełom wewnę­trzny, jakiś wybuch, którego nie potrafi już dłużej opano­wać. Może to reakcja na poprzednio zbyt długo zacho­wane milczenie. Musi teraz mówić, dużo mówić, mniejsza o to do kogo. Szybko podchodzi do stojącego samotnie pod­pułkownika kozackiego, którego przelotnie poznał zaledwie wczoraj i zaczyna mu się prędko zwierzać:
— Pan wie, mnie ukradli wieczne pióro... Pułkownik o skroniach przyprószonych siwizną, spojrzał nań z ukosa, obojętnie, i odjąwszy od usta papierosa, od­powiedział wypuszczając dym:
— Nie panu jednemu.
— Tak, ale to jest... To jest coś... Pan rozumie, puł­kowniku: wieczne pióro...
— Mhm, to nie jest jeszcze najważniejsza rzecz w życiu.
— Nie o to chodzi... Nie chodzi naturalnie o wagę, o cenę. Chodzi... Pan rozumie, że ja byłem w Anglii, ja mieszkałem kilka łat w Londynie... I wie pan na stacji kolejki High Street Kensington...
— Nie byłem nigdy w Londynie — przerywa mu puł­kownik przyglądając się jakiemuś szczytowi górskiemu.
— To jest stacja kolejki podziemnej, no... Wysiadam właśnie z Circle Linę i śpieszę się. Pan wie? A coś tam notowałem na brzegu gazety. To znaczy to było tak: pod­jeżdżam i widzę już na niebieskim otoku nadpis: High Street Kensington... Tu naturalnie plakaty reklamowe. Oni mają nawet ładne plakaty. A miałem wysiadać. Więc zry­wam się. w pośpiechu zostawiam gazetę i wyskakuję na peron. Później biegnę po schodkach... Tam są schody zwy­czajne, nie ma tych co same jadą. Musiałem się śpieszyć bo umówiłem się z kimś u Barkers'a...
— U? Gdzie? — pyta od niechcenia pułkownik zajęty najwidoczniej swoimi myślami.
    — Ach, pan nie wie. Barkers to taki jeden z najwięk­szych magazynów uniwersalnych w Londynie. Tam zawsze olbrzymi tłum. Tłum zresztą wielki o tej porze i na całym Kensingtonie. I oto gdy już jestem w tym magazynie, w tym największym tłumie, dotyka mnie za łokieć jakiś pan: „I am sorry” mówi, to znaczy przykro mi, mówi led­wo pana dopędziłem. Zostawił pan w kolejce swoje pióro". Nowiutkie, złote pióro.
— Mhm.
— Ja mówię: „Ach, jakżeż mam panu dziękować! I tak się pan fatygował!" A on: ,,Cieszę się, że udało mi się pana dosięgnąć". Ja jemu mówię: ,,Serdecznie dziękuję" a on mi odpowiada: „Thank you, też, dziękuje". Więc pan rozumie, co to za ludzie i co za kultura! Gdzieżby tak u nas, w jakimś Woroneżu, na przykład!
— A pan z Woroneża?
— Nie o to chodzi, pułkowniku! Przecież nie o to cho­dzi. Chodzi o to, że tu, nagle, teraz, gwardzista królewski kradnie mi to samo właśnie wieczne pióro... Mnie, bez­bronnemu oficerowi, jeńcowi!
— A mnie zegarek.
— No więc jakże to być może, do diabła! Przecież ostatecznie... Czym się tłumaczy? No, niech pan powie czym pan to tłumaczy? Jakieś tłumaczenie musi być. Co to wytwarza? Czy tylko tak zwane: ,,prawa wojny"?
Pułkownik od poprzedniego niedopałka zapalił drugiego papierosa.
— Myślę — odpowiedział — że to prawa... Jakby to powiedzieć: raczej prawa typowo ludzkie. Ale zaraz, coś tam ogłaszają. — I poszedł w stronę gdzie gromadziło się właśnie najwięcej oficerów. Jacenko bezwolnie ruszył za nim z tyłu.
Oficer brytyjski obwieścił przez tłumacza, że niniejszy obóz jest przejściowy. Na jutro rano wszyscy muszą być gotowi do dalszej drogi.
*

Nikt nie spał tej nocy. Człowiek znękany podobny jest drzewu, które nadgryzają u korzeni jakieś złośliwe owady.
Bo takie są już prawa natury, że zawsze można w nich dostrzec analogie. Czasem bardzo oddalone, ale zawsze Jakieś: pomiędzy człowiekiem, zwierzęciem, rośliną.
Rankiem 29 maja ustawili się na placu z rzeczami, jakie kto jeszcze posiadał. Młoda wdowa po zabitym w Chor­wacji oficerze-lekarzu miała nawet gramofon, z którym nie chciała się rozstać i woziła go ze sobą. Niebawem wkroczył oddział żołnierzy brytyjskich i ustawił się na przeciw. Zjawiła się też grupa ich oficerów. Starszy, z ge­neralskimi odznakami na mundurze, wystąpił przed front oficerów kozackich i w słowach krótkich oświadczył zimno:
— Na mocy umowy zawartej pomiędzy rządem Jego Królewskiej Mości i rządem Związku Socjalistycznych Republik Sowieckich, wszyscy Kozacy, za równo oficero­wie jak szeregowi, a także ich rodziny, zostaną przekazani władzom sowieckim.
Nastała śmiertelna cisza. Cisza wywołana wielkim sku­pieniem w sobie, jaka zapada często po wygłoszeniu wy­roku śmierci. Anglik mówił jeszcze coś o porządkowej stronie załatwienia sprawy, ale mimo trwającej ciszy nikt go nie słyszał. Pierwszy wystąpił major Ostrowski. Naj­widoczniej z trudem dobierał słowa i z jeszcze większym wysiłkiem usiłując zachować pozory zewnętrznego spokoju — zaprotestował uroczyście w imieniu oficerów i żołnierzy. W imieniu wszystkich Kozaków. W imieniu praw i god­ności ludzkiej... Zaczął mówić coraz szybciej i coraz bezładniej. Wszyscy pojęli że to co mówi nie ma żadnego znaczenia i nie odniesie żadnego skutku. On sam to pojął i raptownie urwał. Anglicy słuchali co powtarza tłumacz z wyrazem lekkiego znudzenia na twarzy. Im się spieszyło aby możliwie najprędzej zakończyć tę scenę, która nie­wątpliwie dla wielu z nich, musiała być osobiście przykrą.
— Niestety — oświadczył generał — jestem tylko wyko­nawcą rozkazów jakie otrzymałem. Wszyscy muszą zostać wydani dobrowolnie, lub przy użyciu siły.
W tej chwili na plac zajechały ciężarówki.
— Proszę wsiadać do maszyn!
Nikt się nie ruszył. Wtedy na dany znak, stojące w po­bliżu tankietki skierowały na oficerów kozackich lufy ar­matek. Żołnierze przyjęli postawę gotową do strzału. Ale nikt się nie ruszył.
Po twarzy Anglika przebiegł nerwowy tik. Zmarszczył brwi i oświadczył ostro:
— Powiedziałem, że wszyscy będą wydani i zostaną wydani. Żywi lub umarli. Dlatego proponuję: kto chce żyć, proszę, niech odchodzi na prawo. A kto woli być rozstrzelany, na lewo.
Jeszcze chwila ciszy. Jeszcze przez chwilę nikt się nie ruszył. Być może większość szczerze nie wierzyła w możli­wość strzelania. Nagle dał się słyszeć rozdarty rozpaczą głos kobiecy:
— Przeklęci, zdrajcy, sprzedawczycy!!! — krzyczała histerycznie młoda wdowa po lekarzu. — Do ojczyzny! Do ojczyzny! Nie ma dla nas życia nigdzie! — I uderzeniem obcasa usiłowała miażdżyć leżący koło niej gramofon. Ale i obcas i uderzenie były widocznie za słabe, bo gramofon wywrócił się tylko na bok i nie poddawał zmiażdżeniu. Wtedy zaczęła kopać i rozrzucać wokół swoje rzeczy.
Pierwszy ruszył do maszyn duchowny, ojciec Eugeniusz. Za nim jeden po drugim większość oficerów. Pomiędzy nimi trzecim z kolei był Jacenko. W wewnętrznej pustce nie odczuwał żadnej ochoty do stawiania oporu. Idąc my­ślał: ,,Strzelać nie będą, oczywiście. To tylko na postrach". Ale szedł, gdyż nie dostrzegał przed sobą żadnego innego sensu. Milcząc wdrapał się do maszyny i skulił w jej rogu. Załadowane ludźmi ciężarówki wyszły na drogę i zatrzy­mały się w odległości 800 metrów od obozu.
Na placu pozostała nieduża grupa oficerów wokół ma­jora Ostrowskiego. Pod jej adresem padły nowe groźby. Wówczas pewien sotnik podszedł do generała i zwracając się do tłumacza prosił o wydanie po jednym naboju dla każdego, aby mogli popełnić samobójstwo. Generał i tym razem wysłuchał do końca, uczynił przeczący ruch głową i dał komendę miotaczom ognia. Puszczono strugi spala­jące wokół trawę.
— Lepiej siąść — powiedział ktoś. — Nogi bolą. Niech nas palą. — Skazańcy rozsiedli się na murawie. Ktoś z duchownych począł głośno odmawiać modlitwy, jakie się odmawia w godzinę śmierci.
Miotacze jeszcze ze trzy razy plunęły wokół ogniem na postrach, nie odniosły wszakże skutku. Wtedy padł nowy rozkaz do żołnierzy, na razie przez siedzących niezrozu­miany. Żołnierze pozostawili broń i dokądś pobiegli. Po krótkiej chwili zjawili się ponownie z pękami sznurów i drutów. Zaczęli wiązać pierwszego z brzegu. Major Ostrowski zerwał się z pianą na ustach, jął wymyślać generała brytyjskiego. Usiłował przy tym dobierać prze­kleństwa włoskie, bo znał ten język, a sądził, że generał może go również poznał w kampanii włoskiej. Ktoś go odciągnął za rękaw:
— Nie trzeba! Niech nie wiążą! Z wolnymi rękami łatwiej będzie uciekać.
Wtedy skapitulowano. Porzucając rzeczy, ostatnia gru­pa udała się do samochodów. Anglicy najwidoczniej byli zadowoleni. Idący koło Ostrowskiego oficer gwardii po­radził mu poufnie:
— Niech pan lepiej zdejmie wstążeczki orderowe. Major jednym pociągnięciem zerwał je wszystkie i rzucił na spaloną trawę. Wtedy Anglik nachylił się z uśmiechem, podniósł je. strzepnął i schował do portfelu.
— To sobie zachowam na pamiątkę — powiedział zwy­czajnie.
Ostrowskiemu krew uderzyła do twarzy i pociemniało w oczach. Rozerwał kołnierz munduru, cisnął pod nogi papachę i omal nie uderzył w twarz oficera.
— Ale teraz — krzyknął — mam już tego dosyci Teraz możecie mnie spokojnie rozstrzelać I Nigdzie się nie ruszę!
Uznano go za niebezpiecznego sangwinika. Dwóch żoł­nierzy chwyciło za ręce, trzeci przyłożył pistolet automa­tyczny do pleców i w ten sposób doprowadzono i wsa­dzono go do maszyny. Samochody ruszyły.
Zaledwie jednak zdążyły odjechać i przyłączyć się do czekających na drodze uprzednio załadowanych cięża­rówek, gdy coś niezwykłego zaczęło się dziać z tyłu: padły jakieś okrzyki, gwizdek, krótka syrena. Widziano jak przyleciał do obozu goniec na motocyklu, pokryty kurzem. Po krótkim zamieszaniu konwój wstrzymano i wezwano majora Ostrowskiego z powrotem do komendy brytyjskiej. Tu mu oświadczono, iż przyszedł rozkaz, że starzy emi­granci mają prawo pozostać i wydani nie będą.
— Podjedziemy teraz do kolumny — powiedział generał i niech pan przedstawi listę grupy oficerów, tej z ostatniej maszyny. Kto z nich jest starym emigrantem?
— Dobrze.
Gdy major zbliżył się do ciężarówki, w której siedziała grupa „opornych" i dał do zrozumienia, aby wszyscy po­dali się za emigrantów sprzed 1938 roku, ktoś zawołał z wewnątrz:
— Panie majorze! Sotnik Popow zwariował! — Wy­niesiono na rękach plującego pianą, o błędnych oczach i posiniałej twarzy byłego oficera Niżnie-Nowgorodzkich dragonów, późniejszego Francuskiej Legii Cudzoziemskiej, ostatnio XV Korpusu Kozackiego.
— Tu go położyć! Niech się napatrzy! — skomenderował Ostrowski. Popowa położono u nóg generała brytyj­skiego.
— Well — powiedział ten. — Do szpitala. Proszę o listę. Po chwili Ostrowski wręczył żądaną listę.
— Wszyscy starzy emigranci? Well, mogą wysiadać.
— A reszta?! A ci w przednich maszynach?! Generale, przecież tam większość też starych emigrantów!
— A, nie! To ich nie dotyczy. Oni przecie dobrowol­nie zgodzili się jechać. — I dał tamtym maszynom znak do odjazdu.
Jacenko, siedząc z boku, widział dokładnie ze swego miejsca co się działo z tyłu. W ostatniej chwili, gdy grupa ,,opornych" poczęła wysiadać, straszliwa tęsknota za wol­nością, za życiem, targnęła go za serce, może tak wielka nawet, że raptowny ból wydawał się nie do wytrzymania i przeszedł w kojące otępienie rozpaczą.
...........................................................................................................                                             
Zdaje się, że to było w Zwischenwassern na rzece Gurk, jeszcze 63 kilometrów przed Judenburgiem, w chwili gdy przejeżdżali most, gdy raptownie się wychylił, błyskawicz­nie uchwycił za krawędź maszyny, uczynił ostatni, naj­większy wysiłek swego życia, i z całego rozmachu skoczył w przepaść!
Siedzący w samochodzie wstrzymali na chwilę dech w piersiach. Ktoś zasłonił dłonią oczy. Ktoś krzyknął mimo-woli. Konwojujący żołnierze wychylili się gwałtownie. Ale ciężka maszyna, nie zatrzymując się, potoczyła się dalej. — Ech — odezwał się po chwili sotnik. fetory znał Jacenkę — poszedł Wania w dół...
Tegoż samego dnia. 29 maja 1943 roku, wyprowadzono zza drutów pułki kozackie XV korpusu. Niektóre zapew­niano, że zostaną załadowane i odwiezione do Włoch. — ,,Dlaczego do Włoch"? — pytano. — „Tam są już wasi oficerowie". Większość Kozaków wierzyła. W rzeczywi­stości jednak skierowano ich w stronę przeciwną. Miano­wicie do Judenburgu, gdzie za mostem, na lewym brzegu rzeki Mur, stały już posterunki sowieckie.


Rozdział VI

„KONFERENCJA"

Na zapowiedzianą konferencję z wyższymi władzami brytyjskimi wyjechała z Lienz dnia 28 maja 1943 roku następująca ilość oficerów kozackich: generałów 33, puł­kowników 167, podpułkowników (wojskowych starszy) 283, esaułów 375, podesaułów 460, setników 526, chorą­żych 756, urzędników wojskowych 124, personelu lekar­skiego 13, fotografów 2, oficerów łącznikowych z ROA 3 i dwóch duchownych. Łącznie — 2.750 osób.
Dopiero zająwszy miejsca w ciężarówkach, niektórych coś tknęło. Były bardzo niewygodne. Część oficerów mu­siała stać. Mimo gorącej pory zaciągnięto brezenty. Koło szoferów siedli żołnierze uzbrojeni w pistolety automatycz­ne. Po przejechaniu 12 km kolumna zatrzymała się. Zbli­żyły się lekkie czołgi, które towarzyszyły jej w dalszej drodze. Jechali wzdłuż Drawy przez Greifenburg-Stein-feld-Sachsenburg-Mollbrucke...
— Dokąd my właściwie jedziemy? — zadawano sobie kilkakrotnie pytania.
— Diabli ich wiedzą. Mówili, że do Villach. Ale... Zwątpienie rosło. Przerzucić się z jednej skrajności w drugą nie jest łatwo. Z poczucia bezpieczeństwa w strach, z zaufania w rozpacz. Na przeszło dwa tysiące oficerów tylko pięciu gruntownie zmieniło zdanie. Zesko­czyli w drodze z maszyn i uszli w lasy.
Od Mollbrucke. wciąż korytem Drawy, droga skręca raptownie na południowy wschód i o 13 km dalej leży miasto Spittal. Samochody wjechały w bramę obozu otoczonego potrójnym rzędem drutów kolczastych. Wszędzie gęsto rozstawione posterunki. Zaczął się wyładunek. I jesz­cze znaleźli się tacy, którzy rozprostowując nogi i ogląda­jąc się wokół pytali:
— Więc to tu ma się odbywać ta konferencja?... Oficer, lekarz brytyjski, zawołał:
— Czy jest tu dr Djakonow i profesor Wierzbickij?
— Jest!
— Zechce pan profesor udać się do swego chorego gene­rała.
Generałem chorym na serce okazał się generał Szkuro, który aresztowany w Lienz 26 maja, przewieziony został do Spittal już wcześniej.
— Jestem zupełnie zdrów — szepnął Szkuro prof. Wierzbickiemu. — Chciałem się tylko dowiedzieć kogo przywieźli?
— Wszystkich. Wszystkich oficerów Kozackiego Stanu.
— A więc jednak... — Dalszą rozmowę utrudniała obec­ność konwojenta angielskiego, który przyprowadził profe­sora. Wierzbickij dla niepoznaki zbadał generała Szkuro i wyszedł.
Tymczasem oficerów podzielono według rang, przydzie­lając każdej grupie osobny barak. Wewnątrz panował brud i nieład; na ziemi leżała stara słoma.
— Więc oszukali. — Z baraku wyszedł postawny oficer otrzepując źdźbła słomy, które przylgnęły do jego mun­duru z wstążeczkami orderów. — Zamiast konferencji mamy obóz jeniecki. Ale dlaczego, do wszystkich diabłów, nie pozwolili zabrać rzeczy, czy chociażby płaszczy?
— Wtedy nie byłoby oszukaństwa.
— Oby nie gorzej. Gdy z celi NKWD wywołuje: „bież wieszczej", bez rzeczy, to raczej zły znak!
W tej chwili oficer brytyjski zaanonsował przez tłu­macza :
— Proszę generałów: Piotra Krasnowa, Domanowa i Tichockiego!
Powiedziano mu, że Krasnow źle się czuje.
— W takim razie wystarczy dwóch. Domanow i Tichockij poszli. Przedstawiciel armii brytyj­skiej oświadczył im lodowatym głosem:
— Proszę powiadomić wszystkich oficerów, że zgodnie z umową zawartą między władzami wojskowymi Zjednoczonego Królestwa i Związku Sowieckiego, przekazani zo­staną do rozporządzenia sowieckich władz wojskowych. Odjazd ze Spittal nastąpi jutro o godzinie 4-ej rano.
— Kiedy taka umowa została podpisana? — spytał rów­nie lodowatym głosem Domanow.
— Dnia 23 maja roku bieżącego.
Tichockiemu zrobiło się słabo i upadł.
Gdy wiadomość ta zakomunikowana została oficerom kozackim, w pierwszej chwili nikt nie odezwał się słowem. Kto siedział właśnie, ten się nie ruszył. Kto stał, ten stał dalej. Zaskoczenie ludzi, przywykłych do zaskoczeń wojen­nych przeszło wszelkie oczekiwanie i wszelką ich dotych­czasową praktykę. Pierwsze rozmowy utrzymane były ra­czej w tonie spokojnym:
— To jest jednak, mimo wszystko, coś niezwykłego.
— Ale nas podeszli, co?
— Gdzie ta umowa została zawarta?
— W Wiedniu.
— Nie chodzi o to gdzie I Ale: kiedy!!... Wyobraźcie so­bie panowie: już 23 maja! Nie mieści się w głowie! A nas w ciągu tych wszystkich dni kołysano w przeko­naniu, że...
— Ech tam. Co tu rzecz taić: samiśmy się dali ukołysać. Trzeba było wcześniej przewidzieć i strzelać do gadów i raczej zginąć!
Wzburzenie narastało. Skądciś uzyskano nawet szcze­góły: Ponoć umowę z bolszewikami podpisywał właśnie generał AIexander.
— Tfu! A nasz stary do niego listy pisał! W tym czasie.
— Rzecz nie jest w podejściu — mówił młody podesauł, niedawno z Rosji i wychowany już w ustroju sowieckim — ale w rodzaju tego podejścia. Czy NKWD nie potrafi podejść? Potrafi i jeszcze jaki Ale tu coś takiego... — i nie umiejąc dobrać odpowiednich słów, strzepnął tylko palcami.
— Słusznie, o to właśnie chodzi — podtrzymał go puł­kownik ze starej emigracji. — Dali nam pałką po głowie i ogłuszyli. Ale na czym ta pałka polega? Na stylu, proszę panów, na stylu załatwienia „tej sprawy". Oto czego nikt z nas nie mógł się spodziewać! To tego stylu właśnie. Byliśmy świadkami gorszych rzeczy. Co wyrabiało NKWD? Co wyrabiało Gestapo? No, co tu gadać, strasz­ne rzeczy! Może by w odwróconej sytuacji postąpiono z nami gorzej, pięć, dziesięć razy gorzej. Ale nie właśnie: tak! Nie tale, panowie, nie tak, nie tale, nie taki
— Według mnie to bardzo prosto: NKWD. czy Gestapo biłoby nas pałkami, a Anglicy pobili: ,,słowem honoru"!
— Mnie się jeszcze nie mieści w głowie: przecież to „gentlemeni"! Przecież całe pokolenia wzorowały się wła­śnie na tym: „stylu".
— To jest po prostu coś... Odrzućmy prawa, moralność. To są wszystko rzeczy już dawno wyrzucone na śmietnik. Ale żeby w ten sposób...
— Panowie! Panowie oficerowie! — krzyknął nagle młody sotnik. — Będziemy się bronić do ostatniej kropli krwi! Raczej umrzemy! A nie damy się wydać na szubie­nicę! — Miał rozpięty kołnierz polowej bluzy i gestykulo­wał zapamiętale.
— Czym bronić? Gołymi rękami? — Stary pułkownik przysiadł na pustej skrzyni i splótł dłonie na kolanach. — Nikt, proszę panów, palcem nie ruszy. Jesteśmy skazani na śmierć, a skazańców opanowuje zawsze w ostatniej chwili paraliżująca niemoc. Kto się broni kiedy w chwili szubienicy czy katowskiego miecza? Nikt. Słyszał pan kiedy, sotniku, o takich? Ja nie. Odczytali wyrok śmierci i klapka zapadła. Szlus. Skazaniec to już jest inny gatunek człowieka. Najtrudniej się bronić, gdy nie ma żadnej nadziei. Pan wie, sotniku, ilu oficerów polskich w Katyniu miało związane ręce? Tylko cztery procent. A byli tam też przecie ludzie gorącego serca, możesz pan być pewien.
Jakoż istotnie, nikt nie przygotowywał się na razie do rzucenia na Brytyjczyków z gołymi rękami. Natomiast po­częto zrywać z siebie dystynkcje oficerskie, szarpać parad­ne mundury włożone na „konferencję", zdzierać czerkieski, zrywać ordery. Niektórzy wprost z szyi na brudną podłogę baraków rzucali nawet krzyżyki święte. Deptano po wy­rzuconych dokumentach, rwano listy i fotografie, jakie kto miał przy sobie.
Pierwszy powiesił się dziennikarz Eugeniusz Tarusskij. Ten sam, który zaledwie parę dni temu wręczał majorowi Davisowi spis dziennikarzy.
Starzy emigranci próbowali redagować jakoweś petycje na jakowyś adres. Nowi emigranci wytykali im za to „tchórzostwo i brak solidarności". Dochodziło do gorszą­cych kłótni, zupełnie zresztą bezprzedmiotowych, albowiem petycji tych nie tylko nikt nie rozpatrywał, ale nawet nie przyjmował. Przez pewien czas ostatnią nadzieję pokła­dano znów w generale Krasnowie, ze względu na jego bądź co bądź głośne nazwisko i ciągle tę rzekomą, osobistą znajomość z generałem Alexandrem. Kto pierwszy wpadł na ten pomysł, nie wiadomo, ale postanowiono przywołać zza drutów, któregoś z wyższych przedstawicieli armii brytyjskiej, żeby Krasnow mógł z nim porozmawiać.
— Piotrze Mikołajewiczu, pan się zgodzi?!
— Zrobię co chcecie. Tylko stary już jestem bardzo... — uśmiechnął się z wyrazem winy. — Nie ustoję długo, czekając na tego oficera.
Wyszukano więc krzesło, wyniesiono je i ustawiono koło bramy obozowej. Ale wartownik brytyjski kopnął krzesło i rozleciało się ono na drobne kawałki.
Drugi powiesił się pułkownik Michajłow. W ostatniej chwili odcięto go jednak wraz z pętlą.
Przyszła pierwsza noc po wyroku. Nikt nie mógł zmru­żyć oka. Noc pełna kurczowego napięcia, zapamiętania w milczeniu, noc wspomnień, ale też głośnych rozhoworów, szaleńczych planów ucieczki, sporów i debat poczętych w stanie najwyższego zdenerwowania. Jedna z nich zaczęła się od tego. że wojskowy starszyna rzucił przez zęby:
— Znaczy: koniec kontrrewolucji! Na to odparł młody sotnik:
— To, do czegośmy dążyli nazywa pan kontrrewolucją?
— A pan?
— Ja?! Postępem! Dążeniem do lepszego jutra. Do wol­ności, do swobody, do złamania właśnie stalinowskiej reakcji! Tak, reakcji! — zapalał się coraz bardziej. Twarz jego przybrała wyraz chorobliwego podniecenia.
— To jest takie głupie gadanie! — przerwał ze złością szpakowaty pułkownik. — Rewolucja bolszewicka jest największą z rewolucji, więc słusznie w tej chwili ucho­dzić może za jej synonim, za symbol. A co ona przyniosła? Najgorsze nieszczęścia jakie świat spotkać mogły! Naj­gorszą niewolę, największe zło. I raptem to, co było przeciw niej, przeciw temu złu, czyli kontr-złu, kontr tej przeklętej rewolucji, zaczęli różni salonowi bolszewicy piętnować jako rzekomo „reakcyjne", wsteczne, niepopularne... Co za idiotyzm! Tylko głupiec może...
— Pułkowniku! Żądam, żeby pan cofnął swoje słowa! — sotnik wstał dysząc przepalonym od tytoniu oddechem.
— Nie cofnę! Nie cofnę! — pułkownik tupnął nogą. — Kto dziś przemawia przeciwko kontrrewolucji? Wszyscy marksiści, socjaliści, mieńszewicy, którzy twierdzą, że Sta­lin rzekomo „zdradził rewolucję". A dlaczego ,,zdra­dził"?! Dlatego, że ich nie posadził na swoje miejsce, oto dlaczego są źli! Mieńszewicy i inne łajno, to nie żaden przeciwnik, to tylko konkurent bolszewizmu. Tak samo jak wszyscy faszyści, narodowi socjaliści i inna hołota, która jest też przeciwko ,,kontrrewolucji". I widzimy do czego doprowadzili.
— Jednak ja żądam, żeby pan odwołał rzucone pod moim adresem...
— A ja pluję na pańskie żądanie! Krew przelewałem za kontrrewolucję. A on mi tu...
— Panowie! — wtrącił któryś z oficerów też powstając ze słomy zaścielającej podłogę. — Po pierwsze tak nie można. Po drugie, pułkowniku, jest przecie nie tylko mark­sizm i faszyzm, ale jeszcze demokracja, która...
— Demokracja?!!! — Pułkownik gwałtownie zatoczył wokół ręką. — Ma pan tę swoją „demokrację"! Pilnuje w tej chwili drutów kolczastych. Ja pytam: czy za czasów tak zwanej ,,najczarniejszej reakcji" można by było postą­pić w ten sposób z tysiącami oficerów, politycznych bojow­ników jakiejś idei, którzy proszą o azyl! Jak z nami postąpiono? I to postąpiła „najdoskonalsza demokracja w Europie" ta właśnie, wychwalana angielska?! Ja żądam odpowiedzi na...
W tej chwili pchnięte z siłą otwarły się drzwi z pod­wórza:
— Panowie! Zastrzelił się generał Siłkin!
 Nastąpiła cisza. Ktoś wyjął chustkę i wytarł nią nos. Ktoś inny szepnął: „A jednak zachował swój pistolet". Pułkownik wyszedł do przyległej izby. trzasnąwszy za sobą drzwiami. W głębi, ktoś zgarbiony, z głową ukrytą na kolanach, zaczął nagle płakać. Ten płacz męski wydawał się bardziej niż przykry, w tej chwili nie do zniesienia i aby go nie słuchać, wielu podniosło się i poczęło roz­chodzić.
Czwarty z kolei powiesił się oficer kozacki nazwiskiem Charłamow. Umocowawszy pętlę wokół belki u pułapu w pustym baraku.
*
Nazajutrz, 29 maja o świcie, dwaj duchowni prawo­sławni, protojerej Aleksander i ojciec Wasyl, wyszli na plac przed barakami, i rozpoczęły się uroczyste modły do Boga o zmiłowanie. Wokół stłoczył się tłum zarówno prawosławnych jak muzułmanów.
W tym czasie pewien pułkownik zamierzał ukryć się w szafie, która leżała przewrócona dnem do góry w kącie jednego z baraków. Uczynił jednak fatalnie, że zdradził się z tym planem przed innym, który go wyprzedził. Zroz­paczony pułkownik ukrył się wtedy pod kupą śmieci. O tej samej porze jeden z setników dońskich, odczekał aż wszyscy wyjdą na modlitwę, i próbował przecisnąć się za odstającą deskę sufitu, którą upatrzył zawczasu. Otwór okazał się jednak zbyt mały i sotnik w nim utknął. Akurat wchodzili do baraku żołnierze brytyjscy. Strach dodał ofi­cerowi sił: Targnął się ku przodowi z całej mocy i w ostat­niej jeszcze chwili zdołał wślizgnąć się pomiędzy sufit i po­krycie dachu. Słyszał jak jeden z żołnierzy opowiadał Jakiś żart, a inni się śmieli. Podczołgał się do zewnętrznej ściany. Tu była szpara, przez którą mógł obserwować co się dzieje na placu przed barakami.
Zapowiedziane ciężarówki przybyły nie o 4-ej a o 6-ej rano. Na wezwanie do zajęcia miejsc w maszynach wszyscy jednogłośnie odmówili wsiadania. Wówczas na dany rozkaz zaczęli zbliżać się żołnierze uzbrojeni w pisto­lety i grube pałki. Oficerowie kozaccy stłoczyli się, ująwszy się pod ręce, starym, ale nie zawsze skutecznym sposobem. Żołnierze poczęli bić pałkami, bić po tych złączonych rękach i po głowach, po głowach! Wyrwano pierwszego z brzegu i wrzucono do samochodu. Wyskoczył. Wtedy bito go i zapędzono powtórnie. Znowu wyskoczył. Wówczas uderzeniem kolb i pałek powalono go na ziemię i sko­pano butami, aż zastygł bez ruchu w kałuży krwi. Podnie­siono go i wrzucono na dno ciężarówki jak worek.
Ludzie zaczęli dobrowolnie wsiadać do maszyn.
Niektórzy z Brytyjczyków zaciskali zęby i mrużyli oczy.


Łatwo było odgadnąć, że masakra ta budzi w nich wstręt. Inni bili z zacietrzewieniem, systematycznie. Byt taki, który miał łzy w oczach. Był inny, który miał koszyk w ręku. Z tym koszykiem podszedł do Kozaków i wyciągając paczki papierosów z obszernych kieszeni swego battle-dress'u, pro­ponował:
Za papierosa, ręczny zegarek!
Cóż po zegarku!... A wszyscy już prawie wypalili papie­rosy, które wzięli ze sobą na „konferencję", gdyż przecież nie miała trwać długo. Brali tedy papierosy i rzucali ręczne zegarki.
Generał Krasnow nie wyszedł na plac. Siedział w ot­wartym oknie baraku i patrzył, milczący. Żołnierze bry­tyjscy zauważyli go w ostatniej chwili i skoczyli, by go z tego okna wyciągnąć. Kilku oficerów kozackich ode­pchnęło żołnierzy i wzięło swego atamana na ręce. Major angielski podszedł do Sułtan KeIecz-Gireja:
— Wyznaczam pana szefem i jednocześnie odpowie­dzialnym za zachowanie oficerów kaukaskich.
Sułtan Kelecz-Girej splunął mu pod nogi.
Zwolnionych zostało: jeden duchowny, dwóch urzędni­ków wojskowych i dwunastu lekarzy, w tej liczbie profe­sorowie Wierzbickij i Tichomirow. Wypuszczono także wyrostka, kozaczka-spadochroniarza, o przezwisku ,,Ryżeńki".
O godzinie 8-ej rano ładowanie oficerów było zakoń­czone. Do każdej ciężarówki wsadzono po trzydzieści do pięćdziesięciu osób. Ogółem zajechało: 4 sztabowe auto­busy i 58 ciężarówek. Transport ochraniało: 25 lekkich czołgów, 105 motocyklistów, 140 szoferów i pomocników uzbrojonych w pistolety automatyczne; 70 żołnierzy z takimiż pistoletami, w ciężarówkach; uzbrojony oddział na czele kolumny — 30 żołnierzy, oraz w końcu kolumny — 60 żołnierzy. Ilość ogólna uzbrojenia: 310 automatycznych, 123 karabinów maszynowych, 21 armat lekkich. W ten sposób zabezpieczony konwój wywiódł ze Spittal przeszło dwa tysiące oficerów, z których tylko 32% stanowili byli obywatele sowieccy, a 68% starzy emigranci, którzy nigdy obywatelami sowieckimi nie byli. Żaden rozkaz zmienia­jący postanowienie w stosunku do tych ostatnich, nie nad­szedł.
Konwój skierował się szosą do Judenburga. Ludzie opowiadali później, że dwóch oficerów otruło się po drodze, a 19-tu próbowało uciekać. Z tej liczby ponoć tylko czte­rem udało się dosięgnąć lasu, a 15-tuu zostało zastrzelonych przez wartowników brytyjskich.

*

Z obozu w Spittal, w okolicznościach bliżej nieznanych, udało się uciec pułkownikowi czerkiesów Kuczuk-Ułagaj. Tymczasem sotnik ukryty pod pułapem, odczekał aż ostat­nia maszyna wyjechała za bramę i wylazł z ukrycia. W baraku było pusto. Cichaczem wyjrzał na zewnątrz: zauważył, że żołnierze na wieżach wartowniczych patrzyli na jakowyś nowy, zbliżający się transport. Nie było chwili do stracenia! Skoczył pod druty, w miejscu, gdzie zarosty wysokimi chwastami. Pierwsze dwa rzędy dało się stosun­kowo łatwo przejść. Trzeci znacznie trudniej. Podrapany do krwi, ale niezauważony wydostał się poza ogrodzenie i ukrył w pobliskim ogrodzie warzywnym. Stamtąd, po pewnym czasie, odpocząwszy i zebrawszy siły, zaczął pełzać i dotarł do domu pewnego Austriaka. Ten nie wia­domo, czy bardziej z litości, czy przerażenia, dał mu się umyć i przebrać.
Mniej więcej tą samą trasą uciekał pułkownik ukryty uprzednio w przewróconej szafie, i również wydostał się przez nikogo niezauważony. Gorszy los spotkał jego towa­rzysza pod kupą śmieci, w rogu baraku. Wykryli go tam żołnierze brytyjscy i chcieli odprowadzić do aresztu. Prze­żył on ciężkie chwile, ale ostatecznie wykupił się złotym zegarkiem, który na szczęście miał przy sobie.
Tak się skończyła „konferencja" w Spittal.


Rozdział VII
l-go CZERWCA 1943
— Czy tłumaczka już przyszła? — spytał o godzinie 8-ej wieczorem 28 maja, major Davis, głosem z lekka zdenerwowanym.
— Yes, sir.
— Zawołać proszę.
— Yes, sir.
Przed kancelarią stała ciężarówka, jedna z tych, która wywoziła oficerów na konferencję. Powróciła pusta. Olga Dmitrjewna spostrzegłszy ją pobladła i weszła do kan­celarii.
— Gdzie są nasi oficerowie? — zapytała pierwsza, nie wypowiadając życzenia ,,dobrego wieczoru".
— Oni tutaj nie wrócą — odparł major.
A gdzie są?!
— Nie wiem.
— Pan przecie zapewniał, że będą najdalej o godzinie 6-ej wieczorem. Więc pan oszukiwał?
— Droga pani, my wszyscy jesteśmy tylko żołnierzami i wykonujemy rozkazy naszych przełożonych. Obawiam się, że nie będę miał w tej chwili czasu na dłuższą z panią dyskusję. Według moich wiadomości, pozostała w obozach jeszcze pewna ilość oficerów. Proszę wygotować ich spis.
Zaproszenie na konferencję pozbawiło żołnierską masę kozacką jej kierownictwa. Do godziny 2-ej w nocy ludzie chodzili z miejsca na miejsce i gadali, a później poszli spać. Nazajutrz, 29 maja, o 9-ej rano zjawił się w zastępstwie majora młody oficer brytyjski i wręczając tłu­maczce tekst odezwy, nakazał ją natychmiast rozpo­wszechnić. Ulotka brzmiała:
,,Kozacy! Wasi oficerowie okłamywali was i prowa­dzili fałszywą drogą! Zostali aresztowani i już nie po­wrócą więcej. Teraz, uwolnieni spod ich wpływu i nacisku, możecie swobodnie napiętnować kłamstwa, którymi was karmili i nareszcie wypowiedzieć nieskrępowanie waszą wolę i wasze pragnienia. Wszystkim wam dane będzie powrócić do ojczyzny..." Dla ludzi obznajomionych z tego rodzaju stylem nie ulegało wątpliwości, że tekst ulotki zre­dagowany musiał być przez władze sowieckie. W końcu następowało upomnienie o bezwzględne podporządkowa­nie się rozkazom brytyjskim.
O godzinie 10-ej rano major Davis oświadczył, że 31 maja, o godzinie 7-ej rano, z nakazu wyższego dowództwa, rozpocznie się repatriacja pułków kozackich i ich rodzin do Sowietów.
Było jasno, ciepło, pogodnie. Wiadomość wydała się więc dosłownie przysłowiowym piorunem z jasnego nieba! Powstała panika, chaos, lament, płacz dzieci, które z prze­rażeniem obserwowały swoich rodziców miotających się w najwyższym zdenerwowaniu. W baraku nr 6 obozu w Peggetz, zwołano prowizoryczną naradę. Na wodza ad hoc organizowanej akcji biernego oporu wysunięto podcho­rążego Kuźmę Połunina. Następnie ogłoszono powszechną głodówkę. Ażeby ją skuteczniej manifestować, rozklejono plakaty pisane w języku angielskim:
„Wolimy umrzeć z głodu, niż powracać do Związku Radzieckiego!"
We wszystkich stanicach i obozach wywieszono czarne flagi. Na placach obozowych zbudowano prowizoryczne ołtarze i duchowni poczęli odprawiać przy nich dzień i noc nabożeństwa, spowiadając i udzielając komunii. Natural­nie nie obeszło się bez pisania zbiorowych petycji: Do króla i królowej, do biskupa Canterbury, do Churchilla, do papieża, do króla Piotra jugosłowiańskiego, do generała Eisenhowera, wreszcie do parlamentów krajów demokra­tycznych. Co chwila ktoś proponował jeszcze innego adre­sata. Wojskowa kancelaria brytyjska petycje przyjmowała. Następnie major Davis rzucał je do kosza z papierami.
Mitia wieczorem zaszedł do baraku, siadł swoim zwycza­jem na krawędzi pryczy. Ojca zastał na nogach. Ubrany w kozackie szarawary z lampasami i w czapce z otokiem, wychodził on właśnie aby napoić konia.
— Czuje się lepiej, co? — spytał Mitia siostry, gdy za ojcem zamknęły się drzwi.
— Prawie, że tak. Ale czyż to na jego wiek wytrzymać tę głodówkę, którą 'wymyślili I Jutro zlegnie chyba i już więcej nie wstanie. Nigdy.
Mitia zaszedł właściwie by pogadać o planach ucieczki. Nie była ona trudna, ale największą przeszkodę przedsta­wiał ojciec, stary i chory. Nie można go było zostawić samego przecie, a z drugiej strony jakże iść z nim w góry? Na ten temat chciał się naradzić z siostrą. Ody jednak spojrzał w jej wyszarzałą, zniechęconą do ostatnich granic twarz, doszedł do przekonania, że do udzielenia żadnej rady nie będzie zdolna i prawdopodobnie też sama nie zechce uciekać. Można było wprawdzie wypełnić czas pustym gadaniem, ale na to właśnie nie miał w tej chwili ochoty.
— Powiedz mu, jak wróci, że przyjdę jutro rano. — Z tymi słowy wstał i wyszedł.
Na placu między barakami zbliżył się do większej grupy Kozaków, aby posłuchać co mówią. Wszędzie to samo:
„Trzymajmy się, trzymajmy siei Nie rozchodzić siei Trzymajmy się razem, a nic nam nie zrobią. Nie dopuszczą przecie do ostateczności! Tam, gdzie w grupie stal jakiś duchowny, dodawał niezmiennie: „Nie dopuści Bogi Nie dozwoli przenajświętsza Bogurodzica Dońska, Kazańska, Ikona św. Pokrowa Matki Bożej, Znamieńska, Tabyńska..."
Tu i gdzie indziej, po barakach, namiotach, pod wozami, w szałasach, przy nie zapalonych ogniskach z powodu ogło­szonej głodówki, rozdmuchiwano iskry nadziei. Tak minął dzień 30 maja.
Nazajutrz nic się nie zdarzyło. Już wieczorem poprzed­niego dnia major Davis zakomunikował, że wskutek przy­padającego na 31 maja katolickiego święta Bożego Ciała, termin repatriacji został przesunięty na dzień 1-szy czerwca. Odroczenie to nastąpiło na skutek interwencji duchowieństwa katolickiego, któremu zależało aby unik­nąć w dzień tak uroczysty dla miejscowej ludności, zamieszania i akcji, zdaniem niektórych, obrażającej boskie i ludzkie prawa.
Tonący — powiada przysłowie — i słomki się chwyta. Takoż i Kozacy fakt odroczenia o jeden dzień przyjęli z ulgą, ale i otuchą w sercu, że może do przymusowej deportacji w ogóle nie dojść. Ktoś rozpowszechnił pogłoskę jakoby przez radio słyszano wiadomość, iż ambasador ame­rykański opuścił Moskwę! Wysłano więc delegację do ma­jora Davisa z zapytaniem, czy to prawda?
— Zdaje mi się, że nic o tym nie słyszałem.
— A czy przyszła odpowiedź króla na naszą petycję?
— Obawiam się, że jeszcze jej nie ma.
Mimo tych nadziei, przez całą noc i dzień chaos się potęgował. Ludzie zaczęli uchodzić w góry. Niektórzy łado­wali juczne konie, inni rzucali wszystko i szli pieszo. Ale byli i tacy, którzy wracali z gór, z powrotem, zniechęceni: bo dokąd iść właściwie? Las, za lasem śnieg, za szczytem dalsze szczyty, a drogi strzeżone. — „Słusznie! Nie trzeba się rozchodzić!" wołano. ,, W kupie pewniej!"
Termin deportacji nie został po raz drugi odroczony.
Wieczorem 31-go władze brytyjskie wyłączyły dopływ wody w barakach. W nocy zebrali się na naradę delegaci pułków i ustalono, że Kozacy od świtu gromadzić się będą w Peggetz, aby bronić kobiet i dzieci.
Od świtu dnia l-go czerwca utworzyła się ogromna pro­cesja, która ruszyła do kaplicy polowej ustawionej na placu w obozie. Przodem kroczyli duchowni w ornatach. Niesiono krzyże, chorągwie, księgi, zapalone świece, których wiatr nie gasił bo nie było wiatru. Patrząc na ten pochód, jeden z Kozaków stojących w tłumie pokiwał głową:
— W naszym chutorze był taki niegrzeczny chłopczyk, Dawydko się nazywał, który gdy go ojciec chciał sprać pasem, składał pobożnie ręce i klękał do modlitwy, bo modlitwy nawet ojciec nie ma prawa przerywać. Ale to było jeszcze w tamtym wieku, bracia, przed rokiem, znaczy się 1914-tym. Nad Donem. Teraz jak patrzę, to mi się zdaje, że tego samego sposobu próbują tu tysiące dorosłych ludzi. Nad rzeką Drawą. Ale to już nie te lata, kochani moi. Mamy rok 1945 i inne poszły zwyczaje. — To powie­dziawszy wmieszał się w tłum i poszedł z innymi za procesją.


Słońce zaledwie wzeszło i różowiły się dopiero śniegi na szczytach Alp. Muczały krowy kozackie, nie dojone w ogólnym zapamiętaniu. Po pastwiskach rozłaziły się nie dopatrzone konie i wielbłądy astrachańców. Nad Drawą wisiała jeszcze mgła. Ludzie szli i szeptali między sobą niepisane nakazy, którymi sami siebie usiłowali przekonać:
,,Postawa biernego oporu. Tylko nie ruszać Anglików! Czynny opór może jedynie zaszkodzić, a z gołymi rękami nic nie poradzimy. Obroni Przenajświętsza Bogurodzica!"
Tak też zrobiono. Modły trwały bez przerwy, ale koło godziny 8-ej rano zbliżyły się szerokim wachlarzem czołgi brytyjskie i stanęły w odległości stu metrów. Od strony baraków zajechały ciężarówki, do których miano ładować ludzi i odwozić na stację do czekających pociągów. Cały obóz otoczony został tyralierą żołnierzy uzbrojonych w pi­stolety automatyczne, karabiny z nasadzonymi bagnetami, oraz grube pałki. Ludzie poczęli się uciskać wzajemnie, tłoczyć. Na zewnątrz Kozacy wszystkich wojsk i junkrzy. W środku kobiety, dzieci, starcy i duchowni przy ołtarzach.
Major Davis podjechał, popatrzył, nic nie powiedział i odjechał. Jeszcze przez pewien czas trwały modły, śpie­wano pobożne pieśni. Nikt właściwie nie wiedział o co się modli? O cud?... Nagle, na dany rozkaz, żołnierze rzucili się w tłum, rozrywając łańcuch rąk i bijąc kolbami i pałkami po obnażonych do modlitwy głowach, po ple­cach, ramionach, po twarzach. Od razu zrobiło się za­mieszanie, powstała panika. Wśród krzyków i lamentu deptano i zadeptywano się wzajemnie. Tłum cofając się zaczął napierać na parkan odgraniczający obóz od pola. Parkan runął pod naciskiem. Ale na polu też stały czołgi. Żołnierze strzelali na postrach nie w górę, a pod nogi. Zbitych i okrwawionych chwytano i wleczono do ciężaró­wek. Jednocześnie w innych obozowiskach również rozległy się strzały. Ludzie rzucali się na oślep, uciekali w lasy. skakali do rzeki. A rzeka była wezbrana. W powszechnym tumulcie rozbiegły się po dolinie tabuny koni.
Miejscowi mieszkańcy żegnali się początkowo nabożnie, gdy jednak ktoś zrobił początek, wielu rzuciło się grabić opustoszałe namioty, łapać konie, zabierać bydło. Wzbu­rzenie doszło do punktu kulminacyjnego. Księża katoliccy kazali bić w dzwony po kościołach i nawoływali ludność do zaprzestania hańbiącej grabieży. Na wieży kościelnej w pobliskim Dolsach pojawiła się czarna chorągiew. An­glicy kazali ją zerwać.
Główna masa Kozaków zgrupowana w Peggetz, cofając się przed zbrojnymi żołnierzami, usiłowała jeszcze wyry­wać Z ich rąk tych, których już schwytali. Wtedy to padł pierwszy Kozak doński przebity bagnetem. Tłum odpłynął na chwilę i odsłonił ołtarze. Duchowny odwrócił się i wy­ciągnął ku żołnierzom Ewangelię, ale piechur 8-go bata­lionu wytrącił mu ją bagnetem z ręki. Jeden z Kubańców zasłonił się ikoną Matki Boskiej, otrzymał jednak cios w skroń i skóra wraz z włosami zwisła mu na ucho. Trzeci próbował parować cios chorągwią św. Mikołaja Cudotwórcy. Istotnie, uderzenie pałki zerwało tylko ma­teriał, i wdeptało Mikołaja Cudotwórcę w błoto, ale Kozak uszedł cało. W tej chwili stłoczona w tłumie kobieta, żona jednego z oficerów wywiezionych na ,,konferencję" dostała boleści porodowych. Litościwi żołnierze brytyjscy podnieśli ją i sanitarką odwieźli do szpitala. Tegoż dnia urodziła bliźniaki.
Improwizowana kaplica, ołtarz, obrazy święte, kielichy, wszystko to zostało przewrócone i rozdeptane na ziemi.
Mitia, który pozostawał przez noc w obrębie postoju pułku za Drawą, nie zdążył tego dnia odwiedzić swoich w baraku. Teraz, w tłumie, z rozdartym rękawem mun­duru, w czapce zepchniętej na tył głowy, zaciskał kurczo­wo pięści. Jakaś nieprzeparta nienawiść zdawała się roz­sadzać mu piersi. Ze ściśniętych zębów wyrzucał niearty­kułowane zgrzyty, które brzmiały jak: ,,Rrrrrummmuni...!" Nagle chybnął się ku przodowi, odepchnął napierających nań ludzi, wyskoczył na czoło i ryknął:
— Urrraaa!... — pochylony jak do ataku, chociaż bez konia i szabli, wyraźnie miał zamiar rzucić się naprzód.
— Uraaa! — podchwycili zgodnie i groźnie, stojący za nim Kozacy. Przez chwilę zdawało się. iż tylokrotnie uz­godniony i wypracowany bierny opór zostanie przełamany, że przeistoczy się w czynny, i Kozacy sami ruszą teraz do natarcia z gołymi rękami na bagnety i automaty. Masa bezbronnych ludzi uczyniła już pierwszy krok, jeszcze chwila... Ale w tym momencie żołnierze brytyjscy pierwsi uskoczyli w tył, podbiegli do samochodów, skąd szybko i sprawnie zdjęli i wystawili karabiny maszynowe. W tłu­mie zaczęto wołać rozpaczliwie:
— Co robicie! Opamiętajcie się, stanicznicy! Oni roz­strzelają kobiety i dzieci!
Istotnie, opamiętano się. Dwóch najbliżej stojących schwyciło Mitię i pociągnęło wstecz. Korzystając z chwili i ratując sytuację, jeden z duchownych wezwał czym prę­dzej do podjęcia przerwanych modłów:
— Będziemy prosić Boga Ojca i Przenajświętszą Bogurodziiiiceęę... — zaintonował.
— Hospodi pomiłuj, Hospodi pomiłuj, Hospodi pomiiii-łuj... — odpowiedział mu tłum klękając.
— O Twoje miłosierdzie błagamy Cię Paaanie...
— Hospodi pomiłuj, Hospodi pomiłuj... pomiiiiłuj... Głosy szły pod niebiosa, niebiosa o tej porze granatowe, równe, obojętne, bez chmurki.
Przez pewien czas dano im się modlić. Na wydany przez kogoś rozkaz, żołnierze skierowali główne natarcie na baraki, wywlekając ukrywających się tam ludzi i zagania­jąc do przygotowanych samochodów ciężarowych. Pierwszą ofiarą była kobieta, która schroniła się do baraków po masakrze na placu. Na ręku trzymała okrwawione dziecko. Jeden z żołnierzy opatrzył dziecko starannie własnym ban­dażem, następnie pognał matkę do maszyny. Drugim był Iwan Fomin, który ukrył się pod narami. Wyciągnięty stamtąd brutalnie, w dalszym ciągu stawiał opór. Uderze­niem pałek zwalono go na ziemię. Zerwał się ponownie, uchwyciwszy do ręki mocne polano. Po krótkiej walce wy­trącono je bagnetem; od potężnego ciosu zadanego mu jednocześnie kolbą z tyłu pomiędzy łopatki, zachwiał się i padł na twarz. Dwóch żołnierzy porwało go za nogi ciągnąc po podłodze, a trzeci podpychał, trącając końcem buta w ciemię.
Raptownie otwarły się drzwi od skleconego przepierzenia i wyszedł z nich starzec w kozackim mundurze. I wtedy stało się to, co najwidoczniej słusznie przepowiedział Tymoteusz Osmuchin, sąsiad, gdy osiemdziesiąt pięć lat temu przyszedł na świat Aleksander Kolcow w buran śnieżny o takiej sile, jakiego najstarsi ludzie nie pamiętali w okolicy... Stało się to, że starzec, ujrzawszy swego przy­jaciela ciągniętego za nogi niby barana, poczuł raptowny przypływ wszystkich sił, które mu Bóg chciał może zaosz­czędzić i rozłożyć na jeszcze kilka lat życia. Ale Kolcow przez chwilę myśli, krótszą niż mgnienie oka, uświadomił sobie, że mu już więcej potrzebne nie będą: „Zużyję je wszystkie za jednym zamachem, chociażby wbrew zamia­rom boskim..." I tym jednym zamachem, żołnierzowi któ­ry kopał Fomina w głowę, wyrwał karabin ze słowami:
— Co robisz, gadzie?! — Młodzieńczym chwytem przekręcił kolbę do góry i chciał ją opuścić ze straszną siłą na czaszkę oprawcy, ale zaczepił o wystającą belkę pułapu. W tym momencie cios wymierzony pałką w głowę zamro­czył starca. Drugi powalił go na kolana. Od trzeciego i czwartego padł na ziemię, wypuszczając karabin z ręki. Piąty, z dużą mocą, od którego pękła kość na skroni, zadał mu ten sam młody, barczysty żołnierz, któremu uprzednio wyrwał broń.
W ten to sposób John Smith, rodem ze Szkocji, zabił Aleksandra Kolcowa znad Donu, za to, iż nie chciał być posłuszny władzy bolszewickiej ustanowionej we wschod­niej Europie.

*

Spośród żołnierzy brytyjskich oczekujących na rozkazy opodal czołgów, wielu okazało współczucie. Mówiono później o jednym, który łamanym rosyjskim językiem szep­nął:
— Nie dawajcie się. Oni nie mają prawa. Mała dziewczynka podeszła do innego i podała mu kartkę nagryzmoloną niezdarnie przez osobę znającą trochę język angielski:
,,Zabijcie nas, ale nie oddawajcie bolszewikom". Żołnierz przeczytał z trudem, schował do kieszeni na piersiach i mówią, że raptem zapłakał.
W innym miejscu opowiadano sobie o Kozakach, którzy sami rzucali się pod czołgi i byli przez nie miażdżeni. Kto mianowicie, nie wymieniano. Wzdłuż Drawy, od Lienz do Oberdrauburgu szła dalej wielka obława na ludzi. którzy mieli być wydani Sowietom. Ludzie ci masowo teraz próbowali ucieczki w góry. ale do uciekających strzelano. W ten sposób zastrzelono przypadkowo kobietę, którą pies wykrył w krzakach. Spośród chorych i rannych zwiezio­nych do szpitala, jeden wyskoczył z okna na bruk. Zwłaszcza sporo ludzi utonęło w Drawie. Rzucano się do rzeki nie tylko, aby przedostać się na drugą stronę do najbliż­szego lasu, ale również w celach samobójczych.
Mitia wydostał się z tłumu i przekradał rowami nie w kierunku, w którym uciekała większość, to znaczy na most, lub wpław przez rzekę, a później w pobliskie góry, ale przeciwnie: łąkami na Dolsach i dopiero później, pod prostym kątem w lewo, uciekał w rozpadliny górskie po­między masywem Stronachkogel i Ederplan. Strzelano za nim kilkakrotnie, ale nie trafiono.
O godzinie 3-ej po południu przyjechał w jeepie major Davis i przemówił do resztek tłumu w Peggetz. Na placu leżeli ranni, oraz trupy kilku zatłuczonych i zakłutych bag­netami. Tam gdzie się zatrzymał jeep Davisa. leżał junkier rodem z Dniepropietrowska. Obok martwe: kobieta i dziec­ko. Kobieta urodzona była na Kubaniu, a dziecko we Włoszech.
„Kozacy!" — powtarzał przez głośnik słowa Davisa tłu­macz.     ,, Jestem pod wrażeniem waszej bohaterskiej postawy, ale w myśl umowy wszyscy, którzy byli obywatelami Związku Sowieckiego do dnia l września 1939 roku, muszą zostać repatriowani! Kto jest w posiadaniu doku­mentów stwierdzających, że już przed tą datą nie prze­bywał na terytorium Sowietów, niech je przedstawi".
W ten sposób, począwszy od godziny 3-ej po południu de facto zaprzestano masakry na terenie największego sku­piska, mianowicie w obozie Peggetz.
Ula nie doczekała tego momentu. Najpierw na próżno wypatrywała brata w tłumie. Potem wyrwała się z kotłowa­niny na placu, by biec do ojca. Umówili się, że ojciec zostanie w domu dla większego bezpieczeństwa, i nie wyj­dzie do modlących się na placu, aby się nie wystawiać na przygody demonstracji. Pobiegła więc do baraków. Po drodze powiedziano jej, że tam już nikogo nie ma, że wszystkich zabrano, a że ojciec zabity. Na tę wiadomość starzejąca się kobieta obróciła się jakoś bez­radnie w kółko, poruszyła bezgłośnie wargami i uczyniła niemy ruch ręką. Siwiejące włosy sterczały na jej głowie we wszystkie strony świata, chustka opadła na ramiona. Powiedziano jej, żeby tutaj nie stała, bo ją zaraz schwy­tają. Nie pamiętała już kto jej wskazał kierunek i poradził. aby uciekała za rzekę, na drugą stronę Orawy, gdzie zaraz zaczyna się las i można ujść w góry. Nie pamiętała też. czy byt to ten sam, możliwie jakiś dobry znajomy, który jej szepnął, że widział jak w tę właśnie stronę ucie­kała lekarka. Woskobojnikowa, wraz z dzieckiem, 14-Ietnią siostrzyczką i starą matką. I Ula pobiegła na most.
Za sobą słyszała krzyki, nawoływania, strzały. Przed sobą słyszała też krzyki i strzały, ale biegła dalej, zdyszana, spotniała, niepamiętna już ani celu, ani sensu tego biegu nad rzekę. Przy wejściu na most zatrzymały ją straże angielskie, ale właściwie nie to było przyczyną, że stanęła nagle jak wryta ze wzrokiem wbitym w mętne, kotłujące się, górskie wody: Drawą płynęła kobieta, na wznak, z przywiązanym na piersiach niemowlęciem. Ula poznała ją: to była Woskobojnikowa. Wzdłuż brzegu biegł żoł­nierz brytyjski z bardzo długą żerdzią w ręku i niezgrab­nie usiłował za pomocą tej żerdzi dosięgnąć płynącą i 'wy­łowić z wody. Ale w żaden sposób dosięgnąć nie mógł. Ula stała i patrzyła szeroko otwartymi oczyma. Uwaga jej mimo woli ześrodkowała się na problemie: wyłowi, czy nie wyłowi? Wreszcie wody zagnały płynącą w rodzaj za­toczki. Została wyłowiona. Dziecko było już martwe.
Ula nie dowiedziała się nigdy, że Woskobojnikowa umarła w parę godzin po odwiezieniu do szpitala, a jej 14-letnia siostrzyczka i stara matka utonęły w trakcie przeprawy na zbawczą stronę austriackich Dolomitów. Nie dowiedziała się dlatego, że w tej chwili podszedł do niej żołnierz brytyjski i uśmiechając się wcale przyjaźnie mru­gającymi oczami, oraz kiwając głową, pokazał jej palcem kierunek gdzie stały i czekały ciężarówki repatriacyjne. Ujął ją też lekko za ramię i odwrócił od rzeki, po której płynęło jeszcze kilka trupów.
— Dobrze, dobrze — Ula kiwnęła głową ze skwapliwą gotowością, jakby czym prędzej chciała okazać swą po­wolność wobec władzy. — Już idę, już idę. Pojadę, tak, do ojczyzny, do ojczyzny. — Zaczęła szybko iść przed żołnierzem, odwracając się doń co chwila i mówiąc ner­wowo w niezrozumiałym dla niego języku: — Ja wracam. Chcę zobaczyć swego syna. Syna, rozumiesz? Ali się nazywa. On został, on jest teraz w Rosji. Russia, rozu­miesz?
O yes, yes.
— On na mnie chyba już czeka, bo wojna kaputt.
— Yes, yes, kaputt. German kaputt.
Ali, syn, rozumiesz? — Przypomniała sobie po włosku: — Capito? Syn, capito?
— Yes, capito, capito.
Na placu nikt się już nie modlił. Ikony, chorągwie leżały połamane, porozrzucane, wdeptane w ziemię. Do długiego składu odrutowanych wagonów na stacji pod­jeżdżały ciężarówki zwożąc ludzi.




CZĘŚĆ TRZECIA
AZJACI










 
Rozdział I
WIEDEŃ
Mohamed Tugaj, po wybombardowaniu z luksusowo urządzonego mieszkania przy Kartnerstrasse w końcu stycz­nia 1945 roku, przeniósł się i zamieszkał w domu u wylotu Porzellangasse, w bliskości Franz-Josef Bahnhof. Niektórzy go odmawiali, twierdząc, że i ten dworzec, podobnie jak inne, stanie się obiektem ataków lotniczych, jednakże nie mieli racji. Dzielnica nie była prawie zupełnie bombar­dowana przez czas dłuższy i Tugaj próbował nawet po­wrócić do przerwanej pracy, choć mu teraz szło niesporo. Bądź co bądź kilka godzin południa należało regularnie odsiadywać w schronach. Naloty amerykańskich bombow­ców odbywały się prawie z punktualnością zegarka. Każ­dy następny dzień zdawał się coraz mniej pewny, i po­święcać się pracy naukowej w takim nastroju było prawie niepodobieństwem. W tym to czasie zapoznał i zbliżył się ze sferami rozmaitych muzułmańskich emigrantów ze wschodu, głównie z Rosji, którzy zwłaszcza w początkach 1945 roku obficie nawodnili Wiedeń.
Tugaj był synem bogatego przemysłowca z Teheranu. Przed samą wojną udał się do Europy na studia. Młody i pełen energii, interesował się zarówno ekonomią politycz­ną, jak też dziedziną bardzo od poprzedniej odległą: archi­tekturą. Rodzina, z tradycji jeszcze pierwszej wojny na­strojona antyangielsko, chciała, żeby studiował w Berlinie. Zresztą ojca jego łączyły z tym miastem stare stosunki handlowe. Gdy zawiodły nadzieje na szybkie zakończenie wojny, Tugaj zamierzał powrócić do kraju. W międzyczasie jednak powikłania polityczne, okupacja Persji przez wojska Narodów Sprzymierzonych, i przymusowe wypo­wiedzenie przez Persję wojny Niemcom, zamiary te po­krzyżowały. Tugaj pozostał na razie w ,,Fortecy Europej­skiej" Hitlera; dzięki dawnym stosunkom ojca i osobistym znajomościom, otrzymał prawo pobytu na wolnej stopie, a dzięki wrodzonej inteligencji i dużej dozie sprytu, po­trafił wykręcić się od wciągnięcia w jakowąś akcję, czy antybrytyjską agenturę polityczną. Z biegiem czasu wojna zaczęła go interesować i odkładał wyjazd do państwa neutralnego z miesiąca na miesiąc, tym bardziej, że przez banki tych państw, w dalszym ciągu otrzymywał od ojca poważne środki na utrzymanie.
Jego zainteresowanie muzułmańską, antykomunistyczną emigracją ze wschodu azjatycko-europejskiego wynikało po trochu z osobistego nastawienia politycznego, miało jed­nak charakter platoniczny. Nie było w tym nic z solidar­ności wyznaniowej, czy fanatyzmu ideologicznego. Zwłasz­cza, iż przeważająca część jego nowych znajomych rekruto­wała się spośród sunnitów. Zbliżył się więc do nich raczej przez czystą ciekawość, pociąg do obserwacji, choć rów­nież przez szczerą sympatię dla tych ludzi. Czasem im po­magał radą lub pieniędzmi, bezpośrednio jednak w żadne poczynania aktywne się nie mieszał. Poza wszystkim jed­nak Tugaj wyróżniał się pewną cechą mało rozpowszech­nioną wśród łudzi: lubił i umiał — słuchać. I ta cecha najwięcej mu zjednywała przyjaciół i szacunek jakim go otaczano.
Obiady starał się jadać w restauracji Rathauskeller, nie tylko dlatego, że mieściła się w podziemiu i czas codzien­nego alarmu można było spędzić wygodnie przy stoliku, ale też dlatego, że stanowiła podówczas w swej obszernej sali punkt zborny ludzi należących do najprzeróżniejszych narodowości, wyznań, klas społecznych i orientacji poli­tycznych. Mówiono tam we wszystkich językach i narze­czach Europy wschodniej i Bałkanów; a słyszało się także francuski, flamandzki i języki skandynawskie; często włoski i hiszpański, a bardzo często narzecza kaukaskie i tureckie z tatarskim na czele. Poza tym restauracja była siedliskiem czarnej giełdy, na której można było kupić niezbędne dla Życia kartki żywnościowe, złoto, waluty. Najbardziej po­szukiwane były naturalnie dolary amerykańskie, mniej: białe, pięciofuntowe banknoty brytyjskich szterlingów, co do których obawiano się, że pochodzą z fałszywej mennicy Himmlera. Tu handlowano też przepustkami, autentyczny­mi i podrobionymi dokumentami, i różnego rodzaju za­świadczeniami i papierami.
Tu również, w grudniu 1944, wśród dawniejszych zna­jomych, poznał skromnego młodzieńca, który się nazywał Ali Malek, rodem był z miasta Armawiru, a z pochodzenia, jak mu powiedziano, Azerbejdżanin. Ali nie brał udziału w rozmowie i w ogóle przez cały czas milczał. Raz tylko, czy dwa, uśmiechnął się, tym rodzajem uśmiechu, który zdradza wrodzoną nieśmiałość. Wydawał się też być mało wykształcony i w warunkach europejskich nieobyty. Tugaj, wsłuchany w dyskusję, nie zwrócił na niego większej uwagi.
Drugim miejscem gdzie stykał się z różnymi, egzotycz­nymi dla ówczesnego Wiednia typami były mieszkania prywatne, w których odbywał się inny rodzaj czarnego handlu, mianowicie towarowego; tam można było otrzy­mać produkty żywnościowe lub ubraniowe. Tugaj zaopa­trywał się głównie u pani Pauliny Crostaczko, zamieszka­łej na szóstym piętrze w domu przy Rembrandtstrasse, po drugiej stronie kanału. O pani Paulinie wiedziano tyle, że wszystko można u niej kupić po cenach niezbyt prze­sadnych, że ma dużą klientelę i, ponoć, stosunki z wła­dzami, które patrzą przez palce na jej proceder; poza tym, że ma córkę na wydaniu — Lusię, że lubi nieszkodliwie poplotkować i że pochodzi ze wschodniej Europy. Nato­miast trudno było ustalić skąd mianowicie: Z Rygi, Kow­na, Wilna, Warszawy, Pragi, czy nawet jak ktoś twierdził, z Bukaresztu, gdyż nader często zmieniała treść własnych relacji, dotyczących ostatniej przeszłości.
Tu też kiedyś spotkał Tugaj Alego, w przejściu na klatce schodowej. Minęli się i uprzejmie nawzajem po­zdrowili. Dopiero później los zetknął ich bliżej.

*

Ali Malek nie pisywał do swej matki w Armawirze wskutek szeregu okoliczności. Niezadługo po zmobilizowa­niu do armii czerwonej, w roku 1941, znalazł się w za­łodze Sewastopola, a z fortecy niechętnie wypuszczano listy poczty polowej dla licznych względów tajemnicy wojsko­wej.
Gdy w końcu września 1941 11-ta armia niemiecka przełamała front na przesmyku Perekopu, dowództwo so­wieckie rzuciło na obronę drugiej linii na przesmyku Iszun, zagradzającym drogę do Krymu, osiem dywizji piechoty i cztery dywizje kawalerii. Wkrótce też ściągnęło drogą morską posiłki z Odessy i pchnęło niektóre rezerwy z for­tecy sewastopolskiej na front. Ale bitwa zakończyła się klęską. Dnia 28 października linie sowieckie zostały defi­nitywnie przełamane i rozpoczęły bezładny odwrót. Pod­czas tego to właśnie odwrotu, w bitwie pod Alusztą, w pierwszych dniach listopada, Ali dostał się do niewoli.
29-go grudnia tegoż roku zaszedł jeden z tych wypad­ków, tak charakterystycznych dla pierwszej fazy wojny na wschodzie. Armia czerwona, w planowanym kontrataku na Krym, wysadziła niespodziewanie desant w Teodozji nad Morzem Czarnym. Manewr się udał. Niemcy zostali zaskoczeni. W tym czasie znajdowało się w Teodozji osiem tysięcy jeńców sowieckich, których konwojenci niemieccy porzucili, ratując się w ostatniej chwili ucieczką. Jednakże jeńcy, miast cieszyć się z wyzwolenia, również postanowili uciekać na zachód za swoimi konwojentami. Pierwszy okres okazał się bowiem znośny, a jeńcy obawiali się rozprawy jaka ich czeka po stronie sowieckiej za dostanie się do niewoli. Poza tym część z nich nie chciała walczyć po stronie bolszewickiej. Część nie chciała w ogóle walczyć. Zaś część wolała przejść na stronę niemiecką ze względów politycznych. Wśród tych ośmiu tysięcy znajdował się również Ali Malek.
Znalazłszy się później na tyłach, w nieludzkich warun­kach w jakich trzymano sowieckich jeńców w niewoli nie­mieckiej, gorzko żałował swej pierwotnej decyzji. Wkrót­ce jednak rozmaite komitety kaukaskie i narodów muzuł­mańskich, powstałe pod różnymi auspicjami, często na prawach tylko wpół-legalnych, działające w sytuacji na­der trudnej, w labiryncie niezbyt skoordynowanych instan­cji wojskowo-politycznych niemieckich, rozpoczęły starania o wydobycie ziomków z obozów i tworzenie z nich nie­podległościowych legionów antysowieckich. Ali zgłosił się jako Azerbejdżaniec i już w kwietniu 1942 roku trafił do tworzonego w Zielonce pod Warszawą Legionu Azerbejdżańskiego. Stamtąd wyreklamował go Abdul Dżemaj. Była to jedna z wpływowych osobistości ówczesnych działaczy kaukaskich. Rozszerzając swoją kancelarię potrzebował po­mocniczych sił administracyjnych. Podczas pewnej inspek­cji w Zielonce wybór jego padł właśnie na Alego, więc zabrał go do Warszawy.
Od tego czasu Ali prowadził życie spokojne i zabez­pieczone. Uniknął też wysłania, w ramach pułku, do Fran­cji lub Włoch, gdy wszystkie te oddziały przerzucone zo­stały w głąb Europy. W chwili zbliżania się bolszewików w roku 1944 do Warszawy, uchodził jak większość jego ziomków, na zachód.

*

W styczniu 1943 Tugaj po raz trzeci zetknął się z Alim Malekiem. Spośród bardzo wielu twarzy widzianych tego dnia w piwnicy-schronie przy Rembrandtstrasse, żadna nie miała tego wyrazu. Może dlatego, że siedzieli na ławce ramię przy ramieniu, Ali w samym kącie, w cieniu i białych refleksach ścian pokrytych wapnem zdawał się wycięty z ram rembrandtowskiego obrazu. W chwilach śmiertel­nej trwogi człowiek usiłuje często zaprzątać myśl byle czym. Tugaj mrużył więc oczy umyślnie i patrząc na AIego z ukosa, starał się przypomnieć, do którego z widzianych portretów mistrza, byłby najbardziej podobny. W tym mo­mencie zarządca kamienicy, człowiek drobny, wciągający w ramiona głowę, obarczoną hełmem przeciwlotniczym, zszedł po schodkach i powiedział:
— Nad nami.
Tugaj pomyślał, że hełm na głowie zarządcy wygląda właściwie jak zwyczajny, wiedeński melonik i nie przy­daje mu wyglądu marsowego, a raczej pogłębia wrażenia czegoś bardzo cywilnego. Z nieba oberwał się znany gwizd, który ma zwyczaj ze straszliwą szybkością przy­bierać na sile. Huk i wstrząs był taki, że na sekundę zgasło światło. Ali przeciągnął ręką po głowie i zrzucił z włosów kawałki wapna. To już przeszło, to już było nic wobec nowego gwizdu, który leciał z nieba. Dziew­czyna z przeciwka uniosła nagle spódnicę zapominając, że odsłania majtki aż do pachwiny i ukryła w tej spódnicy twarz. To u niej było nerwowe, ale było w tej sekundzie zarazem bardzo drażniące, uświadamiało bowiem obecnym ich własny skurcz nerwów uciekających od zainteresowania życiem do strachu przed śmiercią, i dlatego nikt na od­słonięte nogi dziewczyny nie patrzał w tej nagłej ciszy jaka zapadła w schronie. Tylko mała dziewczynka, sto­jąca obok matki, odezwała się cienkim głosikiem:
— Mamo, to trzeba tak jak u dentysty... Nim zabierze się do wyrwania zęba. mówi: „No, już minęło, już prze­szło, już po wszystkim". To i teraz: już minęło... już po wszystkim...
Dziewczyna gwałtownie oderwała spódnicę od twarzy, spojrzała z wyrazem bezgranicznego zdziwienia na dziec­ko i zdążyła zasłonić bezwstydnie odsłonięte nogi. gdy zbliżający się gwizd przeszedł w ryk powietrza. Ali szeptał:
— Nie, nie, nie nie...
Piwnica zatrzęsła się i wypełniła białym kurzem. Tugaj dopiero teraz zrozumiał, że to co odczuwa w prawym ra­mieniu to są palce Alego zaciskające się kurczowo. Ali nie był tchórzem, tylko tak się złożyło, że w jego kamie­nicy bomba, która jak wiadomo leci ukośnie, tydzień temu nie uszkadzając domu uderzyła wprost w chodnik nad piwnicą i zabiła trzydzieści osób, w tej liczbie sześcioro dzieci. Wtedy przeniósł się do innego mieszkania.
Światło zgasło, zapaliło się, zgasło i zapaliło się już nie gasnąc.
— A co, mówiłam, że minęło... — zatriumfowała dziewczynka.
„O czym to ja myślałem poprzednio?" — zastanawiał się Tugaj. Czasem ziewanie bywa nerwowe. Zakrył usta ręką i mruknął:
— Bez obiadu będziemy znowu.
— Mhm — mruknął Ali.
Następne bomby spadły dalej. Ale na odwołanie alar­mu trzeba było jeszcze czekać. Wyszli późno. Było wil­gotne zimno. Gdzieś ciekła woda z pękniętego rurociągu. Śmierdziało jak zawsze po bombardowaniu: wywaloną ziemią, rumowiskiem i czymś nieokreślonym, co by można zestawić z nieprzytulnością wyziębionego mieszkania. Środkiem ulicy, po niesprzątanym śniegu prowadziła ścieżka, kręta między poprzednimi gruzami. Ali śpieszył się czegoś do domu gorączkowo. Tugaj ledwo mógł za nim nadążyć. Po wspólnym przeżyciu miał wrażenie, że go już zna bardzo dawno.
— Gdzie pan teraz mieszka? — spytał.
— Niedaleko. Koło Schwedische Brucke. — Ale adresu nie wymienił. Potknął się o sterczącą w śniegu cegłę.
— Wieczorem będzie u mnie Mehmet — powiedział Tugaj, gdyż wiedział, że Ali go dobrze zna.
— Niech mu pan powie, że dzisiaj nie dostałem dla niego tytoniu u pani Grostaczkowej.
— A jutro?
Spojrzał w niebo: — Przed alarmem nie zdążę chyba.
— Może później przylecą.
— Gdzie oni tam... Później! Zawsze regularnie. Tugaj zrównał się z nim wreszcie i poszli obole.
— U niej wszystko jednak można dostać, u tej Grostaczkowej.
— Oho — odburknął z uznaniem Ali.
— Taka chyba nie zginie nigdy.
— Nie. Nie zginie.
Rozstali się przy moście na odnodze Dunaju.
Nazajutrz samoloty amerykańskie przyleciały o 11-ej rano i bombardowały do 3-ej po południu. Tugaj nie zdą­żył do Rathauskeller, a po alarmie wszystkie stołówki były już zamknięte. Obyło się znowu bez obiadu. W nadziei znalezienia jakiejś nielegalnej restauracyjki, o których istnieniu mu kiedyś mówiono, poszedł na Prater. Ale nicze­go nie znalazł. Przepychając się przez tłum Rosjan, prze­ważnie przymusowo wywiezionych na roboty, spotkał Kerim-Beka, który rozmawiał z kimś po turecku. Czekał, nie rozumiejąc o czym mówią. Tamten gestykulował i mełł językiem, który odbijał mu się od podniebienia ze swoistym klaskaniem. Poprawiał przy tym co chwila barankową czapkę na zdenerwowanej głowie. Gdy się rozstali, Tugaj poszedł z Kerim-Bekiem w kierunku nieruchomego koła nad zaśnieżonym lunaparkiem. Kerim przyznał się, że chciał kupić scyzoryk, poza tym jednak pochłonięty był myślami.
— Co to za Turek, z którym pan rozmawiał? — spytał Tugaj.
— Dagiestaniec. nie Turek.
— Czego chciał, że tak machał rękami?
— A czego chcą wszyscy.Gdy zaś uszli kawałek powiedział z patosem, trochę niestosownym dla otaczającej ich codzienności, cytując werset z Koranu: — O Allach, prowadź nas równą drogą... — Widocznie jednak jemu samemu ten patos wydał się nie na miejscu, gdyż zrobiwszy kilka kroków poprawił z goryczą: — Co tam zresztą mówić o równej. Zięby choć krętą i za to dziękować! Niech tylko wyprowadzi.
Nazajutrz alarm był znowu o 11-ej. Mehmet ciągle się nie zjawiał u Tugaja. Natomiast po alarmie przyszedł Ali, powiedział, że Mehmet szuka kontaktu z Kozakami, aby uciekać do Włoch. Potem siedział milcząc w cieple, bo w mieszkaniu Tugaja działało jeszcze centralne ogrzewa­nie.
— A pan też razem z Mehmetem? — przerwał milcze­nie Tugaj.
— Nie. Mnie Kozacy nie interesują.
— Więc jakże będzie?
— A ot, jak — wyciągnął rękę i zrobił nią ruch tnący w kierunku szafy ubraniowej. — Prosto! Przed siebie.
— Chyba nie w tym kierunku. Tu jest wschód — uś­miechnął się Tugaj.
— Dobrze. Więc w takim razie, tak — odwrócił się i zrobił podobny ruch w przeciwnym kierunku na stół pod oknem.
— Piechotą?
— Nie jestem kaleką.
Tugaj nie bardzo mu wierzył. Miał wrażenie, że coś ukrywa. I dla jakichś powodów okazuje niechęć na wspomnienie Kozaków. Dopiero trzeciego dnia spotkał się z Mehmetem w pewnym schronie. Gdy siedzieli obok siebie nasłuchując podziemnego dudnienia spadających bomb, lub na przemian ogłaszanej w schronie „Luftlagemeldung". zapytał Mehmeta:
— Gdzie pan przepadał przez te dni? Był u mnie Ali. To, zdaje się, pana przyjaciel?
Mehmet uśmiechnął się pobłażliwie. Pomilczał chwilę, wciąż się uśmiechając, a później zaczął opowiadać, jak uciekali razem z Warszawy. Mehmet nie należał do tej samej organizacji. Był Tatarem krymskim, ale los zetknął ich, jak się wyraził obrazowo: „Na drodze wędrówki lu­dów". Ali chciał koniecznie zabrać ze sobą worek kartofli.
— Mówiłem jemu: zdumiałeś chyba, czy co? Z takim ciężarem. Ale pan rozumie: Człowiek wyrosły w Sowie­tach.
A później opowiadał dalej o przygodach Alego: — Cho­dziło o to, że gdy szedł jeszcze przez Częstochowę, jesienią roku 1944, Ali przysiadł się był na jedną z furmanek Czeczeńca, czy Ingusza, którzy tamtędy właśnie ciągnęli na zachód, uchodząc do Niemiec przed armią czerwoną. Liście dopiero zaczynały żółknąć. Ciepło. Tylko nocami chłodno. Na wozie była żona, Inguszka.
— Młoda? — spytał Tugaj z roztargnieniem, bo właś­nie nadawano komunikat o sytuacji w powietrzu.
— Pewnie, że nie stara. No to on tulił się do niej w chłodne noce, tulił, aż i do-tulił...
Tugaj kiwnął głową obojętnie. To był jednak tylko po­czątek opowiadania, bo okazało się, że Ali zabrał żonę temu Inguszowi, uciekł z taboru i z nią razem znalazł się później tu, w Wiedniu.
— I co, żyją razem?
— Pewnie, że żyją, a co mają robić. Chowa ją, nie pokazuje nikomu. Boi się. Raz natknął się na Praterze na dwóch z Tichorecka, czy Majkopu, jednym słowem z tam­tych stron. Przestraszył się na sam ich widok.
Tugaj wzruszył ramionami:
— To pan jego odmówiłeś od brania worka kartofli, a takiego ciężaru nie wyperswadowałeś?
Mehmet pokazał zęby w szerokim uśmiechu: — Mała ona, lekka.
— To dlatego adresu swego nie podaje?
— Ja znam ten adres. Ale chodźmy, słyszę odwołanie alarmu. — Wstał otrzepując spodnie na siedzeniu.
Gdy wydostali się z tłumu przed schronem, i podali sobie ręce na pożegnanie, Mehmet zapytał:
— No. a jak pan sam? Będzie uciekał, gdy bolszewicy podejdą bliżej?
— Bezwzględnie tak.
— Oczywiście, panu łatwo... Cóż, pan obcy obywatel. z mocnym paszportem. Ale nam, ale nami
— Dajmy na to, że mnie też teraz nie będzie łatwo. Zasiedziałem się trochę. Przeciągnąłem strunę. Teraz ani konsulatów, ani wiz. Chyba jakoś razem z wami.
Mehmet westchnął.
Tugaja do studiów nad ekonomią polityczną pociągnął nie zmysł kupiecki, którym przez całe życie powodował się jego ojciec gromadząc znaczne kapitały i chciał, żeby syn szedł w jego ślady. Wybrawszy ekonomię polityczną widział za nią, jak za mgłą młodzieńczych marzeń: nagro­madzone w portach egzotyczne towary, okręty przybyłe z dalekich mórz, nieznane, a tajemnicze kulisy, które rzą­dzą światem z jego bezgranicznym horyzontem różnokolo­rowych krajów, czyli krótko mówiąc: strona emocjonalna tej dziedziny, której właściwego sensu jeszcze nie dostrze­gał. Zetknąwszy się w salach wykładowych z konkretną, trzeźwą i jakże suchą stroną sprawy, utracił do niej po­przedni zapał. Natomiast coraz bardziej poczęła go pochła­niać architektura, zainteresowanie którą zdradzał już we wczesnej bardzo młodości. Ojciec wprawdzie zgodził się, że będzie mógł w Europie zgłębiać tę sztukę, ale jedynie pobocznie, w formie niejako prywatnego hobby, nie zaś głównego kierunku studiów. Po wybuchu wojny, Tugaj śledząc jej istotne przyczyny i przebieg, coraz bardziej nabierał przekonania, że światem rządzi nie ekonomia, nie towar, nie wszechwładny rzekomo pieniądz, a — psychika ludzka i ukryte w niej siły emocjonalne. Uznał więc po­przednie studia za niewarte poświęcania im krótkiego, ludzkiego życia i przerzucił się już całkowicie na ulubioną architekturę. Zanim jeszcze powziął ostateczną decyzję i powiadomił o niej ojca, a więc jeszcze przed wybuchem wojny, zwiedził wiele miast i stolic europejskich z ich przebogatymi skarbami wielkiej, zachodniej kultury.
Podziwiał zarówno wczesny jak późniejszy gotyk, rene­sans, barok. Zachwycał się kopulastym ogromem starego Bizancjum. Odchodząc jednak od szczegółów, stanowią­cych o różnicach, podobieństwach lub analogiach poszcze­gólnych stylów i epok, zastanawiał się wielokrotnie nad wspólnym ich sensem, czy raczej wspólnym, a charakte­rystycznym dla wszystkich wyrazem ludzkiego dążenia, wmurowanym w kolumny, sklepienia, wieże, łuki, posta­cie, okna, szczyty dachów, pomniki. I doszedł do wniosku, iż niezależnie od tego, czy Bóg stworzył człowieka, czy człowiek Boga, tą wspólną cechą łączącą wszystkie style, z rodzinnym mu maurytańskim włącznie, jest nieustanne pragnienie wzniesienia, imitacja nieba, zbliżenie do nieba, tęsknota do nieba i wyraz łączności z niebem, tym nad głową. Tylko i nic więcej właściwie. Stąd począł też pa­trzeć trochę inaczej na XIX-wieczne, uznane za wykarykaturzone dążenia secesji Fin-de-siecle'u. Nie mając za sobą tradycji europejskiej, patrzył na secesję z boku, trochę in­nymi oczyma niż większość jego europejskich kolegów. Owszem, dostrzegał jak oni, wynaturzenia, pretensjonal­ność, przesadę, sądził jednak iż w wielu wypadkach wina leży po prostu w braku indywidualnych talentów, w po­równaniu do minionych stylów, ale nie w kierunku samego stylu. Troszeczkę też podejrzewał, że pogarda do secesji tkwić może w modzie i w stylu, ale samych obserwatorów i oficjalnie uznanych autorytetów, które jedno każą uwa­żać za brzydkie, a drugie za ładne. Być może też we współczesności prawie tego stylu, który, gdyby się zaliczał do epoki sprzed dziesięciu wieków, mógłby równie dobrze uznany zostać za klasyczny i piękny. I Tugaj polubił schył­kową, europejską secesję teatrów, oper, łuków triumfal­nych, galopujących w przestrzeń rumaków — dostrzegając w niej raczej syntezę poprzednich wieków, niźli odskok w brzydotę. Może nieudolny, ale konsekwentny wyraz dą­żeń ludzkich: łączności z niebem.
I oto pewnego dnia naszła go dziwna refleksja. Nalotu nie było. Spojrzał na zegarek, a później w niebo, jakby zdziwiony szukał tam wytłumaczenia wyjątkowo spokojne­go południa. Po niebie ciągnęły odwilżowe chmury. Na tle ich monotonnie przepływającej masy, tknięty został obra­zem, który dojrzał, a który właściwie nosił w oczach od paru ostatnich lat przebywania w opanowanej wojną Euro­pie: Obok świętego o wzroku z wiarą utkwionym w niebo, stał drugi bez głowy; olbrzymie anioły dmące w olbrzymie fanfary jakowyś hymn triumfalny do nieba, dęły go w dal­szym ciągu, choć jeden miał tylko pół trąby, a drugi leciał w ogóle bez rąk. Dumna postać na podniebnej krawędzi. wznosząca się z harfą, nie miała strun, lewej piersi, nosa i wszystkich palców u prawej nogi. Nad kompletną ruiną pewnego dachu pozostała tylko figura składająca ręce do nieba; ongiś wskazywała ludziom na dole, kierunek do którego winni dążyć, ale co robiła w tej chwili, gdy wszystko co najgorsze przychodziło z tego podniebnego kierunku? Żadna, najśmielsza karykatura nie potrafiłaby chyba dosadniej uzmysłowić w kamieniu śmieszności tej architektury obliczonej na łączność z niebem, które dziś łamało aniołom skrzydła, świętym głowy, wieżom krzyże, i dekonspirowało niemoc symboliki. Koń na pomniku miał oderwane tylne nogi, tak że rycerz siedział tylko na jego dwóch przednich; lew był bez ogona, satyr bez brzucha, pałac bez dachu, kościół bez kopuły.
Tugaja nie łączyła wspólnota chrześcijańska z tym światem. A więc refleksje jego nie poszły w kierunku stan­dardowym dla przeciętnego Europejczyka. Interesowała go w tej chwili wyłącznie strona architektoniczna. Przypom­niał sobie widzianą w jakimś piśmie fotografię kościoła w New Yorku, który ze swoją kilkupiętrową wieżą, wy­glądał cudacznie, zabudowany wokół przez kilkunasto-piętrowe drapacze. W ten sposób wieża ta wskazywała właściwie nie niebo, lecz świecącą reklamę kaloszy. „Opanowanie podniebnych wysokości, myślał, musi wpły­nąć chyba na zmianę dotychczasowego wyrazu wszystkich architektur świata. Bo jeżeli kamienny anioł trąbić będzie do samolotu, który obrywa mu bombą skrzydła, sprowadzi ten wyraz do symbolicznego paradoksu. Oto, gdzie tkwi groteska rozwoju kultury ludzkiej, a nie w przesadnych rozmiarach pretensjonalnej secesji". Tugaj uśmiechnął się do swoich myśli: „Czy mam jeszcze raz zmieniać zawód?" I choć myśl ta wydała mu się w tej chwili jedynie za­bawna, poczuł nagłe wielką tęsknotę za wydostaniem się z wojennego kotła. Zrozumiał, że dłużej zwlekać byłoby z jego strony głupotą. Natychmiast musi podjąć decydu­jące kroki.
Ponieważ Wiedeń objęty był w tej chwili zakazem wyjazdu dla osób cywilnych i w ogóle ruchu innego, poza celami wojennymi, więc postanowił zaraz udać się do pani Pauliny, co do której mniemał, że rozporządza różnorakimi stosunkami i możliwościami,
O Paulinie Grostaczko mówili jedni: „Ma chody baba". Inni: „Ma chody i wychody". A Mehmet z Krymu twier­dził: „U niej to prawdziwa Europa. Jak w sklepie, pój­dziesz i kupisz co chcesz".
—Ale za pieniądze.
— Pieniądze! Pieniądze to nawet w waszej Uzbeckiej Związkowej trzeba mieć. A już co dotyczy Europy... — odpowiadał żartem.
Pani Paulina zajęta jednocześnie pokątnym handlem i wydawaniem swej córki za mąż, też miała poczucie hu­moru. Raz powiedziała: „Ja, na swoim szóstym piętrze, to jak na wysokim Pamirze. Gdzie spojrzę, wokół Azja!" Ale skrzynie i walizy trzymała w piwnicy.
— Mama to też... Wszystko dla tych pieniędzy! — krzywiła się córka. — Ryzykuje, ryzykuje aż wpadnie.
— Jak nogi stawiasz! Lusia. I wyprostuj się. Chodź tu. zobacz coś z kołnierzykiem zrobiła. — Lusia posłusznie podchodziła do fotelu.
Nalot tego dnia istotnie się spóźnił. Był za to, choć krótki ale bardzo intensywny. Wieczorem, po dniu bom­bardowania niebo za oknem wygładzało się jak czoło po zmarszczkach. Gdy ostatnie chmury poszły precz, wąski sierp księżyca przestał płynąć i stanął w miejscu na tle już przechodzącym z zorzy wieczornej w zimną, przed-nocną zieleń. Poprzez wybitą szybę powiało mrozem. Z dworca dochodziło pogwizdywanie parowozu. Dalekie, bardzo dalekie. Radio nadawało „sytuację w powietrzu".
Właśnie w tej chwili do drzwi frontowych zastukał Ali. Zastawszy u pani Pauliny Tugaja, spochmurniał. Widocz­nie jego obecność nie była mu na rękę. Z początku nie wiedział co zrobić, siadł wreszcie na fotelu i oparł się nie­ruchomo o poręcze. Ponieważ Tugajowi nie śpieszyło się i również siedział milcząc, więc pani Paulina kończyła monolog na wpół do córki, a na wpół zwrócony do gości:
— Czemu to młodzi muszą być zawsze idealiści. Jej się zdaje, że życie, to pójść z narzeczonym do kina...
— Wcale nie myślę o takich głupstwach! — przerwała ostro Lusia.
— ...A my wszystko straciliśmy, wszystko... przez tych bolszewików! Wszystko. Majątek, dom, kapitały.
Robiło się coraz ciemniej. Ali poruszył się niecierpliwie w fotelu i nagle, jąkając się, przerwał krótkie milczenie głosem przyciszonym i starając się na nikogo nie patrzeć.
— Proszę pani... Ja chciałem, sukienkę...
Pani Paulina przechyliła głowę z •wyrazem rzeczowego wyczekiwania. Lusia strzeliła oczami. Ali urwał.
— Słucham? — podtrzymała go Grostaczkowa, jeszcze bardziej przechylając głowę.
— Sukienkę...
— Dla młodej osoby?
— Jak? Dla... pani mówi, kogo? — i Ali ruchem bez­radnym spojrzał na Tugaja, ale pani Paulina poprawiła, wciąż tym samym rzeczowym tonem:
— Dla osoby, to znaczy dla kobiety, dla panienki;
młodej?
—Mhm.
— Jaką, w jakim guście by pan chciał?
— No, taką mniej więcej elegantszą, jakby to po­wiedzieć.
— Rozumiem. Wysoka, niska, pełna? — i wyprosto­wawszy się w fotelu zrobiła opływowy ruch rękami wzdłuż swego ciała.
— No, chociażby, jak, powiedzieć, ot panna Lusia. Tylko że, może, piersi mniejsze.
W zmroku nie dojrzeć było czy Lusia poczerwieniała, ale odwróciła się gwałtownie i zamierzała wyjść do dru­giego pokoju.
— Lusiczka, kochanie, ty byś nie wzięła kluczyka i przy­niosła tę?... Wiesz, włożyła na siebie, pokazać...
— Niech mama na sobie mierzy, kiedy chce! Radio zaczęło klaskać i pierwsze, przerywane odgłosy przed-alarmu wyraźnie doszły poprzez wypadłą szybę.
— Może zdążę jeszcze do domu. — Tugaj wstał, aby się pożegnać.
— Ot i doskonale — zwróciła się pani Paulina do AIego. — W sam raz przyszedł nalot. Zejdziemy teraz razem do piwnicy, a po alarmie, wracając, zabiorę z dołu ze skrzyni, panu pokażę.

*

Czas naglił. Armia czerwona zbliżała się od strony Budapesztu. Tugaj niczego nie załatwił za spodziewanym pośrednictwem pani Pauliny. Bardzo żałowała, ale — mó­wiła rozkładając ręce — niestety. Ledwie sama uzyskała takie możliwości (nie powiedziała naturalnie, jakie), dla siebie i Lusi. Ale to już zawczasu. A teraz — znowu roz­łożyła ręce — już jest za późno. Powstało takie zamiesza­nie, wszyscy się rozjechali, nikogo znaleźć... Chaos, kom­pletny chaos. — Bardzo żałowała. Na trzeci dzień po tej rozmowie i sprzedaniu sukienki Alemu, zniknęła z Wied­nia drogą jej tylko wiadomą, i nie żegnając się z nikim.
Azerbejdżanie i Gruzini zamieszkali w pensjonacie przy Maria-HiIfe-Strasse, spakowali walizy i również wyjechali nie uprzedzając nikogo. Byli to ludzie bogaci. Na scho­dach Tugaj spotkał tylko Sulejmana Zaburi, człowieka bez pieniędzy.
— No i widzi pan, co to za ludzie? — skarżył się. — Żeby choć słowo powiedzieli!
— A pan ciągle nie ma możliwości?
— Ale dokąd, dokąd? —  Do Włoch, nie?
— Łatwo powiedzieć.
— Widział się pan z Dżemajem?
— On może dużo, ale czy zechce pomóc? Nie mogę go złapać. Strasznie obawiam się, że też już mógł wy­jechać. Do Włoch, pan mówi? Może być. że słusznie. Jedyny ratunek. Byle do Anglików czy Amerykanów. O, znowu nalot. Chodźmy w dół.
— Ach, niech go diabli? W ten sposób nic się nie załatwi — zaklął Tugaj.
— Proszę pana, mój żołądek już zupełnie wystygł. Od czterech dni nic gorącego nie mogę dostać.
W prywatnym schronie było obszernie. Zaburi miał łat około sześćdziesięciu; siadł i złożył posłusznie ręce na nieco wystającym, owym wystygłym żołądku. Przy palcie brakowało mu dwóch guzików. Gdy nastąpiły pierwsze wybuchy, rozplótł ręce i wyrywał palcami stare nitki po­zostałe po tych guzikach.
— Jakim pan jest obywatelem? — spytał Tugaj, nie mogąc jak zawsze podczas nalotu, pohamować nerwowego ziewania.
— Niby to Iraku.
— Dlaczego: niby?
— Mój ojciec był sędzią w Bagdadzie, Jeszcze za suł­tana Abdul-Hamida. Za tureckich czasów. Pan już nie pamięta.
— Owszem, opowiadał mi mój ojciec. Dużo pan teraz płaci za pokój?
— Eee, nie dużo. No więc widzi pan: ja byłem pod­dany turecki i w pierwszej wojnie dostałem się pod Erze-rumem do niewoli rosyjskiej. Nawet dobrze było. Dopiero gdy nastali bolszewicy...
   — I co pan robił?
   — Jak to, co? Uciekłem.
— Nie, ale później?
— Wykładałem języki wschodnie na...
Tugaj pochłonięty całkowicie myślami o najważniejszej sprawie wyjazdu, potarł czoło i przerwał mu pytaniem, czy nie zna Mehmeta, takiego Tatara krymskiego? — Nie, nie znał.
— A Alego-Maleka?
— Tego znam, ale nic nie wiem co się z nim dzieje. Więc, wykładałem mówię panu, nawet w wielu uniwer­sytetach...
Odwołanie alarmu nastąpiło nadspodziewanie szybko.

*

Mehmet zjawił się tego samego dnia wieczorem, z goto­wym planem ucieczki, tym razem nie do Kozaków, ale wprost do Mediolanu i żartował : "Wybombordowali mnie Amerykanie to ja teraz do nich: niech dadzą schronienie!" Ale plan był lepszy od żartu. Tugaj rozpatrzył go skrupu­latnie i zaakceptował z miejsca.


Rozdział 11

GEMONA

Zegar wskazywał pięć minut przed dwunastą. Ali spojrzał nań z niepokojem. Była to godzina symboliczna. Dla AIego bardziej może, niż nawet dla innych. Zdawało mu się, że o jego dezercji powiadomiony jest każdy agent NKGB, aż do najwyższych instancji w Moskwie. Dżemaj obiecał mu, że go zabierze, wraz z innymi, drogą jaką sobie utorował grubymi łapówkami, wprost do Mediolanu. Jednakże Ali rozmyślił się w ostatniej prawie chwili i po­stanowił wybrać trasę na Udine, przez teren Kozackiego Stanu. Na tę decyzję wpłynęło wiele czynników wziętych pod rozwagę, oraz szereg informacji, które skrzętnie groma­dził od dłuższego czasu. Przede wszystkim więc dowie­dział się, że grupa Czeczeńców i Inguszów, których się obawiał ze względów osobistych, włączona została nie do Kozaków, a do kaukaskiego korpusu stojącego gdzieś w górach, w Paluzza. Po drugie doniósł mu ten sam infor­mator, Kozak kubański, że w obozie kozackim znajduje się ponoć ktoś z jego bliskich, czy nawet jego matka. Wia­domość była dosyć mglista i niezupełnie pewna, ale któż mógł w tamtych czasach wiedzieć coś na pewno, albo zgoła za coś ręczyć? Po trzecie światli w polityce ludzie, radzili mu przedostać się do jego pierwotnej formacji, mia­nowicie dywizji turkmeńsko-azerbejdżańskiej, która stała we Włoszech, podobno też gdzieś w okolicach Udine. Wprawdzie to tylko supozycja, ale — powiadano — nie to jest ważne do jakiej formacji, a ważne, żeby w ogóle trafić do jakiejś jednostki wojskowej. Przy okazji wyłożono Alemu obowiązujące rzekomo międzynarodowe prawa wo­jenne, zawarte przez wszystkie cywilizowane państwa, już dawno temu, w jakimś mieście holenderskim. Jeżeli więc — powiadano — dostanie się do niewoli jako żołnierz, to potraktowany zostanie jak każdy jeniec wojenny według tych obowiązujących praw, i oczywiście ze strony Angli­ków czy Amerykanów włos mu z głowy nie spadnie. A że koniec wojny, więc posiedzi za drutami może miesiąc-dwa i wypuszczą na wolność. Natomiast jeżeli wpadnie w ręce jako cywil, to jeszcze nic nie wiadomo. Prawdopodobnie też go zaraz wypuszczą, bo wojna zachodnich aliantów z Sowietami wisi na włosku, ale mogą go dłużej prze­trzymać i badać. A swoją kobietę ulokuje sobie gdzieś tymczasem, na parę miesięcy. Jeżeli ma trochę pieniędzy?...
Ali miał ich niewiele, ale kiwnął skwapliwie głową i po­stanowił tej rady posłuchać. Za spreparowaną mu fałszywą przepustkę wojskową do Kozackiego Stanu zapłacił nie­dużo i pięć minut przed dwunastą wybrał się w drogę, nie zwracając uwagi na alarm.
Do Gemony przybył wraz ze swoją kobietą dnia 27 kwietnia, ale nikt mu o dywizji turkmeńskiej nic powie­dzieć nie mógł, przynajmniej nic dokładnego. Takoż nikt nie wiedział i nie słyszał o jego matce. W Gemonie stał 3-ci zapasowy pułk. w składzie ośmiu socien, trzech dział, trzydziestu karabinów maszynowych, łącznie około 2.500 łudzi, przeważnie Kozaków kubańskich, pod wodzą wojskowego starszyny Łobysewicza. Kilka sotni rozłożonych było w bliskości wsi Osoppo i Peonis, pilnując tam składów wojennych na rzece Tagliamento. Jedna sotnia we wsi Tarcento. Reszta, i sztab w samej Gemonie.
Nazajutrz po jego przybyciu zdarzył się następujący wypadek: trzech Kozaków idących do fryzjera w mieście, zostało napadniętych przez partyzantów i jeden z nich zabity. Wysłano natychmiast zbrojny patrol, ale party­zanci uciekli. Sytuacja była naprężona do ostatnich gra­nic. Dnia 29-go zjawili się w Gemonie parlamentariusze w asyście osoby ubrane; w mundur angielski. Udało się z nimi dojść do porozumienia, że Kozaków z bronią, przepuszczą na północ dla połączenia się z główną siłą w rejonie Tolmezzo, skąd mają się dalej wycofywać z Włoch.
Lecz nazajutrz rozpoczął się wielki deszcz. Podpułkow­nik Łobysewicz chciał go przeczekać... Dnia 30-go lał deszcz. Sotnie zgrupowane wokół Osoppo, nie docze­kawszy rozkazu, ruszyły na własną rękę w kierunku pół­nocnym. Przebiły sobie drogę do Covazzo i połączyły się później z atamanem Domenowym. Gemonę minęły opodal pułki idące z Udine, spiesznym marszem do Tolmezzo. O tym było wszystkim wiadomo. A podpułkownik Łobysewicz zwlekał.
1-go maja lał w dalszym ciągu deszcz. Dlaczego pod­pułkownik Łobysewicz nie ruszał? Istnieje przypuszczenie, że uważając sytuację za beznadziejną, nie chciał jej jeszcze pogarszać marszem na spotkanie wojsk sowieckich do Austrii. Uważał postanowienie Domanowa za błędne. Sadził, że bezpieczniej jest doczekać na miejscu przybycia Anglików i złożyć broń we Włoszech. Zagrożenie ze stro­ny Tity uważał za przesadne, natomiast wielkim niepoko­jem napawała go ofensywa armii czerwonej na Wiedeń. Nikomu jednak swoich refleksji i zamiarów nie zdradzał i po odejściu kilku sotni z Osoppo, pułk w Gemonie utrzymany był w stanie alarmu, oczekując lada chwila roz­kazu wymarszu. Lał deszcz.
Od 2-go maja ustały na terenie Włoch działania wo­jenne. Połączenie z Tolmezzo zostało przerwane. Tego dnia zjawili się ponownie parlamentariusze, tym razem z kategorycznym żądaniem złożenia broni. Otrzymali odpo­wiedź, że Kozacy kapitulują wyłącznie wobec regularnych wojsk angielskich, a broni partyzantom nie złożą. Naza­jutrz, 3-go maja sotnia w Tarcento obwarowała się i og­niem odparła kilkakrotne próby ataków. Wieczorem otrzy­mała rozkaz połączenia się z grupą główną w Gemonie i przybyła do niej w szyku bojowym. Dnia 4-go maja zja­wił się oficer angielski. Przedstawiając bezcelowość dal­szego oporu, zaproponował kapitulację, przejmując odpowiedzialność za dotrzymanie jej warunków. Po burzliwej
naradzie Kozacy, otoczeni ze wszystkich stron i nie widząc żadnego innego wyjścia, zdecydowali się i broń złożyć, za­chowując wszelako pistolety aż do nadejścia regularnych wojsk angielskich. Oficer zgodził się.
Prawo równi pochyłej wszędzie jest jednakie. Kto na nią raz wstąpi, ten się już zatrzymać nie może. Powzięta decy­zja kapitulacji pozbawiła Kozaków nie tylko broni cięższej ,ale i rozbroiła ich moralnie. Ani pistolet, ani szabla nie mogły stanowić żadnego oparcia wobec przeważających sił. Toteż nazajutrz, 3-go maja, oddali na żądanie i pistolety. Wtedy otoczyli ich partyzanci i zaczęli grabić.
*

W te dni ulewnego deszczu i gnębiącej niepewności, w noce stukające o szyby łącznie z kroplami wody odgło­sem nierozpoznanych, a więc tym bardziej nękających strzałów — przecież szczęście uśmiechnęło się do Alego! Mąż signory Porolli, u której stanęli kwaterą w Demonie, był członkiem milicji faszystowskiej i nie wiadomo żyw li jeszcze, czy zginął już, a jeżeli tak: to gdzie? W każdym razie od bardzo dawna żadnych wieści o nim nie było. Za to żona bała się okropnie zemsty. Nie darmo nadeszły pogłoski z Udine, a nawet z Monfalcone, Pordenone, z Treviso. Kto je przyniósł trudno było ustalić, ale brzmiały dosyć jednolicie i to przemawiało raczej za ich autentycz­nością. Mianowicie, że żonom faszystów golą na począ­tek głowy, obwożą na pośmiewisko, bicie i opluwanie po­wszechne, a co później z nimi czynią, to już nawet straszno powtórzyć... Signora Porolli postanowiła tedy (a był już najwyższy czas ku temu!) uciekać z Gemony, gdzie ją wszyscy znali, i szukać schronienia u dwóch młod­szych sióstr i żyjącego na ich utrzymaniu starego ojca, w Mediolanie. Tam mogła się czuć bezpieczna. Tym bardziej, że siostry zmieniły niedawno mieszkanie i ani one, ani naturalnie bardzo stary ojciec, nie były zaanga­żowane w podobne historie i nie miały żadnych politycz­nych trosk na głowie.
Stało się zaś na szczęście Alego, co się staje rzadko, ale się zdarza, że utraciwszy trzy lata temu swą jedyną córkę, zmarłą na tyfus, signora Porolli od pierwszych dni zapa­łała jakowąś matczyną sympatią do jego Inguszki. Roztkliwiło ją ich nieszczęście i opuszczenie, czy też może raczej — wspólne nieszczęście?... Zresztą w tych nagłych i krótkich błyskach ludzkich reakcji trudno zazwyczaj bywa doszukać się istotnych ich przyczyn. Signora Porolli, nie będąc nigdy zła z natury, nie mogła też uchodzić za to, co się potocznie rozumie pod określeniem: ,,dobra", albo nawet „dobrotliwa". Była jeszcze niestara, ale też i niemłoda; włoskim zwyczajem gestykulująca, ale z umiarem. W jej czarne włosy zaledwie poczęły się wplątywać siwe nitki. Dbała o siebie, oszczędna, zawsze schludna, nie od­mawiała ludziom pomocy, gdy zachodziła tego skrajna potrzeba, ale również nie była do niej zbyt skora. I oto raptem, już po kilku dniach darowała kobiecie AIego ciepłą chustkę. Poiła ją gorącym mlekiem rano, w łóżku, i kazała spać do południa, żeby wypoczęła i powróciła do pełnych sił po wyczerpujących przygodach drogi.
Signora Porolli sporo lat swego życia spędziła w Bressanone, po niemiecku Brixen, stąd znała trochę język nie­miecki, może nie więcej niż się go nauczył Ali w Wiedniu, starczyło jednak do wzajemnego porozumienia. Zapadło ono ostatecznie 2-go maja, w dniu zakończenia działań wojennych w Italii. Przy zamkniętych drzwiach i zasłonię­tych firankach okien, odbył się rodzaj narady familijnej, na której powzięto następujące uchwały:
Ali nazajutrz wstępuje formalnie do którejś sotni kozac­kiego pułku i przechodzi na statut żołnierski. Natomiast signora Porolli zabiera jego kobietę i przedostają się do Mediolanu. W drodze nie powinno im nic szczególnego grozić. Po wypuszczeniu z niewoli, co powinno nastąpić w przeciągu miesiąca-dwóch, Ali przedostaje się do Me­diolanu, a później zobaczy się jak ułożyć dalsze życie. Dostał kartkę z dokładnym adresem na via Ticiano, wraz z dodanymi informacjami jak tam trafić i nawet numerami tramwajów, które signora Porolli, rodowita mediolanka, zachowała w pamięci.
Kobiety wyszły rano, 3-go maja w sposób najmniej zwracający uwagę sąsiadów. Ali oddał im cokolwiek po­siadał wartościowego ze swego prywatnego dobytku i pra­wie wszystkie pieniądze, mało zresztą warte. Skierowały się piechotą, podnóżem gór na Maniago, aby już dalej, dążąc w ogólnym kierunku na Vicenzę i Veronę wydostać się na wielkie drogi i skorzystać z okazyjnego podwiezie­nia przez samochody, gdyż koleje wszystkie były nieczynne. Zresztą w Desenzano nad Lago di Garda miała signora Porolli również rodzinę swego kuzyna.
Tylko początek drogi okazał się uciążliwy. Zaledwie jed­nak wydostały się z zasięgu, w którym działały ongiś for­macje kozackie, signora Porolli zmieniła taktykę. Wszędzie gdziekolwiek zachodziła tego potrzeba, a nawet tam gdzie była zbędna, ogłaszała siebie za ofiarę faszyzmu, a po­nadto za przymusowo wywiezioną na roboty do Niemiec, skąd jej nie tylko samej udało się uciec, ale oto: tu wska­zywała z dumą — wyzwolić z niewoli nieszczęsną Ros­jankę, którą opiekowała się jak rodzoną córką. Zresztą w to ostatnie trudno było wątpić. Tym większa więc za­sługa i chwała spadała na signorę Porolli, i obydwom ko­bietom okazywano ze strony nowych władz wszelką pomoc. Przetłumaczano jej dramatyczne opowiadanie szoferom alianckich wozów wojskowych, którzy chętnie podwozili je na wielu odcinkach drogi. W ten sposób przybyły do Mediolanu już po upływie kilku dni.
*

Dnia 7 maja deszcz przestał padać. Zakończyło się rów­nież dwudniowe ograbianie Kozaków, podczas którego nie­którym zabrano nawet buty. Nazajutrz popędzono ich w liczbie około 1.100 ludzi na południe. Tegoż dnia. w drodze, zabito dwóch. Dopiero na 18 kilometrze przed Udine spotkali wojska brytyjskie, które przejęły Kozaków spod straży partyzanckiej ł umieściły w dawnych kosza­rach. Karmiono dobrze. Nastrój zaczął się poprawiać. Po­wróciły dawne nadzieje.
14-go maja załadowano wszystkich do ciężarówek i przez Padwę, Ferrarę, Ravennę przywieziono do Forli, gdzie za drutami w niewoli zastali już około 2.000 ludzi liczący, rosyjski, antybolszewicki pułk ochotniczy ,,Wariag". Po dwudniowym postoju i pewnej segregacji, grupę, w której znalazł się Ali przerzucono do Ancony.
Olbrzymi, 30-tysięczny obóz jeniecki mówił, jak się zdało Alemu, wszystkimi chyba językami Europy wschod­niej. Rozdzielono ich według narodowości. Kozaków przy­jął oficer angielski władający trochę językiem rosyjskim:
Wy kto jesteście?
— Kozacy kubańscy.
— Z jakiego oddziału?
— 3-ci zapasowy pułk.
— Musicie jechać do Rosji.
— Nie, my do Sowietów nie pojedziemy. W ciągu następnych kilku dni próbowano wpłynąć na nich drogą perswazji. W odpowiedzi Kozacy zredagowali obszerny memoriał, uzasadniający swą odmowę powrotu, zakończony stanowczym protestem przeciwko wydaniu ich w ręce bolszewików. Memoriał wręczono komendantowi obozu. Zrobił na nim jak najgorsze wrażenie. Wyznaczył nazajutrz apel Kozaków i zapytał:
— Nie chcecie wracać do ojczyzny?
— Bolszewicy to dla nas nie ojczyzna, a trumna.
Raz jeszcze pytam: wracacie do Rosji, czy nie?
—Nie!
— W takim razie my was rzucimy do obozu niemiec­kiego.
— Rzucajcie.
Alego w tej chwili najmniej interesowała strona poli­tyczna sprawy, a nawet nie bardzo brał udział w zbioro­wych protestach. Nie obchodził go los tamtych. Wiedział tylko jedno, że on, Ali, musi się osobiście za wszelką cenę wydostać. Za wszelką cenę! Pożerał go strach przed roz­staniem na zawsze, podświadome, niesprecyzowane uczu­cie zazdrości. Przestał prawie jeść. Pragnienie wydostania się i połączenia ze swą ukochaną było tak silne, że prze­stał wątpić w możliwość jego udania. Działał jak w halu­cynacji, ale z pewnością lunatyka. Po prostu pewnej nocy majowej przełazi pod drutami, w dziwny sposób niezau­ważony przez straże, i ruszył wzdłuż morza na północ. Szedł nie szosą, a trzymając się terenu pomiędzy torem kolejowym i plażą Adriatyku. Był tak skoncentrowany w tym marszu, iż nie miał czasu na rozpamiętywanie, ani złorzeczenie radom, których posłuchał wstępując do wojska. Morze przeświecało zielonkawym lazurem, piasek był rozpalony, słońce żółte, niebo granatowe. Ale piękno pejzażu widzi się tylko wtedy, gdy znajduje ono odbicie w wewnętrznym nastroju. Ody wnętrze człowieka wypa­lone jest do popiołu, do pustki i tylko jedna myśl i jedno pragnienie kieruje jego impulsami, wszystko co zdolne roz­proszyć tę myśl, a więc i otaczające piękno, drażni, nie­cierpliwi. O kilka kilometrów przed Pesaro uległ raz tylko raptownej panice, zastanowiwszy się nagłe: ile tygodni będzie musiał iść, jeżeli całą drogę zechce zrobić pie­chotą?! W tym miejscu aresztowali go żandarmi w bia­łych hełmach.
Po pierwszym szoku zaskoczenia wziął się znowu w garść. Okazał największą uległość, spokój, a nawet symulował radość, że to niby odbił się od swego oddziału i teraz szuka właściwego obozu zbornego. Żandarmi uwie­rzyli i wioząc go wojskowym jeepem, pozostawili go w nim samego, gdy w bliskości Mondolfo-Marotta poszli się napić wina do tratorii. Zlazł powoli, z rozmysłem, wszedł naj­pierw na podwórze niby to w poszukiwaniu ustępu, zapy­tał nawet jakiegoś człowieka, rozpatrzył się po okolicy i — uciekł.
Teraz poszedł nie morzem, a w głąb lądu, górami. Przedzierał się głównie nocami, ale już za Citta di Castello instynkt nasunął mu prawie identyczną taktykę, jaką stosowała signora Porolli. Zaczął się podawać za jeńca sowieckiego, którego Niemcy deportowali do Włoch na roboty i który teraz, pijany z radości wyzwolenia wraca do ojczyzny. Przeklinał Niemców, wymachiwał pod ich adre­sem pięścią, żywo gestykulując włoskim zwyczajem i za to wszędzie go karmiono, udzielano rad i nawet obdarzono starym ubraniem. Naturalnie trzeba było uważać, żeby trafiać na naiwnych. A i tak tłumaczyć się musiał dla­czego raptem idzie samotnie, nie zgłasza się do odpowied­nich władz, które mu zapewnią transport? Że przecież muszą być gdzieś punkty zborne, gdzie winien się zareje­strować? To wszystko były pytania trudne do odpowiedzi. Wyłgiwał się z nich jak mógł i przeważnie w coraz inny sposób, ratując w końcu nieznajomością języka. Musiał też wystrzegać się bardzo punktów kontrolnych, policji, żandarmerii polowej. Udawać ciągle, że nie ma czasu na rozmowy i w dalszym ciągu prześlizgiwać się nocą.
Raz, pod wieczór to było, wyszedł na dużą szosę i wbrew zwyczajowi niezatrzymywania się w miejscowo­ściach bardziej ruchliwych, wstąpił wskutek zmęczenia do zajazdu. Gospodarz wysłuchał milcząc jego bajeczki i nic nie powiedział. Po pewnym czasie w ulicy stanęła kolum­na amerykańskich aut. Po wyrazie twarzy z jakim Ali za­czął się nagle żegnać i dziękować za gościnę i wymawiać od noclegu, Włoch musiał coś zmiarkować. Ale znowu nic nie powiedział. Ali wyszedł na szosę, był teraz w cywilnym ubraniu i mógł przejść niepostrzeżenie, zwłaszcza, że zapadł był mrok wieczorny. Zanim jednak zdążył skręcić z szosy w boczną ścieżynę prowadzącą w górskie ostępy Apeninów, czyjaś silna ręka ujęła go z tyłu za ramię. Ali nie szarpnął się i nie uciekał, a jak zawsze ześrodkowany w sobie, odwrócił powoli głowę. Przed nim stał jego gos­podarz, Włoch. Patrząc na Alego zmrużył jedno oko:
— Ty gdzie chcesz, właściwie?
— Do Mediolanu — odpowiedział machinalnie Ali.
— Piechotą nie dojdziesz. Nigdy — mówił półgłosem, — Ta kolumna amerykańska jedzie właśnie do Mediolanu. Pusta jest. Zaraz rusza. Wślizgnij się z tyłu i schowaj pod budą.
— A jak wykryją? — spytał Ali z taką szczerością, jak­by z tym Włochem łączyły go od dawna zażyłe stosunki.
—— Też nic nie zrobią. Może jeszcze tytoniem poczęstują. To tacy ludzie.
Ali kiwnął głową. Tamten puścił jego ramię i postukawszy palcem we własne czoło, powiedział:
Trzeba mieć: tu.


Rozdział III

MEDIOLAN

Jeszcze śnieg się trzymał w górach, jeszcze był luty i marzec 1945, a różnymi szczelinami Alp spływali ku dolinie Lombardzkiej ludzie o wystających kościach po­liczkowych. Jeszcze gdy panowała tu faszystowska repu­blika Mussoliniego.
Dżemaj przybył do Mediolanu jeden z ostatnich, w kwietniu. Ustawił na biurku fotografię Amin-eI-Husseini. Wielkiego Muftiego Jerozolimy, którą mu ten ofiaro­wał z własnoręcznym podpisem, trzepnął w plecy Sulejmana Zaburiego, a później zatarł ręce i oświadczył:
— Może wszystko pójdzie ku lepszemu!
Sulejman uśmiechnął się. Był szczęśliwy, że wydostał się z Wiednia. Znał dobrze Wiochy i język włoski, bo przebywał tu kiedyś przez czas dłuższy, wykładając arabski na jednej z uczelni. Wprawdzie nie lubił Italii, miał do niej uprzedzenie i lekceważył Wołochów, ale tym chętniej pocieszał się wielkimi planami Dżemaja i towa­rzyszy, według których Italia będzie tylko krótkim etapem w dalszej ich wędrówce, prawdopodobnie na Bliski Wschód. Czy ma być to Kair, czy Konstantynopol, było sprawą mniejszej wagi. Szczegół w potężnym zaiście pla­nie, do którego rozpracowania Dżemaj przystąpił natych­miast. Ujął go w obszernym memoriale, który zamierzał przedstawić decydującym czynnikom politycznym mocarstw zachodnich, jak tylko zjednoczone ich armie wkroczą do północnych Wołoch. Główne tezy tego memoriału dałyby się streścić w następujących zarysach:
„Konflikt pomiędzy światem zachodnim i międzynarodo­wym komunizmem jest nieunikniony. W wojnie, która wy­buchnie już w najbliższej przyszłości, decydującym czyn­nikiem będzie wybór kierunku natarcia na Sowiety. I dla­tego właśnie, natarcie to winno być skierowane w naj­bardziej wrażliwą, niejako „miękką część" Sowietów, to znaczy od południa, w ich posiadłości muzułmańskie: Kau­kaz i Średnią Azję, gdzie cała ludność gotowa powstać jak jeden mąż przeciwko znienawidzonej władzy, prześla­dującej wiarę Proroka. Dla tym skuteczniejszego jednak wpływu na te narody, należy zjednać do krucjaty anty­komunistycznej Ligę Arabską i wszystkie niepodległe pań­stwa muzułmańskie Bliskiego Wschodu. Rolę łącznika pomiędzy narodami muzułmańskimi pod jarzmem sowiec­kim i wolnym światem arabskim obejmie najskuteczniej antybolszewicka emigracja muzułmańska, działająca w ści­słym kontakcie z odnośnymi czynnikami mocarstw zachod­nich. Poza dyplomatyczną drogą odnośnych mocarstw, oni, emigranci muzułmańscy z Sowietów, podejmą się od­powiedzialnej akcji przekonania swych współbraci i współ­wyznawców ze świata arabskiego o wspólnym zagrożeniu przez bezbożny bolszewizm i konieczności wspólnego dzia­łania".
Zapewne Dżemaj, który szczęśliwie uratował się spod bomb spadających na Wiedeń, widział się już w roli wielkiego działacza i dyplomaty na Bliskim Wschodzie. obficie zaopatrywanego w mocną walutę mocarstw zachod­nich. Pokazał też ten memoriał Tugajowi. Ów przeczytał uważnie kilka stronic druku maszynowego i odłożył.
— Co pan o tym sądzi?
— Sądzę — odparł Tugaj — że to zbyt dobre, żeby mogło być prawdziwe.
— Czy nie jest wystarczająco przekonywujące?
— Niemcy znają przysłowie: „Rachunek bez gospo­darza". Obawiam się, że pan napisał właśnie coś w tym rodzaju. Zresztą zobaczymy. Musi pan tego gospodarza najpierw poznać. Nie mówiąc już o jego istotnych za­miarach.
Dżemaj był rozczarowany i rozstali się chłodno. Wczes­nym popołudniem zaszedł do Tugaja, na Viale Bianca Maria. Mehmet z kupą plotek:
„Bogaci Gruzini pokłócili się z Azerbejdżańcami. Okazało się, że ktoś komuś skradł walizkę w drodze, ale kto komu trudno dociec. Ponieważ są wśród nich oficerowie rezerwy, więc toczy się sprawa honorowa... Na Piazza del Duomo ustawiono nową tablicę wymieniającą ofiary bolszewizmu. Wśród nich na pierwszym miejscu jest Fin­landia, na drugim Polska, ale o nas, o Tatarach Krymskich, nic nie ma".
— No, cóż o was można powiedzieć... — zaczął Tugaj, ale Mehmet już przeszedł na temat AIego:
— Przepadł gdzieś, nie wiadomo gdzie.
— Biedny człowiek.

*

Wypadki potoczyły się szybciej niż się na ogół spodzie­wano. Już w końcu kwietnia powieszono Mussoliniego za nogi na Placu Loreto i zaczęło się wyzwolenie. Od Tu­rynu, z gór, spłynęły fale partyzantów. Wyglądali malow­niczo: bagnety, noże, taśmy kulomiotowe na krzyż, czer­wone chusty, dzikie spojrzenia niegolonych twarzy. Krzy­czeli i strzelali we wszystkich kierunkach. Przez trzy dni trwała kanonada wystrzelanych w powietrze ładunków, jakby toczyła się największa z bitew tej wojny. Gdy wreszcie można było wyjść z domu, miasto przybrało od­świętny wyraz. Z balkonów zwisały czerwone sztandary. Portrety Lenina i Stalina na każdym kroku. Tłum wiwa­tował na cześć dwóch Amerykanów, którzy siedzieli w ka­wiarni położywszy nogi na blat stolika. Na Piazza del Duomo spalono na wielkim stosie porąbane deski propa­gandowej wywieszki o krajach ujarzmionych przez bolsze­wików. Przestraszone gołębie wirowały na tle błękitnego nieba, a dym szedł w górę jak z całopalnej ofiary miłej Bogu.
Signora Porolli zjawiła się w mieszkaniu przy Via Ticiano, trzymając za rękę Inguszkę i garbiąc się pod wy­pchanym plecakiem. Inguszka niosła tylko nową sukienkę w osobnym tekturowym pudełku.
Gdy Tugaj ją zobaczył po raz pierwszy, a było to na Placu D'Aosta, miała na sobie jeszcze krótki kożuszek i chusteczkę na głowie. Szła w towarzystwie signory Porolli i Mehmeta. Po przywitaniu i zapoznaniu, spytała:
— Gdzie tu jest tołkuczka?
— Nie wiem.
— Ona chce kupić korale na szyję — wyjaśnił Mehmet.
— Korale można kupić w sklepie.
— Czy w sklepie może każdy kupować? — zapytała.
— Na pewno.
— Wszyscy jej mówią, a ona wciąż nie wierzy. Bo jak raz korali nie mogliśmy nigdzie zobaczyć. Ech, duszka ty moja, sowiecka!
Bokiem przeszedł patrol czerwonej milicji, obrzucając ich spojrzeniem. Gdy minęli odwróciła się za nimi.
— Kudłaci — powiedziała.
Z ogrodu zoologicznego frunęło stadko papug, latają­cych swobodnie i przysiadło na gzymsie zbombardowanej filii banku di Santo Spirito.
— Jak pani na imię? — spytał Tugaj.
— Zina, Zinaida znaczy.
— Zinaido — spytał — chciałaby pani wrócić na Kubań?
— Ja nie z Kubania. Ale chodźmy już.
— Żadnych wiadomości od AIego?
    — Nie, żadnych — odpowiedziała tonem, którego obo­jętność zdziwiła Tugaja.
Świeciło zimne słońce i zanosiło kurzem od zrujnowa­nych domów. Tugaj pożegnał się, gdyż umówił się był na spotkanie z panią Paulina, która zresztą przyjechała do Mediolanu o wiele wcześniej i dawno się tu zadomowiła. Często spotykali się w kawiarni Biffi, w oszklonych arka­dach koło głównego placu, i przesiadywali godzinami nie mając nic innego do roboty.
Zinaida, gdy się tylko na dobre roztasowała, zabrała się do studiowania nowego życia. Kupiła słownik włoski i za­częła od litery „A". Wychodząc na miasto wkładała wie­deńską sukienkę. Signora Porolli dopasowała ją lepiej. Wyglądała zupełnie po europejsku, nawet elegancko. Pew­nego razu przechodziła arkadami koło kawiarni i Tugaj ukłonił się jej. Odpowiedziała uśmiechem.
— Kto to? — spytała Grostaczko. — Zaraz! Poznaję moją sukienkę... Więc to ta...
— Tak. Ona.
— Bardzo dobrze leży. Widział pan?
Owszem.
— Tanio sprzedałam. Cóż robić, biedni ludzie — westchnęła.
— Ładna dziewczyna.
— Taka sobie.
Nastały dnie pogodne i coraz cieplejsze. Prawie wszyst­kie kobiety nosiły już letnie suknie. Tugaj chciał zamówić sobie jeszcze jedno espresso, gdy właśnie zaczęły bić dzwo­ny kościelne. Ludzie biegli w kierunku placu.
— Chodźmy zobaczyć — powiedziała wstając pani Paulina. — Lusia, wyprostuj się. Tugaj •wstał niechętnie.
— Przejdźmy tędy — wtrącił — będzie mniejszy tłok.
Ale wszystkie chodniki zalegał wielki tłum, który chciał zobaczyć defiladę. Posuwając się wolno, odciśnięci zostali w sam środek starego miasta. Zatrzymali się wreszcie na rogu ulic Meraviglia, Dante i Placu Cordusio. I tu na­tknęli się na grupę Azjatów stojących w kupie. Była też Zinaida; stała koło Mehmeta bardzo niewygodnie, gdyż widok zasłaniały jej plecy Sułejmana Zaburiego z łupie­żem na kołnierzu marynarki. Żeby coś zobaczyć musiała wyciągać szyję i kręcić głową. Uczesana była jak Włoszka, a na lewym ręku świeciła nowa bransoletka z tombako­wego złota. Kerim-Bek wysforował się prawie na krawędź szpaleru. Dżemaj. najwyższy wzrostem, zabawnie górował nad grupą Kałmuków, których przedtem nigdy się nie spo­tykało. Mehmet, zobaczywszy Tugaja uchylił kapelusza o rondzie szerokim, jaki zazwyczaj noszą księża katoliccy. Wokół rozentuzjazmowany tłum wiwatował i machał. Była to wielka parada zwycięstwa.
Przodem poczęły iść kolumny czerwonych, komunistycz­nych koszul. Przed pierwszym szeregiem niesiono portret Stalina średnich rozmiarów. Muzyka grała. Via Dante, cała udekorowana w czerwone sztandary — wśród których z rzadka zwisały włoskie bez herbu królewskiego, angiel­skie, amerykańskie i francuskie — mieniła się w oczach. Jezdnią szli i szli jak czerwona rzeka. Z wież kościelnych biły dziękczynne dzwony. Za czerwonymi koszulami maszerowały w równych odstępach granatowe koszule organizacji katolickich. Niesiono portret papieża. Za kato­likami znów szli komuniści.
Kałmucy wciągnęli głowy w ramiona, zupełnie tak samo jak to czynili, gdy nad ich głowami wyła bomba. Kerim-Bek cofnął się mimo woli o jeden kroić wstecz od jezdni. Dżemaj jakby zmalał w oczach. Z trudem wydobył chust­kę, by otrzeć pot z czoła, bo miejsce wystawione było na promienie słoneczne. Żabim odwrócił się i z uśmiechem naiwnie igrającym na ustach, szepnął po rosyjsku:
Kuda my popali... Dokądże to trafiliśmy...
— Tss! — syknął Dżemaj.
Tugaj powiódł wzrokiem dokoła nie mogąc dojrzeć nigdzie pani Pauliny. Dopiero po chwili, wypatrując po­nad głowami tłumu dostrzegł ją przy stoliku małej kawia­renki w bocznej uliczce. Siedziała tam w towarzystwie oficerów alianckich, z którymi już od kilku dni zawarła znajomość. Trzymała w ręku chusteczkę i Tugajowi zda­wało się, że ma łzy w oczach. Podszedł do nich.
— Boże, Boże... — szeptała. — Co za szczęście. Na­reszcie dożyć. A my wszystko straciliśmy, wszystko. Dom, majątek, kapitały, przez tych Niemców...
— A mówiła pani, że przez bolszewików? — zdziwił się Tugaj.
— Ja!?
Tugaj pochylił głowę nad filiżanką i w milczeniu mie­szał cukier łyżeczką.
— Lusiu — zwróciła się do córki. — Ty widzisz?! Czyś­my wierzyły, że doczekamy wreszcie!... Wyprostuj się.
Major w czarnym, alianckim berecie pykał z fajeczki i uśmiechał się trochę sceptycznie spoglądając z tyłu na wiwatujący tłum.
— Dobrze panom być sceptykami — podjęła znowu pani Paulina. — Ale jak tyle lat cierpiało się nędzę. Jeść nie było co.
Major ze współczuciem pokiwał głową. Pani Paulina schowała chusteczkę i zatrzasnęła torebkę. Tugaj nie ode­zwał się słowem. Major wyciągnął przed siebie wygodnie nogi.
— Byłem w Hiszpanii — powiedział. — Ostatnio w Rosji, a teraz poznałem Italię. Jeżeli prawda co mówią. że nizina rosyjska jest forpocztą Azji o kulturze bizantyń­skiej, to półwysep Iberyjski i Apeniński wydają mi się for­pocztą Afryki o kulturze łacińskiej.
— O tak — przytaknęła pani Grostaczko. — Tu je«t podobno strasznie gorąco latem.
Słynna katedra, którą zaczęto budować jeszcze w roku 1386 i skończono zaledwie przed stu laty, a minimalnie tylko uszkodzona podczas bombardowań, była rzęsiście ilu­minowana. Kardynał Schuster podejmował uroczystą wie­czerzą zwycięskich gości. Powietrze pod wieczór, z braku wiatru, stało się parne, zastałe jak sadzawka i przesycone ludzkim potem, ludzkim wydechem, ludzkim śmiechem i krzykiem. Parowały kobiece ciała i benzyna czołgów.
Przy stoliku zgadało się, że Tugaj jest Persem, pragnie powrócić do kraju i chciałby w tym celu zetknąć się możliwie szybko z odpowiednią placówką dyplomatyczną w Rzymie. Pani Paulina z dużą życzliwością sama skie­rowała rozmowę na ten temat, zapytując, czy któryś z obecnych panów nie mógłby mu pomóc, jeżeli chodzi o środki lokomocji?
— On ledwo się wyrwał z Niemiec w ostatniej chwili — zakończyła.
— Tak — przytaknął Tugaj. — Ledwo się wyrwałem. Oficerowie byli tak uprzejmi, że obiecali zabrać Tugaja do Rzymu swoim samochodem. Wyjeżdżają właśnie jutro
wieczorem.
Tugaj nie chciał opuszczać Mediolanu bez pożegnania z ludźmi, z którymi zżył się już po trochu w ostatnim okresie. Nie miał jednak za dużo czasu, więc nazajutrz zaszedł tylko do Dżemaja, prosząc aby w jego imieniu ze­chciał pozdrowić wszystkich znajomych. Zastał go przed biurkiem, gdy właśnie nerwowymi szarpnięciami palców wyrywał z ramek portret Wielkiego Muftiego Jerozolimy. Podarł na strzępy, zgarnął je ze stołu do lewej ręki i stanął na chwilę zastanawiając się.
— Po co to? — spytał Tugaj.
— Trzeba.
Poszedł wrzucić do klozetu. Woda musiała źle działać, bo słychać było jak targał kilkakrotnie za łańcuch. Później zatrzasnął drzwi i wrócił. Życzył Tugajowi pomyślnej dro­gi, obiecał przekazać jego pozdrowienia wszystkim pozo­stałym. Był uroczysty.
— A pan, zostaje tu? Na długo jeszcze?
— Jeszcze nic nie wiem.
Tugaj zawahał się, ale w ostatniej chwili nie zapytał go o dalsze plany związane z wręczeniem memoriału. Uścisnęli sobie ręce.
W pierwszych dniach czerwca przybył do Mediolanu Ali. Bez trudu odszukał mieszkanie przy ulicy Ticiano, według adresu i wskazówek zanotowanych na kartce, którą strzegł w ciężkich przygodach jak drogocenny klejnot. Za­częły się jednak zaraz ciężkie dla niego trudy i starania o jakiś prawdziwy, czy fałszywy dokument upoważniający do prawa pobytu. Trochę pieniędzy pożyczył mu Dżemaj.
Zinaida wydała mu się znacznie odmieniona. Czuła się doskonale w nowym środowisku. Miał jednak przykre wra­żenie, że jakby trochę się go wstydzi... Może ze względu na ubóstwo ubrania tylko? Czy też brak pewności siebie i zastrachanie, które odczuwało się w jego ruchach. Istot­nie, Ali czuł się jak złapany, odsunięty, poniżony i nie­śmiały; inaczej być nie mogło, w jego sytuacji. A Zinaida zapewne chciała żyć możliwie pełnym życiem. Czy nie miała do tego prawa? On zaś nie mógł jej nic dać i niczym zaimponować. Być może nawet, że jego obecność upoka­rzała jej miłość własną. Podobne, choć mniej skonkrety­zowane myśli przebiegały przez głowę AIego, gdy go golą­cego się rano w domu zastał Mehmet i przywitał słowami;
— A czy słyszałeś, bracie, co oni zrobili z Kozakami?! Ali domyślił się kto są ci „oni". Odpowiedział, że nie słyszał.
— Ha! jak nie zechcieli wracać do Sowdepii, to wyrżnęli prawie wszystkich! Drawa, powiadają, czerwona była od krwi jak niezabielany barszcz. Przez trzy dni trupy pły­nęły tak gęsto, że pies by po nich mógł przebiec na drugi brzeg suchą łapą. Ot jaki los.
— Skąd wiesz o tym?
— Tu był jeden. Uciekł stamtąd i opowiadał.


R o z d z i a ł IV

ŚWIĘTY TEODOZJUSZ CZERNIHOWSKI

Na wojnie i o wojnie, zawsze się przesadza. W cyfrach, w opisach okrucieństw, czy w cytowanych litrach przela­nej krwi. To jest tradycja. Tak było zawsze. W drugiej wojnie światowej obowiązywała spuścizna przekazana jej przez wszystkie poprzednie wojny od zarania dziejów ludz­kości. W istocie nie było naturalnie tak źle, jak to wy­nikało z relacji Mehmeta. Na głównym placu w Peggetz pozostało kilkudziesięciu zabitych i rannych. Kilkudzie­sięciu też utonęło w Drawie. Łącznie z samobójstwami, liczba ofiar nie przekraczała zapewne setki. Dokładnej statystyki nie ma, a jeżeli nawet gdzieś by się znalazła to chyba w rejestrach tych czynników oficjalnych, które nie są zainteresowane w jej opublikowaniu.
W nocy na 2-go czerwca znaczna część Karaczajów, stojąca obozem pod Oberdrauburg, uszła w góry wraz z rodzinami, końmi, dobytkiem, częściowo nawet z bydłem. Gdy następny dzień rozświetlił słońcem dolinę Drawy mogli widzieć, kto chciał i miał dobry wzrok, co się dzieje na dole. Powtarzały się sceny z dnia poprzedniego: widać było tyraliery żołnierzy brytyjskich, czołgi i ciężarówki, do których pakowano ludzi. Zaczęło się od Kabardyńców, później przyszła kolej na Osetyńców, później... i tak dalej. Na łąkach pozostawał rozrzucony dobytek, rozbiegane ko­nie, kilka trupów. Siodła. Na przestrzeni wielu kilometrów stały porzucone wozy, furmanki, kibitki, bryczki; leżały rosyjskiego typu chomąta, naczynia; wiatr unosił z rozgrabionych waliz niepotrzebne nikomu papiery, listy, foto­grafie i różne inne drobiazgi byłego Kozackiego Stanu i Legionu Kaukaskiego.
Dzwoniono w kościołach. Echo odbija się od jednej strony gór, uderza w drugą, powraca; coraz wyżej, wyżej, coraz dalej i ciszej idzie głos do nieba, prosząc Boga o da­rowanie grzechów, a osiadłych ludzi upomina by ich nie popełniali, nie kradli, nie rzucali się jak sępy na porzu­cony dobytek:
„Grzech-grzech, bim-bom, bam-bim!..."
W Dolsach mieszkała biedna kobieta z dwojgiem ma­łych dzieci i staruszką matką. Odkąd mąż poszedł na woj­nę i pod Wielkimi Łukami położył głowę „za Fuhrera", stała się wyrobnicą. Nie wypłacze, nie wyprosi u Pana Boga męża z powrotem. Takie rzeczy się nie zdarzają. Więc szkoda jej było drogiego czasu na marnowanie go łzami, gdy trzeba dalej żyć i dzieciom dać żyć.
„Bim-bom, bam-bim" — niesie wiatr; płyną obłoki omi­jając szczyty, płynie Drawa ciskając się po twardych ka­mieniach. Płynie ludzkie życie.
Niepokaźny kozaczyna przyprowadził niepokaźną, siwą krówkę i zastukał w okno wdowy. Długo nie mogła kobieta pojąć, czego od niej chce ten człowiek. Był taki szary jak pospolity dzień wojenny, bez wyrazu na postarzałej twarzy. Ruchy leniwe, mowa obca. W podobnych zetknięciach ludzie skłonni są kwitować się wzajemnie wzruszeniem ra­mion. Ale Kozak nie odchodził. Długo nie mogła pojąć kobieta, aż wreszcie tyle pojęła, że chodzi tu o tę siwą krówkę. Czy sprzedaje?
— Ile chcesz za nią? Ona nie ma pieniędzy. Dzieci?... Są, owszem. Naturalnie dzieciom mleko by się przydało, codziennie świeże. Ale, mein Gott, on nie rozumie: wie-viel?!
Kozak coś mówi i rozkłada ręce, a tu czas leci, robota nie czeka. Zniecierpliwienie malowało się na twarzy ko­biety. Wreszcie przygodny tłumacz objaśnił, że on nie chce nic. Za stary, żeby uciekać w góry, a krówki mu szkoda. Niech więc przyjmie z Bogiem i doi z niej mleko dla dzieci. Nic nie chce za to. po co mu teraz pieniądze?
— Teraz Kossak kaputt, verstehn? Nix Geld... Niech tylko ma starania o tę małą, siwą krówkę. Po twarzy kobiety pociekły łzy.
— O du, mein lieber Gott?
Da, da, ponimaju: Gott. Po naszemu Boh.
Mitia wybrał fatalną trasę ucieczki. Z początku cieszył się, że las gęstnieje, że nie spotyka osiedli tylko nadpróchniałe szopy na siano. Zmęczył się pięciem w górę, przysiadł na powalonym pniu. Wokół panowała cisza. Sięgnął do kieszeni obszukując je czy nie znajdzie gdzie tytoniu, gdy raptem niezwyczajny ruch przykuł jego uwa­gę: z krzaków wyprysnęło stadko dzikich kozic, przez sekundę stanęło jak wryte, spostrzegłszy wroga swojego rodzaju i — poooszło! — w górę, w las, migając białym lusterkiem pośladków. Mitia znieruchomiały, z zamarłą ręką w kieszeni, patrzył za nimi i uśmiechnął się, być może po raz pierwszy od kilku dni. ,,Odzie mieszkają kozice, tam nie mieszkają ludzie", pomyślał. Tytoniu nie znalazł, i odpocząwszy poszedł ich śladem.
Skierował się na północ. Ody jednak przewalił szczyt Stronachkogel, zszedł lasem w dół, otwarła się przed nim zaludniona dolina rzeki Moll i duża droga, wiodąca z Winklem do Obervellach. Po drodze gęsto krążyły wehikuły wojskowe. Zwrócił się tedy na północny-zachód, ale tu trafił na wiraże szosy wiodącej z Lienz przez Wink­lem do Heiligenblut i dalej poprzez Grossglockner-Pass aż do Salzburga. Ważna arteria, całkowicie opanowana ruchem wojsk. Był teraz bardzo już zmęczony niezwykłym dla niego marszem przez trudny teren. A w dodatku przy­gnębiony świadomością, że jest odcięty trójkątem szos. Wypadło czekać, aż zapadnie zmrok. Przy świetle dzien­nym przeszkody nie podobna przekraczać. Ryzyko zbyt wielkie.
W nocy zbliżył się do szosy, wybrawszy miejsce gdzie las podchodził najbliżej, i przeskoczył ją pomiędzy dwoma błyskami reflektorów. Z boku dostrzegł za­rysy dużego budynku, zapewne hotelu dla turystów. Był rzęsiście oświetlony i łatwo się było domyśleć, że dziś tam żołnierze wojsk zwycięskich mają ciepło i jedzą prawdopodobnie kolację. Ale Mitia nie zwykł był rozczulać się nad własnym losem. Nie znał tego uczucia, które nie posiadało żadnego praktycznego zastosowania w jego do­tychczasowym życiu. Jedzą? Niech jedzą. On nie je, bo nie ma. Dla kogoś wybiła godzina kolacji, dla innego walki o zachowanie życia. Nie ma się nad czym zastana­wiać, a tym mniej roztkliwiać.
W tej chwili oświetlono go reflektorem. Skoczył za występ skalny, a stamtąd poczołgał się lasem. Później wstał i poszedł szybko. Za słaby by się piąć pod górę, po­suwał się zboczem o nieznacznym tylko wzniesieniu. Po kilku godzinach znalazł się znów w dzikim i pustym miejscu. Trasa jaką obrał wiodła go od tej chwili na szczyty górskiej grupy Schober.
Czym dłużej jednak trwała samotność, tym większy lęk narastał w zbiegu. Minęły dwa dni. Spotkał drwala, od którego wyżebrał kawałek chleba i który go poinformował o zarządzonych obławach. Ciągła myśl podsycana przez wyobraźnię, przeistaczała się w obsesję. Dał się całkowi­cie powodować odruchami, które rządzą tropionym zwie­rzęciem. Każdy strzał w dole, głosy ludzkie, a w końcu każdy trzask złamanej gałązki, ba, podejrzany szmer ptaka w koronie drzewa, budził strach i porywał do ucieczki. I Mitia uchodził coraz wyżej. Obszedł już szczyty Sattel-kopfe. Schleinitz, Kleine Rotspitze, a później Grosse Rot-spitze, Hoher Prijakt. Z dwóch tysięcy metrów, dwóch ty­sięcy osiemset, dziewięćset, drapał się na trzy tysiące. Ob­rósł, niegolony, szczotką, sczerniał od wiatru, zimna i słońca. Nocami marzł. Spał w lesie, w szczelinie skalnej, w wykrocie drzewa. Głód zapędzał go w dół i obrał sobie kilka samotnych domostw, dokąd przychodził żebrać o ka­wałek chleba. Dawano mu trochę z litości, trochę ze strachu przed dzikim włóczęgą, z każdym dniem mniej chętnie.
Istnieje pewna cecha zakorzeniona głęboko w psychice ludzi osiadłych, którą trudno by tłumaczyć prawem, zwy­czajem, czy też skłonnością, lub słabością. Czymkolwiek jednak ją nazwiemy, wyraża się w instynktownej niechęci do człowieka bez dachu nad głową. Przemijający włóczę­dzy, zbiegowie, ludzie ścigani, to znaczy dotknięci nie­szczęściem takiego rodzaju życia, które oszczędzone zostało bliźnim zagospodarowanym na trwałym kawałku gruntu liczyć mogą na również przemijające współczucie, litość, mogą się spodziewać, acz nie zawsze, tylokrotnie wspomi­nanego w modlitwach kawałka chleba powszedniego. Sta­nowią bowiem pewne zbiorowe pojęcie ubóstwa, któremu wypada, czy też należy, okazać pomoc. Natomiast jeden, konkretny włóczęga, nie pojęcie, a człowiek z krwi i kości, wciąż ten sam, krążący jak duch, jak niczym niezasłużony wyrzut sumienia — zawsze w końcu budzi szczere zniecierpliwienie, które przechodzi w odrazę. Gdy się je, wiadomo, że on jest głodny; gdy się idzie spać wiadomo, że on śpi tylko pod przykryciem świerków; gdy się idzie w las można go spotkać; gdy się właśnie nie jest uspo­sobionym do miłosierdzia, on się zjawia po prośbie. To męczy, denerwuje, złości. Bo niby z jakiej racji? Czy się ponosi winę za jego niedolę? Czy się ma ponosić koszty tej ciągłej jałmużny, i ciągłe wystawianie na pokusę grzechu: braku miłości bliźniego? A od czego są inni ludzie? Dlaczego ciągle tu nawraca? Niechby sobie już poszedł (raz wreszcie!) z Panem Bogiem! A ostatecznie... Tak jest: ostatecznie... jeżeli nie może sobie poradzić ina­czej, to niechby już raczej jego złapali! Bo co to za życie i dla nich i — (dodaje się wtedy na usprawiedliwienie) — dla niego?!
Raz uprzedzony przez kobietę, w której wskutek coraz gorszego wyglądu zewnętrznego, przestał już wzbudzać litość, Mitia, pchnięty paniką, uciekł aż na Hochschober, wyszedł z lasu, poszedł zrazu karłowatą kosodrzewiną, póź­niej kamienistym pastwiskiem i doszedł do granicy śniegu. Przystanął, rozejrzał się po otaczającym pejzażu, o któ­rym się zawsze twierdzi w bardzo wysokich górach, ze przypomina pejzaż księżycowy. Dął silny wiatr. Chmury przebiegały tuż nad głową. Szemrał strumyczek wycieka­jący z topniejącej w czerwcu łachy śniegowej. Jeden jedy­ny czarny kruk, zdawało się jeszcze czarniejszy na tle chmur, leciał kędyś nastawiając skrzydła pod wiatr i nie krakał. Daleko rozpościerał się kraj skał, zastygłych form geometrycznych, szczytów, stożków, załamań. Był stąd widok na łańcuch górski za łańcuchem, w bezbrzeżną tęsknotę niesioną wiatrem nad skorupą globu ziemskiego. Mitia stał, rozglądał się i zastanawiał nad kierunkiem jaki ma obrać, gdy raptem w szum wiatru wdarł się daleki zrazu, przerywany jeszcze, ale coraz wyraźniejszy odgłos motoru. Szybko poszukał oczyma najbliższej rozpadliny skalnej, skoczył w nią jak ryś, przywarł, ukrył się i śledził. Samolot długo zataczał kręgi i zniknął wreszcie na pół­nocnym zachodzie.
Wtedy Mitia podniósł porzucony uprzednio kij i ruszył w kierunku południowo-zachodnim. W nocy zszedł w do­linę, z pewną trudnością przeprawił się na prawy brzeg Iseli i skierował w góry, jak sądził, położone nad granicą włoską.

*

„Argyll and Sutherland Highlanders 8 Battalion" po wy­konaniu włożonego nań zadania: deportacji Kozaków z do­liny Drawy, otrzymał nowe zlecenie, które w praktyce spro­wadzało się do służby patrolowej w terenie. Pułkownik Malcolm zdawał się nawet zadowolony, że jego chłopcy nie muszą gnuśnieć w koszarach. Zorganizowana na więk­szą skalę obława na ludzi zarówno wojskowych jak cywil­nych dawała czasem bardzo pocieszające rezultaty. Zwłasz­cza. jak się wyraził pułkownik, dostarczała odpowiedniego treningu i zaprawy bojowej młodym i niedoświadczonym żołnierzom, którzy dopiero w tym czasie przybyli do bata­lionu z domu.
Właśnie tych ludzi, którzy z młodzieńczym zapałem zabrali się do skrupulatnego wykonania rozkazów, najbar­dziej obawiał się Mitia. Dlatego też trzymał się możliwie •wysokich i niedostępnych ścieżek. Idąc jedną z nich usły­szał nagle przyciszone głosy i jak zawsze skoczył w bok ukrywszy się w gęstwinie z zapartym tchem. Zanim jednak mógł dostrzec kto idzie, usłyszał urywkowe słowa wypo­wiadane po rosyjsku. Szło około sześćdziesięciu ludzi, w tej liczbie trochę Kozaków i większość Kałmuków. Mitia wyszedł z ukrycia. Powiedzieli mu:
— Nie ma tam czego szukać po włoskiej stronie gra­nicy . Idziemy w kierunku Innsbrucku.
— A tam co? — spytał.
— A tu co?! — odkrzyknął jeden z Kałmuków ze złością.
Reszta szła w milczeniu, nie zwracając uwagi na wy­mianę zdań. Mitia też zaniechał dalszych pytań i przy­łączył się do grupy. Nie było zresztą o czym gadać. Czasem o jedzeniu, czasem o wyborze tej lub innej śnieżki. Wszystko inne było już dawno wypowiedziane. Prowadził starszy wiekiem kaukazczyk. Chodziło na razie o to by ujść pogoni i wydrzeć się ze strefy organizowanych obław.
Nazajutrz wydostali się z lasu i poszli granicą śniegów. Tu ich przyłapał samolot i ostrzelał z karabinu maszynowego. Rozbiegli się jak stado kuropatw i pochowali zanim jeszcze prowadzący zdążył krzyknąć: „Kryj się!" Samolot strzelał bezładnie, szeroko rozsypując kule z ciężkich kara­binów maszynowych. Jedna z nich trafiła młodego, nis­kiego wzrostu Kałmuka, rozdzierając mu fatalnie prawe udo. Spreparowali nosze i ponieśli na zmianę rannego. To Jednak znacznie utrudniało dalszy marsz po bezdrożach i stary kaukazczyk zmuszony był wybierać trasę dogod­niejszą. W końcu postanowili zniżyć się trochę i poszu­kać jakiejś ścieżki. Ale od tej chwili samoloty krążyły nie­ustannie i zachodziła obawa, że ustalą kierunek ich marszu i zawiadomią posterunki obławy.
— Nie ma co — zawyrokował przewodnik. — Trzeba zejść w gęsty las, ukryć się i zmylić trop.
Zeszli i ukryli się wśród jodeł i świerków jak pod zielo­nym dachem. Głód dokuczał nieustannie. Kto co miał jeszcze, ten jadł prędko, cichaczem i odwracając głowę, żeby inni nie widzieli. Ale widzieli, dostrzegali błyska­wicznie, bo nazbyt już byli głodni.
— Masz może jakąś krztę tytoniu? — zwrócił się jeden do Miti.
— Nie mam.
Tamten wyciągnął nogi, spojrzał na swe podarte buty i przełamał konwencjonalne milczenie, poruszając temat, którego starali się unikać:
— Przepadniemy, chłopcy. Nie ma dokąd iść. Cisza, niewidoczny w gęstwinie wierzchołków, tuż nad nimi, łupał dzięcioł. Wreszcie oberwał się stamtąd kawa­łek kory i obijając o konary, nigdzie nie zatrzymując spa­dał z lekkim szmerem coraz niżej i niżej, aż legł na mchu.
— Dokąd, mówisz, iść? — odezwał się drugi. — Dokąd­kolwiek. A tobie obrzydła już wolność?
— Powiedział! Ładna mi wolność! — i trzeci, biorący udział w dyskusji potoczył ręką wskazując ciemne pnie drzew. Rękaw na prawym ramieniu miał rozerwany i w tym ruchu zwisający łachman zrobił wrażenie skrzydła.
— Najgorsza wolność i ta nawet lepsza od najlepszego więzienia.
— Idziemy!— Kaukazczyk wstał, otrzepał spodnie. — Komu tam kolej nieść rannego? Tą ścieżką.
Na tej to właśnie ścieżce natknęli się na zasadzkę. Tylko kilku udało się w czas prysnąć w gęstwinę. Mitię urato­wała okoliczność, że właśnie zatrzymał się z tyłu dla załat­wienia własnej potrzeby, gdy z przodu padł strzał ostrze­gawczy brytyjskiego patrolu. Rzucił się w bok, rozbił ko­lano o pień, wywrócił się, ale nie czując bólu, dopadł roz­padliny, potoczył się po niej w dół drąc ubranie, twarz i dłonie do krwi. Znów był sam.
Jednakże tego samego jeszcze wieczoru szczęście za­świtało dla Miti. W nastroju graniczącym z apatią, pod wpływem głodu, zszedł po pochyłości i wstąpił do jednego z trzech domów, które tu stały w grupie. Gospodarz oka­zał się nadspodziewanie życzliwy. Nakarmił go, dał mu się umyć. Z początku Mitia, odwykły od tego rodzaju trakto­wania, powziął podejrzenie, iż jest to fortel, aby go za­trzymać w chacie i dać znać do najbliższego posterunku brytyjskiego. „Może nagrodę wyznaczyli za wydawanie zbiegów", pomyślał. „Kto ich tam wie". Toteż po zjedze­niu i nabraniu sił, miał się na baczności. Ale gdy gospo­darz podarował mu stare ubranie, był tak zdziwiony, że zapomniał o podejrzeniach. Nazajutrz rano, po przespaniu się w szopie z sianem, otrzymał śniadanie i gospodarz po­wiedział mu, że w sąsiedztwie zamieszkała jakaś kobieta, najwidoczniej, dodał, będzie to któraś „z waszych". Mitia podziękował jak potrafił, za wszystko, i udał się do wska­zanego mu domu. Istotnie, zastał tam Kozaczkę, rozwie­szającą na podwórzu bieliznę.
Było ciepło. Mocno pachniało nagrzanymi na słońcu, świeżo ciosanymi strużkami sosny. Prócz tego był to dzień niedzielny. W dolinie dzwoniono na mszę. Gospodarzy nie było w domu, widocznie poszli do kościoła. Pozdrowił ro­daczkę i przysiadł się obok, na belkach złożonych pod zamierzaną budowlę. Przez chwilę wydawało mu się. że w taki cichy poranek mogliby i oni, jak inni ludzie na świecie w niedzielne przedpołudnie, pogawędzić o jakichś swoich, własnych, sąsiedzkich sprawach; o troskach minio­nego tygodnia, o nadziejach na tydzień przyszły...
— No cóż, uratowałaś się jakoś, swojaczko? — zagad­nął.
— To nie ja. to mnie święty Teodozjusz Czernichowski uratował.
—No?
— A ty byłeś w Peggetz?
— Byłem.
— No to więc wiesz. Po pierwsze, jak to zaczęło się wszystko, ślubowałam św. Teodozjuszowi Czemihowskiemu, że w każdy piątek, nie tak jak dotychczas, pościć będę na sucho, jeżeli uda się z tego piekła wydostać. To znaczy mnie, mamie, memu braciszkowi, a jeszcze miałam dziecko na ręku. Jakoż i cud się zdarzył. Ody wszyscy zaczęli uciekać przez most, św. Teodozjusz skierował Anglików za innymi, a my, znaczy ja z dzieckiem, braciszkiem i mamą dali się w prawo. Wprawdzie zgubiłam pantofle i biegłam w skarpetkach, ale dolecieliśmy jakoś gór i zaczęli drapać na skały. Później już w lesie, spotykaliśmy Kozaków. Nie­którzy pożyczali mi swoich butów, chociaż kawałek przejść, bo już miałam nogi poranione. Mama też ledwo szła, a trzeba był wspinać się coraz wyżej i wyżej. Naj­gorzej z pokaleczonymi nogami. Aż las się skończył i do­szliśmy do takich kamienistych łąk, a później do śniegu:
Ach, dzień był, dzień!
— Tak. Przez wszystkie te dni była ładna pogoda.
— Szliśmy, i trzeciego dnia natrafiliśmy na trupy: Ko­zak, kobieta i dziecko. Widocznie popełnili tu samobój­stwo. W^ jaki sposób, nie chciałam już tam patrzeć. Tym­czasem wyczerpały się nasze, zabrane do worka zapasy. Pragnienie gasiliśmy śniegiem. Ale co jeść? Co robić? Gdzie iść? Do kogo się zwrócić?... Jakoż pozostał tylko św. Teodozjusz Czernihowski. Idę i modlę się, a sama myślę: jakaż ja głupia, przecież z tych kamieni wokół chleba nie będzie. Nagle!.. Czy powierzysz! za zakrętem skały drewniany domek.      Przed nim stoi stary Kozak i wy­łamuje okno. Zobaczył nas, kiwa ręką. Podbiegłam: święty Teodozjuszu Czernihowski H Przez okno widać chleby na stole leżał
— Cóż to było takiego?
— To było schronisko dla turystów. Znalazło się jeszcze trochę kaszy manny, mąki, a także drzewo opałowe. Tam dobrze odpoczęliśmy, a później nazajutrz poszliśmy dalej. Poprowadził nas ten sam stary Kozak. Aż tu raptem roz­warła się przed nami przepaść...
— Mhm — wtrącił Mitia.
— No taka przepaść, że przejść nie można. Nasz Kozak długo medytował, aż wreszcie wykombinował drogę. W ciągu pięciu dni minęliśmy chyba trzy szczyty i cztery przełęcze. I wreszcie zdecydowaliśmy się zejść na dół, to było właśnie tu. I gospodarz przyjął mnie na pracę, w zamian za wyżywienie. Przyjął.
— To szczęśliwie.
— Ale to nie wszystko! Posłuchaj co dalej było: Cztery dni temu przybył tu patrol angielski. No, myślę, koniec. Ale, postanowiłam, nie dam się żywcem, żeby mnie ode­słali do Sowietów. Wyskoczę z okna z dzieckiem, o tu, nad tym urwiskiem wychodzi moje okno i zabiję się. Ale na razie zaczęłam od modlitwy do św. Teodozjusza Czernihowskiego: ,,Zmiłuj się. mówię, nie dopuść do ciężkiego grzechu samobójstwa!" Właśnie w tej chwili wchodzi sierżant i każe pokazać papiery. Wyciągam, wręczam. a z nich jasno przecie wynika, że uciekłam z Lienz, co tam można ukryć. Sierżant długo je czytał, jeszcze dłużej obracał w palcach, tak jakoś... Później popatrzył na mnie, raz, drugi... Opuścił oczy, oddał papiery i powiedział tylko:
„Oł rajt".
— I?
— I poszedł.
— Słusznie, że cud.
— To samo ja mówię.
— Jak temu twemu świętemu na imię?
— Święty Teodozjusz Czernihowski.
— Szkoda, nie przyszło się mnie spotkać w życiu.
— A ty nie bluźnij, bracie.
— Ja nie bluźnię. — Mitia podniósł głowę znad kolan, obrzucił wzrokiem dobrze zagospodarowaną zagrodę, twarz swojaczki obok, wyczuł miłe ciepło słońca, otacza­jący spokój i o nic więcej nie pytał. Zrozumiał, że nikomu. nikomu tu nie może zależeć, aby ostał się jeszcze jeden zbieg-przybłęda. Żeby ludzie zaczęli gadać, i żeby się po okolicy rozeszło, i żeby nie naprowadzić jeszcze jednego patrolu, jeszcze jednej rewizji dokumentów. Nie, on nie będzie psuł tego co cudownym zrządzeniem sprawił św. Teodozjusz Czernihowski. Wstał.
— Bywaj. Do widzenia. Mnie czas.
— A ty dokąd teraz? — zapytała, nie zatrzymując go,
— Ja?... W drogę. — Uniósł worek z prowiantem, któ­rym go obdarzył na drogę gościnny gospodarz, i poszedł. Poszedł przez góry, trzymając się leśnych ścieżek.


Rozdział V
RZYM
Tugaj miał wiele kłopotów z uzyskaniem zezwolenia na powrót do kraju. Przedstawicielstwa perskiego nie było w Rzymie. Próbował więc coś uzyskać drogą pośrednią przez poselstwo tureckie. Ale zarówno tu, jak w innych instancjach, podlegających obecnie pośredniej lub bezpo­średniej kontroli czynników militarnych, czyniono mu trud­ności. Jego długoletni pobyt w Niemczech podczas wojny wydawał się niektórym podejrzany i sprawę przeciągano aż do jej wyjaśnienia. W ten sposób doczekał się jesieni.
Był jeden z tych dni po długotrwałym deszczu, gdy za­świeciło ostatnie już może w tym roku, letnie słońce i przy­wróciło wiecznemu miastu jego swoisty blask, nieporów­nany z żadnym innym. Wody, które ciągle gdzieś bulgoczą w murach rzymskich, szumiały teraz jak potok. Platany przybrały żółtość obrazów van Gogha, a rozmaite pnącze opadające ze ścian błyszczały wilgocią, jakby przed chwilą śmiały się do łez. Chodniki nie obeschły jeszcze i w reflek­sie ich świateł, nawet żebrak zbierający okórki amerykań­skich papierosów wydawał się postacią malowniczą. W po­wietrzu czuło się lekkość i miłe ciepło. Tugaj zdziwił się szczerze spotkawszy w taki poranek panią Paulinę przy­braną w chustkę na głowie i wytartą jesionkę. Onegdaj jeszcze widział ją w nocnym klubie alianckim wystrojona nie na jej lata.
— •Dokąd to pani? — spytał przyglądając się koszyko­wi, który trzymała w ręku.
— Do UNRR'y — odparła. A zgadując widocznie jego
myśl, dodała: — Nie wypada tam chodzić elegancko ubranym. Ostatecznie tam przeważnie biedni ludzie. Tugaj powstrzymał się od wszelkiej uwagi.
— Pan też w tę stronę?
— Tak. Odprowadzę panią kawałek. Jakże się miewa panna Lusia.
— Ach, ona teraz jest rozrywana. Pracuje w Relief Service. Wie pan, nawet bardzo jej do twarzy w mun­durku.
— Tak? Szkoda, że nie miałem szczęścia spotkać jej ostatnio.
— Może pan będzie dzisiaj w nocy w „Mandarineccie" ?
— Niestety, chyba nie. Mam spotkanie. Przyjechali moi znajomi z Mediolanu. Zresztą pani ich też. zdaje się, zna.
— Nie wiem o jakich pan mówi. Ale zaraz, ja muszę na drugą stronę ulicy. Pan dalej?
Tugaj pożegnał się i poszedł do małej knajpy położonej opodal wzgórza Kwirynału, dokąd miał przyjść Mehmet. który dwa dni temu przybył do Rzymu. O tej porze sala była pusta. Mehmet siedział sam przy stoliku.
— Jak się żyje?! — Tugaj wyciągnął doń rękę.
— Siak-tak. Wina?
— Trochę za wcześnie. No, ale dobrze. Wszyscy teraz pijemy wino.
Mehmet zaczął opowiadać co się działo w ciągu kilku ostatnich miesięcy w Mediolanie: Przeważnie posadzono wszystkich za druty. Dżemaja, Kałmuków... — A prawda, pan ich nie znał.
— Widziałem raz podczas parady zwycięstwa.
— Aha. Poza tym Dagiestańców, część Gruzinów. Niektórzy Azerbejdżanie się wykręcili, ale Kozaków to wszystkich i dońskich i kubańskich.
— I co mają z nimi zrobić?
— Z nimi? Już, dawno wydali, wszystkich Kozaków.
— Przepraszam, pan mówi, Dżemaja? A nie słyszał pan, on miał wręczać jakiś memoriał?
— Nie, nie słyszałem. Cóż ja, prosty człowiek, a on wielki polityk. Nie zwierzał mi się. Naturalnie wszyscy wykręcali się jak kto mógł. Niektórym się nawet udało. ale przeważnie to nie. Jeden Kerim-Bek zbuntował się. Ody jemu zarzucano, że walczył przeciwko narodom zjed­noczonym... Zdaje się. że tak: zjednoczonym?
— Uhum.
— No to Kerim zaczął wołać: „Cóż to, krzyczał, ja na zgubę swojej ojczyzny, chcielibyście, żebym walczył?! Za bolszewików, żebym walczył?! Awanturował się. — Mehmet pociągnął łyk wina i uśmiechnął się. — Dureń, no, ale i mądrym mało pomogło.
— A Tatarów?
— My... — zrobił wężowaty, wymowny ruch ręką i po­jechał dłonią pod stół. Roześmiał się.
— A Sulejman Zaburi?
— Ten się wyratował. Jest w Rzymie, właśnie. Aha! I wie pan kto tu jest jeszcze?
— No?
— Ali!
— I Zinaida?
— Nie... — spojrzał w bok, unosząc dlaczegoś brwi. — Zinaida, nie. To pan nic nie słyszał? Prawda, skąd pan mógł słyszeć.
— Cóż się stało?
Mehmet znowu łyknął wina, zmarszczył się, i zaczął opowiadać:
— Ali cackał się z nią, cackał, ubierał, pieniądze dla niej pożyczał od innych i nie oddawał, i z tego wszystkie­go w wielką biedę popadli. Tymczasem ona znajomości z oficerami alianckimi pozawierała. Do kawiarni poczęli ją zapraszać. Nazywało się niby to. że ona chce w ten sposób AIemu pomóc, dokumenty się wystarać, od depor­tacji ustrzec i tak dalej. Raz spotkałem go, siedzi pod ogonem tego pomnika konnego co to na placu koło Duomo. Od razu widzę: przegrany. Twarz szara, smutna, ale stara się uśmiechać i mówi, że ona pojechała do Como. ale ma wieczorem wrócić. Po co? pytam. No, już on wie, po co. Do Rzymu, powiada, później pojadą, a tam jakoś będzie. Wiedział, akurat! Tylko nie on! Z oficerami pojechała do Como, tam śliczne jezioro. Nie wróciła naturalnie i ko­niec na tym. To raz, po pewnym czasie przyszedłem do niego... Pan nie powierzył Siedział o tak, przy stole — Mehmet odsunął się z krzesłem, pochylił głowę do blatu i pokazał jak: — zębami, o tak, za stół gryzie. Jak pies zupełnie. I płacze do tego.
— Biedny człowiek.


— Biedny! Wszyscy biedni. Co jego żałować. A jak on żonę ukradł od tego Kozaka...
— Czeczeńca, zdaje się.
— Czeczeńca, Ingusza, wszystko jedno. To czy tamten zębami nie gryzł? Też mógł gryźć. Tylko, że stołu może nie miał. No to w bokówkę wozu gryzł. Jechał od Często­chowy i gryzł. — Mehmet nalał wina i po chwili dodał:
— A teraz jak bolszewikom wydali, to ziemię pewnie gryzie.
Tugaj uśmiechnął się mimo woli z zapalczywości z jaką Mehmet opowiadał. Domyślał się, że musi być czegoś zły na Alego. „Może sam się do jego Zinaidy przystawiał? Kto go tam wie". Nigdy Mehmetowi bardzo nie ufał. Zauważył, że teraz pił wino wyjątkowo łapczywie.
— Comerriere! Jeszcze jeden litr!
Upił się szybko. Wywrócił szklankę. Nastrój się popsuł. Kelner przyszedł z serwetą wytrzeć obrus, na którym roz­lane wino stało jak kałuża krwi. Miał minę obrażoną. Po­znać zresztą było, że zarówno do ubrania Mehmeta, jak jego obcych, kanciastych, nieeuropejskich ruchów odnosi się z wyraźnym lekceważeniem, a może niechęcią.
Wkrótce po tym spotkaniu pogoda zaczęła się psuć. Zrobiło się zimno. Pewnego ranka padał nawet śnieg i trzymał przez parę godzin. Oficerowie biegali z apara­tami fotograficznymi aby uwieczniać Colosseum w śnie­gu. Takie niespodziewane zwroty w pogodzie ludzie przy­pisywali kiedyś wyrębom lasów, później wpływom nowo-wprowadzonego radia, teraz bombie atomowej zrzuconej na Hiroszimę 6-go sierpnia 1943 roku. Interpretacji było zawsze dużo w tej dziedzinie, może dlatego, że nikt nikomu nigdy nie przeszkadzał mówić o sprawach pogody co się komu podoba. Takiego to właśnie pochmurnego dnia Tugaj wybrał się odwiedzić Mehmeta i jego przy­jaciół. Mieszkali wszyscy razem, dosyć daleko, ale względ­nie dobrze: Sulejman Zaburi, Mehmet, Ali i jakiś Albańczyk z nimi. Albańczyk był osobą najważniejszą, bo znał pewnego Afgańczyka, który pełnił funkcje sekretarza u muzułmańskiego misjonarza z Indii. Misjonarz zaś był w dodatku oficerem brytyjskich wojsk indyjskich. ..Wielki i bogaty człowiek", powiedziano o nim. Miał ich właśnie odwiedzić. Wiązano z nim duże widocznie nadzieje. Na stole przygotowany był wystawny posiłek, a pośrodku butelka włoskiego „Cinzano". Przyszło też dwóch Turk­menów, oglądających się podejrzliwie. Zaburi był naj­starszy wiekiem i zacierał ręce z zimna.
—  Musi nam pomóc.
— On ma wielkie plany — dodał Albańczyk.
— I dolary.
— Nie dolary, a funty.
Ali miał na sobie ubranie skromne, wyglądał jednak dobrze, choć mówił bardzo mało. Na oko zdawało się, że pogodził się już ze swoim losem, a nawet wciągnął w nowe życie i nowe plany. Był gładko ogolony. Przy pomocy Zaburiego pisali już oni różne listy i podania: do króla Faruka, do współwyznawców w Ameryce, a teraz ten Hindus...
Wszyscy zerwali się na odgłos dzwonka u drzwi wej­ściowych. Do sieni wkroczyło dwóch brodatych Hindusów w mundurach brytyjskich. Jeden z nich miał na głowie zielony turban, drugi biały. W chwili gdy Mehmet po­magał misjonarzowi zdjąć płaszcz wojskowy, nagle coś tknęło Zaburiego, który był najstarszy wiekiem:
— Schować wino! — syknął.
Dwóch Turkmenów chwyciło jednocześnie butelkę, groźną sekundę mocowali się ze sobą, ale w sam czas zdążyli jeszcze ukryć ją przy nodze pod stołem. Misjonarz już wchodził i witał się łaskawie. Następnie zwrócił twarz do okna, za którym zgrzytały tramwaje i rozpoczął modlit­wę. Turkmeni, którzy służyli ongiś w sowieckiej kawalerii. stali wyciągnięci na baczność. Zaburi, w swych o dwa nu­mery za długich trzewikach z UNRR'y poruszył się i nie­bacznie dźwięknął o butelkę ukrytą pod stołem. Misjonarz kiwał się w modlitwie pochylając zielony turban. Prze­wody tramwajowe za oknem błyskały od wilgoci niebies­kim, elektrycznym światłem.
Tugaj zdążył tylko kilka słów zamienić z Alim, gdyż wszyscy zbyt zaaferowani byli wizytą. Uznał w końcu, że jego obecność nie jest potrzebna i skorzystawszy z nadarza­jącej się okazji, usunął się niepostrzeżenie.
W ciągu następnych kilku tygodni był zbyt pochło­nięty własnymi sprawami, aby się zdobyć na zaintereso­wanie losem swoich znajomych. Dopiero w miesiąc po odwiedzinach, wczesnym rankiem, zastukała do jego po­koju gospodyni mówiąc, że przyszedł pewien Signor, który go chce koniecznie widzieć. W ciemnym przedpokoju Tugaj rozeznał sylwetkę Zaburiego.
— Proszę, proszę!
Zaburi zajął miejsce przy stole, wziął z wazy daktyl, zjadł, wypluł pestkę do ręki i rzucił ją w kąt, do stojącego tam pustego wiadra. Blacha oddała przykrym dźwiękiem.
— No jakże tam wasz misjonarz? — spytał Tugaj. — Przyniósł wam jakiś prezent, wtedy?
— Przyniósł, tak.
— No?!
— Bochenek fasowanego, angielskiego chleba z „nafi".
— Phiii. To nie dużo.
— Pan sobie wyobraża, ja się już trzydzieści lat nie modliłem, a teraz on przychodzi i ja czwarty raz stoję po godzinie na tej lodowatej posadzce... Jak sztubak. I nic z tego. — Wziął drugi daktyl, ale odłożył z niechęcią. — Przyjdź pan do nas.
— Chętnie. Tylko miałem dużo spraw na głowie. A te­raz czuję się trochę przeziębiony.
Zaburi cmoknął kilkakrotnie zapowiadając złą nowinę:
— Ali rozpił się strasznie.
Tugaj wyjął z szafy butelkę wina i nalał do szklanek.
— Wszyscy teraz dużo pijemy. Wbrew nakazom Pro­roka.
— Tak, ale on... — Zaburi wypił ćwierć szklanki. — On się zrobił zupełny wariat. On chce wracać.
Tugaj zatrzymał rękę niosącą szklankę do ust w pół drogi i spytał w zdumieniu:
— Dokąd?!
Zaburi w odpowiedzi kiwnął znacząco głową. Można się było domyśleć dokąd.
Zapadło milczenie. Na podwórzu okropnie miauczały koty, które w Rzymie mają zwyczaj urządzać koncerty okrągły rok. Wyjątkowo nieprzyjemny głos. Głos przypo­minający krzyk zarzynanego dziecka. Zaburi dopił swoje
wino.
— A gdzie ta, Zinaida teraz? — spytał Tugaj.
— Nie wiem. Gdzieś już w mundurze podobno, alianc­kim. autami rozjeżdża.
— Hm, to rzeczywiście... Dobrze, przyjdę pod wieczór, pogadam z nim.
— Niech pan będzie tak łaskaw; zawsze autorytet. Wszyscy mieli do pana zaufanie.
Tej nocy siedzieli we czwórkę wokół stołu. Na niepokrytym blacie stało wino, puste butelki poniewierały się po kątach. Nie osłoniona żarówka, jak w więzieniu, wisiała nad ich głowami. Przez niedomknięte drzwi dochodził świszczący oddech śpiącego Albańczyka. Rozmowa, z od­mierzonymi jakby przerwami, stała się zabójczo jedno­stajna. Wszystkie argumenty były już dawno, dawno temu wyczerpane. Tak, w jakiejś uszkodzonej rynnie, bywa, że woda deszczowa się zbiera, nagle wyleje i znów zbiera w ciszy, i znów o swoim czasie wyleje. I znowu, i znowu w odstępach. Pierwszy zasnął Zaburi. Był najstarszy wie­kiem i nie wytrzymał: opuścił głowę na złożone na stole ręce i spal cicho.
— Ali — mamrotał Mehmet.
— Mhm.
— No to zabiją ciebie.
— Niech zabijają. — Siedzi rozparłszy łokcie i patrzy na odbicie żarówki w kałuży wina. Mehmet odwraca twarz do Tugaja. Ten, kciukiem leżącej na stole dłoni robi ledwo dostrzegalny ruch bezradności. Albańczyk chrapie za drzwiami. Sulejman śpi, podciągnąwszy łokieć pod głowę. Ody chrapanie ustaje, panuje cisza. Trwa.
— Ali.
— Co?
— Nu rozstrzelają, nu.
— A, niech sobie.
Mehmet patrzy na Tugaja. Tugaj robi ledwo dostrze­galny ruch. Cisza. Czasem ktoś sięgnie po szklankę, wy­pije łyk, drugi. Cisza. Wszyscy są już bardzo zmęczeni i odurzeni winem.
—Ali.
—No?
— Co, ty chcesz, żeby ciebie zabili?
— Jeszcze... Nic nie wiadomo.
— Jak to: „nie wiadomo"! Wiadomo dokładnie.
— No to niech będzie.
Mehmet patrzy na Tugaja. Ten milcząc, ze zmęczeniem unosi jedną brew. Cisza. Trwa. trwa.
—Ali.
— Hm.
— To ty wariat jesteś? Cisza.
— Ale powiedz: wariat jesteś? Zupełny? Tak? Dureń? Tak?
— Po twojemu.
— Nie. ale powiedz: wariat, czy nie? — upiera się Mehmet.
— Niech będzie, że wariat. — Rozparł jeszcze szerzej łokcie i teraz patrzy na swoje złożone palce. Mehmet pa­trzy na Tugaja, oczekując wciąż od niego jakowejś rady. Ale Tugaj już wszystkie rady dawno wypowiedział. Od­biły się one o niewzruszoną apatię AIego. Teraz więc usiłuje tylko wzruszyć ramionami. Albańczyk przewrócił się na drugi bok i znów chrapie. Za oknami przejechał samochód MP ze sterczącą z tyłu, długą anteną.
— Ali... — nagle sen zmorzył również Tugaja. Przykry sen. Śnił się szeroki, pylny trakt... po którym jechały rury wodociągowe, pokręcone blachy... Obudził go chłód ciąg­nący od kamiennej posadzki.
— Zimno, w tych Włoszech — wycedził przez zęby, wstał i poszedł do domu. Świtało już.
Ale nazajutrz przyszedł znowu jeden z owych pięknych dni, jakie zdarzają się w południowych stronach podczas zimy. Słońce i raptowne ocieplenie wystawiło na chod­niki krzesełka kawiarni. Tugaj spał do późna i wstał z bólem głowy. Po obiedzie przeszedł się do Porta Pinciana, zawrócił i zobaczywszy panią Paulinę, Lusię i dwóch oficerów, przysiadł się do ich stolika na chod­niku kawiarni przy Via Veneto.
Lusia wyglądała ładnie i zdrowo. Ubrana była w mun­dur wojskowej organizacji kobiecej. Matka mierzyła ją co chwila wzrokiem, nie mogąc oprzeć się pasji poprawienia czegoś w jej ubraniu. Mundur był jednak prosty i leżał dobrze. Tylko te okropne, zielonkawe pończochy! Dwóch oficerów pykało z dwóch fajeczek, obydwaj mieli nogę zarzuconą na nogę i zdawali się być zadowoleni z pobytu w Rzymie. Pani Paulina przeniosła wzrok na Tugaja.
— Źle pan czegoś dziś wygląda.
— Nie spałem.
— To pewnie przebumblował pan w jakimś nocnym lokalu.
— Niezupełnie. — I zaczął jej opowiadać historię AIego i jego nagłą, samobójczą decyzję. — Pani go chyba dobrze pamięta — zakończył. — Przychodził często, w Wiedniu, na Rembrandtstrasse. I później kupił tę sukienkę.
— Nie, nie pamiętam — ucięła krótko. — Widziałam, że kręciło się po mieście to tałałajstwo azjatyckie... Ach, przepraszam pan też pochodzi właściwie z Azji. czy tak? No, ale pan to co innego. Pan jest człowiekiem obytym, wykształconym, właściwie człowiekiem Zachodu, powie­działabym nawet: Europejczykiem. Tak, tak, niech się pan nie wypiera. Zresztą jest pan Persem, a Persja należy dziś do naszych sojuszników. Ale znamy się tak dawno, i niech pan sobie pozwoli powiedzieć szczerze, że zawsze podziwiałam pana ten jakiś dziwny sentyment do różnego rodzaju wywłok, do których ja, przyznam, odczuwam wstręt organiczny. Do tego całego mongolsko-rosyjskiego „wschooodu"! Ach, żeby panowie wiedzieli... — zwróciła się do oficerów i zaczęła opowiadać o swoich cierpieniach pod okupacją niemiecką i prześladowaniach jakich dozna­wała od różnego rodzaju kolaborantów.
Oficerowie ze zrozumieniem przytakiwali głowami. Tu-gaj słuchał jej ze szczerym zainteresowaniem, gdyż miała dar wymowy. Ody jednak chciał coś wtrącić, przerwała mu gestem ręki i mówiła dalej:
— A to, co pan teraz opowiada o jakimś Tatarze, który chce wrócić, to nic a nic mnie nie dziwi. Czytałam właśnie bardzo trafny artykuł... Gdzieśmy to czytały Lusia?... No, jednym słowem o ,,ucieczce od wolności". Świetnie uchwy­cona, rabska, azjatycka dusza. To u nich we krwi. Oni po prostu tęsknią do knuta, nie potrafią inaczej żyć. Na­turalnie, Związek Sowiecki jest dziś naszym sojusznikiem. Ale przyzna pan. że ten cały bolszewizm, to też się zaczął od Mongołów.
W tej chwili ze zgrzytem hamulców, zatrzymał się koło chodnika wojskowy jeep.
— O, już są! — wykrzyknęła pani Paulina.
— Dokąd to państwo? — spytał Tugaj.
— Chcemy zrobić małą wycieczkę po zabytkach Rzymu.
— A... Przyjemnej zabawy. — Pożegnał się i po ich odjeździe opadł z powrotem na krzesło. Po ubiegłej nocy czuł się osłabiony i przepity.
Przed samym wyjazdem do Kairu, gdy Tugaj miał wreszcie wszystkie niezbędne dokumenty w kieszeni, spotkał przypadkowo na Corso Umberto Mehmeta.
— Jakże się skończyło z Alim? — zapytał go.
— Wyjechał.
Stali przez chwilę w milczeniu. A później Mehmet opowiedział, że w obozie, zdaje się w Rimini, czy gdzieś indziej w tej stronie, we Włoszech, nie pamiętał dokład­nie, Dżemaj poprzecinał sobie żyły szkłem od butelki.
— Nie rozumiem — wzruszył ramionami   Tugaj szczerze poruszony. — Przecież nie mogli im odebrać żyletek, czy brzytew do golenia. Po cóż zatem szkłem od butelki?
— Nie wiem ja. Musiała być jakaś przyczyna — od­parł Mehmet.


Rozdział   VI

LUDZIE I KONIE

Podobnie jak po załamaniu pierwszej kontrrewolucji, również pod koniec drugiej kontrrewolucji w roku 1943 rodzina Kolcowych znalazła się w zupełnym rozprosze­niu... Przypominając sobie przepowiednię Tymoteusza Osmuchina sprzed lat 85-ciu (gdy to w buran śnieżny rodził się... itd.), wypadnie stwierdzić, iż stało się nawet gorzej niż przepowiedział ów znający się na znakach ziemi i nieba sąsiad. Albowiem nie tylko sam Aleksander Kolcow przeżył nad wyraz burzliwe życie i skończył śmiercią gwałtowną, lecz ponadto prawie wszyscy człon­kowie jego rodziny, którzy odumarli wcześniej lub póź­niej, nie zeszli z tego świata śmiercią naturalną, i to począwszy od małego Mikołaja, który utonął w Donie w roku 1898. Tak więc: żona i córka zostały spalone. Zięć, Abbas, rozstrzelany w Krasnodarze. Syn najstarszy. Aleksander, zginął w walce z komunistami bułgarskimi. Jego syn, a wnuk starego Kolcowa, Michał, który za­ciągnął się do korpusu rosyjskiego w Jugosławii, figuro­wał w spisach pod koniec kampanii przeciwko komunis­tycznym wojskom Tity, pod charakterystyczną dla wojen­nej nomenklatury rubryką: ,,zginął bez wieści". Tylko jedna z córek, a siostra Michała, Maria, zmarła śmiercią naturalną na tyfus.
Wśród żyjących pozostała żona Saszy i jego druga córka. Prakseda, która wyszła za Serba. Ale wśród żyją­cych pod komunistycznym ustrojem na Bałkanach. A że do końca nie interesowały się nawet, czy jakowaś rodzina egzystuje jeszcze, więc łączność nie mogła być nigdy na­wiązana.
Jeżeli chodzi o Lidię, żonę Dymitra, czyli Miti, to trudno zdecydować czy można ją zaliczać do rodziny, skoro po osadzeniu męża w obozie, złożyła jeszcze w roku 1939 podanie o rozwód? Przemawiałaby za tym chyba jedna okoliczność, że powtórnie za mąż nie wyszła. Wyjść zresztą nie mogła. Stało się bowiem, czy to pod wpływem wyrzutów sumienia wywołanych wypiciem o jednej za dużo szklanki samogonu w mieszanym towa­rzystwie, czy łez pod wpływem samego tylko samogonu, ale wypowiedziała głośno przekonanie, iż ludzi zsyłają do obozów nie zawsze słusznie. Aresztowano ją przed wybuchem wojny niemieckiej i skierowano po wyroku do Ust-Wym, grupy łagrów położonych w Korni ASSR. wzdłuż drogi kolejowej Kotłas-Uchta; tam osadzona zo­stała w 17-tym Łagpunkcie, zawierającym dwa kobiece oddziały. W tych warunkach nasuwałaby się więc ko­lejna wątpliwość, czy można ją jeszcze do żyjących zali­czać?
Syn Miti, Piotr, w zdrobnieniu zwany Pietią, po znik­nięciu matki i przejściu różnych kolei losów, przyłączył się do bandy bezprizornych, w oficjalnym słownictwie przemianowanych po drugiej wojnie światowej, na: „beznadzornych". W ten sposób zamknął koło tradycji rodzinnej z końca pierwszej kontrrewolucji.

...........................................................................................................

Gdy Ula, starzejąca się kobieta, l-go czerwca 1943 roku znalazła się stłoczona w wagonie towarowym na stacji Lienz, i gdy po upływie pewnego czasu pociąg ruszył w kierunku wschodnim, odczuła rodzaj kojącego odprężenia. Mogła przede wszystkim siedzieć, co po dniu biegania od świtu w nerwowym napięciu, sprawiało wielką fizyczną ulgę. Poza tym wszystko było już jasne. niewymagające komentarzy, zabiegów, starań i wiecznej walki o okruchy nadziei. Sprawa została załatwiona, bez możności przeciwstawienia jej swej woli. Można się było poddać kompletnej, tak dobrze jej znanej z poprzed­niego życia rezygnacji, i właśnie dlatego odczuwała swoją sytuację jako powrót do czegoś swojskiego, nieomal bliskiego. Czasem apatia, podobnie jak stan 'wyczerpania i osłabienia pod wpływem dużej gorączki, jest stanem przynoszącym uspokojenie nerwów. Tak też łatwiej było przenieść śmierć ojca, którego nawet nie dano jej było zobaczyć w ostatniej chwili. Los własny interesował ją najmniej. Był losem, niczym więcej. Ale gdy koła pociągu odstukały już kilkadziesiąt kilometrów, poczuła, że za­chodzi w niej zmiana o bardziej ważkim charakterze. Zmiana ta dotyczyła nadziei na zobaczenie syna, Alego. W ostatnich miesiącach był on jedynym przedmiotem jej rozmyślań i całą tęsknotą. W ostatnich godzinach wol­ności opowiadała o nim jeszcze żołnierzowi brytyjskiemu. A oto w tej chwili postać Alego przesunęła się po prostu w inną płaszczyznę wyobraźni. Zlała się z tłem maso­wego losu. Ula, która niedawno nie dopuszczała tej myśli, przyłapała siebie na dziwnym spokoju z jakim teraz pomyślała: „Nie wiadomo, czy żyje jeszcze?..." Może łąk. może nie. Może zobaczy, może nie zobaczy. I, rzecz szczególna, z taką myślą czuła się lepiej i bardziej spokojna.
Pociąg się toczył.
Przeciętny skład pociągu wynosił około czterdziestu wagonów. Pociągów było wiele i w pierwszych dniach deportacji, mijało stację w Spittal trzy dziennie. Każdy ochraniany tylko dwoma żołnierzami brytyjskimi. Drzwi towarowych wagonów nie były zamknięte na głucho, a jedynie zakręcone mocno drutem. Przez pozostawioną szparę Kozacy wyrzucali na zewnątrz podarte dokumenty, fotografie, ordery, odznaczenia, naramienniki, a nawet pieniądze. W wielu wypadkach udało się też odkręcać lub poprzecinać druty i wyskoczyć w biegu.
Wydawanie w ręce bolszewików następowało częścio­wo w Judenburgu, na moście nad rzeką Mur, gdzie na drugim brzegu straż trzymały już posterunki sowieckie; częściowo w Graz. Ogółem z terytorium południowej Austrii wydano Kozaków i członków ich rodzin około 30 do 33 tysięcy. Konkretna statystyka nie została ogłoszona przez żadną ze stron; ani przez tę która wydawała, ani przez tę, która przyjmowała tych ludzi.
Jednocześnie podążały na wschód transporty z innych miejscowości, wioząc przymusowo deportowanych Rosjan i przedstawicieli prawie wszystkich podsowieckich narodów, które zbuntowały się przeciwko ustrojowi komunis­tycznemu. Mocarstwa zachodnie lojalnie wykonały zobo­wiązania powzięte wobec swego sojusznika. Mniej więcej przy zachowaniu identycznej proporcji gwałtu, łez, krwi, rozpaczliwych samobójstw, wywożono ludzi z Kempten. Hessen, Mannheim, Dachau, Plattling, z Salzburga, Daggendorfu, z Ceske Budejovice i z innych, po praw­dzie rzekłszy, niezliczonych obozów. Konkretna statystyka nie została nigdy ogłoszona.
Transport, w którym jechała Ula, przybył do Graz, głównego punktu zbornego, gdy już nie było tam gene­rałów kozackich. Wydani dnia 29-go maja na moście w Judenburgu, przebyli noc w pomieszczeniach zrujno­wanej stalowni. Nazajutrz przewiezieni byli do Graz. skąd natychmiast, specjalnym wagonem do Wiednia. Te­goż samego dnia wsadzono ich do samolotu i odprawiono do Moskwy. Tam, na lotnisku oczekiwały już więzienne samochody, które przewiozły ich do więzienia w Butyrkach.
Ula, gdy wyszła z wagonu, zwróciła się do konwo­jenta, po raz pierwszy śmiało, bo w rodzonym języku:
— Ej, swojak! — powiedziała. — Gdzie by tu umyć się można było?
— Idź, idź. I niemyta pojedziesz dalej. Nie obraziła się na tę grubiańską odpowiedź.
— A prędko wypadnie jechać dalej? — zapytała.
— Postarzałaś już, a jeszcze ciekawości się nie odu­czyłaś! — odpowiedział.
Ula przekroczyła szyny wraz z innymi. Nawet się uśmiechnęła po drodze do baraków. Po rewizjach, bada­niach, rejestracji i innych formalnościach  przebytych w nastroju mniej lub większej rezygnacji dalsza droga prowadziła przez: Wiedeń, Budapeszt, Ploeszti, Kijów, Briańsk, Moskwę za Ural. Do Prokopiewska, do Stalinska, Kuzniecka, do Karagandy, Bałchasza, Czuburaj-Nura, Potmy, Tajszetu, Uchty... I znowu przeliczyć nie podobna wszystkich obozów koncentracyjnych dokąd spływały dziesiątki i setki tysięcy nowych więźniów idą­cych z Zachodu na Wschód! Nie wymienić trudnych nie­raz nazw miejscowości o brzmieniu azjatyckim, które na­brały szczególnego wydźwięku, odkąd nauka Marxa-Engelsa-Lenina-StaIina zapanowała niepodzielnie na tych
ziemiach. Nie wymienić i nie zliczyć cyfry •wszystkich uka­ranych za wrogość, nieposłuszeństwo, czy chociażby nie­chęć względem ustroju socjalistycznego. Z terenów wy­zwolonych spod okupacji niemieckiej, spośród byłych jeń­ców, spośród buntowników i spośród kontrrewolucjonistów. Ula należała do jednej z tych kategorii.
*

Ali wracał dobrowolnie w początkach roku 1946. Na kilka miesięcy przed ogłoszeniem dekretu z dnia 23 czerw­ca 1946 roku o „Rozwiązaniu Autonomicznych Sowieckich Socjalistycznych Republik: Czeczeno-Inguszskiej, Krymskiej i Kałmuckiej". Nie wiedział też, że już dwa lata wcześniej deportowano do nieznanych bliżej okolic Syberii: 200.000 Kałmuków. 200.000 Czeczeńców i Inguszów, 150.000 Karaczajów i Bałkarów, 80.000 Tatarów krymskich, 70.000 Greków i Żydów.
Ale, gdyby wiedział, też by nie zmienił swego postano­wienia. Jak każdy człowiek/miał prawo do zgryzot osobis­tych, które absorbowały go bardziej niż wszelkie inne względy, którym kieruje się kolektywne życie zbiorowisk ludzkich. Obmierzło mu po prostu życie własne.

...........................................................................................................

Dnia 12 sierpnia 1946 roku w moskiewskiej ..Prawdzie ukazała się następująca notatka:
„W tych dniach obradowało Wojskowe Kolegium Sądu Najwyższego SSSR w sprawie oskarżenia przeciwko:
Własow A.A., Małyszkin W.F., Zilenkow G.N., Truchin F.I.., Zakutnyj D.J., Błagowieszczenskij I.A., Meandrów W.L., Malcew W.L., Buniczenko S.K., Zwieriew G.A., Korbukow W.D. i Szałów N.S. — Wszyscy stanęli przed sądem z oskarżenia o zdradę i przejście na stronę wroga w charakterze agentów, celem uprawiania akcji szpiegowskiej i dokonywania aktów sabotażu, terroru i dywersji przeciwko SSSR, czyli o przestępstwa przewi­dziane w artykułach 58-1 b, 38-8, 38-9, 58. 10 oraz 13-11 Kodeksu Kryminalnego SSSR. Wszyscy oskarżeni przy­znali się do winy. W myśl art. I Ukazu Najwyższego Sowietu z 19. 4. 1943 Wojskowe Kolegium Sądu Najwyższego skazało oskarżonych na karę śmierci przez powieszenie. Wyrok został wykonany".
W kilka miesięcy później, mianowicie dnia 17 stycznia 1947 roku, w pismach zachodnio-europejskich pojawiła się następująca, lakoniczna wiadomość:
„Radio moskiewskie doniosło w dniu 16 stycznia o wy­roku Wojskowego Kolegium Sądu Najwyższego SSSR zapadłego w sprawie byłych generałów białych armii: Krasnowa P.M., Szkuro A.G., Sułtan KeIecz-Gireja, Krasnowa S.M., Domanowa T.I„ oraz niemieckiego gene­rała Helmut von Pannwitza. oskarżonych o działalność szpiegowską i udział w organizacji walki zbrojnej prze­ciwko SSSR. Wszyscy oskarżeni przyznali się do winy. Na podstawie art. I Ukazu Prezydium Najwyższego Sowietu z dnia 19. 4. 1943 wszyscy oskarżeni skazani zostali na karę śmierci przez powieszenie. — Wyrok został wy­konany".

...........................................................................................................

W tym samym czasie na listę komunistyczną podczas wyborów 1946 we Francji, głosowało 30,5% całej lud­ności. We Włoszech podczas wyborów 1948 głosowało na listę komunistów 31% całej ludności.
*

Mitia cieszył się z zapasów żywnościowych, jakimi go obdarzono na drogę, gdyż w ten sposób, układał sobie. będzie mógł przejść dłuższą trasę, bez ustawicznego ryzyka, które mu groziło w osiedlach. Nie miał jednak mapy. Orientował się wprawdzie biegle według słońca. z drugiej jednak strony częste przeszkody w postaci urwisk i rzek zmuszały go do ciągłego zbaczania z kierunku. Naj­ważniejszym zaś problemem pozostawał w dalszym ciągu właśnie: kierunek. Zięby dokąd iść, trzeba mieć cel. A jakiż był cel marszu Miti? Musiał przyznać przed sobą z przygnębiającą szczerością, że takiego celu, a raczej ta­kiej umiejscowionej mety, nie posiadał.
Szedł lasem. Dzień wypadł słoneczny, bez wiatru. O ciszy, która panowała wokół można by powiedzieć bez przesady, że: stała w miejscu, nieruchomo. Południowe słońce rzucało blaski i cienie poprzez korony drzew i trud­no orzec co było piękniejsze: blask czy cień. To prawda, że lasy wschodniej Europy pachną inaczej, pachną przede wszystkim mocniej. Że od tego zapachu mchu, kory drzew­nej, liści, grzybów, zgniłego listowia i wszelakich innych roślin, aż w głowie się czasem kręci, zwłaszcza gdy przy-grzeje letnie słońce. Natomiast brak im jest tego oświe­tlenia, jakie posiadają górskie lasy południowej Europy w dnie pogodne. Nie żeby tamte pozbawione były zupełnie gry świateł i odbicia liści na drodze. Owszem, ale nie po­równać je do ostrości konturów, jaskrawości barw! Tam promień słoneczny wpada w gęstwinę jak klinga kozackiej szabli oddająca matowym nieco srebrem, tu jak złocisty miecz anioła. Tam oko przyzwyczaja się szybko, tu trze­ba go co chwila mrużyć od nadmiaru kolorów.
Mitia szedł niskim zboczem, przez las mieszany, po ścieżce usłanej trawą, miękkiej i cichej jak kobierzec. Wy­rwał się z prawa i poleciał w głąb kozioł. Gwałtownością ucieczki nastraszył w pierwszej sekundzie wędrowca, za­trzymał go czujnie w miejscu, kazał się obejrzeć. Ale wo­kół znowu panowała cisza. To on sam był przyczyną strachu, którego napędził samie. Szedł więc dalej ścieżką. Dzięcioł zielony zleciał z jodły i uciekł przed nim nisko między pniami. Ścieżka wiła się łagodnie. Zbliżył się do polany i słyszał przed sobą gęste paciorki szczebiotu siko­rek, do wtóru mocniejszych cykań kowalików, które lubią we wzajemnym towarzystwie obszukiwać korę drzewną. Na jego widok głosy stały się krótsze, częstsze, bardziej jazgotliwe, ostrzegawcze. Szybko rozfrunęła się ta mała zgraja nad jego głową. Stąpał dalej, a po jego twarzy przesuwały się na przemian raz promienie słońca, raz cie­nie liści. Uszedł z pół kilometra, gdy raptowne ostrzeżenie sójki z hałasem rozdarły ciszę. Krzyczała na niego z taką uporczywą złością, jakby jej co zawinił, czy wkroczył w prywatną jej posiadłość. A las należy przecie, niezależ­nie od ludzkich pomiarów, do Boga nie do sójek Czegóż więc chce od niego?... „A jednak wszyscy mnie tu uwa­żają za intruza i wroga, nawet ptaki. Jak to dziwnie, że inaczej być nie może..." I, stanął jak wryty! Na konarze drzewa wisiał Kozak. Jego samobójcza postać zdawała się niepomiernie wydłużona, czarna jak kłoda, a jednak rażąco odbijająca od pni. Nie kołysał się, bo nie było wiatru. Nie ruszał, tylko wisiał równo, wprost po linii przyciągania ziemi. Miał pewno twarz siną i wywalony język. Mitia obszedł lasem i nie patrzał. Przyśpieszył kroku. Ale nie mógł dłużej iść już tą samą ścieżką. Bo gdy nią szedł to wiedział, to czuł za sobą, samotnego wisielca. Uchwycił mocniej worek, skręcił w krzaki i po­czął schodzić w dół, na przełaj.
Kołując i nakładając drogi, pozbawiony mapy, sam o tym nie wiedząc, zbliżał się znowu do doliny rzeki Drawy. A trzeciego dnia przytrafił mu się .następujący wy­padek: Wyszedł na drogę, po której niespodziewanie jechał wozem chłop. Miejsce było pustynne, nic nie gro­ziło. Po przyodziewku chłopa, wprawne oko Miti poznało ślady wojskowej przynależności. Jakoż chłop okazał się istotnie byłym żołnierzem, któremu szczęśliwa okazja po­zwoliła niepostrzeżenie przemknąć się do domu. Austriak walczył na froncie wschodnim i zachował w pamięci okruchy rosyjskiej mowy. Mitia rozporządzał okruchami niemieckiej i tak jakoś się porozumieli. Nie żeby chłop chciał mu okazać pomoc, zaproponował, że podwiezie, czy zaprosił do swej chaty. O tym w ogóle nie było mowy. Poczęstował natomiast tytoniem i pogawędził. Była to. wszelako gawęda z rzędu najważniejszych jakie się zdarza prowadzić w życiu. To znaczy o bezpośrednim wpływie na dalszy los człowieka.
Nieznajomy powiedział Miti. że jedzie teraz, a raczej wraca, z okolic Lienz, że widział tam dużo koni. A po namyśle i wypluciu szczypty tytoniu, która mu przylgnęła do dolnej wargi, przypomniał sobie, że koło tych koni widział Kozaków. A później, że nawet słyszał, iż Anglicy zostawili pewną ilość Kozaków do pasania, czy tam pilno­wania tych koni. Cały podobno oddział. I zaczął nagle Mitię namawiać: „Ze tak po lasach się włóczyć, to nicze­go się nie wywłóczy. To jest sprawa beznadziejna. Dla­czego by więc miał nie skorzystać, a przynajmniej nie spróbować przyłączyć się do tych Kozaków? Dopóki ich Anglicy potrzebują, dopóty na pewno nie wydadzą. W każdym razie nie teraz. A później zawsze można jeszcze uciec po raz drugi". Były żołnierz wypowiadał te słowa beznamiętnie, raczej dla zabicia czasu, zanim koń jego nie odpoczął trochę po przebytej, wspinającej drodze. Później pożegnał Mitię niedbałym ruchem palców do daszka czapki i cmoknął na konia.
Mitia, który początkowo słuchał jednym uchem i które­mu słowa spotkanego bynajmniej nie trafiały do przeko­nania, zwolna dopiero zaczął się nad nimi zastanawiać. Zwłaszcza jedno słowo: „Spróbować" — wydało mu się trafne. Czegóż to bowiem nie próbował już w życiu. A nu!... Raz jeszcze. Przypomniał sobie nagle wiszącego na drzewie, wstrząsnął się i poszedł w dół w kierunku Orawy.
Sprawa naturalnie nie była łatwa. Trzeba się było wy­strzegać patroli. Trzeba było podpełznąć możliwie nie­zauważonym; trafić właśnie na swoich. A przede wszyst­kim wiedzieć gdzie ich spotkać. Z drugiej strony oriento­wać się było można po większym skupisku koni, obserwu­jąc je z ukrycia. Istotnie zauważył, iż poruszają się tam Kozacy swobodnie, bez żadnego konwoju. Wreszcie szczę­ście mu sprzyjało, na tyle, że mógł zbliżyć się do jednego z nich i porozmawiać.
Tak, owszem, wszystko się zgadzało z tym co opowia­dał spotkany na drodze chłop. Anglicy wydzielili oddział około 120 ludzi spośród Kozaków do strzeżenia i opieko­wania się końmi. Podzieleni są na dwie grupy po sześć­dziesiąt ludzi. Głównym ich miejscem postoju była wieś Nikolsdorf, a teraz przeniesiono bliżej, do Dolsach. Obec­nie w Lienz założono wielką bazę końską i szpital wetery­naryjny, gdyż znaczna część koni uległa zarazie świerzbu i nawet wypadło około dwieście sztuk zastrzelić. Tego wszystkiego dowiedział się Mitia, ale i jeszcze tego, o czym nie powinien był zapominać, co stanowić będzie najtrud­niejszą przeszkodę w osiągnięciu zamierzonego celu. przeszkodą była ludzka pasja do życia, do czepiania się jego skrawków, do trzymania deski ratunku w kurczowo zaciśniętym ręku i odpychania od niej każdego, kto by tę deskę mógł jeszcze uchwycić, a tym samym przeciążyć. Człowiek jest zdolny do wielu rzeczy w życiu normalnym, ale dopiero, w ratowaniu swego istnienia okazuje pełną skalę wrodzonych możliwości. Nie dać sobie wydrzeć och­łapu: to znał dobrze Mitia z czasów sowieckich. O czym zapomniał, to była reguła, że najbardziej surowym i okrut­nym w takich chwilach staje się człowiek właśnie w sto­sunku do siebie podobnych, czy bliskich. Przed obcym bowiem nie odczuwa tego lęku. W stosunku do swojego, boi się natomiast, że drgnie mu serce, ze zbierze się mu na litość, że ustąpi swego miejsca przy desce i ten pociąg­nie go w dół. Dlatego to, dla odpędzenia tych myśli i po­dobnych uczuć, stara się z góry opancerzyć tym większą wrogością wobec swojaka. Takoż i Kozak, z którym roz­mawiał, opowiedział mu wprawdzie szczegóły, ale z twarzą coraz bardziej chmurną, a w końcu z wrogą intonacją w głosie uciął:
— Ale tobie nie ma się czego nawet nadziejać.
— Dlaczego?
— A dlatego, że naszych jest dość. Jak każdy z góry, z lasu zechce złazić i drugiemu życie odbierać to, bracie. nie jest żaden interes. To wtedy Angliki zaczną znowu przesiewać i bolszewikom wydawać.
— Ale przecież dali wam jakieś dokumenty?
— Nie — odparł ponuro. Nie dali.
Okazało się, że przepustka jest nie imienna a zbiorowa. Że ma ją w ręku tylko uriadnik, którego wyznaczyli star­szym, a może także podchorąży, weterynarz w szpitalu. Mitia jednak nie odstąpił z powrotem w las, a dowie­dział się, że zarówno uriadnik, jak weterynarz podchorąży jest jego znajomy z 3-ej sotni l-go konnego.
Oto w jaki sposób po dłuższych staraniach udało mu się wreszcie wślizgnąć i zostać zaliczonym do stu dwu­dziestu uprzywilejowanych.
Wkrótce odprawiono ich do Villach, dla przyjęcia tam koni pozostałych po kawalerii węgierskiej, które również należało przypędzić do głównej bazy w Lienz. Na tej robocie minęło dwa tygodnie. Pewnego wieczoru, gdy sie­dzieli w grupie pięciu Kozaków, popijając angielską her­batę, jeden z nich poruszył ważny temat:
— No, jak myślicie chłopcy? Wyratują nam życie nasze wierne konie, czy też po skończeniu roboty i nam wypad­nie w lasy uciekać?
— A czyż robota się kończy?
— Ciągle transporty koni odsyłają. Byłem wczoraj w Lienz. Oj, nie dużo już zostało.
— Dokąd?
— Diabeł ich tam wie dokąd. W każdym razie dla siebie zabierają; na zachód pędzą.
— Ludzi na wschód, a konie na zachód...
— Koni bolszewikom nie wydają.
— A ty coś myślał? Koń parę szterlingów wart. A ty ile? Funta starych kłaków z siodła, i tego dla nich nie wart.
Barczysty, z rudą, niegoloną brodą Kozak dolnego Donu wstał, przeciągając się, ziewnął głośno.
— Anglicy, oni naród rozsądny — powiedział, i wy­szedł do ustępu.
W kilka dni po tej rozmowie zwołano Kozaków na apel. Przyszedł kapitan brytyjski i zapytał przez tłumacza:
— Czy są wśród was ludzie, którzy by chcieli wracać do Rosji?
— Milczenie.
— Nie ma? — spytał raz jeszcze.
— Tak jest. Nie ma nikogo! — odpowiedzieli zdyscy­plinowanym chórem.
Kapitan kiwnął głową, wsadził trzymaną -w ręku trzcinkę pod pachę i poszedł.
Minął jeszcze tydzień. Ostatnie transporty koni odpra­wiono na zachód. Pozostały tylko pojedyncze, najlepsze, wybrane przez oficerów sztuki. Znowu wezwano Kozaków. Oblicze tłumacza rozjaśnione było uśmiechem. Ludzie nie są źli; sprawia im przyjemność, gdy sprawiają komuś radość.
— Dobra nowina! — wykrzyknął. — Otrzymacie cy­wilne dokumenty i będziecie mogli szukać wolnej pracy!
      Hurra! Niech żyją Anglicy!

*

Lt.-Col. Malcolm, jako prawy i wytrawny żołnierz dbał o to, aby ludziom i oficerom 8-go Argyll batalionu nie zbywało również na rozrywkach w okresie dalekiego od domu postoju nad rzeką Drawą. Urządzano więc koncerty szkockiej orkiestry, zawody footbolowe. Organizowano różne inne imprezy. Do najbardziej jednak reprezentacyj­nych należały popisy i zawody konne. Wielu oficerów znało się na koniach i posiadało dobre oko w ich wyborze. W ten sposób nie uszły ich uwagi piękne kształty klaczy zwanej „Katińka". Objeżdżał ją zwłaszcza Capt. Evatts, a później Capt. John de Burgh z 16/3 Lansjerów. Stała się też dumą batalionu i niebawem jego chlubą. ,.Katińka" należała do jednego z kozackich generałów. I właśnie w czasie gdy generałów wieszano w Moskwie, Kalinka na zawodach hippicznych w Austrii, rozegranych pomiędzy 46-tą i 78-mą dywizjami brytyjskimi, przyniosła barwom 8-go batalionu wielkie zwycięstwo. Ogółem zaś aż dziesięć pierwszych nagród.
Lt.-Col. Malcolm dumny był z tej zdobyczy swego bata­lionu. I niewątpliwie wielką osobistą zasługą pułkownika była troska, z jaką tę pełnej krwi klacz, w marcu 1948 przetransportowano do Poltalloch w Argyllshire, do stajni zarodowych.

*

Mitia został tedy na Zachodzie. Swoje ocalenie za­wdzięczał koniom. Kiedyś powiedziano mu:
— Idź, ładują konie z pierwszego pułku. Może swego zobaczysz.
Nie poszedł. Było mu przykro. Nie przyznał się tak samo jak inni, ale też było trochę wstyd obecnej roli jaką spełniał. Starał się go zagłuszyć, podobnie jak inni, w różny sposób. Przeważnie rubasznym zachowaniem, ordynarnym wyzwiskiem, czy dowcipem. Mieli też swoje rozrywki. Wprawdzie nie tak kulturalne jak żołnierze 8-go batalionu, ale też pod względem wyrobienia kulturalnego trudno się im było z nimi równać. Grali w karty, pili wino tanie w tym kraju, czasem wódkę, bardzo drogą. Próbowali nawiązywać znajomości z kobietami.
Gdy otrzymali dokumenty cywilne, po pierwszym wy­buchu radości nie bardzo wiedzieli od czego zacząć. Prze­ważnie pociągnęli do obozów dla Displaced Persons, gdzie praktyka poniżenia wobec zwycięzców i wywyższenia po­nad zwyciężonych wytwarzała specyficzny kompleks roz­dwojenia. zadrażnionych ambicji, zgorzkniałych pretensji. W ten sposób nie zyskiwali sympatii ani wśród zwycięz­ców. ani zwyciężonych. Na zewnątrz uciekali się do reto­rycznych sloganów; w barakach dawali ujście złym humo­rom. Zaczęła się walka o byt, o wizy. Okres przypodchlebnych uśmiechów, fałszywych zeznań, fałszywych świadków, górnolotnych frazesów, przekraczania zakazów porządkowych i kurczowego trzymania obowiązującej linii politycznej.
Trzeba oddać sprawiedliwość, że Mitia, człowiek daleki od wzorów ludzkiego ideału, przy tym wychowany w naj­większym ujarzmieniu indywidualnej myśli, niespodzie­wanie zachował więcej od innych niezależności osobistej, i nie poddał się psychicznemu totalizmowi nowej formy. A niebawem stwierdził, Że przyszło mu to o wiele -łatwiej niż się tego mógł spodziewać w ustroju zachodnich demo­kracji. Nie oznaczało to oczywiście, aby pozbył się kom­pleksu goryczy i sceptycyzmu.  Pozwalał sobie po prostu posiadać własny pogląd na rzeczy i niejednokrot­nie go wypowiadać. Zresztą może dlatego, że wcześniej od innych opuścił zbiorowisko „osób przeniesionych" i zna­lazł pracę prywatną nad brzegami Jeziora Bodeńskiego. W powietrzu łagodnym, przesyconym zapachem wody, jabłek i wysokogórskich powiewów alpejskich.
Dawno już nikt go nie nazywał Mitią. Raz dlatego, że mieszkał wśród cudzoziemców, a dwa, że spośród rodaków nie posiadał nikogo na tyle bliskiego, kto by się miał doń zwracać używając zdrobniałego imienia. Dla innych był za stary i ,,Mitia" brzmiałoby śmiesznie w stosunku do człowieka, którego skronie pokryła siwizna. Wśród swoich miał wielu znajomych, a że cieszył się poważaniem, więc mówiono mu zgodnie ze zwyczajem: Dmitrij AIeksandrowicz.
Później pracę wyrobniczą nad jeziorem Bodeńskim za­mienił na bardziej intratną we Frankfurcie. Tam ożenił się, uzyskując przez to w posagu drobne, ale własne przedsiębiorstwo ogrodnicze (Mitia ukończył agronomię w zawodowej szkole zakładu poprawczego w Sowietach). W tym czasie zdarzyło mu się spotkać kilku spośród towa­rzyszy niedoli i podczas wspólnej biesiady wspominać, nie tak znów odległą, przeszłość nad Drawą.
Zazwyczaj małomówny, pod wpływem wspomnień i wy­pitego alkoholu, usiłował dorzucić do gremialnej dyskusji coś z własnych przeżyć, które uważał za bardziej ważkie. Raz i drugi próbował zabrać głos, a gdy go wreszcie uzy­skał, rzecz dziwna: zaczął opowiadać fragment tak mało-ważny, który dlaczegoś utkwił mu bardziej od innych w pa­mięci: Jak to, po spotkaniu z Kozaczka u gościnnego Bauera, szedł przez las, i jakie miał przygnębiające wra­żenie, że sama, czy nawet każdy napotkany ptak, uważają go za intruza, za wroga w tym kraju... Chciał z tego wyciągnąć szersze wnioski, skonstruować niemal literacką metaforę, ale nie potrafił się wysłowić. I znów więc opo­wiadał o tym lesie, że szedł... Że wreszcie, no co tu gadać! Człowiek, zwierzę, czy ptaki Wszyscy tu nas uważają za obcych! Co tu gadać!... Był trochę podpity. Większość uznała jego opowiadanie za raczej nudne. Jeden tylko. z rudawą bródką, usiany zmarszczkami na twarzy, chudy, starszy już Kozak rodem z Ust-Miedwiedicy, wsparł głowę na ręku. a palcami drugiej nerwowo przebiegał po blacie stołu. I wreszcie przerwał:
— Tak i tak. A jednocześnie: tak i nie.
— Jak: nie?! Czy po tym wszystkim co widzieliśmy i przeszli sami, możesz mieć jakieś złudzenia, albo na­dzieję?
— A mogę.
— No to już bracie, tego... wiesz!
— A ty. Dmitrij AIeksandrowicz, nie gorączkuj się. Masz rację, owszem nie przeczę. Ale wysłuchaj i mojej. Ty mówisz: ptaki. A jaka różnica pomiędzy ptakiem i człowiekiem?
Że ma ogon! — zaśmiał się któryś.
— Poczekajcie, ja mówię poważnie. Nie tylko, że ma ogon i że lata, bo ludzie dziś też latają. Ale, że do ptaka nie możesz przemówić. A do człowieka możesz: prze-mó-wić! Wytłumaczyć, a czasem i przekonać.
— Już my próbowaliśmy! Tam, nad Drawą, przeko­nywać!...
— Dmitrij AIeksandrowicz, nie gorącuj się. Ja nie mówię że od razu. Ja nie mówię że zawsze. Ale mówię, że taka możliwość jest. Z człowiekiem można pogadać.
— A po twojemu bolszewik! też ludzie?
— Ludzie.
— To idź, pogadaj z nimi.
Głośny wybuch śmiechu, o wyraźnym podłożu alkoho­lowego podniecenia, podtrzymał ostatnie słowa. Ale chudy, starszy Kozak o rudej, rzadkiej bródce, nie pod­dał się.
— Śmiechem — powiedział — wy mnie ust nie zam­kniecie. Dmitrij AIeksandrowicz. ty bardzo ważne posta­wiłeś pytanie. Z bolszewikami gadać nie można, a fakt. że tacy sami ludzie jak my. Więc co z tego za wniosek? Dla mnie jasny: że nie ludzie winni, a ustrój. Ot i cała filozofia. A także i całe porównanie z ustrojem poza sowieckim. Bo tu gadać wolno. A teraz widzisz różnicę?
— Gadać! Dużo ty, inni. mają z tego gadania!
— Dużo-niedużo, a od tego zależy wszystko. Nie od takiego, czy innego prawa do życia, a od prawa do gada­nia. Nie żeby zaraz skutek jaki był. Czasem lata przejdą, a czasem dużo lat. Ale ludzie spostrzegają swoje błędy, naprawiają swoje błędy. Nie od maszyn to idzie, bracia, nie od wynalazków takich czy innych. A od gadania. U nas stare przysłowie mówiło: ,, Język i do Kijowa do­prowadzi". To może przed bardzo dawnymi wiekami to przysłowie wymyślono, a Kijów znaczył w nim niby cel. Także samo i teraz: gadaniem, a w końcu dojdziesz do prawdy. Tą, czy inną drogą. Bo wolność gadania to znaczy wolność wyboru, żeby tam nie wiem jaka -w tej chwili działa się krzywda, i komu. Ale gadać o niej wolno. Ot, co jest najważniejsze. Ale dopiero tam, gdzie gadać zabroniono, gdzie: nie-ma-gadania! Aaa... wtedy dopiero, bracia, nie można mieć nadziei. Wtedy dopiero:
kajuk, kajuk... Oto dlaczego ja mówię, że...
Ale już mu przerwali nową gawędą i nowym wspom­nieniem z ubiegłej wojny. I tak sobie pogadawszy do późna, rozeszli się do domów.

Koniec



PRZYPISY AUTORA
Mimo ogłoszonych w tej sprawie publikacji i szkiców, dotychczas nie ukazała się na ten temat żadna wyczerpująca monografia, która by w sposób historycznie obiektywny przedstawiła przebieg wypad­ków, w ich całości. W tym miejscu ograniczę się wyłącznie do ogólnego zarysu.
Druga wojna światowa rozpoczęła się — dla narodów wschodnie) Europy, nie objętych bezpośrednio zagrożeniem ze strony Niemiec — inwazją armii czerwonej i następną okupacją sowiecką. (Państw Bał­tyckich, wschodniej części Państwa Polskiego, czyli krajów Zachod­niej Białorusi i Ukrainy, oraz Besarabii). Z chwilą wybuchu wojny fińskiej, zimą 1939-1940, większość okupowanych, bądź zagrożonych przez bolszewików narodów, skoncentrowała swe nadzieje na Linii Mannerheima, oraz na spodziewanej pomocy dla Finlandii ze strony mocarstw zachodnich. Wszelako Linia ta została przez armię czer­woną przełamana, a spodziewana pomoc nie nadeszła. Natomiast rok 1940 przyniósł dalsze wzmocnienie Związku Sowieckiego, rozszerze­nie okupacji bolszewickiej i .ponurą rzeczywistość pod jarzmem tej okupacji. Wówczas nastąpiła radykalna zmiana nastrojów, i narody wschodnio-europejskie skupiły całą uwagę na możliwość konfliktu niemiecko-sowieckiego, przenosząc nadzieje wyzwolenia, z pokłada­nych dotychczas w mocarstwach zachodnich, na — Niemcy. Na­dzieje te osiągnęły punkt szczytowy w dniu 22 czerwca 1941 roku, czyli w dniu wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej.
Od tej chwili wytworzyła się na wschodzie Europy sytuacja dosyć specyficzna. Mianowicie wszystkie narody ,,młode", które można by scharakteryzować jako ,,chłopskie", o stosunkowo świeżej tradycji demokratycznej, wzdłuż pasa od Oceanu Lodowatego aż do Morza Czarnego (Finlandia, Estonia, Łotwa, Litwa, Białoruś, Ukraina, Sło­wacja oraz Rumunia), opowiedziały się raczę; po stronie niemieckiej. Natomiast dwa, o starej tradycji zachodnio-europejskiej, Polska i Czechy, raczej po stronie sowieckiej.
Wspomniane wyżej nadzieje pokładane w Niemczech doznały głę­bokiego rozczarowania, wskutek znanej polityki i metod hitlerowskich. Wszelako ta polityka i te metody nie wpłynęły na zasadniczą zmia­nę stanowiska narodów wschodnio-europejskich, które w dalszym cią­gu za wroga numer l uważały bolszewików. Fakt powyższy wy­maga szczególnego podkreślenia, oraz rozważenia pod kątem innego aspektu niż się to dotychczas popularnie czyniło. Albowiem czym bardziej odpychającą była polityka i metody hitlerowskie, tym bar­dziej unaoczniają, Jak dalece spontaniczna, głęboka i szczera musiała być nienawiść tych narodów do ustroju bolszewickiego.
Analogiczne stanowisko zajęła większość ludności w starych gra­nicach Związku Sowieckiego, jakkolwiek nastąpiło tu znaczne roz­warstwienie pogłębiające się z czasem w miarę odstraszających prak­tyk polityki hitlerowskiej na wschodzie. D. Karów, na podstawie zgromadzonych przez Instytut Badań Historii i Kultury SSSR w Mo­nachium materiałów, w znacznej części pochodzących ze źródeł so­wieckich, daje następujący obraz tego rozwarstwienia na terenach okupowanych przez Niemców, jeżeli chodzi o ludność podstawową, a więc w pierwszym rzędzie wiejską : W obwodzie Białoruskim stronników sowieckich było 20%, obojętnych 29%, przeciwników ustroju bolszewickiego 51%. — Na Krymie: prosowieckich 9%, obojętnych 30%, antybolszewików 61%. — W obwodzie Leningradzkim: prosowieckich 14%, obojętnych 24%, antybolszewików 62%. — Na Ukrainie: prosowieckich 9%, obojętnych 10%, anty­bolszewików 81%. — W Północnym Kaukazie : prosowieckich 4%, obojętnych 20%, antybolszewików 76%. — W obwodach Dońskim i Kubańskim: prosowieckich 4%, obojętnych 9%, antybolszewików 87%. — Naturalnie w poszczególnych rejonach zachodziły pewne odchylenia w tę lub inną stronę. Tak na przykład podstawowa lud­ność tatarska, niektóre szczepy Kaukazu, albo Kałmucy nadwołżańscy, wykazywali do 100% nastawienia antybolszewickiego.
O ile spontaniczny partyzancki ruch antysowiecki nie da się ująć w konkretną cytrę z braku ścisłych danych, o tyle znana jest liczba obywateli sowieckich, którzy wystąpili przeciwko bolszewikom po stronie niemieckiej w oddziałach mniej lub więcej regularnych. Nie od rzeczy może wypadałoby w tym miejscu wspomnieć, że propaganda sowiecka nadała ostatniej wojnie z Niemcami miano ,,ojczyź­nianej", aby nawiązać w ten sposób do tradycji 1812 roku. Tym­czasem już w roku 1943 ogólna liczba obywateli sowieckich, która w zwartych formacjach wystąpiła zbrojnie nie w obronie, a przeciwko ,,ojczyźnie socjalistycznej”, dwukrotnie przewyższała Wielką Armię Napoleona, osiągając prawie 1 milion. W następnym zaś 1944 roku, łącznie z ROA (Rosyjska Oswobodzicielska Armia) generała Własowa, wahała się od 1.200.000 do 1.600.000 ludzi. I to, fakt zna­mienny : mimo wyraźnych już wtedy niepowodzeń niemieckich i prze­widywanej klęski Niemiec.
Stwierdzenie tych wszystkich faktów nie mogło oczywiście leżeć w interesie mocarstw zachodnich, związanych sojuszem ze Związkiem Sowieckim podczas wojny. Abstrahując już, że nie mogło, nie leżało i nie leży w interesie samego Związku Sowieckiego. Ale i po wojnie fakty te, do dziś dnia, 2 różnych względów, których omawianie za­prowadziłoby za daleko, nie są przyjmowane chętnie do wiadomości i traktowane przez opinię publiczną jako raczej drażliwe. Temu ogólnemu nastawieniu sprzyja jeszcze ta okoliczność, że większość przedstawicieli wschodnio-europejskich narodów na emigracji, wobec politycznego przetasowania frontów — słusznie dopatrując się w mo­carstwach zachodnich jedynego dziś oparcia i sojusznika przeciwko Sowietom — uważa niedawną swą przeszłość walki przeciwko bolsze­wikom u boku Niemiec, za epizod co najmniej wstydliwy, a kładze­nie nań nacisku za co najmniej nietaktowne...
W ten to sposób nikomu dziś nie zależy specjalnie na oświetleniu obiektywnej prawdy, l historyczne doświadczenie ostatniej wojny, które wykazało olbrzymią szczelinę i głębokie rozwarstwienie impe­rium sowieckiego, przechodzi w niepamięć jako coś, czego nie było. A w każdym razie nie w tym stopniu i nie w ten sposób jak było naprawdę.














ŹRÓDŁA BIBLIOGRAFICZNE
ARTEMJEW W.P., Reżim i ochrana isprawitielno-trudowych łagierej MWD., Monachium, 1956.
CHURCHILL W., The Second Word War, Londyn, 1952. DAN1LOW J.N., Rosja w mirowoj wojnie 1914-1915, Berlin 1924. DEN1KIN A., Kto spas sowietskuyi włast od gibieli, Paryż, 1937. GORLITZ W., Der Zweite Weltkrieg, Stuttgart, 1951.
IRANEK-OSMECKI, Przyczynki do powstania Warszawskiego, „Kultura", Nr 11/73, Paryż, 1953.
JAKONOWSKIJ E., „Kandel", Wozrożdienije, zeszyt listopad-grudzień, Paryż, 1953.
JAKOWLEW B., Koncentrajonnyje łagieri SSSR, Monachium, 1955.
KALINOW C., Les Marechaux Sovietiques vous parlent..., Paryż, 1950.
KARÓW D., Partizanskoje dwżenije w SSSR W 1941-1945, Mo­nachium, 1954.
Kazaczij Isloriczeskij Kalendar, Ohio. USA, 1955.
KIRIMAL E., Der Volksmord in der Krim, Institut zur Erforschung d. UdSSR., Sowjet Studien Nr. l, Monachium, 1956.
KLELST P., Zwischen Hitler md Stalin, Bonn, 1950. KORJAKOW M., Oswobożdienije Duszi, New York, 1952.
KUTIEPOW (Generał), Sbonik Statiej, Paryż, 1934. LINKOW G., Wojna w tylu wraga, Moskwa, 1956.
LEWYCKYJ K..Ukraińcy o Powstaniu Warszawskim, ,,Kultura", Nr 6/56, czerwiec, Paryż, 1952.
MACKIEWICZ J.. The Katyn Wood Murders. Londyn, 1951.
MALCOLM A.D., History of the Argyll and Sutherland Highlanders 6-th Battalion. Londyn, 1949.
MANSTE1N E., Verlorene Siege, Bonn, 1955.
MORA S., Sprawiedliwość sowiecka, Rzym, 1945.
NAUMENK.O W., Sbornik Matierjałow o wydaczie kozakow w 1945 (Odbitki; hektograficzne. Zeszyt 1-11. Orangeburg. USA.
KUBANSKIJ F., Nie zabudiem! Nie prostim!, Paterson, New Jersey, USA, 1956.
        ORTYNSKYJ L., Prawda o ukraińskiej dywizji, „ Kultura". Nr 11/61, listopad, Paryż, 1952.
PLIEVIER T., Moskau, Monachium, 1952.
Polskie Siły Zbrojne w Drugiej Wojnie Światowej, Tom III, Lon­dyn, 1950.
SZOŁOCHOW M., Tichij Don. Moskwa, 1941.
THORWALD J., Wen sie verderben wollen, Stuttgart, 1952.



 (*) Patrz przypisek autora str. 269.
(*),,Płastunami" przezywano w dawnych czasach pieszych Ko­zaków straży pogranicznej na Kaukazie. Od tego czasu piechota ko­zacka zachowała tę tradycyjną nazwę.

2 komentarze:

  1. Naprawdę świetnie napisane. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. 41 yr old Programmer III Rollin Rewcastle, hailing from Frontier enjoys watching movies like Defendor and Flying disc. Took a trip to Historic Centre of Guimarães and drives a Gurney Eagle Mk1. powinienes to sprawdzic

    OdpowiedzUsuń