Józef Mackiewicz KONTRA
SPIS TREŚCI
Część I – JAK DO TEGO DOSZŁO
Wstęp
........................................................................
4
Rozdział I
Rodzina
............................................... 9
Rozdział II Mitia
..................................................... 18
Rozdział III Zbrodnie i
kary
....................................
35
Rozdział IV Wielka
radość
...................................... 50
Rozdział V Wielki
odwrót
.....................................
68
Część II – SPŁYNĘŁO WODAMI DRAWY
Rozdział I Z szablą
w ręku
.................................... 91
Rozdział II „Don
Camillo”
..................................... 109
Rozdział III
Plocken-Pass
...................................... 122
Rozdział IV Czekolada
dla dzieci i słowo honoru
dla starszych
...................................... 135
Rozdział V Wieczne
pióro chorążego Jacenki ...... 157
Rozdział VI
„Konferencja”
..................................... 176
Rozdział VII 1-go
czerwca 1945
............................ 185
Część III – AZJACI
Rozdział I
Wiedeń
................................................. 197
Rozdział II
Gemona
................................................ 213
Rozdział III
Mediolan
.............................................. 222
Rozdział IV Święty
Teodozjusz Czernichowski .... 230
Rozdział V Rzym ................................................... 240
Rozdział VI Ludzie i
konie
.....................................
250
PRZYPISY AUTORA
............................................... 265
ŹRÓDŁA BIBLIGRAFICZNE
.................................
CZĘŚĆ PIERWSZA
JAK DO TEGO DOSZŁO?
JAK DO TEGO DOSZŁO?
* *
Są dwie prawdy na świecie. Pierwsza to ta, która ściśle
otacza ziemię i wiernie odbija w wodzie płynące górą obłoki. Oddaje echem w górach. Rejestruje dokładnie szum lasu
i trzciny nad jeziorem. Wie gdzie ma leżeć każdy kamień w płytkim potoku i
dlaczego wywołuje odgłos wiecznego plusku. Ta prawda słyszy najmniejszy szmer
owada i najbłahsze słowo ludzkie. Nie uśmiecha się jednak nigdy, nawet wtedy,
gdy świeci słońcem poprzez płatki jabłoni na wiosnę. Ale też nie marszczy się,
nie wykrzywia oblicza złością nawet "wtedy, gdy z obłoków czyni chmury i
pędzi je nad płaską ziemią zwiastując burzę. Nie okazuje ani miłości, ani
nienawiści. Z niczego nie kpi, gdyż nic, co jest na ziemi, nie uważa za
śmieszne. Nad niczym nie rozrywa szat, gdyż nic, co jest na ziemi nie wydaje
się jej tego godne. Niczego nie zmienia i niczego nie przeinacza. Kto zabił
muchę, ten zabił. Kto zabił człowieka, ten zabił. Jest idealnie obojętna, bo
idealnie obiektywna. Jest prawdą całkowitą, gdyż przyrodzoną.
Za jedyną jej cechę
nadprzyrodzoną poczytywać by można pewną tajemnicę, dotychczas przez nikogo
jeszcze nie zgłębioną: W jaki sposób, a przede wszystkim w jakim celu,
wyrodziła z siebie, w tym samym lesie i stepie, w miastach i na polu, na
lądzie, na wodzie i w powietrzu — drugą prawdę?
Ta
druga prawda składa się pozornie tylko z dobra i zła. Ale omyliłby się, kto by
jej uwierzył na słowo. Gdyż jej dobro i zło są pojęciami względnymi. Ta prawda
nigdy nie spoczywa, a wskutek tego rzadko odbija dokładnie oblicze rzeczy.
Dlatego wykrzywia się często uśmiechem komizmu lub grymasem złości. Będąc w
ciągłym ruchu ledwo nadążyć może za masą słów i gestów ludzkich. Twierdzi, że
stara się je rejestrować równie dokładnie co prawda pierwsza, lecz w
rzeczywistości stara się je tylko dopasować do swoich względnych celów, a w
pośpiechu życia wiele przeinacza. Mogłoby się zdawać, że jest powierzchowna
jak poranna mgła, którą rozproszą pierwsze promienie słońca lub rozpędzi byle poranny
wiaterek. Ale tak nie jest. Utrzymuje się bowiem na powierzchni kurczowo
czepiając skrawków pierwszej prawdy. Rozpłaszczając na ziemi zaklina się na te
same lasy, pola i źródła, powołuje się na świadków, czy to będą trele ptaka,
krzyk rozdzieranego kota, czy krew człowieka, umiejętnie przywołane przed
trybunał wyobraźni ludzkiej; wszakże zawsze z pominięciem innych świadków... Ta
druga prawda umizga się, wykręca, wznosi ręce do słońca, przeklina deszcz i
burzę. Obiecuje Bóg wie co. Rzadko dotrzymuje.
O
ile pierwsza z tych prawd jest milcząca, o tyle druga często bardzo —
propagandowa. O ile pierwsza obojętna, o tyle druga namiętna. Wiedząc o tym, że
nie jest jedną, tym bardziej okrzykuje się za jedyną, a przez to obowiązującą.
I do pewnego stopnia ma rację, gdyż jest to prawda urzędowa, to znaczy zależna
od urzędowego charakteru ustroju, czy nastroju, w którym jest głoszona. W
skrócie można by powiedzieć o niej, że jest prawdą koniunkturalnego
interpretowania prawdy.
*
Już z
istnienia tych dwóch prawd wynika, co zresztą każdemu wiadomo, jak trudno jest
przedstawić dokładny obraz ludzkiego losu, nawet człowieka o życiu uregulowanym
i prostym. A cóż dopiero zobrazować los tak skomplikowany, który stał się
udziałem Aleksandra Kolcowa. Kozaka z naddońskiej stanicy! Gdyby żył dzisiaj,
liczyłby lat 97. Ale nie żyje od dnia l czerwca 1943 roku, na skutek wypadków
zaszłych w austriackim miasteczku Lienz, w dolinie rzeki Drawy. Dlatego,
podejmując się sumiennego sprawozdania z tych wypadków, tudzież odpowiedzi na
pytanie: jak do nich doszło, i skąd się Aleksander Kolcow na stare lata wziął
tak daleko od rodzinnego chutoru, nie mogę pominąć pewnych szczegółów wyjaśniających.
Chutor Kolcowa leżał nad
brzegiem Donu, spłaszczony, niski, drewniany, ukryty w wiśniowych sadach. O
całym szeregu ważnych, lub drobnych, czy tylko pozornie drobnych
okolicznościach dotyczących życia tego chutoru, oczywiście nie nazbyt dużo jest
wiadomo na szerokim świecie. Charakteryzując jego uplasowanie geograficzne
można by się ograniczyć do stwierdzenia nielicznych faktów, jak te na
przykład, że: w dni pogodnego wieczoru letniego ciągnęło od stepu zapachem
goryczki i miodu; że gdy księżyc potężny jak ongiś carski rubel, wytaczał się,
bywało, zza traw na horyzoncie, to oświecał kraj bezbrzeżny, mogący w ludziach
budzić mistycyzm nabożny; że kraj ten słusznie zaliczano do Europy Wschodniej.
Tamtędy, począwszy od miejsca gdzie na zachodzie kończył się masyw leśny
Polesia i zawisał nad równiną otwartych pól, poprzez Ukrainę, Don, Kubań, dwa
razy do roku, wielkimi rzekami ciągnęły raz na południe raz północ, stada
ptaków przelotnych, mając tyle miejsca dla siebie, że tylko nieliczny ich
odsetek wpadał w sidła zastawione przez ludzi. Bywało, że w oczeretach
przybrzeżnych było gwarniej w ciągu nocy niż w wielkim mieście. Gorczyca,
piołun, polny rumianek, wysokie gatunki traw ustępowały regularnie
płaszczyźnie śniegów; wysokie niebo niskiemu; blado-niebieskie szaremu. Tylko
horyzonty trwały niezmiennie, kompozytorzy pieśni, w których zaduma i tęsknota
w rezultacie zawsze opiewały jakowąś — dal...
Ale
dal może być też przedmiotem radości. Tak więc na przykład, gdy pewnego
wiosennego wieczoru, najstarszy syn Kolcowa, równie jak ojciec Aleksandrem
zwany, wracał był konno z miasteczka, i gdy właśnie od rzeki powiało zwyczajną
o tej porze świeżością wody, z przymieszką zapachów zroszonej trawy, fiołków i
tulipanów, gdy raptem za dąbrową zamajaczyły bardzo jeszcze dalekie światła
domu, gdy uprzytomnił sobie: werandę, samowar już podany na stół, ćmy atakujące
lampę i spadające w talerzyki wiśniowych konfitur — młody Aleksander nie
wytrzymał: Wciągnął powietrze, powstał w strzemionach i krzyknął z wielkiej,
rozpierającej go radości. A potem pognał konia w skok, nie drogą, a na przełaj,
stepem.
Trudno jest określić właściwość tego rodzaju radości.
Tworzy ją ciepło, noc, młodość, może nawet dobre trawienie. Ale nie ma je;
nigdy bez poczucia wolnej przestrzeni. Gdy odprowadziwszy konia do stajni,
stanął w blasku lampy padającym z werandy, to trzepnął po cholewie harapem i
powiedział tylko:
— Ech, papa!
— No? — spytał stary
spod białych rzęs.
— Nic! Ja tak sobie tylko.
Żyć się chce! Ot co! Ojciec rzucił okiem na jego mokre od rosy buty. do których
przykleiły się cienkie pasemka traw i odparł surowo:
—
Ty drogi nie masz, żeby po caliźnie hasać? Co? Po nocy w dziurę trafisz, albo w
norę susła. Złam mi nogę koniowi, a ja tobie dam życie, że się odechce! — To
był ojcowski zwrot retoryczny. W tym wypadku geograficzna odrębność nie
stwarzała odrębności od retorycznych zwrotów ojcowskich w środkowej,
południowej, czy zachodniej Europy. I niech fakt ten będzie zanotowany.
Dom
Kolcowa był długi, z drzewa, i kryty blachą pomalowaną na kolor zielony. Bo
Kolcow należał do ludzi zamożnych. Miał dwa samowary tulskie, jeden miedziany,
drugi biały, niklowy, o którym kłamał (,,stary kułak"!), że jest
posrebrzany. Miał więc też sprawy i ulegał wpływom analogicznym do spraw
związanych z własnością prywatną całej Europy zachodniej. Tak samo otaczali go
biedniejsi od niego i wprost biedni. Ale nawet najbiedniejsi, którzy
zazdrościli mu dwóch samowarów, setki owiec, dobrych koni, świeżej farby na
dachu, najmniej jednak potrzebowali mu zazdrościć swobody ruchu.
Dopiero
leninowska, październikowa rewolucja bolszewicka, czyniąc i bogatych i
biednych — biednymi, odebrała zarówno jednym jak i drugim prawo do swobodnego
ruchu. Ta wspólnota niedoli, w komunistycznym kaftanie bezpieczeństwa, która
szczególnie zaciążyła na płaszczyznach o bardzo szerokich horyzontach, nie była
pojęta właściwie w Zachodniej Europie, gdzie marksistowska ,,walka klas"
rozgrywała się raczej w ciasnych dzielnicach fabrycznych.
Rozdział I
RODZINA
Aleksander Kolcow urodził się w naddońskim chutorze
Jaglickim, w wyjątkowo burzliwą noc zimową roku 1860. Opowiadano, że śnieżna
zawieja zlała się z niebem tak dokładnie, że człowiek, który wychodził z chaty,
widział przed sobą tylko drgającą w szaleństwie ścianę śniegu i nie mógł
dojrzeć niczego więcej nawet na odległość zgiętej ręki. Było wiele kłopotu z
przeprowadzeniem z trzeciego po sąsiedztwie domu baby znającej się na
akuszerstwie. W stepie zasypało kompletnie ciągnący tabor kupiecki, i ponoć
trupy ludzi i koni znaleziono dopiero na wiosnę. Czy była to legenda, czy
prawda, trudno było ustalić, gdyż dokładnego miejsca katastrofy nikt nie umiał
wskazać. Faktem jest jednak, że burza śnieżna trwała trzy dni i trzy noce, a
człowiek biegły w odczytywaniu znaków na niebie i ziemi, sąsiad Tymoteusz
Osmuchin, już wtedy przepowiadał nowonarodzonemu Aleksandrowi burzliwe życie i
burzliwy koniec.
Przepowiednia
jednak na razie się nie sprawdzała. Wojny w tym czasie okazały się rzadkie.
Dobrobyt w kraju rósł. Biedak w mieście płacił za funt chleba jedną kopiejkę, a
dobre buty z cholewami można było dostać już za dwa ruble. Jedyne, co w życiu
Aleksandra Kolcowa wyróżniło go od innych, to okoliczność, że ożenił się bardzo
późno, mając już trzydzieści cztery lata, z dziewczyną młodszą od siebie o lat
czternaście. Syn pierworodny, Aleksander, ochrzczony tym imieniem podobnie jak
ojciec na cześć dwóch carów, przyszedł na świat w roku 1893. W następnym roku
1896, to znaczy w roku koronacji cara Mikołaja II, urodził się znowu syn,
ochrzczony Mikołajem. Potem dopiero zdarzyła się pierwsza niedola w życiu
Kolcowa. Mikołaj, mając niespełna dwa lata, utonął w rzece. Wypadek był dziwny.
Matka posadziła go na płytkim brzegu, na piasku, dała muszelki i kamyczki do
zabawy. Sama zajęła się praniem bielizny. Stukając drewnianą kijanką nie słyszała
nawet plusku. Nie sam jednak tragiczny wypadek wzbudził ogólne poruszenie, a
fakt nienotowany, ażeby mimo usilnych poszukiwań nigdy i nigdzie nie podobna
było wyłowić trupa. Tenże Tymoteusz Osmuchin, podówczas już bardzo stary, rozpowiadał,
że trup dziecka wyłowił z wody orzeł bielik i że to, dlatego nie można go było
znaleźć. Nie wierzono mu. Jedni twierdzili, że bielik, jak wiadomo orzeł wodny,
poluje tylko na ryby; inni, że bielik chwyta wprawdzie młode zajączki albo
susły bobaki, lecz gardzi padłem.
Ojciec,
jak to ojciec, po krótkiej rozpaczy przyszedł do siebie. Natomiast w matce
dokonać się musiał od tego wypadku jakiś wewnętrzny wstrząs. Posmutniała na
zawsze. Mimo to następne dziecko, dziewczynka Ula, urodziła się w pięć
miesięcy po wypadku duża i zdrowa; czwarta z kolei Raisa dopiero w roku 1902. A
najmłodszy syn Mitia, aż w roku 1907.
Pierworodny,
zwany Saszą, nie sprawił ojcu zawodu. Wyrósł na schwał. Ojciec, który sam
dosłużył się rangi wachmistrza i mimo lat brał jeszcze udział w kampanii japońskiej
1904/3 roku, osobiście odprowadził syna do wojska, kiedy przyszła kolej na jego
rocznik. Gdy w roku 1914 wybuchła pierwsza wojna światowa, Sasza zaliczony do
3-go pułku kozackiego, trafił do 1-ej armii generała kawalerii Rennenkampfa i
z nią do Prus Wschodnich. Dnia 19 sierpnia wysłany w charakterze łącznika,
znalazł się przypadkowo w rejonie Lejb-Gwardii Konnego pułku pod miasteczkiem
Kauschen. Z nadmiaru energii, rozpierającej go żywotności, czy też braku
doświadczenia życiowego, przyłączył się zupełnie samowolnie do szarży konnej
Lejb-gwardyjskiego pułku, prowadzonej przez rotmistrza barona Wrangla na
niemiecką baterię. Podniecony biegiem koń Saszy, czystej krwi dońskiej,
pierwszy dopadł nieprzyjacielskich armat. Sasza, nietrafiony z pistoletu,
przez strzelającego doń oficera, rąbnął go szablą w dół na prawo, przecinając
twarz od ucha, tak że górna część czaszki odskoczyła wraz z kaskiem o długim
szpicu.
To
zdarzenie miało zaważyć na całym późniejszym życiu młodego Kozaka. Odznaczony
krzyżem Św. Jerzego IV klasy, dostał wkrótce urlop pod pretekstem błahego
zadraśnięcia w późniejszych bitwach. Przyjechał do chutoru z niemieckim
kaskiem oficerskim, który wówczas podjął i zabrał ze sobą z pola jako widomy
znak trofeum wojennego. Podobno nie kłamał, przynajmniej tak powiadano, że
rotmistrz baron Wrangel osobiście uścisnął mu wówczas rękę. Sasza wyrażał się w
każdym razie o nim z entuzjazmem, podobnie jak o całym kawaleryjskim ataku,
który tamten poprowadził.
Ojciec
promieniał. Tylko matka, która już zdążyła się nasłuchać różnych babskich
słuchów zwłaszcza z kampanii wschodnio-pruskiej, w której brało udział
najwięcej synów kozackich z okolicy, słysząc przechwałki własnego, westchnęła
raz przy obiedzie:
— Ale ty, Saszeńka, pamiętaj,
żebyś nie brał cudzego i nie grabił ludzi.
—
Niczego ja nie biorę — odparł spochmurniały Sasza, odpychając pusty talerz po
zjedzonej zacierce. — Nikt tam specjalnie nie grabi — dodał po chwili. —
Wszystko brechta.
Matka
znowu westchnęła, a później pociągnęła dalej swym równym, znużonym codzienną
pracą głosem:
—
Grabią, synek, grabią. Na dniach mówiono, że Ostapienko Szymon, ordynans
Wicenowskiego sotnika, nawet kanarki w klatce przywiózł dla niego z jakiegoś
tam Iszbergu.
— Istenburgu — poprawił
fachowo syn.
—
Nie wiem ja jak on się tam nazywa. Miasto niemieckie. Ale żeby nawet kanarki w
klatce zabierać z domu..
— Lżę pewnie, Ostapienko.
—
Nie łże, nie łże. Onegdaj Rają sama chodziła popatrzeć do Wicenowskich. Żółte
takie żółciusieńkie.
— I śpiewają ślicznie! —
uzupełniła Rają.
—
Co wy do tych kanarków wczepiliście się jak ptasie wszył — Rozzłościł się stary
Kolcow. — Wielka mi rzecz kanarek! Ile on wart? Za pół rubla w Rostowie możesz
kupić tuzin.
— Tu nie o
pół rubla się rozchodzi — odparła sentencjonalnie żona.
— Ech,
mama, nic się na wojnie nie rozumie. — Z lekceważeniem zamknął dyskusję Sasza,
To
było jeszcze w roku 1914. Od tego czasu Sasza istotnie miał okazję poznać wojnę
lepiej od wielu. Przeniesiony do innej formacji, wziął ponowny udział w konnej
szarży kaukaskiej kawaleryjskiej dywizji w dniu 23 listopada pod Koluszkami,
jako jednej z operacji mającej przeszkodzić niemieckiemu wyłomowi koło Brzezin,
w wielkiej bitwie o Łódź. Odznaczony ponownie krzyżem, w następnych latach
dwukrotnie ranny, awansowany na uriadnika, wyszedł po raz drugi ze szpitala już
w okresie rewolucji.
I
oto nie pociągnął na rodzinny Don, który, jak powiadano, gorzał już walką z
bolszewikami, ale tam, gdzie wymieniano nazwisko (wówczas generała) Wrangla...
Słychać było, że odznaczył się bardzo pod stacją Iłowajską dnia 3 maja 1919
roku, walcząc pod komendą generała Szkuro, który wespół z oddziałem 2-ej
terskiej dywizji rozgromił bolszewików. Mówiono, że brał udział w zwycięskim
pochodzie na Charków, a później w wielkim odwrocie na Kubań. Ale w ciągu całego
tego czasu ani razu nie udało mu się zawitać do rodzinnego chutoru.
Ranny
pod Kachowką, dostał się do niewoli 13-ej sowieckiej dywizji. Prawie cudem się
z niej uwolnił, ażeby jeszcze w ostatniej chwili dotrzeć do Nowoczerkaska. Został
zaokrętowany i przewieziony na Krym do armii Wrangla. Do końca, mimo licznych
pogłosek nie dowiedział się jednak co się stało z domem, rodziną, gdyż
pogłoski te były w większości sprzeczne, a listy nie chodziły. W roku 1922
znalazł się na emigracji w Belgradzie.
*
Dawno
już opadły białe płatki w sadach wiśniowych. Wiatr je rozegnał pod plecione z
wikliny płoty, w grzędy pomidorów, rozniósł na pola i nawet w step daleki. Wyschły,
zwiędły, pogniły na deszczach. Przestały być. Na drzewach pojawiły się ledwo
zaróżowione, niedojrzałe jeszcze owoce. Niebo jest równe, blade po całodziennym
upale. Wieczorny chłodek ugrzązł gdzieś w pół drogi od rzeki i nie dociąga do
chutoru Jaglickiego. Pachnie zwyczajnie: gospodarskim dobytkiem, rozgrzanym
smarem kół stojącej nieruchomo koło ganku arby suchą trawą. spieczoną ziemią.
Drogą idą woły. za nimi kurz stoi leniwie i nie chce opadać. Dwie topole
naprzeciw, przy chacie niezamożnego sąsiada Wasyla Maszczenko, jak zawsze
skręcone dlaczegoś wierzchołkami z zachodu na wschód. Kolcow stoi na ganku w
rozpiętym zipunie, w rozchełstane! koszuli, drapiąc się po nieogolonej
siwiźnie policzka. Chce zebrać myśli, ześrodkować je na jakiejś pożytecznej
sprawie, podczas gdy słońce z żółtego jak słonecznik przybiera zwolna kolor
rozciętego kawonu i skłania się ku bardzo dalekim frontom pierwszej wojny
światowej. Ale myśli rozbiegają się jak kurz codziennego życia. Wieczór taki
letni jak każdy inny. A przecież nie zapomni nigdy Aleksander Kolcow tego
letniego wieczoru 1916 roku. Po drodze, na przeciw ciągnącym wołom, szedł
człowiek w kaukaskiej czapeczce na głowie, obwieszony czymś kolorowym. Stary
zmrużył oczy, rozeznał: szybaj-handlarz domokrążny.
—
E! Ormiaszka! Co sprzedajesz? — krzyknął z ganku. Nie był to wszakże Ormianin lecz
Azerbejdżanin, Abbas Malek. do niedawna jeszcze wyrobnik w Elizawietpolu po
tamtej stronie szczytów kaukaskich, a od niedawna młody kupiec dorabiający się
na ogólnym wzroście dobrobytu.
—
Dywany! — odkrzyknął, nie prostując z lekka obraźliwej nazwy, gdyż Ormianie nie
cieszyli się solidniejszą opinią w tym kraju. — Kupcie, bogaty Kozaku.
—
Dobrze tobie mówić o bogactwie, kiedy sam bez dachu nad głową łazisz — odparł
na chybił trafił Kolcow, ale się zastanowił. Nie darmo wędrowni handlarze
zaczęli teraz spływać z miast i nawiedzać płaski kraj. Produkty rolne w miarę
trwania wojny szły coraz bardziej w górę. Przed wydaniem byle rubla nie
trzeba już się trzy razy namyślać. A Kolcow, jak wszyscy starzy ludzie na
świecie, którym czym bliżej do. życia wiecznego tym więcej zaczynają cenić
doczesne, polubił bogactwo. Kupił już gramofon, maszynę do szycia Singera.
wprawdzie używaną, ale za to bardzo tanio. Dywan?...
— Dawaj, pokaż.
Abbas
Malek zbliżył się w zakurzonych butach, objaśnił, te na furmance, którą zostawił
u skraju wsi ze swoim człowiekiem, ma więcej wzorów do wyboru. Był postawny.
czarny, przystojny, połyskując białymi zębami z ogorzałej ciemnej cery. Mówił z
godnością i przy okazji napomknął, że nie jest żadnym Ormianinem tylko rodem z
Azerbejdżanu.
— Tureckiej wiary?
— Muzułmańskiej — poprawił
przybysz.
—
Ja tam nie rozróżniam. Z Turkiem wprawdzie nigdy nie wojowałem, ale wiem, że
wódki nie piją i po kilka bab mają. Niech sobie. Nie ja od nich będę odbierał.
Choć teraz znowu z nimi wojna.
—
Wojna na całym świecie. Z tyłu skrzypnęły drzwi.
—
Ula — zwrócił się stary do córki, która wyszła na ganek — ot zobacz, dywany
jakie przyniósł, człowiek.
Woły przeszły; kurz stał za nimi i wciąż nie
chciał opadać. I oto w tym momencie rozstrzygnęły się ważne losy ludzkie, które
zaważyć miały na życiu lub śmierci tych trojga, już w niedalekiej przyszłości.
Ula spojrzała najpierw na „człowieka", nie na dywany, wprost w jego oczy i
dopiero później spuściła swoje, prześlizgnąwszy się wzrokiem po barwnym wzorze
perskim. Coś jakby ją zahaczyło, jak leszcza na wędkę. Było gorąco. Abbas
Malek odstąpił krok i wytarł pot z czoła; nie jak chłop, rękawem, ale wyjął z
kieszeni kraciastą chustkę i nią wytarł. Ula miała wtedy lat osiemnaście, była
jednak wyrośnięta i piersi wypychały się już spod wyszywanej koszuli,
ściągniętej w pasie zwyczajną, roboczą spódnicą. Miała płowe włosy i
szaro-niebieskie oczy. Takie dziewczęta widywał Malek tuzinami na swej drodze i
skupił się całkowicie na sprzedaży towaru. Stary grubymi palcami macał dywan i
raptem zdecydował:
—
Zajeżdżaj! Zobaczymy też inne.
Azerbejdżanin
wjechał furmanką we wrota. Kolcow kupił od niego dwa nieduże dywaniki,
potraktował go trochę jak gościa, czemu się właściwie sam dziwił, i nie bardzo
później rozumiał dlaczego to tak •wyszło... Siedzieli do późna na werandzie.
W końcu tylko Malek i Ula. Miti nie było; cały dzień łapał ryby, wrócił
rozczarowany i zasnął przy kolacji. Rają, mimo upomnień matki, wymknęła się na
wieczorynkę. Rodzice poszli spać. W ten sposób nikt nie widział jak to
się zaczęło. Nawet księżyca tej nocy nie było, a gwiazdy blade, przyćmione
oparami ziemi, zmęczone upałem.
Nazajutrz
Malek nie wyjechał, choć zapowiedział z wieczora, że wyjedzie o świcie, a
majstrował przy wozie i nosił niby tam coś do kowala. Za gościnę jeszcze
jednej doby ofiarował niespodziewanie — cały dywanik... Gospodarz się dziwił
mocno, z tej niezwykłej hojności wędrownego handlarza, ale prezent przyjął.
Gość wyjechał dopiero na trzeci dzień po śniadaniu. Po Uli niczego nie było poznać.
Jednakże tegoż dnia wyprosiła się, że pójdzie do sąsiedniego chutoru w
odwiedziny do starszej przyjaciółki, która cztery miesiące temu wyszła tam za
mąż. Pozwolono jej, bo była sobota. Poszła i nie wróciła już nigdy.
Cios
był dotkliwy. Zanim ją oczekiwano, zanim wreszcie dowiedziano się, że u
przyjaciółki wcale nie była, zanim gubiono się domysłach i domyślono wreszcie,
że uciekła z domokrążnym handlarzem — minęło sporo czasu. „Przeklętego
Turka" nie zgonić już na najszybszym dońcu! Tym bardziej, że nie wiadomo w
jaką stronę się udał, a konia u wozu też miał niezgorszego. Cios nawet
przygarbił na kilka dni starego Kolcowa: bezdomny włóczęga, szybaj, do tego
jeszcze niewierny — wszystko to w sumie przerastało pojętność zdrowych zmysłów.
Rodzona córka! Teraz plotki, kpiny sąsiadów, albo co gorsza fałszywe
współczucie. Bo przecież w gruncie rzeczy każdy się tylko cieszy na świecie,
że to nie jemu przytrafiło się nieszczęście, a bliźniemu. Wpadał w złość,
chciał już jechać z raportem do władz i donieść, że to był pewnie szpieg
turecki, ale się powstrzymał: Czas wojenny... Sprawa może zostać rozdęta...
Nie wiadomo więc, czy bardziej przez wzgląd na własną córkę, czy też z obawy
przed procedurą śledztwa i wizytami starszego prystawa, czy też w końcu ze
względu na własny honor, by go nie poniżać w takiej aferze, ale tego kroku nie
uczynił.
Raja
chodziła zapłakana. Mitia zajęty był struganiem nowego łuku. Matka natomiast
zniosła cios lepiej niżby się tego po niej spodziewać było można. Raczej po
pierwszych lamentach przeszła do troski bardziej rzeczowej. Starała się
wyobrazić jaki los czeka teraz jej starszą córkę w szczegółach? Czy nie
wytrzyma i wróci? Czy tamten się z nią ożeni?
— Głupia!— powiedział
Kolcow. — Rzuci on ją na pewno na poniewierkę. A nawet, żeby się ożenił, to co
z tego?! To ty nie wiesz, że oni. muzułmanie ci, mają po kilka żon. czy co?!
—
Ach, ach... I jak to Pan Bóg na takich nie ciśnie piorunem? Nie rozumiem ja.
—
Ech, tam! Pana Boga zrozumieć, to by za dużo czasu na to stracić trzeba było.
Nic tylko myśleć. Gospodarkę zaniedbać i z torbami pójść.
Tej
nocy, gdy zasnął, żona przeżegnała go trzykrotnie prawosławnym krzyżem świętym
by odpędzić odeń złe myśli.
*
Minęły
dwa miesiące. Stary wybrał się do Stanicy głównie w sprawie projektu, jaki
powziął już dawno co do kształcenia Miti, a przy okazji dla załatwienia szeregu
zakupów gospodarskich, a także wysłania przez pocztę polową kolejnej przesyłki
dla starszego syna do frontowego lazaretu. Miał też wziąć pocztę dla całego
chutoru. Wśród niej znalazł się również list do niego.
Ula
pisała stylem na poły sztucznym, jakim ją uczono w szkole, na poły niezgrabnie
wylewnym, wymieniając na początku wszystkie ukłony i życzenia dla Ojca-Matki,
następnie dla całej rodziny i nawet znajomych. Po tym wstępie najpokorniej
przyznawała się do wielkiego grzechu, ale jeszcze pokorniej prosiła o
przebaczenie, nie tylko w intencji ale słowami obejmując ojcowskie nogi. Wreszcie
donosiła, że wyszła za mąż za Abbasa Maleka, podkreśliła, że ślub odbył się w
cerkwi prawosławnej. Dalej, że żyje im się dobrze, co może też być widomym
znakiem przebaczenia ze strony Boga, a teraz czeka tylko na ojcowskie.
Kolcow
przeczytał list z kamiennym wyrazem twarzy, następnie podarł na drobne strzępy
i chciał już rzucić na wiatr, ale po namyśle schował skrawki do kieszeni, postanawiając
spalić je w domu, żeby nawet wiatr nie nosił po świecie ich śladów.
W
drodze powrotnej odprowadzały go niemilknące cykania koników polnych, wyboiny
w koleinach, jednostajny pejzaż i słońce zachodzące nie jak w dni poprzednie,
ale w obwódkach nieskrystalizowanych jeszcze chmur. Kolcow popatrywał nań
wciąż, myślał o sprawach i tylko machinalnie od czasu do czasu pociągał
lejcami.
Przybywszy
do domu, ani słowem nie powiedział nikomu o otrzymanym liście. Dopiero gdy
wszyscy zasnęli, wyszedł boso do kuchni, zamknął drzwi, zapalił świecę. I raptem...
rozłożywszy skrawki na stole, po długim składaniu Jak chińską łamigłówkę,
odszukał ten na którym widniał adres: w mieście Armawirze nad Kubaniem. Schował
go w najtajniejszy schowek swego nowego portfelu, który kupił był niedawno na
kiermaszu. Resztę zgarnął na kupkę, podpalił, a popiół skrzętnie zmiótł i
wrzucił do wystygłego pieca.
Nazajutrz
wypadł spodziewany deszcz i od tego dnia pogoda zaczęła się psuć.
Rozdział II
MITIA
Jeszcze przed nastaniem sezonu jesiennej słoty tegoż 1916
roku, gdy można było jako tako dojechać do stacji w Kachalińsku, stary Kolcow
spakował rzeczy i wybrał się z najmłodszym synem do Kijowa. Mitia liczył wtedy
zaledwie lat dziewięć. Sąsiedzi odmawiali, odradzali, a matka po nocach
płakała, nie chcąc rozstawać się ze swym ukochanym najmłodszym, właśnie w
czasie gdy najstarszy był w ciągłym ogniu i lada chwila można się było
spodziewać urzędowej koperty z wieścią o jego śmierci. Ale ojciec uparł się
żeby wprowadzić w czyn najśmielsze marzenia swego życia. Kalkulował przy tym w
ten sposób: Sasza, jeżeli Bóg da, nie zabiją go na wojnie, sam się wykieruje; a
jeżeli zabiją to tym bardziej — niech choć najmłodszy zostanie oficerem!... Jak
raz i czasy podeszły odpowiednie: ceny na zboże szły w górę, gospodarstwo
przynosiło większe dochody. Użył więc swych stosunków, napisał list do byłego
dowódcy z kampanii japońskiej, poruszył inne protekcje lokalne i postanowił
malca, choć dziecko jeszcze, umieścić w Korpusie Kadetów.
Wybór
Kijowa był trochę ekscentryczny jeżeli chodzi o tradycje kozackie i właściwie
nie odpowiadał zamiarom ojca, ale tyle przynajmniej przeforsowała matka: miała
tam młodszą, bardzo kiedyś kochaną siostrę, która zrobiła karierę wychodząc za
urzędnika akcyzy. Mitia więc, w razie czego, znajdzie w nich utraconą rodzinę,
oparcie i będzie mógł przynajmniej niedziele, a także święta zarówno religijne
jak domu cesarskiego, spędzać w otoczeniu ciotki i jej dzieci. Nie widziały się
już wprawdzie bardzo dawno, ale co rodzina to rodzina. Na tym stanęło.
Najbardziej
wszakże rozpaczał sam Mitia. To tylko później lata dziecinne wydają się z
perspektywy owiane słoneczną radością. Tak samo jak spojrzenie wstecz na „dobre
stare czasy". W rzeczywistości okres dzieciństwa pełny jest czarnych,
przepaścistych luk, które przerywają pasmo wiosennych poranków. Opuszczenie
domu, w którym znał każdy drobiazg, podwórza, sadu, obejścia gospodarskiego z
jego milionem spraw w zakątkach, zamiana wielkiej, bosej po trawach wolności,
na mury rygoru szkolnego internatu, wśród samych obcych; zamiana ojca, którego
się bał, na jeszcze straszniejszego, na pewno wrogiego nauczyciela-oficera,
wydawała się Miti wręcz koszmarem. I nie pomogą tu żadne pocieszenia na
przejściowość czasu, na lata przyszłości! Czas, ów temat wiecznego utyskiwania
starszych za jego szybkie przemijanie, w wieku Miti — gdy jeden rok był
zaledwie jedną-dziewiątą cząstką jego istnienia — wydawał się rozciągnięty w
nieskończoność. W jesieni mówić mu, że przyjdzie wiosna wydawało się bolesnym
naigrywaniem z rzeczywistości, jeszcze większym podkreślaniem rzeczy ponurych.
Te wielkie, czarne plamy na słonecznym życiu, zakleją później narastające
tkanki organizmu i wyda się śmieszne, co w istocie śmieszne nigdy nie było.
Na
razie patrzał na mijające słupy telegraficzne za oknem, jakby na zawsze miał
minąć uśmiech szczęścia. Na małych stacyjkach brodaci woźnice z biczami w
rękach. w czarnych z daszkiem czapkach; konie za stacją pochylone nad wiązką
siana u przednich nóg, lub podrzucające w górę uwiązanym do pyska workiem
obroku. Na większych: żandarm, śpieszący tłum, kolejarz u dzwonu na peronie.
Wszystko to odchodziło i odchodziło w tył, w dal niekończącej się nigdy
płaskiej ziemi. I znów tylko słupy telegraficzne, deszcz za oknem, krople wody
leniwo zbiegające się na szybie, gdzieś na horyzoncie cebule wiejskiej
cerkiewki z przekreślonymi krzyżami, na które nie pada słońce. W przedziale
czuć stęchlizną, mokrym kożuchem, skórą butów i kiepskim tytoniem. A pociąg
jedzie i jedzie. Dym z parowozu to przysłoni okno, to odsłoni jaskółki na
drutach, lub gęste strzyżone krzewy mające ochraniać tor przed spodziewaną
zimową, śnieżną zawieją. Dokąd jedzie Mitia? I czy zobaczy kiedykolwiek znowu dom
drewniany, kryty dachem z blachy pomalowanej na kolor zielony? Ba. czy
zobaczy...
Żaden
z tych osławionych, rzekomo nieomylnych instynktów macierzyńskich, nie
podszepnął matce Miti, iż wybiera dla niego miejsce pobytu, które z chwilą
wybuchu rewolucji stanie się jednym z najbardziej zapalnych. Istotnie, spośród
wszystkich miast europejskich. Kijów, licząc od daty wybuchu pierwszej wojny
światowej, przeszedł rekordową ilość razy ze zbrojnych rąk do zbrojnych rąk.
Już
wiosną roku 1917 czasy były zbyt niepewne, aby ciotka mogła zezwolić Miti na
samotną podróż do domu. Zatrzymała go u siebie. Zresztą Mitia czuł się w
korpusie dobrze, dawno zapomniał o swych naiwnych strachach. Zmężniał i uczył
się doskonale. Zaczęły go też interesować wypadki historyczne, których był
świadkiem.
*
Gdy
rewolucyjny chaos przybrał na sile, udało się przynajmniej młodsze klasy
korpusu ewakuować do Odessy. Tym razem Mitia nie odczuwał nostalgii w drodze.
Przeciwnie, traktował podróż jako ciekawą przygodę. W Odessie znalazł się w
zupełnie nowym otoczeniu, gdyż w miarę rozgorzałej wojny domowej ściągnięto do
tego miasta również rozbitków z kilku innych jeszcze szkół kadeckich. Naturalnie,
jedenastoletni, już rwał się do wojaczki, jak inni w jego wieku i nienawidził
bolszewików dziecinną, nie znającą kompromisów nienawiścią. Tymczasem jednak zajęcia
szkolne szły dawnym trybem.
Nie
sprawdziły się przewidywania ludzi starego rozsądku. Zawiodła nadzieja na
oczekiwaną wciąż, ,,skuteczną" pomoc cywilizowanego zachodu. Bolszewickie
armie pod wodzą Lejby vel Lwa, syna Dawida, Bronsztejn-Trockiego napierały
coraz bardziej z północy na południe. W październiku, Iistopadzie 1919 roku
czerwona konnica dowodzona przez 37-Ietniego byłego wachmistrza, Siemiona
Budiennego, rozerwała front białych na styku Dońskiej i Ochotniczej armii.
Główne siły kontrrewolucji cofnęły się za rzeki Don i Manycz, próbując skleić
nową linię obronną. Odcięta grupa generała Słaszczewa w składzie 4-ej dywizji i
dońskich oddziałów Miedwiediewa odtoczyła się na Krym, gdzie zamierzano stawiać
opór na przesmyku Perekopu. Tylko Kijowsko-Czernihowska grupa generała Bredowa
odstępowała zwolna na linię Odessa-Nikołajew i w istocie stanowiła jedyną
nadzieję miasta. Była to jednak nadzieja złudna.
Masy
uchodźców i rozbitków wszelakiego rodzaju, zaprószały ulice miasta. Setki
tysięcy zrozpaczonych ludzi miotało przekleństwa, lub żyło z dnia na dzień
budując przyszłość na fantastycznych pogłoskach. Rozpacz jest złym doradcą i
kiepskim taktykiem. Zdarza się oczywiście, że żołnierze walczą po bohatersku
przyparci do muru rozpaczą, ale zdarza się to częściej w literaturze niż w
praktyce. Wzmogła się dezercja, ogólny rozstrój. Zwlekły się do Odessy
szpitale. Zapanował głód i, gorszy od niego, tyfus. Wówczas z lądu nadzieje
przerzuciły się na wodę, na morze, na okręty. Ale okrętów było o wiele za mało
na ewakuację tych wszystkich, którzy chcieli uciec przed bolszewikami. Panika
przeplatająca się z nadzieją tak ściśle jak się przeplata wiklina kosza,
tworzyła właśnie z Odessy taki kosz, którego żadna siła ludzka nie mogła ująć
za uchwyt i wynieść z fatalnej sytuacji.
Nie spało
się uczniom korpusu kadetów w te długie noce, w ledwo opalanych salach, z
głodnym żołądkiem, gdy przyszedł styczeń 1920 roku.
— Ty —
szepnął w jedną właśnie z takich nocy Mitia, kurcząc się pod kocem.
— No? —
mruknął z sąsiedniego łóżka Saszka Biernacki, syn dyrektora odeskiego korpusu,
pułkownika wojenno-jurydycznej akademii.
— Nie
śpisz? — Mitia nie wytrzymał i zdradził się po raz pierwszy z nękających go
wątpliwości. — Powiedz, ale tak nie na ojra, jak myślisz, czym to się skończy?
— Ot
dziwak. Jak ma się skończyć. Ma się rozumieć dobrze się skończy. Bredow
zatrzyma się na linii, wiesz:
Wozniesiensk-Tyraspol;
Słaszczew da odpór na Perekopie, a z boku jak rrunie ofensywa Dońców i Armii
Ochotniczej... Ze skrzydła, rozumiesz?! To z bolszewików mokrego
miejsca nie zostanie I
— Hal —
wykrzyknął z końca sali Jacenko. — A weźcie jeszcze pod uwagę, jak Anglicy
pomogą! Francuzi... Ma rację Saszka.
— Wy! Stratedzy! — odezwał się zaspany głos.
—
Może by tale operacje odłożyć do rana? Nie? Noc przecie.
Spać przeszkadzacie.
Ale
długo Jeszcze biegły przyciszone rozhowory i szepty od łóżka do łóżka, bo wielu
jeszcze chciało się wypowiedzieć na aktualny temat jak najlepiej zmiażdżyć
wroga i wyplenić zarazę bolszewicką.
Mitia
naciągnął wreszcie koc na głowę. „To co mówił Saszka", myślał, „to nie od
siebie. To pewnie wie od ojca, a tamten może od jeszcze wyższych generałów.
Ach. żeby to tak, żeby! Spać, spać". I po raz pierwszy bodaj, w swym
niespełna trzynastym roku życia, starał się uciec myślami od rzeczywistości w
daleką przyszłość.
Żaden
z powziętych tej nocy planów nie został zrealizowany. Już nazajutrz 20
stycznia 1920 roku, generał Bredow uznał dalsze cofanie się w beznadziejny kosz
odeski za bezcelowe. Zawrócił wojska z dotychczasowego kierunku i poszedł na
północny-zachód w nadziei przebicia się do Polski i uratowania przynajmniej
swoich ludzi. W kilka dni później nawet najmłodsze klasy wiedziały, że żadnej
nadziei na utrzymanie miasta nie ma. Natomiast wszystkich zaabsorbowała inna
wiadomość, która u wielu wywołała nawet radość: „Korpus kadecki zostanie ewakuowany
do Jugosławii, pod opiekę Jego Królewskiej Wysokości następcy tronu
Aleksandra; tam zakończony zostanie kurs i wrócą do uwolnionej ojczyzny".
Ta ostatnia okoliczność nie wszystkim przypadała do gustu, bo wielu miało
jeszcze nadzieje odznaczyć się na wojnie z bolszewikami. Ale perspektywa
dalekiej podróży nęciła.
—
Ciekawe zobaczyć obce kraje?
—
Ciekawe — przytaknął Mitia i pomyślał, jakby to zasiadł za stołem w Jaglickim i
opowiadał cuda-dziwy. większe niż swojego czasu brat Sasza po powrocie z Prus
Wschodnich.
Tymczasem
okazało się. że okręty jakie były jeszcze w porcie, odpłynęły dnia
poprzedniego. Droga morska została zamknięta. Pozostała tylko droga lądowa
przez Rumunię. Czas naglił. Pojedyncze strzały padały już na dalekich
przedmieściach. Zanim jednak zorganizowano kolumnę marszową i tabory, upłynęło
jeszcze kilka godzin. Ruszono wreszcie o 3-ej po południu 23 stycznia. Na
ulicach spotykało się tylko zastraszająco nieliczne resztki wozów taborowych.
Droga prowadziła na Owidiupol, stamtąd miano się przedostać za Dniestr, do
Akermanu, za granicę rumuńską. Byle zdążyć do niej dojść, będą uratowani.
Rumuni przewiozą ich pociągami do Jugosławii. Nauczyciele przypomnieli przy
okazji, że obecna królowa rumuńska to wnuczka Aleksandra II. Gorzej, że wozy z
prowiantem poszły przodem, a jeść się chce... Starsze klasy, uzbrojone w
karabiny idą w ariergardzie, ochraniają młodsze. Dzieci maszerują na czele,
żeby nie pozostały w tyle. Tego pierwszego dnia marszu, do noclegu, zrobiono 8
kilometrów.
Ranek
26-go wstał jasny, słoneczny. Natomiast z każdą godziną krzepnął mróz. Do
południa zerwał się wiatr i poszła hulać zadymka śnieżna. Maszerują
dziesięcioletni, jedenastoletni chłopcy. Mitia ma lat trzynaście. Doszli niedaleko.
W pustym budynku szkolnym zastali mokrą słomę, którą tu naściągał i pozostawił
po sobie jakiś cofający się oddział. Po słomie łażą wszy. Głód ściska żołądek,
bo wydawane racje są minimalne. Wszy wpełzają na ładne, nowiuteńkie, dopiero w
grudniu wyfasowane mundurki kadeckie. Myć się chyba śniegiem. I nikt się nie
myje.
W nocy
alarm: ,,Wszystkie wojska ściągnęły już do Owidiupola. Za nimi nikogo
nie mai Już tylko bolszewicy!"
Wypada
mocno trząść zaspanymi dziećmi: „Chcieliście być oficerami?! Taaak? No to
marsz, marsz". Mitia z zatęchłej, zimnej izby wychodzi na zimniejsze,
świeże powietrze. Czuje się źle, a mówi, że: „parszywie". W kościach
czegoś łamie, dreszcz wstrząsa. „Ach, żeby tak szklanka herbaty
gorącej!..." I próbuje żartować, poszczekując trochę zębami:
—
Królestwo Jugosłowiańskie za szklankę herbaty!— Ale starszy kadet minął go bez
uśmiechu, z dorosłym wyrazem na pochmurnej twarzy, poprawiając karabin na
ramieniu. Spieszył się na zbiórkę.
Porucznik
Rogajski, który utracił lewą rękę na wojnie niemieckiej, obejmuje komendę nad
osłoną tylną. Nie czas na żarty. Wyszli w nocy i szli do Owidiupola 17 godzin.
Z wozów wypadło zrzucać poniektóre rzeczy i kłaść na nie wyczerpanych
śmiertelnie najmłodszych kadetów. Mitia trzymał się ostatnim wysiłkiem woli i
wstyd mu było przyznać się, że ledwo powłóczy nogami.
Owidiupol
przedstawiał sobą obraz nędzy i rozprzężenia. Wszystkie uliczki wypchane były
taborami wojskowymi i wozami uciekinierów. We wszystkich domach, które nie
zostały jeszcze zajęte na kwatery wojskowe, leżeli pokotem na podłodze
uchodźcy cywilni. Oddział saperów gwardii ustąpił kadetom swoją kwaterę w
szkole. Nie z litości i współczucia, a na wyraźny rozkaz swego dowódcy
pułkownika Stessela. Na litość nie ma czasu na wojnie, tym bardziej przegranej.
Żołnierze wychodzili na ulicę w mroźną noc klnąc brzydko. Znów zawszona słoma
na podłodze i naniesiony butami, topniejący śnieg.
Ujście
Dniestru do Morza Czarnego koło Owidiupola tworzy szerokie na 9 kilometrów
rozlewisko delty, zwane Limanem. Z tamtej strony Limanu granica Rumunii ze
staroturecką fortecą i miastem Akermanem, swojego czasu opiewanym przez poetów.
Rano, w mroźnym słońcu zimowym wyraźnie widać białe mury fortecy, a od niej,
aż na tę stronę ciągnie się płaska jak stół tafla lodu, zamarzniętego Limanu.
—
Ech, ręką podać, wydaje się... — mówią zebrani na rosyjskim brzegu ludzie.
Stoją i mrużą oczy od blasku. Dlaczego stoją? Dlatego, że nie nadeszło jeszcze
oczekiwane z godziny na godzinę zezwolenie Rumunów na przekroczenie zbawczej
granicy. Ani dla wojska, ani dla cywilnych. Czekają, ma zaraz przyjść.
Jeżeli
chodzi o kadetów nie może być najmniejszej wątpliwości. Rzecz naturalna, że
szkołę i dzieci wpuścić muszą w pierwszym rzędzie. Dowódca szkoły płk Biernacki
udał się już na tamtą stronę, aby załatwić formalności.
Znowu ktoś westchnął na
brzegu:
— Ech, los!
Żeby to teraz mieć lat dziesięć, dwanaście! Idź sobie po lodzie, przez jaką
chcesz granicę...
Rano
dnia 28 stycznia 1920 roku klasy odeskiego korpusu kadeckiego ustawiają się w
kolumnę marszową, schodzą z brzegu, i wydłużonym czarno-kolorowym wężem idą po
lodzie w nową przyszłość. Słońce świeci. Nastrój jest podniosły i raczej
wesoły. Cóż, dzieciom nie dużo potrzeba: trochę wysokiego ciśnienia
barometrycznego, perspektywa przygody, ciekawość... Tylko Pawłusza Djaczenko
maszerując w nogę z Mitią, marszczy brwi i robi z siebie poważnego myśliciela.
Mówi zasłyszane słowa:
—
Co tu gadać, mój drogi. My sami sobie
jesteśmy winni. Weź: Zachód. U nich nie ma bolszewizmu. A dlaczego? Bo kultura,
bo ludzie kulturalni. Chociażby i ci sami Rumuni, i ci przecie rozumieją...
Mitia
nie bardzo go słucha. W pełnym słońcu czuje się lepiej, ale trzęsie go jeszcze
wewnętrzna febra. Rozgląda się na boki. Przed nimi w lodowatym błękicie forteca
Akermanu. Ale widzi, że bokami i za nimi zaczynają na lód zbiegać pojedynczy
uchodźcy; coraz ich więcej. Oto już i żołnierze bez broni ciągną z tyłu. Na
widok maszerujących na tamtą stronę kadetów poczynają i sanie zjeżdżać na lód.
Bo wszyscy pragną skorzystać z tak zwanego prawa azylu, czyli jedynego ratunku
jaki im pozostał.
—
Co rozumieją? — pyta z roztargnieniem Mitia. W tej chwili staje się coś
niepojętego: z fortecy rumuńskiej błysnęło, ukazał się biały obłoczek dymu i
razem z dalekim odgłosem strzału przecina powietrze syk lecącego pocisku.
Wyrżnął w lód o kilkaset metrów w prawo, buchnął ogniem i wodą przed saniami
jakiegoś uchodźcy! Lód zatrzeszczał, załamał się, koń zadem osiadł do połowy w
przerębli, sanie tylnymi płozami stanęły dęba. Krzyki Wszystko zamarło na
miejscu. Tylko w uszach pozostał jeszcze szklany dźwięk lodowych odłamków.
— Co to jest?!
— Co to ma być?!
— Dlaczego strzelają?!
Mitia
w tej chwili pomyślał o zupełnie czymś innym, mianowicie: „A właściwie muszę
przed sobą przyznać, że prawdziwy pocisk artyleryjski to widzę po raz
pierwszy..." Ale głośno się nie przyznał i powiedział tylko do Djaczenki:
— Ot tobie, i masz...
Szeregi
się trochę poplątały. Oficerowie wyskoczyli na czoło.
— To był wyraźnie strzał ostrzegawczy.
— Widocznie dlatego, że za
nami poszli ławą uchodźcy.
— Jawne nieporozumienie.
Pułkownik
Biernacki udaje się bezpośrednio na tamtą stronę, ażeby je wyjaśnić. Na razie
jednak nie ma innego sposobu jak zawrócić i maszerować z powrotem na stronę
rosyjską.
Dnia
29 stycznia mgła. Nie widać baszt Akermanu, Płk Biernacki wyjaśnił
nieporozumienie, uzgodnił szczegóły z władzami rumuńskimi. Kadeci ponownie
maszerują po lodzie Limanu. Tym razem będzie wszystko dobrze. Idą raźnie. Oto
już koń trafiony wczorajszym pociski em. Wmarznięty w przerębel trup Jego
wystaje z lodu, czerni się w rzadkiej mgle. Nagle z tej mgły, naprzeciw
wyłaniają się ludzie. Wielu z nich niesie kawaleryjskie siodła. Jak się okazuje
niebawem, jest to ukraiński oddział atamana Struka. Próbował on przebić się do
Polski na Tyraspol, ale odcięty i zepchnięty przez bolszewików do Dniestru,
przekroczył granicę rumuńską. Rumuni potrzymali ich trochę, odebrali broń i
konie, a ludzi popędzili z powrotem. Minęli się we mgle nie zatrzymując.
Czasem tylko padło przeżarte złym losem, złe słowo.
Dalsza
droga na drugą stronę odbyła się bez przygód. A na brzegu, po raz pierwszy od
długiego czasu zobaczyli znowu dobrze ubranych i uśmiechniętych ludzi. Paniusie
i panienki grzecznie machają rękami na powitanie. Rozdają kanapki, gorące
mleko, wino. Twarze ich wyrażają szczere współczucie. Kadetów prowadzą do
budynku szkolnego. Nie ma tam wprawdzie, ani słomy, ani nawet sienników, ale
jest czysto, parkiet świeżo woskowany, błyszczy. A głównie jest ciepło, a przez
to przytulnie. Po kilku godzinach znowu kanapki, ser i dobre słowa. Ledwo
słońce zaczęło się kłonić a już wszyscy myślą o jednym: spać, spać i spać. Raz
wreszcie wyspać się dowoli, w spokoju, w poczuciu bezpieczeństwa. Mitia nie
zgłasza się na izbę chorych. Wciąż mu jeszcze wstyd własnej słabości. „Wstrzymam",
myśli. Paweł Djaczenko gdy zaczął ściągać buty mruczał z ukontentowaniem:
— A widzisz, jednak.
Mówiłem, że...
— Tak, ale
nikogo poza nami nie wpuścili. Ty uważasz, że to w porządku?
— Nie bój
się, bracie. Wpuszczą, wpuszczą wszystkich. I powiem tobie ponadto...
Mitia
już się położył i od razu zasnął snem kamiennym na parkietowej posadzce. Chorobliwym
snem wyczerpania.
Była
godzina chyba pierwsza w nocy, gdy zbudził go ni to hałas, ni to senne
widziadła. Zdawało mu się, że słyszy jakieś krzyki, wymyślania, kłótnie za
drzwiami. Rozwarł powieki, aby się przekonać, czy to na jawie, ale zaraz
zapadły mu same i znowu zasnął. Czasem minuta, dwie snu wydają się bardzo
długie. A może to było kilkanaście sekund zaledwie?... Po raz drugi obudziło go
kopnięcie buta:
— „Napój"! Wstawać!
Won! Marsz! Precz, prędko! — od razu otworzył szeroko oczy. Nad nim stał
żołnierz rumuński.
— Co
to?...
Zapalono
światła. Słychać było jak na korytarzu wołał po francusku płk Biernacki:
—
To jest hańba! Jutro dowie się o tym cały świat cywilizowany! — Ale zaraz
wypchnięto go do dalszych pokoi i głos ucichł. Do sali wszedł oficer rumuński.
Był blady, z wyrazem udręki na twarzy. Ręce jego drżały. Tymi drżącymi rękoma
wyjmował ze swej papierośnicy papierosy i wtykał je bezmyślnie dzieciom, które
jeszcze nigdy nie paliły:
—
Niestety, niestety... — mówił po francusku — taki rozkaz, taki rozkaz
przyszedł. Nic nie mogę na to poradzić. Musicie wracać, wracać...
Dziesięcioletni
kadet rozpłakał się. Chciał się powstrzymać, połykał łzy, zaciskał usta, nie
mógł. Mitia spojrzał na Djaczenkę. Chciał mu coś powiedzieć, dopiec za jego
wczorajszy optymizm, ale spostrzegł rozpacz malującą się w jego oczach l nie
powiedział nic.
Pognano
ich z powrotem, znowu 9 kilometrów po lodzie Limanu, na stronę rosyjską.
Maszerowali już po raz czwarty tym odcinkiem losu. W Owidiupolu nie było
jeszcze bolszewików. Na czele wszystkich rozbitków, których nie wpuścili bądź
wyrzucili Rumuni, stanął generał Wasiljew i postanowił prowadzić oddział w
kierunku Tyraspola: jeszcze raz będzie próbował przebić się do granic Polski.
Starsze roty korpusu kadetów mają się do tego oddziału przyłączyć. Ale co robić
z młodszymi, z dziećmi po dziesięć, jedenaście lat? Nie ma dla nich środków
transportowych, a uciążliwego marszu nie wytrzymają, abstrahując już od tego,
że cała wyprawa wydaje się z góry skazana na niepowodzenie i jest
przedsięwzięciem raczej rozpaczliwym.
— Generale,
ci malcy nie dojdą. Zabierać ich ze sobą równałoby się skazaniu ich na śmierć.
— Więc co pan radzi robić, pułkowniku?
Wtedy
to płk Biernacki decyduje się na krok ostateczny: stanie na czele sześciuset dzieci
i poprowadzi je z powrotem do Odessy, na spotkanie bolszewików. Oddając się
osobiście w ich ręce, chociażby na pewną śmierć, ubłaga o zmiłowanie dla swoich
małoletnich wychowanków .
Nie
było dużo czasu do stracenia. Obydwie grupy przygotowywały się gorączkowo do
wymarszu. Mitia chciałby wyruszyć ze starszymi, na północ, w bój. Niestety
jednak czuje się coraz gorzej. Chorego nie przyjmą. Prosi więc o wstawiennictwo
Saszkę Biernackiego, syna dowódcy korpusu.
—
Nie, Mitia, nie ma sensu. Ledwo stoisz na nogach. Tobie trzeba do lazaretu, ale
nie na front.
—
Masz tobie! Dokąd to ty mnie posyłasz! Ładny szpital będzie mnie czekał u
bolszewików... Powieszą.
—
Mitia, nie dramatyzuj. Nikogo wieszać nie będą. Też jest dużo przesady w tym co
gadają. Pójdzie z wami ojciec, on już będzie wiedział jak z nimi gadać. Jeżeli
co... to, jego... wiesz? A jednak on idzie. A was, smarkaczy nikt palcem nie
ruszy.
— Saszka, ty nie
rozumiesz. To przejdzie...
—
Przejdzie, bracie, ale w Odessie jak się położysz do łóżka. A w marszu z ciebie
żadnego pożytku. Ot i Djaczenko, choć zdrów, a wraca. Zobaczymy się wkrótce.
Nie bój się; ja liczę że za rok najdalej. Cóż ty sobie myślisz; cały Świat
będzie patrzyć z założonymi rękami na tę zarazę bolszewicką?! Niee, bracie! Tak
źle nie będzie.
Dnia
l lutego 1920 roku pułkownik Biernacki, maszerując na czele dziecinnej kolumny
kadetów w kierunku Odessy, zetknął się z czołowymi oddziałami bolszewickimi.
Jak było do przewidzenia aresztowano go natychmiast, łącznie z kilkoma jeszcze
oficerami, którzy odważyli się na powrót. O tamtych wszelki słuch zaginął.
Natomiast samego Biernackiego, jako oficera wyższej akademii wojskowej,
uratował rozkaz Trockiego, dotyczący zachowania przy życiu specjalnej kategorii
oficerów, którzy by się mogli przydać w przyszłości jako wykładowcy w akademiach
czerwonych. Sprawa stawiana była konkretnie: kula w łeb, albo wykłady na
wojskowych kursach? Biernacki wybrał to ostatnie.
Na
dzieciarnię kadecką bolszewicy nie zwrócili żadnej uwagi. Po prostu machnęli
ręką: ,,Niech idą dokąd chcą!". W tej chwili gdy zostali zatrzymani l-go
lutego Mitia położył się na śniegu, żeby odpocząć, i zasnął. W jaki sposób
dostarczono go do miasta nie pamiętał, bo stracie przytomność. Po raz pierwszy
otworzył oczy, gdy już upłynęło sporo czasu. Leżał w strasznie brudnym
szpitalu. Miał tyfus.
*
Przeminęło.
Czas choroby, leżenia w szpitalu, zabiegi lekarskie, raz złe raz dobre twarze
pielęgniarek, zlały się później w pamięci Miti w jedno mgliste, niewyraźne
pasmo bez znaczenia. Nie ważne to było. Nie ważne też do kogo mogło należeć
ongiś ubranie, obwisłe i za duże, które mu dano, gdy wypuszczono go ze szpitala
jako ozdrowieńca. Był początek czerwca. Od morza, gdy wiał wiatr południowy,
ciepły, ciągnął słonawy posmak świeżości.
Natomiast
ważne było spotkanie: na drugi dzień, nie zdążywszy jeszcze nic użebrać,
spotkał na ulicy Wielka Fontanna swego przyjaciela Djaczenkę. Pawłusza zmężniał,
ogorzał choć jednocześnie bardzo wychudł. Ubrany był w łachmany gorsze niż te,
które miał na sobie Mitia, ofiarowane mu w szpitalu.
Przywitali
się bez słowa, z zaledwie dostrzegalnym zarysem uśmiechu na ustach. Jakby
obydwaj wiedzieli od razu, że mówić nie ma o czym i właściwie po co wspominać
sprawy przeszłości? Djaczenko poczęstował Mitię garścią pestek słonecznikowych
i poszli cienistą stroną ulicy, gdyż było gorąco. Dopiero po pewnym czasie Djaczenko
pierwszy napomknął o tym co było. A to z okazji, że przechodzili właśnie koło
gmachu ongiś korpusu kadeckiego. Najpierw więc sypnął pod adresem Rumunów długą
i wprawną litanią fachowych przekleństw, jakich nauczył się w okresie
włóczęgostwa, następnie opowiedział różne szczegóły dotyczące ich starszych
kolegów, którzy poszli wówczas z grupą
generała Wasiljewa. Mianowicie powrócił stamtąd w przebraniu pewien znajomy
podoficer Pawłogradzkich huzarów, który w ostatnich dniach przystał do
kadetów, żeby się przedostać za granicę. Ale go nie wpuszczono. Nie wpuszczono
nikogo poza garstką kadetów. Oddział został rozbity w walce z bolszewikami. Kto
nie zginął, dostał się do niewoli. Nawet rannych Rumuni wyrzucili ze swego
terytorium i wydali bolszewikom. Co zaś do tej grupki kadetów, to ich
rzeczywiście ostatecznie przyjęto, choć wielu z nich również zginęło. Pomogła
podobno jakaś depesza do królowej Marii rumuńskiej. Ale nim ją znaleziono tę
królową. Bawiła właśnie na wakacjach w Sinaia, czy gdzieś...
— To ta wnuczka Aleksandra
II?
—
Acha; no więc, bracie, przewieźli ich jednak w końcu do Belgradu. Zresztą to
nie ważne.
— A co jest ważne? — spytał
Mitia, gryząc pestki.
— Żyć trzeba, czy nie?
Obydwaj
mieli wtedy po lat czternaście. I zaczęli żyć. Na nigdy nie sprzątanych
ulicach.
W owe czasy najcharakterystyczniejszym z bezpośrednich
skutków rewolucji była powszechna nędza. Nędza tak wielka, jakiej sobie nikt przedtem
nie mógłby wyobrazić. Ta nędza pociągnęła za sobą inne zjawisko, również na
taką skalę nienotowane dotychczas. Mianowicie masy włóczących się, bezdomnych
dzieci. Przeszły one do historii pod mianem: „bezprizornych", jak nazwano
je w nowopowstającej nomenklaturze rewolucyjnej, a miały niebawem stać się
plagą całego, rozległego imperium sowieckiego. Djaczenko znał herszta jednej,
z powstałych już wówczas band „bezprizornych". Zwano go w języku
„błatnym", czyli kryminalno-chuligańskim: „Żeganem". Żegan krytycznym
okiem zlustrował Mitię, ale do bandy łaskawie przyjął.
Żyli
jak się dało. Żebrali i kradli na przemian. Ale że użebrać nie dało się dużo,
więc bardziej kradli. Dzielili się łupem. Czasem na tle podziału wybuchały
bójki, czasem zdarzały się nawet morderstwa. Jeździli na gapę pociągami,
rabowali wszystko co im podczas takich podróży wpadło pod rękę. Wkrótce też w
bandach ,,bezprizornych" pojawiły się małe dziewczynki, na śmiesznie chudych
nóżkach, z wcale nie śmiesznym, wyzywającym wyrazem twarzy, zazwyczaj brudne i
rzadko czesane. Spali różnie: pod mostami, na ławkach ogrodowych, gdy bywało
ciepło, na plaży nawet. Zimą w ziemiankach podmiejskich gruntów, w szałasach, w
opuszczonych cegielniach, w szopach różnego rodzaju i przeznaczenia, dawnych
budkach kąpielowych. Próbowali wzorem starszych prześcignąć się w cynizmie.
Próbowali nawet grać w karty o ,,swoje" dziewczynki, żeby wychodziło
zamaszyście i zupełnie już po dorosłemu, ale najczęściej wychodziło jakoś
fałszywie, niezgrabnie.
Kiedyś
jedna z najstarszych, piętnastoletnia już Masza, podobno ongiś córka kupca
narodowości greckiej, obrzuciła wzrokiem Mitię, zlustrowała go później od stóp
do głowy, ale w końcu wzruszyła lekceważąco ramionami o wystających, wskutek
głodu, obojczykach.
Mitia
nie chciał być gorszym od innych. Raz próbował nawet (było to późnej jesieni)
spać z prostytutką zawodową, ale był do tego nie tylko za młody, lecz ponadto
za wiecznie głodny, a przez to za słaby, za biedny po prostu. I skończyło się
na tym, że przywarty do niej i otulony mocno jej chustką, przespał w jakiejś
dziurze pierwszą od wielu tygodni prawdziwie ciepłą noc. Gdy budziła go rano,
zdziwiła się tylko, że zrywa się do jawy w jakimś nagłym skurczu i z
przerażeniem w otwartych oczach.
— Śniłeś coś? — zapytała.
—
Eee, co tam można śnić — odparł z udanym niedbalstwem.
Pewnego
razu, zimą, gdy wypadł bardzo kiepski tydzień. Djaczence udało się ukraść
koszyk jakiejś widocznie bardzo biednej staruszki. Gdy umykał z innymi,
staruszka siadła wprost na śniegu i zaczęła zawodzić tak rzewnym i szczerze
boleściwym głosem, że Pawłusza nagle zatrzymał się:
— Oddam jej.
—
Ani się waż! — zawyrokował Żegan. — To nie twoje teraz, to nasze wspólne, do
podziału. A że ona płacze, to co? Jak ty, lub nasz brat płacze, to jemu dają
cokolwiek za to? Co?
Zdobycz
polegała na sporym kawałku czarnego chleba i bardzo cienkim plasterku słoniny.
Podczas podziału scyzorykiem herszta, Mitia po raz pierwszy zdradził się
głośno z myślami ruszenia nad Don, odszukania rodziny.
—
Daj spokój! — wykrzyknął Żegan i sypnął błatnymi epitetami: — Szpendryk ty,
curik, ogolec tył Przecież tam dawno już ich nie ma. Ustukani wszyscy. A nad Donem
głód może jeszcze gorszy. A ukraść na pewno trudniej od Kozaków niż tu od
jakiejś babki.
Mitia
nie replikował. Został dalej w bandzie i z nią wędrował, dopóki władze nie
chwyciły się środków stanowczych.
Przyszła
znowu wiosna. Przyleciały gawrony. Siedzieli na krawędzi starej glinianki
omawiając plan kolejnego wypadu. Tu dochodził ich wyraźny trel skowronka nad
oblazłymi ze śniegu polami. I tu przyłapała ich obława. Rzucili się do ucieczki
w kierunku podmiejskich ogródków. Pawłusza Djaczenko przesadzając płot dostał
kulą pod lewą łopatkę i zmarł na miejscu. Inni się rozsypali. Mitia
nieszczęśliwie zaplątał się pomiędzy krzaki agrestu i druty kolczaste. Został
złapany, zbity, odprowadzony na posterunek. A po kilku dniach wywieziony z
podobnymi sobie. w bydlęcych wagonach do jednego z obozów dla małoletnich.
W
pierwszym miesiącu dwa razy próbował ucieczki. Złapany za drugim razem, skazany
został na pięć lat tego obozu. Ustatkował się i nie uciekał więcej. W międzyczasie
umiejących czytać i pisać, lub zdradzających większą inteligencję, odsyłano do
obozowych szkół zawodowych.
W
szkole rygor był ten sam, ale przynajmniej czegoś uczono. Mitia trafił później
na kursy agronomów. Naturalnie nie przyznał się, że miał za sobą kilka lat
szkoły średniej w korpusie kadetów. Wobec tego szybkość z jaką zdobywał wiedzę,
poczytano za wyjątkowe uzdolnienie i bywał przez nauczycieli specjalnie
wyróżniany. Nie przyznał się też do swego kozackiego pochodzenia; już w śledztwie,
w milicji, wymyślił łatwą do skłamania w tym czasie bajeczkę o swoim
robotniczo-proletariackim rodzicu, rozstrzelanym rzekomo przez białych.
Niebacznie, od pierwszego pytania, przyznał się jedynie do nazwiska autentycznego.
Ale nazwisko: Kolcow należało do jednych z najbardziej rozpowszechnionych w
Rosji i okazało się w rezultacie równie dobre jak każde inne.
Szkołę,
a następnie kursy agronomów skończył t odznaczeniem. Wypuszczono go i
skierowano na pracę w okolice miasta Bobriki (od roku 1934 przemianowanego na
Stalinogorsk), w obwodzie Tuła. Był to rok 1928 i Mitia liczył wtedy lat 21.
*
Gdy
po raz drugi, od czasu szpitala odeskiego, wkraczał Mitia w świat, był już ten
świat zupełnie inny.
Na wojnie, najbitniejszy
nieraz żołnierz gdy wpadnie do niewoli, często już po upływie kilku godzin
ulega znanemu kompleksowi jeńca. Nie poznać po nim dawnego wojaka-zabijaki.
Ręce mu jakoś zwisają, oczy przygasły, cała twarz wyraża apatię. Narodom,
krajom całym, potrzeba dla takiej przemiany, dla nabycia takiego kompleksu,
czasokresu naturalnie dłuższego. W systemie bolszewickim wystarczyło kilku
zaledwie lat. W przenośni mówiono teraz, że: ,,Życie przestało być warte
życia". To oczywiście nie było ścisłe. Ludzie zawsze będą chcieli żyć.
Ścisłe było to, że życie obecne przestało być warte życia dawnego. I nie
dlatego tylko, że zbiednialo. Po prostu wyleniało jakoś, wyszarzało, pokryło
się pleśnią nudy. Jego jedynym celem: aby przetrwać. Jego treścią: wydarcie dla
siebie lepszej powszedniości, lepszej przeciętności, gdyż wszystko co jest
ponad przeciętność należy już do sfery sprzecznej z naukowym materializmem, a
więc nie jest rzeczą bezpieczną, jako nazbyt zbliżone do idealizmu, karalnego
przez nowe prawo.
Mitia
wyszedł w lipcu, w marynarce narzuconej na ramiona, z drewnianym kuferkiem w
ręku, z jakim kiedyś podążali do wojska wiejscy rekruci. Ody przy okienku kasy
stacyjnej podszedł doń służbowy z GPU i zapytał: „A ty dokąd?"
Odpowiedział obojętnie:
— Do Bobrików.
— Pokaż
dokumenty. Pokazał obojętnie.
— Po co tam?
— Na służbę wysyłają — odparł obojętnie.
— No, waliaj!
Kiwnął
głową obojętnie. Wiedział, że tak trzeba, że taki jest porządek. I nigdy by mu
na myśl nawet nie przyszło, a zresztą i przyjść po prawdzie nie mogło, żeby się
stać indywidualistą, czy idealistą, czy tym bardziej kontrrewolucjonistą.
Jedno co zachował z dawnych czasów to nazwisko, które go zresztą znakomicie
zlewało z tłem Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Być może w
młodzieńczej jego głowie tkwiła jeszcze drobna drzazga wspomnień, o tej nocy
największego w życiu zawodu, gdy na woskowym parkiecie szkoły zbudzony został
kopnięciem buta rumuńskiego. Ale nie tykał jej, żeby nie bolała. Zaraz po
przyjeździe na miejsce zapisał się do Leninowskiego Komsomołu.
W
rok później otrzymał urlop wraz z kolegą z pracy. Ten namawiał Mitię, ażeby
wykorzystać wolny czas do wspólnej pojażdżki nad Don.
— Po co? — spytał Mitia.
— Mam krewnych w tych okolicach.
— A ja co tam będę robił?
—
Cokolwiek. Ryby połapiesz sobie, świeżym powietrzem podyszysz.
— Świeżego powietrza jest i tutaj dosyć — odparł
Mitia.
Rozdział
III
ZBRODNIE I KARY
Mijały lata
coraz bardziej jednostajne.
W
roku 1929 Mitia ożenił się z młodą, przystojną dziewczyną, kursistką
zootechniki i komsomołką, Lidią Bondariewą. Wzięli ślub, jak przystało, w
ZAKsie, do cerkwi nie chodząc. Nawet nigdy do głowy nie przyszło Mili, aby swej
ślubnej żonie wyznać coś ze swego dzieciństwa, swe pochodzenie, lub
„kadecki" początek życia. Zresztą nie wydawało mu się to rzeczą
nienaturalną. Raczej przeciwnie, był w tym zachowaniu tajemnicy zupełnie
szczery z sobą samym. Do tego stopnia przywykł do maskowania nie tylko słów,
ale i myśli, że wyrzucił z nich po prostu prawdę, którą raz na zawsze miała
zastąpić ta, jaką wypełniał w różnorakich kwestionariuszach. Szkoła, którą
przeszedł w „bezprizornych", w przymusowym obozie pracy, w zawodówce i
wreszcie w otaczającej go rzeczywistości, dawno już zmyła zeń wszelkie przesądy
i powiązania starego typu. Stawał się człowiekiem nowego typu. O matce, ojcu,
rodzeństwie ani żeby się kiedy zamyślił. Po prostu nie istnieli i istnieć nie
mogli, gdyż w przeciwnym wypadku groziliby nieobliczalnymi wprost
komplikacjami. Nie chodziło naturalnie tylko o złamanie kariery. Chodziło o
całe życie.
„Niech
się mędrcy zastanawiają a nie znajdą innego celu ponad: życie samo w sobie. Co
innego sens tego życia. Nad tym można się zastanawiać, owszem. Ale jakiego
sensu można się dopatrzyć w łagrze, na który czego-dobrego skażą?" — Tak
rozumował Mitia.
Wcale nie dlatego, żeby nie miał serca, lub żeby stał się
człowiekiem gorszym od innych, lub zgoła złym z gruntu. Bynajmniej; kochał
żonę i synka, który niebawem przyszedł na świat. Stał się tylko człowiekiem
sowieckim.
A tymczasem ojciec, stary Aleksander Kolcow, żył nadal,
istniał.
*
Przed laty, gdy podczas wojny domowej Kozacy chwycili za broń i powstali aby bronić swej ziemi i chutorów przed najazdem bolszewickim, stary Kolcow włączył się do tej obrony na ile mu pozwalał jego wiek. Wprawdzie nie pochwalał różnych nowinek, ani wybujałego wonczas separatyzmu kozackiego, ale uważał go za zło uboczne, wobec tego największego jaki spadł na kraj cały. Na froncie, jako za stary, nie dużo zdziałał. Natomiast po tym jak zginął staniczny ataman, przyjął tę godność. W tym charakterze zdarzyło mu się przewodzić sądowi doraźnemu, który zwołano ad hoc z okazji przyłapania Kozaka Nikity, syna Wasyla Maszczenko, najbliższego, niezamożnego sąsiada. Tego właśnie, którego dwie, trochę skrzywione u wierzchołków topole przed chatą od wieków zdawało się zaglądały w podwórze Kolcowa. Nikita Maszczenko przystał do bolszewików. Zdrada była jawna, prawa wojenne, i Kolcow nie mógł naturalnie uczynić inaczej, niż położyć swój podpis pod orzeczonym przez starszyznę wyrokiem śmierci. A to, że młodego Nikitę zamiast rozstrzelać, powieszono następnie brzydko na belce przymocowanej pomiędzy tymi dwoma topolami, na oczach matki i ojca — było oczywistym wybrykiem okrucieństwa i stało się bez wiedzy Kolcowa. W dzień egzekucji musiał on wyjechać w ważnych sprawach i był nieobecny. Stara Awdotja Maszczenko wyła podobno w niebogłosy, a ojciec, Wasyl, zniknął następnego dnia z chutoru.
Przed laty, gdy podczas wojny domowej Kozacy chwycili za broń i powstali aby bronić swej ziemi i chutorów przed najazdem bolszewickim, stary Kolcow włączył się do tej obrony na ile mu pozwalał jego wiek. Wprawdzie nie pochwalał różnych nowinek, ani wybujałego wonczas separatyzmu kozackiego, ale uważał go za zło uboczne, wobec tego największego jaki spadł na kraj cały. Na froncie, jako za stary, nie dużo zdziałał. Natomiast po tym jak zginął staniczny ataman, przyjął tę godność. W tym charakterze zdarzyło mu się przewodzić sądowi doraźnemu, który zwołano ad hoc z okazji przyłapania Kozaka Nikity, syna Wasyla Maszczenko, najbliższego, niezamożnego sąsiada. Tego właśnie, którego dwie, trochę skrzywione u wierzchołków topole przed chatą od wieków zdawało się zaglądały w podwórze Kolcowa. Nikita Maszczenko przystał do bolszewików. Zdrada była jawna, prawa wojenne, i Kolcow nie mógł naturalnie uczynić inaczej, niż położyć swój podpis pod orzeczonym przez starszyznę wyrokiem śmierci. A to, że młodego Nikitę zamiast rozstrzelać, powieszono następnie brzydko na belce przymocowanej pomiędzy tymi dwoma topolami, na oczach matki i ojca — było oczywistym wybrykiem okrucieństwa i stało się bez wiedzy Kolcowa. W dzień egzekucji musiał on wyjechać w ważnych sprawach i był nieobecny. Stara Awdotja Maszczenko wyła podobno w niebogłosy, a ojciec, Wasyl, zniknął następnego dnia z chutoru.
Po
zaciętej obronie front kozacki na Donie załamał się. Armia czerwona parła
naprzód. Kto żyw pakował fury i uciekał przed nią na Kubań. Pozostawali tylko
nieliczni. Kolcow był wtedy daleko i mimo, że każdy człowiek i każdy koń był
potrzebny, pchnął umyślnego gońca do żony, by natychmiast wraz z córką uciekały
z innymi, a nawet jeżeli można przed innymi. Żona podziękowała gońcowi za list,
nakarmiła go i jego konia, przesłała kilka drobiazgów mężowi i — nic o tym nie
wspominając, postanowiła zostać sama, a wysłać tylko córkę. Postanowiła tak
dlatego, że w ostatnich czasach coraz bardziej, nieomal do bólu, tęskniła za
Mitią. Odkąd zaś dowiedziała się, że z Kijowa wysłano go do Odessy, wraz z
ewakuowanym korpusem (dostała list od siostry przy pewnej okazji), nie tylko
nie chciała odcinać się od niego nowym kordonem frontu, ale obliczyła, że z
chwilą zajęcia całego kraju przez bolszewików, wyruszy sama do Odessy i odszuka
syna.
Niespodziewanie,
Raja nie chciała opuścić matki i oświadczyła, że też zostaje. Kłótnie i targi
między nimi, namawiania sąsiadów, trwały kilka dni. Tłumaczyli matce sąsiedzi,
że to szaleństwo z jej strony pozostawać, nie tylko ze względu na urząd
sprawowany przez męża, ale chociażby ze względu na powieszonego Nikitę. Uparła
się:
—
A cóż je jestem temu winna?! Ja go nie zasądzałam, ja go nie wieszałam.
Ludzie
wzruszali ramionami: Trudno jest, powiadali, znaleźć argumenty na babski
rozum...
Dopiero
gdy w chutorze zostało już tylko kilka osób, którzy nie mieli nic do stracenia,
albo po cichu sprzyjali bolszewikom, przed samym obiadem Raję porwał nagle
okropny strach. Tak wielki strach, że chciała doganiać uciekinierów na oklep,
na jedynej, pozostałej w gospodarce kobyle. Był to strach zwierzęcy, nie do
opanowania nawet w obliczu miłości jaką odczuwała do matki. Być może miał też
jakiś związek z pogodą. Zaczęły się bowiem gromadzić, a później kłębić i
zbliżać ciemne chmurzyska. I choć ani błyskało, ani grzmiało, w powietrzu zawisła
cisza jak przed burzą. Potęgowała też w sposób niesamowity ciszę, która
zapanowała w chutorze po wyjściu uchodźców. Uczeni neurolodzy znają wpływ
ciśnienia atmosferycznego na układ nerwowy. Rają pobiegła do stajni. Za nią
stara krzyczała z ganku:
—
Raja! Weź choć ciepłą chustkę, okryj się!
Ale było już za późno. W tej chwili do chutoru wjechał pierwszy konny
oddział czerwonych. Minął i popędził na południe. W pół godziny później drugi
oddział, większy, a z nim stary Wasyl Maszczenko.
Komendant
oddziału, w porudziałej kurtce skórzanej, z gwiazdą czerwoną na czapie, długą
lufą nagana u boku i nahajem w ręku, słowem taki jak przeszedł do historii jako
typowa sylwetka bolszewika tamtych czasów, zbliżył się do chaty bez słowa. Za
nim o pół kroku szedł Maszczenko. Bez słowa również podeszli żołnierze. W wyrazie
ich oczu, których groźbą starali się zatrzeć ukryte onieśmielenie, a kto wie
zawstydzenie może? — stara Kolcowa wyczytała: śmierć. Zaczęli wiązać obie
kobiety.
— Za co? — wyszeptała Kolcowa. — Jezu Chryste. Bogurodzica
Matko Przenajświętsza...
—
O to-to właśnie — syknął przez zęby w zrudziałej kurtce. — Niech oni teraz
okażą swoją moc i ciebie bronią. te wszystkie twoje bogi.
Rają
stała się blada jak śnieg. Nie mogła ani krzyczeć, ani wykrztusić słowa. Chwytała
tylko powietrze jak ryba wyciągnięta na suszę i wszystko się z niej lało: pot,
uryna, łzy po twarzy. Trzęsła się cichutko i drobnic jak mysz. Żołnierze
chcieli ją jeszcze przedtem zgwałcić, ale ów w kurtce nie pozwolił. Kazał
ułożyć związane kobiety w chacie na podłodze. Po czym naokoło, systematycznie,
prawie po gospodarsku, obłożono dom słomą. Starszy zamierzał zakneblować
ofiarom usta. Tym razem wtrącił się jednak Wasyl Maszczenko:
— Niech pokrzyczą sobie
troszki.
Tamten
zgodził się. Słomę oblano naftą i podpalono przy otwartych oknach. Kiedy się
spaliła Rają, nie wiadomo. Krzyczała tylko stara Kolcowa. Krzyczała strasznie.
Wyła długo, długo zanim dym jej nie zadusił, czy też płomień nie przypalił.
Maszczenko stał przed chatą, rozkraczył nogi i słuchał. Stał dopóki nie zapadł
się wreszcie blachą kryty dach, niegdyś wymalowany czystą olejną farbą na
zielono, od lat już wyblakłą z wyłażącymi plamami rdzy podobnymi do plam
zaschłej krwi.
*
Daremnie
szukał Kolcow swej żony i córki wśród uchodźców na Kubaniu. Daremnie rozpytywał
się wśród ludzi. Wreszcie spotkał sąsiadów najbliższych, którzy wszelako też
nic więcej powiedzieć nie mogli jak to, że żona jego, a później i córka,
postanowiły zostać. Dopiero po kilku tygodniach zjawił się z chutoru Jaglickiego
Kozak, który był pozostał, ale nie wytrzymał i uciekł już spod władzy
radzieckiej. On to pierwszy przekazał ponure szczegóły zemsty dokonanej za
sprawą sąsiada Maszczenko Wasyla.
Słuchając
go, stary zaledwie przybladł, swoim zwyczajem zmrużył oczy i żuł tylko coś
nerwowo w gęstej brodzie, jakby zdrowymi zębami miażdżył pestki słonecznikowe.
Miejscowi ludzie, a także znajomi, dziwili się bardzo, że tak twardo potrafił
znieść wiadomość o strasznej tragedii, tym bardziej, że opowiadający Kozak przesadził
trochę i twierdził, że córka Rają, też okropnie krzyczała i nawet cytował
niektóre jej słowa-wykrzykniki.
Ktoś jeden zauważył:
— Czemu tu
się dziwić. Nie on jeden. Nie jemu jednemu wymordowali rodzinę.
Milllliooony... — zakończył, rozciągając ostatnie słowo i zataczając gestem
ręki szerokie półkole obejmujące zachód-północ-wschód.
Miał rację
ten człowiek. Wkrótce nieszczęście zwaliło się i przygniotło również całą
ziemię nad-Kubańską. Kolców, odcięty, nie zdołał się przebić na brzegi Morza
Czarnego, do armii białych. Ukrywał się w przebraniu. Korzystając z
podeszłego wieku i długiej, białej brody, udawał w łachmanach, dawnego żebraka
spod cerkwi. Zmieniał miejsca pobytu, wyzbywszy się przezornie nie tylko dokumentów,
ale i wszelkich przedmiotów, które by go mogły zdradzić, prócz jednego: starego
już teraz i postrzępionego trochę portfelu.
Wojna
domowa była przegrana. Skończyła się. Wciąż jednak to tu, to tam wybuchały
pojedyncze lokalne powstania. Kubań bronił się jeszcze w walkach partyzanckich.
Tak, koło stanicy Staromińskiej działały oddziały powstańcze atamanów Mozula i
Drofy; w bliskości Kaniełowskiej oddział Iwczenki; wokół stanicy Kopańskiej,
pułkownika Suchenko. Wiosną roku 1922 szef CZEKA w mieście Jejsk, nazwiskiem
Bugajew, wpadł na pomysł likwidacji powstań za pomocą brania zakładników
spośród ojców i matek walczących jeszcze Kozaków. Tych zakładników
rozstrzeliwano następnie publicznie na placach satanicznych, gdy minął
wyznaczony termin, a synowie nie składali broni. To poskutkowało. Jakoż od maja
tego roku ostatnie ogniska wojny poczęły wygasać.
Pod jesień,
gdy wszelkie nadzieje były już pogrzebane. bieda i głód zwalały z nóg, a
zacieśniająca się sieć policyjna groziła wyłapaniem. Kolcow przypomniał sobie o
ukrytym ongiś w portfelu (teraz to się wydawało bardzo już dawno!) adresie swe;
starszej córki, Uli.
*
Z
Ulą nie zdarzyło się nic z tego, co się wydarza setkom młodych dziewcząt,
porwanych pierwszym, gwałtownym uczuciem, lekceważącym błogosławieństwo
rodziców, ich zdrowy rozsądek i doświadczenie. Wędrowny handlarz nie tylko, że
jej nie porzucił przy byle okazji, ale przeciwnie: ożenił się z nią i — mimo
złudnych pozorów, które mogły budzić jego usposobienie i temperament — okazał
się ,,najlepszym mężem pod słońcem". Żyli w wielkiej zgodzie. Raz tylko
omal nie doszło między nimi do zerwania. Poszło o syna.
Syn
ten urodził się w rok po ślubie. I oto, gdy Ula zaczęła się już krzątać wokół
zamierzanej uroczystości chrzestnej, ojciec oświadczył, że nie będzie
chrzczony, a pod imieniem Alego (Malek był szyitą) pozostanie wierny nauce
Proroka.
—
Ty, co wymyśliłeś nowego? Może jeszcze coś? — zareplikowała groźnie Ula.
— To, co słyszysz —
odpowiedział spokojnie Abbas.
— Zwariowałeś?!
— Nie.
— To jeszcze zobaczymy!
— Tak się stanie.
— To ja wracam do domu...
— Twój dom jest tutaj.
Panujące
jeszcze wówczas prawo, które w rodzinach mieszanych otaczało przywilejem
wyznanie chrześcijańskie, miała Ula po swojej stronie. Poza tym podniecał ją
bunt, zrodzony zaskoczeniem: nigdy nie przypuszczała, że po łatwej zgodzie,
jaką uzyskała na ślub chrześcijański (jak wiadomo, na jej żądanie odbył się w
cerkwi), teraz nagle mąż „wymyśli taką historię!".
Następnego
dnia po tej rozmowie ostateczne zerwanie zdawało się prawie postanowione. Ale w
ostatniej chwili Ula, przypomniawszy sobie ojca i jego milczenie, którego
lodowaty chłód wprost czuła na odległość, zadała sobie pytanie: „A dokąd że ja
pójdę, nieszczęśliwa?..." I skapitulowała. Pogodzili się. Następne lata
stały się zbyt niespokojne, ażeby rozprawiać na temat, w jakiej religii ma
wzrastać ich syn. Tym bardziej po zwycięstwie rewolucji, gdy już było wiadomo,
że z przymusu szkolnego ma się chować na bezbożnika.
Jeszcze
przed przełomem październikowym Abbas Malek rozszerzył swój handel nie tylko na
dywany. Nie przystał też później ani do kontrrewolucji, ani rewolucji, chociaż
w stosunkach osobistych trzymał raczej z tak zwanymi „inogorodnymi" to
znaczy z „nie miejscową" warstwą rzemieślników i robotników. A ci
„inogorodni", zwłaszcza w pierwszym okresie, skłaniali się częściowo na
stronę czerwonych. Malek jednak najczęściej mówił do żony: „Mnie to tam jest
wszystko jedno. Ja sobie pod każdą władzą dam radę". I dawał radę. Ody
nastały porządki bolszewickie, handel stał się zbyt ryzykowny i w stosunku do
ryzyka dawał zyski zbyt małe, Malek przerzucił się na rzemiosło, a głośno
mówił: „Cóż chcecie, ja przecież proletariuszem jestem z pochodzenia"...
Udawał nawet, że sprzyja czerwonym i ich hasłom. Ula słuchała i nie przeczyła.
Wiedziała jednak, iż jest jedna rzecz, która najbardziej odpycha jej męża od
nowej władzy: jednostajność i ciągnąca za nią nuda, tak sprzeczna z jego
charakterem raczej wielostronnym, a więc zupełnie nieodpowiednim dla programu
masowego, antyindywidualnego życia.
W
tym to czasie zjawił się stary Kolcow, ojciec. Jego wnuk, Ali, liczył wówczas
cztery lata.
I znowu stało
się inaczej niż w wielu rodzinach tamtej epoki. Abbas Malek był zrazu niemile
zaskoczony. Być może też odmówiłby teściowi schronienia, gdyby nie wzgląd na
Ulę, którą szczerze kochał. Córka zaś nie wyrzekła się ojca, mimo iż swą
obecnością mógł sprowadzić na ich rodzinę poważne niebezpieczeństwo.
Przeciwnie, przyjęła go z otwartymi rękami. Wkrótce też jej mąż, korzystając
ze starych stosunków wśród bardziej czerwonych „inogorodnych" członków
byłej Kubańskiej Rady, rozpędzonej swojego czasu przez białego atamana
pułkownika Folimonowa, wystarał się dla Kolcowa o jakie takie dokumenty i
fikcyjne zaświadczenia.
Przyszedł NEP. Skłonny do
optymizmu Malek, zaczął ponownie wierzyć w przyszłość i roił, i układał nawet
na tę przyszłość konkretne plany. Ale niebawem nastał rok 1928 z przykręconą do
niemożliwości ślubą „chlebozagotowek", czyli dostaw przymusowych produktów
rolnych. Potem kolektywizacja i upiorny rok 1935.
Pociągi
towarowych, bezresorowych wagonów dzień i noc wywoziły w nieznanym kierunku
tysiące „rozkułaczonych" chłopów i Kozaków. Nastąpił czas takiego głodu,
że zaczęły się mnożyć wypadki ludożerstwa. Władze lokalne stosowały kary
niejednolite, gdyż przestępstwo ludożerstwa nie zostało przewidziane w kodeksie
Rosyjskiej Socjalistycznej Federacyjnej Republiki. Na Kubaniu, zdarzało się,
patrzono nawet przez palce na zjadanie trupów, podczas gdy — powiadano — na
Ukrainie na przykład, zausznik Stalina, Nikita Chruszczow, stosował w tych
wypadkach sankcje wynikające z postanowień dekretu CKW Rady Komisarzy Ludowych
z dnia 7 sierpnia 1932, Art. II, p. 2, przewidujące karę śmierci przez
rozstrzelanie za: ,,rozgrabianie socjalistycznej własności"...
Któregoś dnia
tego upiornego 1933 roku, Malek wrócił z pracy i rzucił na stół zawinięte w
,,Sowiecką Kubań dwa funty kartofli. Następnie jednak coś sobie przypomniawszy,
wyciągnął spod nich gazetę, niedbale strzepnął ją z piasku i wskazując tytuł
palcem, powiedział do Kolcowa:
—O.
—
Nie widzę. Gdzie moje okulary do czytania? Zaraz. — Stary chciał wstać i
poszukać.
—
Nie trzeba. Mogę powiedzieć: Stany Zjednoczone Ameryki Północnej przyznały rząd
sowiecki. Ula nastawiała garnek z wodą i powiedziała:
— Daj na podpałkę.
— A tytoń, w czym będziemy
kręcić?
— Daj, choć kawałek, drzewo
mokre, rozpacz.
—
Masz, masz! — rzucił jej strzęp ze złością. Był czegoś wyjątkowo rozdrażniony
tego dnia. Patrzył ponuro. A gdy wreszcie jedli nieokraszone kartofle z wodą,
zwrócił się nagle do teścia:
— Nic nie poradzisz. Musisz za
jakąś robotę się wziąć. Suchymi kartoflami można jeszcze żyć, ale bez nich...
— Ach milcz, milcz! — krzyknęła
Ula. — Gdzież w jego wieku!...
— Abbas ma rację — przerwał jej
ojciec. — Muszę coś znaleźć, właśnie odpowiedniego dla mojego wieku.
Myśl,
ażeby przestać być ciężarem dla córki i zięcia od dawna już nurtowała Kolcowa.
Dotychczas pomagał w domu, lub podejmował się drobnych prac okolicznościowych.
Stała jednak się nie nadarzała. A do fabryki, lub innego zakładu państwowego
iść nie mógł, nawet żeby go przyjęto w jego wieku, ze względu na inkwizytorską
procedurę niezliczonych kwestionariuszy. Oczywiście, że w latach największej
depresji i biedy, jaką właśnie przeżywano, nie była to sprawa łatwa.
Dopiero,
więc pod koniec następnego, 1934, roku wyszukał dla siebie odpowiednie
zajęcie. Obrał sobie zawód, jeden z nielicznych jeszcze, które nie podlegały
większej kontroli, a tolerowany był ze względu na duże zapotrzebowanie :
został szklarzem. Jako taki krążył nie tylko po mieście ze swymi drewnianymi
sztalugami, ale i po wsiach okolicznych, zapuszczając się coraz dalej i dalej.
Bywało, Że tygodniami nie zjawiał się do domu. Ale później skrupulatnie
dzielił się zarobkiem, lub co ważniejsza, przyniesionymi produktami.
Jakoś jesiennym, niezbyt późnym
wieczorem wrócił w deszcz. Marszcząc się i postękując, ściągał zmokłe buty. Ula
rozwiesiła koło pieca jego wilgotne onuce. Na stole paliła się lampa naftowa i
w jej blasku Ali odrabiał szkolne zadania. Abbas przyszedł z fabryki z godzinnym
opóźnieniem. Mieli tego dnia po pracy jeszcze zebranie polityczne. Tych
rzeczy już się nie klęło. Weszły w dzień powszedni, wgryzły się jak kleszcz pod
skórę. Na kolację podano nieokraszone kartofle i kwartę mleka. Stary przyniósł
ze swej wędrówki trochę pieniędzy, ale niczego 2 produktów.
Jedli
milcząc. Raz tylko milczenie przerwał Abbas pytaniem skierowanym do teścia:
— No, co słychać?
— Gdzie?
— Gdzie chodziłeś.
— To samo.
Po
kolacji Ali odsunął się na drugi koniec stołu i wrócił do zeszytów. Ula raptem
westchnęła i cichym głosem powiedziała w przestrzeń:
— Co stało się z mamą i Rają
o tym wiadomo...
— Csssyt! — syknął Abbas.
— Ale ot, co z braćmi?
Saszka, Mitia czy jeszcze żyją?
— ciągnęła nie zwracając
uwagi na męża. — Bogu jednemu wiado...
—
Csssyt! — przerwał jej ponownie Abbas i oczami wskazał Alego. Ula uśmiechnęła
się, przegięła na stołku i wyciągając rękę pogładziła czarne, z lekka
kędzierzawe włosy:
— Ucz się, ucz się synku. Co
masz dziś zadane?
— O Leninie, mama.
—
O Leninie, dziecko, to ja wiem, bo często się uczysz. Ale co dzisiaj? — Ali
wypchnął łokieć naprzód i wsparł głowę na poplamionej atramentem dłoni.
—
Taka powiastka jedna, jak kiedyś męczono biednych ludzi — objaśnił ziewając.
Niespodziewanie stary Kolcow
złożył dłonie w pięści.
— Będę żył — powiedział
cicho. — Do stu lat dożyję...
— i tak
zacisnął palce, że jego starcze, brudne paznokcie pobielały zupełnie.
*
W ubiegłym
wieku, w czasie gdy o tym zaczęto już głośno mówić w zachodniej Europie, a więc
pomiędzy rokiem 1823 i 1877, czyli w przeciągu 33 lat, rosyjski rząd carski
zesłał na Syberię — 598.000 ludzi...
...........................................................................................................
Po
obaleniu rządu carskiego i wybuchu rewolucji bolszewickiej, Rada Komisarzy
Ludowych, kierując się osobistymi instrukcjami Lenina, ogłasza dnia 20 grudnia
1917 roku dekret o powołaniu „Nadzwyczajnej Komisji do Walki z Kontrrewolucją i
Spekulacją" powszechnie znanej pod skrótem: CZEKA.
15
kwietnia 1919 roku, Wszechrosyjski Centralny Komitet Wykonawczy, znany pod
skrótem: WCIK, ogłasza pierwszy dekret o utworzeniu „Obozów Pracy Przymusowej",
rozszerzony następnie i rozpracowany szczegółowo dekretem z dnia 17 maja 1919
roku. za podpisem ówczesnego przewodniczącego WCIKu Awanesowa. Na razie
powstaje 97 obozów koncentracyjnych.
6 lutego 1922 roku uchwałą
IX Zjazdu Najwyższego Sowietu, CZEKA przemianowano na „Specjalny Państwowy
Urząd Polityczny", czyli w skrócie OGPU.
Dekretem
z dnia 10 lipca 1934 roku OGPU zostaje pod nazwą GUGB (Główny Urząd
Bezpieczeństwa Państwowego), włączony do ogólnego Komisariatu Spraw
Wewnętrznych NKWD. Jednocześnie dla ułatwienia walki Z kontrrewolucją wyłoniono
specjalne tak zwane ,,Kolegia Orzekające" — OS (Osoboje Sowieszczanje),
wydające wyroki w trybie administracyjnym. Liczba skazanych w tym trybie na
śmierć, lub odsiadujących karę w obozach koncentracyjnych przed wybuchem
drugiej wojny światowej, czyli w przeciągu dwudziestu dwu lat wynosi przeszło
dwadzieścia dwa miliony ludzi.
Ilość
obozów koncentracyjnych przekracza cyfrę 200, dzieląc się ponadto na pod-obozy,
czyli „Łagpunkty". A w tej liczbie znajdują się takie kolosy jak Kołyma,
mieszczące około trzech milionów skazańców.
Ogólne
straty ludności poniesione wskutek rewolucji, poprzez wojnę domową, terror,
ofiary kolektywizacji, głód i obozy koncentracyjne wynoszą — w ciągu tych
samych dwudziestu dwu lat, przed drugą wojną światową — około czterdziestu
milionów ludzi.
*
Prócz
wyroków sądowych i pozasądowych ,,specjalnego kolegium", powołano w roku
1930 tak zwane „Trójki Milicyjne", które na podstawie art. 33 sowieckiego
kodeksu karnego, przeznaczone zostają do walki z SOE (Socjalno-Opasnyi-Element),
czyli z elementem socjalnie niebezpiecznym. Do roku 1936 liczba aresztowanych
na podstawie tego dekretu wynosi mniej więcej dwa miliony ludzi.
Pod pojęcie SOE podpadała między innymi również kategoria
obywateli już uprzednio karanych za przestępstwa przewidziane w prawie
sowieckim. W ten sposób, dnia 31 marca 1932 roku zostaje niespodziewanie
aresztowany Mitia. W jego osobistej ewidencji figuruje, bowiem adnotacja, że
swojego czasu został ukarany zamknięciem w „poprawczo-pracowniczej kolonii dla
małoletnich". Było to ze strony władz oczywiście fałszywa interpretacja
SOE i zastosowanie paragrafu zupełnie niesłuszne. Zanim jednak nieporozumienie
wyjaśniono Mitia przesiedział rok i jeden miesiąc. Potem wypuszczono go, nawet
dobrotliwie poklepując po ramieniu.
Ale
władza rewolucyjna jest przewidująca. Między innymi przewiduje, że jeśli komuś
stała się istotnie jakowaś niesprawiedliwość lub krzywda, to powstają
obiektywne przyczyny, aby ten ktoś odczuwał niechęć względem tej władzy, a
wskutek tego może się stać jej czynnym wrogiem. Takiego, więc należy mieć z
góry na oku. A więc fakt omyłkowego aresztowania pociągnął za sobą wzięcie Miti
pod bardziej ścisłą inwigilację niż innych obywateli: „Czy aby nie wykazuje
swego niezadowolenia, nie rozgłasza, nie prowadzi antysowieckich rozmów".
Mitia, choć
o tym nie wiedział, milczał z przyzwyczajenia.
Dopiero
kiedyś, po trzech latach, goląc się przy otwartym oknie, w lipcu, gdy do
pokoju płynął strugą zapach rozkwitłych lip, oraz gęganie i ranny trzepot
kołchozowych gęsi na stawie, powiedział:
— Kanalia.
Było
tak, że żona jego Lidia, opowiadała mu właśnie, że ich syn Piotr, czyli Pietia
opowiadał, że na wczorajszym zebraniu ,,Pionierów" omawiano bohaterski
czyn niejakiego Pawlika Morozowa, ze wsi Gierasimowka, gdzieś tam w tajdze.
— Ty słyszałeś o tym?
—
Nnn... — mruknął Mitia nie rozwierając namydlonych ust.
—
A ja słyszałam już dawno. No, wydał w ręce GPU własnego ojca, kułaka tejże
samej wsi, Trofima Morozowa, i bardzo się tym zasłużył władzy radzieckiej. Ty
wiesz, że właśnie wczoraj Pietia opowiadał, że mają mu postawić pomnik. A nawet
sztukę o tym będą pisać, czy film kręcić. zapomniałam już... Pietia! Pietiaaa!
— zawołała Lidia.
Mąż
w tej chwili podgalał dolną wargę, wydął ją swoim zwyczajem ku przodowi i w tym
właśnie ułożeniu ust, rzucił owe:
—
Kannnalia. — Wypowiedział to zupełnie spokojnie, ale wyszło dobitnie i nawet
jakby trochę tubalnie. Później ani rusz nie mógł sobie przypomnieć, dlaczego to
powiedział. Przez nagłe roztargnienie? Zaćmienie umysłu? Czy w ogóle był
myślami gdzie indziej, w ten poranek, gdy czworokątny wykrój okna słoneczną
plamą leżał na podłodze i tak silnie pachniały lipy? Czy też podświadomie,
dlatego, że i on miał małego synka? Małego, kochanego synka, o spieszczonym
imieniu Pietia. A okno...
— Kto
kanalia? — spytała Lidia.
— Niiic,
tak sobie. Czemu ty trzymasz okno wiecznie otwarte!
— Co tobie?
Ciepło, lato, ślicznie na dworze, a on nie chce, żeby okno było otwarte!
— Ale nie wtedy gdy się golę!
— Ech, z tobą Mitia, to trzeba jak
z drugim dzieckiem — żona wstała z malej kanapki, na której siedziała z wciągniętymi
nogami.
— No już nic, wszystko jedno. Teraz
już skończyłem się golić. Zostaw, niech będzie otwarte. Daj mi wody do umycia.
Aresztowano
Mitię następnego dnia, a raczej nocy, po uprzedniej rewizji. Tym razem już nie
jako „socjalno-niebezpiecznego" ale za działalność kontrrewolucyjną przez
rozgłaszanie wrogich władzy sowieckiej haseł.
W
więzieniu w Stalinogorsku skazany został przez obwodowe kolegium specjalne
NKWD, drogą administracyjną z par. 38 punkt 10 Kodeksu, na piętnaście lat
łagru.
Mitia przyjął wyrok z
właściwą sobie rezygnacją.
*
Zesłany został do
Solikamska, grupy obejmującej około 30 punktów obozowych, w każdym przeciętnie
po 1.300 skazańców. Trafił do punktu: Gołownoj. oznaczonego numerem 244/16/9,
na zachodnich stokach Uralu. Pracował głównie przy wyrębie lasów, a także przy
budowie mostów. Praca była ciężka, bo od 6-ej rano do 8-ej wieczorem bez
obiadowej przerwy.
Z
końcem roku 1937 rozpoczął się okres najcięższy. Czystka i ponowna fala
zwiększonego terroru w całym kraju, odbiły się też na wewnętrznym regime'ie
łagrów. Głodowe normy wyżywienia przy jednoczesnym wycieńczeniu organizmu
pracą ponad miarę, wywoływały masowe zachorowania na suchoty, wrzody żołądka,
hypertrofię i dystrofię. Śmiertelność dochodziła do 30%. Zarazem wzmógł się
terror ze strony wewnętrznych władz łagru.
Według
oficjalnych danych GUŁAGu, czyli głównego zarządu obozów, rozstrzelano w tym
okresie na terytorium całego imperium przeciętnie 10% więźniów, za różnorakie
przewinienia. W niektórych łagrach wyroki śmierci zabierały około 23%.
Rozprzężenie moralne, wszy, głód. donosicielstwo, rozpacz opanowały miliony
skazańców. W tym czasie, z wyjątkiem grudnia 1938, wstrzymano zwalnianie po
odsiedzeniu terminu kary. I wszyscy zrozumieli, że — nie ma już żadnej nadziei.
Mitię
uratowała od śmierci jego twarda przeszłość, która go zahartowała. Ale głównie
dziecinny okres przebyty w „bezprizornych".
Bodaj
największą plagą wszystkich łagrów sowieckich był element kryminalny, tak zwani
„urki". Terroryzowali oni współwięźniów politycznych bardziej niż
administracja, a korzystali z warunków lepszych niż polityczni. Otóż Mitia
potrafił zjednać ich sobie doskonałą znajomością języka „błatnego" czyli
kryminalnego żargonu, którego się nauczył jeszcze w Odessie. Zaprzyjaźnił się
też z pewnym kryminalistą, który również był kiedyś w odeskich
„bezprizornych" i znał nawet herszta, czyli Żegana, bandy, w której
przebywał Mitia. Człowiek ów, skazany teraz za podwójne morderstwo i ograbienie
kooperatywy, miał duży wpływ w łagrze i otoczył Mitię swoją protekcją.
W
styczniu 1939 wezwano Mitię do kancelarii. Tam podsunięto mu do podpisu pewien
dokument. Chodziło o to, że ma przyjąć do wiadomości kroki rozwodowe jakie
wszczęła żona jego, Lidia Bondariewa, nie chcąc pozostawać nadal w związku ślubnym
z „wrogiem ludu". Mitia podpisał i zapytał, czy jeszcze będą wymagane od
niego jakieś formalności do spełnienia?
—
Odprowadzić — zwrócił się kancelista do konwojenta, nie odpowiadając i nie
patrząc na Mitię.
Wracali
do baraku. Śnieg skrzypiał pod nogami. Niebo na zachodzie lśniło lodowatą
zielenią. Termometr wskazywał 38 stopni mrozu.
Rozdział
IV
WIELKA RADOŚĆ
Minęły dwa lata. Znów przyszła wiosna. Bardzo zresztą
spóźniona. Nazbyt długo leżały głębokie śniegi, tając po wierzchu, zamarzając w
nocy grubą skorupą, po której szybko i bez końca można było biec na nartach. Za
to gdy nastąpiło przesilenie, to od razu zrobiło się ciepło jak latem.
—
Czemu to — zastanawiał się odeski kryminalista — czemu to tak urządzone na
świecie, że nic w naturze nie ginie. Weź ciepło: nie było go, ale nie zginęło.
Znaczy zachowało się, i teraz-podwójną porcją nas częstuje.
—
A ty myślisz, że my, za to że siedzieliśmy w łagrze i traciliśmy wolność,
później kiedyś, będziemy mieli jej więcej? Za to właśnie?
—
A to jakże! Naturalnie. Weź normalnego człowieka, wolnego, chociażby o tu, z
Solikamska. Idzie drogą, nos powiesił, patrzy pod nogi i żadnej nie odczuwa
radości. A niech by nas, bracie z tobą, nagle puścili! Czy my byśmy tak szli?
Szlibyśmy piejąc-przyśpiewując, na każde drzewko spoglądając, na każdą trawkę,
za każdym ptaszkiem wolnym śledząc. Ta sama droga byłaby dla nas szczęściem.
Znaczy skupiło się w nas ono, nie przepadło, a wybuchło naraz. A dla wolnego,
co? Codzienna bałanda i rzygać mu się chce od tego życia.
—
A jak nie wypuszczą wcale, do końca życia? To gdzie się podzieje twoja
zaoszczędzona radość? A?
Morderca podrapał się w głowę. Splunął, idąc,
pod nogi i jakiś czas szli w milczeniu w kolumnie więziennej, mimo niedzieli,
na pracę.
—
Otóż to jest ćwiek właśnie. Już nad tym myślałem, nie bój się, że nie myślałem.
Zastanawiałem się. I czort ich wie, tych popów wszystkich z ich wieczną
brechtą; ale kto wie, wiesz, czy oni nie mają trochę racji... Bo dobrze mówisz:
gdzie to ginie? A według prawa zginąć nie może. To znaczy, cholera wie, może
naprawdę na tamtym świecie jakąś za to zapłatę wydadzą... Nie myślisz?
— Myśleć to można. Ale
domyśleć się... truuudno.
Na
zmurszałe dachy baraków „Łagpunktu" 244/16/9", na wyszki po rogach ze
sterczącymi w nich wartownikami, padało niczym niezmącone, czerwcowe słońce.
Polewało swym blaskiem linie drutów? kolczastych, burych od rdzy jak łodyżki
jesiennych badyli. Po całym zachodnim stoku Uralu szedł suchy wiatr, od którego
kołysały się czuby sosen i ostre, do nieba wyciągnięte szydła świerków.
Ale niebo było wciąż granatowe i wiatr nie nawiewał ani chmur wilgotnych, ani
nawet obłoczków. Szedł tylko i szumiał lasem. Granitem skrzyły się skały na
górach.
Niewidoczne
w eterze, biegły razem inne fale. Fale radiowe. Przemawiał Wieczesław
Michajłowicz Mołotow, Związku Radzieckiego Ludowy Komisarz do spraw zagranicznych.
Zawiadamiał o wybuchu wojny. Kalendarz w kancelarii obozowej wskazywał na
ścianie: 22 czerwiec 1941.
Od
jak dawna spodziewano się tej wieści? Od pierwszych powikłań po l września
1939? Od wkroczenia mocarstw zachodnich do wojny? Od wybuchu wojny fińskiej?
Od takiej, czy innej, złudnej, zmyślonej, najgłupszej plotki co miesiąc, co
tydzień, co dzień? Czy może zgoła od dwudziestu czterech lat, zawsze.
Nic
w przyrodzie nie ginie. To co się skupiło w ciągu tych lat milczącego
oczekiwania, wybuchło naraz z tym zwiększoną siłą. Działo się coś, czego władze
obozowe nie oczekiwały: wśród najbardziej zmiażdżonego, zbitego, skorumpowanego
i schorzałego elementu więźniów — wśród tej masy ledwo powłóczących nogami
donosicieli, tych konfidentów notorycznych za blaszankę zgniłego kapuśniaku,
czy kawałek gliniastego chleba — pojawiły się teraz, pisane na murach i płotach
wezwania: ,,Hitler nas uratuje!". „Reżym bolszewicki zginie od broni
niemieckiej!", „Nie sprzeciwiajcie się wojnie!".
Trudno,
bardzo trudno jest dziś, po tylu latach, które przeklinają wojnę i zbrodniarzem
przezywają każdego kto by do niej namawiał... Ach, jakże trudno jest
przypomnieć sobie prawdę o tym, jak bezmierną, wielką radość słowo:
,,Wojna!" — wywołać mogło od zachodnich do wschodnich krańców Związku
Socjalistycznych Republik Radzieckich. Od Niemna po ujście Amuru. Od Murmańska
po górę Ararat!
—
Wojna! Słyszeliście: wojna! Co za szczęście nie do wiary!
Nie
tylko w turniach, więzieniach, łagrach, izolatorach, katorgach i kazamatach. W
miastach i kołchozach ludzie stawali z twarzą zwróconą na Zachód wpatrzeni w
nadchodzącą wojnę, jakby oczekiwali od niej cudu. Po dwudziestu czterech
latach niewoli — czekali wyzwolenia. Po dwudziestu czterech latach bolszewizmu
— czekali jego końca. Wszystko jedno kto: zły, czy dobry, lewy czy prawy,
Hitler czy Churchill, byle każdy kto pierwszy wypowie słowo: „wojna".
Byli tacy co budowali bramy triumfalne. Zrywali na łąkach kwiaty.
Przyjmowali zwycięzców chlebem i solą. Nie Niemców, nie Anglików, nie
Francuzów. Japończyków, czy Murzynów... Oni witali: wojnę!
...........................................................................................................
Już
nazajutrz, 23 czerwca, gdy Mitia zlazł z pryczy o świcie by udać się do ustępu,
zdziwiła go mnogość napisów kredą na ciemnym, węglem na jasnym tle: „Precz z
władzą radziecką!", „Śmierć Stalinowi!", „Niech żyje wolności".
Nerwowy skurcz mięśni wywołany podnieceniem, przy jednoczesnym wycieńczeniu
organizmu, nie pozwalał mu się załatwić i długo siedział w cuchnącej latrynie,
choć bał się, że i na niego może paść podejrzenie za te napisy.
Władze
zastosowały drakońskie środki. Funkcjonariusze III-go oddziału operacyjnego KGB
aresztowali każdego, przy kim znaleziono kawałek węgla, kredy. lub resztkę
ołówka. Później każdego, kto miałby chociaż plamkę małą na ubraniu od węgla,
kredy lub wapna. Doszło ponownie do masowych rozstrzeliwań w łagrach, tak jak w
latach 1937 i 1938. Nie pomogły jednak te środki zapobiegawcze, ani inne, ani
stosy donosów piętrzące się w kancelariach wydziałów bezpieczeństwa. Napisy
pojawiały się dalej. Z drugiej strony nieomal co trzeci więzień składał podanie
o wypuszczenie go z łagru, gdyż; „Jego największym pragnieniem jest iść na
front, aby walczyć za partię, ojczyznę i ukochanego wodza Stalina"...
Takie
same podanie w identycznie napuszonym stylu napisał również Mitia. Niestety już
w sierpniu 1941 roku wydane zostało okólne rozporządzenie, aby powstrzymać
dalsze zwalnianie na front, gdyż stwierdzono, że zwolnieni korzystają tylko z
pretekstu i pierwszej okazji, aby uciec na przeciwną stronę.
Naturalnie,
że poważni funkcjonariusze NKWD i NKGB
od razu się tego spodziewali. Dlatego już od pierwszego dnia wojny wydany był
rozkaz, ażeby więźniów z zachodnich połaci Związku Sowieckiego, których się
nie da ewakuować przed inwazją niemiecką, „likwidować". W ten sposób w
czerwcu-lipcu 1941 doszło do masowej masakry więźniów w Prowieniszkach na Litwie,
w Budsławiu, Wilejce, Lwowie, Mińsku, Kijowie i tak dalej, i tak dalej.
*
Napisy
na ścianach, niezdarnie pisane ulotki i wezwania do obalenia ustroju
bolszewickiego, pojawiły się w całym kraju. Przeważnie nie były drukowane. Były
masowo pisane ręcznie.
Tymczasem
armie niemieckie parły naprzód i w październiku zajęły Możajsk. Dnia 16
października wybuchły w Moskwie rozruchy. Tłum opanował ulice. Poczęto rozbijać
sklepy państwowe i fabryki. Na ulicy Sadowej rozgromiono sklep dla
uprzywilejowanych wyższych urzędników „Select" a następnie „Prodmag"
żywnościowy dla zwykłych obywateli. Na ulicy Twerskiej, Miasnickiej, Pokrowce,
Marosiejce wybijano witryny, łamano drzwi. Leciały w okna brukowce i cegły.
Wybuchły pożary. Czarne kłęby dymu. zmieszane z kurzem snuły się między kamienicami
ponad rozkołysanym tłumem.
— Gromi! Gromiii! Uraaa!...
Na
miejskich rogatkach zatrzymywano uciekające maszyny z dygnitarzami, wyższymi
funkcjonariuszami partyjnymi, oraz dobrem państwowym. Rabowano i odbierano im
wszystko cokolwiek chcieli wywieźć. Tego rodzaju zastawy rogatkowe ktoś
przezwał żartobliwie: ..Stacja Bieriezajka-Wylezajka".
— Wyłaaazić! Ty! Dosyć się nażarłeś i napiłeś naszej krwi! —
I wszechwładni jeszcze wczoraj dostojnicy partyjni wyłazili potulnie, ciesząc
się, że wolno im ujść z życiem.
Komsomolcy i członkowie partii, którzy pozostali w stolicy,
darli w pośpiechu swoje legitymacje, palili dokumenty, a marksistowską
literaturę wyrzucali z okien wprost na ulicę. Wiatr podrywał papiery i roznosił
je daleko po jezdni.
—
Aaaaa! Ha-ha-ha! — wył tłum. Deptano po okładkach, ozdobionych profilem Lenina
i Stalina. Zrywano z murów państwowe wezwania i plakaty. Niszczono oficjalne
portrety.
Ale była to rewolucja bez
organizacji i bez wodza.
Komendant Moskwy, generał Silinow, został
osobiście wezwany przez Stalina i otrzymał rozkaz zgniecenia za wszelką cenę
rozruchów. Rzucił tedy na miasto specjalne oddziały NKWD uzbrojone w pistolety
automatyczne. Dnia 17 października opanowały one sytuację w stolicy całkowicie.
A następnego, 18 października, spokój został przywrócony w Moskwie. Tylko
stróże miejscy, wielkimi miotłami zmiatali na kupy zmierzwione w błocie, zmieszane
z odłamkami szkła wielkie masy literatury komunistycznej i okładki legitymacji
partyjnych.
Była to rewolucja bez wodza i organizacji.
Armie czerwone, które na poszczególnych
odcinkach stawiały zaciekły opór i walczyły nawet dzielnie, w prze-ważnej,
swej masie nie tylko nie wykazały należytej odporności, ale czasem wyraźną
niechęć do walki. Liczba jeńców rosła niepomiernie. Dnia 10 lipca w jednym
tylko kotle Białystok-Mińsk wyniosła ona 323.898. Do końca miesiąca wzrosła do
liczby 895.000. W początku sierpnia pod Humaniem złożyło broń 600.000. Do końca
bitwy o Ukrainę 665.000. W październiku, w bitwie pod Azowem Niemcy zagarnęli
100.000 jeńców. A operacja zakończona 17 października w rejonie Wiaźma-Briańsk
przyniosła kapitulację 67-miu sowieckich dywizji piechoty, 6-ciu dywizji
kawalerii, oraz 7-miu dywizji i 6-ciu brygad pancernych. Były to cyfry
dotychczas w dziejach wojen nienotowane w tak krótkim przeciągu czasu.
Wytworzył się specjalny typ żołnierza
sowieckiego, który już po kilku tygodniach wojny otrzymał rozpowszechniona
nazwę: „Nurik". Coś na kształt, choć nie dosłownie: nurka, który rzucał
broń, dawał nurka w przestrzeni i tłumie, a wypływał dopiero pod okupacją
niemiecką i zlewał się z pozostałą ludnością, aby przeczekać i doczekać — zanim
zniszczony zostanie system bolszewicki. Tego rodzaju nieaktywna masa jest
zjawiskiem psychologicznie naturalnym w przewrotach, którym brakuje jednolitego
kierownictwa, oraz wyraźnie zarysowanego celu i hasła. Nie umniejsza to
jednakże potencjału nastrojów antysowieckich, a jedynie charakteryzuje ich tło
w tym właśnie okresie.
Kontrrewolucja
antybolszewicka w latach 1941-1944 stanowiła ruch typowo oddolny. Jeżeli
przewrót w Rosji 1917 przygotowała właściwie inteligencja rosyjska, a przewrotu
bolszewickiego dokonał talent organizacyjny i żelazna wola Lenina, jeżeli
utarło się przekonanie, że każdą rewolucje robi właściwie jakaś intelektualna
góra, która dopiero narzuca ją następnie masom, to ta ostatnia kontrrewolucja
rosyjska stanowić by mogła szczególny wyjątek w historycznej regule.
Była
autentyczną rewolucją dołów, rewolucją mas. bez biografii i fotografii
przywódców, które by zdobić mogły przyszłe podręczniki. Pod tym względem,
prawem paradoksu, kontrrewolucja antybolszewicka tych lat, potwierdzała
raczej historiozofię marksistowską... o oddolnym charakterze ruchów masowych.
Na jej historię składała się wyłącznie historia życia niezliczonych jednostek
szarego człowieka.
Już
w tym czasie zaczęto mówić: „Gdyby Hitler wystąpił z jakąś konstruktywną,
polityczną koncepcją pozytywną..." Ale i tego nie byłoby potrzeba do
obalenia ustroju bolszewickiego. Wystarczyłoby gdyby nie dławił już w zarodku
każdej organizacji tego ruchu i aby swymi metodami i własną polityką nie
podcinał go u nasady, odbierając mu wszelki sens, i nadzieję na osiągnięcie
celu.
...........................................................................................................
Biskup
Polikarp włodzimierski na Wołyniu, biskupi i arcybiskupi prawosławni Litwy,
Kijowa, Narwy i Mitawy w piśmie do Hitlera zapewnili go, iż modły będą wznosić
do Najwyższego, aby zechciał użyczyć zwycięstwa tym, którzy podjęli heroiczną
walkę z bolszewikami.
Na
ręce generała von Mansteina, zdobywcy Krymu, delegacja Tatarów złożyła dary w
postaci drogich tkanin, z prośbą aby zechciał je przekazać „oswobodzicielowi
spod jarzma bolszewickiego, Adolfowi Effendi".
Szczepy
Kabardyńców i Bałkarów kaukaskich wręczyły byłemu konsulowi niemieckiemu kpt.
Brautigam, pięknie wycezylowaną, nabijaną szczerym złotem uzdę na konia, z
prośbą o wręczenie tego podarku Hitlerowi w dowód wdzięczności za wyzwolenie.
I tak
dalej, i tak dalej...
...........................................................................................................
Jeszcze przed rozpoczęciem
kampanii, dnia 24 kwietnia 1941 roku, Hitler wezwał do siebie ministra
Rosenberga, któremu oświadczył: „Goring opracowuje plan czteroletni dla
terenów, które zdobędziemy na wschodzie. Wszystkie surowce będą natychmiast
odstawione do Niemiec. Stroną policyjną zajmie się Himmler, który ma twardą
rękę".
Dnia 9 maja 1941 roku Hitler oświadczył: „Mnie nie obchodzą
te dzikie narody kaukaskie. Mnie obchodzi tylko ich nafta".
Dnia
22/czerwca 1941 roku sekretarz stanu Ministerstwa Wyżywienia w Berlinie, pan
Backe, miał oświadczyć:
,,Kołchozy
będą utrzymane. Gdyby ich nie wynalazły Sowiety, musiałyby zostać wynalezione
dla eksploatacji wschodu, przez nas".
Dnia l września 1941 roku, nowomianowany Reichskomisarz
Ukrainy, Erich Koch, oświadczył: ,,Ukraińcy są prasłowianami. Będę nimi rządził
za pomocą machorki, wódki i nahajki".
Według nieoficjalnych danych w obozie dla jeńców sowieckich
pod Częstochową, z trzydziestu tysięcy Turkmenów pozostało przy życiu tylko
dwa tysiące. Resztę wystrzelały Einsatzkommando SD jako zbędnych na tym
świecie ,,azjatów".
Rządy
Reichskomisarza Ukrainy Kocha, podlegającego de facto bezpośrednio Hitlerowi,
przybrały niebawem charakter tale dalece graniczący z prowokacją prosowiecką,
że w wojskowych kołach niemieckich szerokie rozpowszechnienie znalazła
następująca anegdota: — „Gdy Stalin zimą roku 1942-1943 rozdawał na Kremlu
ordery, pierwsze odznaczenie miał odłożyć na bok ze słowami: Tego najwyższego
orderu nie mogę dziś jeszcze udzielić, gdyż zasłużył nań Reichskomisarz Erich
Koch, a jest w tej chwili na swoim posterunku na Ukrainie, dla interesów sowieckich
nieodzowny".
W
rezultacie, w myśl poprzednio już powziętej uchwały ukraińskiej organizacji
OUN, Ukraińcy podejmują walkę nie tylko przeciwko bolszewikom, ale i Niemcom,
czyli jednocześnie na dwa fronty, która zwłaszcza rozgorzała w latach
1942-1943. Do obozów koncentracyjnych w Sachsenhausen i Oświęcimiu, do więzień
we Lwowie, Krakowie, Berlinie i Wiedniu spływa coraz więcej Ukraińców.
Wychodzące
w zasięgu armii generała von Boćka pismo polowe „Der Durchbruch" pisało w
numerze z lipca 1941, w felietonie pod tytułem ,,Studnia": „Spragnieni
podchodzimy do studni. Ludzie za Bugiem witają nas jakby byli naszymi
sprzymierzeńcami. Nie rozumieją tego, że nam ich przymierze nie jest potrzebne.
Nam potrzebna jest tylko — ich studnia".
Adolf
Hitler, który był autorem teorii o „Untermenschach", rozciągał ją w
praktyce na wszystkich ludzi zamieszkujących na wschód od Warty i Niemna. Szczególną
awersję odczuwał do Słowian. Do szczerej pasji doprowadzały go koncepcje
pewnych kół wojskowych aby ruch antybolszewicki narodów wschodnio-europejskich
potraktować jako równoprawnego sojusznika w wojnie przeciwko Sowietom.
Istnieją pewne dane, które zdają się wskazywać, że usunięcie generała von
Brauchitscha w grudniu 1941 spowodowane zostało między innymi wskutek poparcia
przez niego tej koncepcji, którą potraktował jako „kriegsentscheidend" —
decydującą w wojnie. Hitler zezwalał jedynie, i to z dużym wstrętem, na formowanie
„pomocniczych ochotników", których rola nie miała przekraczać czegoś w
rodzaju siły pociągowej, w każdym razie podrzędnej i pozbawionej wszelkiej
podbudowy politycznej. Wszystkie tereny zajęte na wschodzie miały się stać w
przyszłości kolonią niemiecką, a autochtoni traktowani, w najlepszym razie,
nieco powyżej Murzynów afrykańskich.
Wieczorem
dnia 8 maja 1943 roku, po zakończeniu narady sytuacyjnej, w której brali
udział generałowie Keitel, Zeitzler, Schmundt i pułkownik Scherff, rozmowa
zeszła na sprawę ruchu generała Własowa. Wówczas Hitler sprecyzował rzecz w ten
sposób: „Musimy unikać nawet myśli o takim rozwiązaniu... Mamy pod tym względem
doświadczenie z Polską z roku 1916. Ludendorff tłumaczył się później, że
chciał uzyskać 300 tysięcy żołnierzy. Ale rozsądny człowiek mógłby z góry go
przestrzec: pan otrzyma owe 500 tysięcy, ale nie do walki z Rosją, Polacy
wystawią armię po to aby... wyzwolić Polskę... Nie potrzebujemy żadnych
niepodległych państw, których cele nie pokrywają się z naszymi celami...
Poprzez front możemy robić propagandę jaką chcemy. Tam możemy wszystko robić i
wszystko mówić. Ale na terenie naszego zaplecza nie ma się prawa nic dziać, co
by mogło doprowadzić do powtórzenia roku 1916".
Stąd
tworzenie antybolszewickich oddziałów zbrojnych odbywało się z cichej
inicjatywy poszczególnych dowódców, było dziełem nieoficjalnym, a najczęściej
wręcz przed najwyższym dowództwem ukrywanym. Ten z góry nałożony hamulec nie
dopuszczał naturalnie do rozwinięcia akcji na szerszą skalę. Zresztą Hitler, do
którego dochodziły o niej pewne informacje, zżymając się, czekał tylko na
okazję, by zadać tej akcji cios ostateczny.
Naturalnie
wśród rozmaitych narodowości, oraz sfer emigracji antysowieckiej znalazło się
sporo jednostek i nawet całe grupy karierowiczów i oportunistów, które — jak to
wszędzie i zawsze bywa podczas wielkich przewrotów i wielkich wojen — usiłowały
wykorzystać koniunkturę dla personalnych celów i ambicji, organizując narodowe
„faszyzmy", licytując się w antysemityzmie i w różny inny sposób próbując
zdobyć łaski i poparcie, szukając kompromisu i przystosowania do programu
hitlerowskiego. Jednak wszystkie próby tego rodzaju, potraktowane z
niemniejszym lekceważeniem, a za to z większą pogardą, kończyły się zazwyczaj
na roli podrzędnych agentur i tym bardziej nie mogły odnieść żadnego skutku.
Hitler nie chciał kontrrewolucji antybolszewickiej.
Hitler jeszcze przed
rozpoczęciem kroków wojennych przeciwko Sowietom, gdy rozpracowywano dopiero
plany przyszłej kampanii, i w maju 1941 gdy była mowa o podziale
administracyjnym ziem, które mają zostać okupowane, wykrzyknął: ..Gubernie?!
Nie podoba mi się ta nazwa! Brzmi z carska... Niech się nazywają: Komisariaty.
—
Ale, mein Fuhrer, „komisariaty" przypominają z brzmienia rządy
bolszewickie.
—
Tym lepiej tym lepiej! Niech się nas boją jak zarazy, jeżeli mamy tam nasze
panowanie umocnić. Wydałem pod tym względem Reichsfuhrerowi SS rozkazy
radykalne.
Być
może nie będzie przesadą, że Hitler w głębokiej niechęci do wszelkiej
,,reakcji", nienawidził kontrrewolucji w stopniu nie mniejszym niż sam
Stalin. Jedynie, jak to sam przyznawał, dla przejściowych względów
taktyczno-wojskowych zezwalał na stwarzanie złudzenia niejakich jej szans. I
choć były to szansę bardziej niż nikłe, uchwycili się ich ci wszyscy, dla
których życie w ustroju bolszewickim nie miało żadnych szans.
W
ten sposób, o ile w pierwszym okresie absolutna większość obywateli sowieckich
czekała tylko na hasło, aby zgodnie podjąć walkę przeciwko ustrojowi bolszewickiemu,
o tyle w późniejszych okresach wojny doszło do owego rozczłonkowania, które
ostrym mieczem przecięło ludy podsowieckie. Gdy pewna ich część pchnięta
została wskutek polityki Hitlera do partyzantki antyniemieckiej, inna porwała
za broń do akcji antysowieckiej. Partyzantka mieszała się z antypartyzantką. Na
olbrzymim terenie zaplecza armii okupacyjnych, od Zatoki Fińskiej do gór
Kaukazu, rozgorzała druga wojna domowa.
Tym
się wszelako różniła od pierwszej, że tylko jedna ze stron, mianowicie tamta,
komunistyczna, miała za sobą wodza i organizację odgórną. Bo gdyby taki wódz po
tej stronie nawet się i znalazł, to albo trafiłby do Dachau, albo po prostu
zostałby zlikwidowany na rozkaz Hitlera (*).
Z nastaniem roku 1942 Mitia ponowił swoje podanie o
zwolnienie z łagru na front. W roku 1933, gdy potrzebni byli bezpłatni
robotnicy, przestępstwo Miti uznano za ciężkie. Teraz, w roku 1942, gdy
potrzebni byli na gwałt żołnierze na front, rozpatrzono podanie Miti bardziej
szczegółowo i uznano jego przestępstwo za błahe. Kolegium orzekające
rehabilitowało go całkowicie. W lutym Mitia został zwolniony.
W końcu marca tegoż
roku, 35-letni człowiek sowiecki, ze śladami ciężkich przeżyć na źle ogolonej
twarzy, w czapce przesuniętej na bakier, w rozpiętym szynelu, z workiem na
plecach i rozkazem podróży w kieszeni — kroczył ulicami miasteczka Kamyszczyn
nad Wołgą. Nie odczuwał jednakże tej radości, którą przepowiadał mu jego
przyjaciel i towarzysz łagrowej niewoli, podwójny morderca z Odessy. Na bardzo
wysokim niebie ciągnęły się w nieskończoność drobne obłoczki jak stada białych
karakułów. Nastała odwilż. Pachniało mokrym śniegiem, rozjeżdżonym kołami,
zmiętoszonym w zabarwione na żółto błoto. Krzyki kawek, krążących nad kopułą
cerkiewną, w której dawno już przestano dzwonić, zwiastowały rychłą wiosnę. Na
głównym placu kłębił się tłum ewakuowanych cywilów, maszerujących dokądś
żołnierzy; zgrzytliwe porykiwanie syren samochodowych. Toczyły się furmanki
konne, i na kołach i na płozach. Migało w oczach od cywilnych czapek z
daszkami; papachy zimowe, baranice; szczelnie obwinięte wokół głowy chustki
babskie. Tło było jednak jednostajne. Nie widziało się żywszych kolorów, tylko:
czarne, szare, brudno bure, białe i znowu szare. W tym, zapowiadającym wiosnę
powietrzu, rozbrzmiewał jak w ulu gwar głosów, poszurgiwanie nóg po błocie
bruku, pojedyncze przekleństwa. Ktoś wołał z tłumu:
— Mitia! Mitia!
Ale on
wiedział, że to nie na niego wołają. Że nie ma nikogo, kto by miał go szukać,
wołać, poznać czy nawet wiedzieć, że jest tu a nie gdzie indziej. I może
właśnie dlatego, idąc przez ten rynek, na którym nikt nic nie sprzedawał i
nikt nie miał nic do kupienia, popadł w bardzo nierealne zamyślenie:
„Oto w tym tłumie spotyka żonę swoją, Lidię, z małym
Piotrusiem, którego ona ciągnie za rączkę. Oczy jej się rozszerzają w nagłym
zdumieniu: Mi... ledwo wyszeptają jej wpółotwarte wargi, Mitia?... szepcze w
zdumieniu. Ty żeś to, Mitia?... A on, ciężko stąpając przepycha się koło niej,
i ramieniem obarczonym workiem toruje sobie drogę w ścisku i nawet nie spojrzy.
Nie, nawet na syna. Skończone. Mitiaaa! woła do niego wyciągając rękę Lidia,
rodzoooony ty mój! Zrozum, przecież ja musiałam... Ale ręka jej zsuwa się po
szorstkiej materii szynelu, a on nieubłagany stąpa, człapie po nawozie
rozpłyniętym w odtajałym śniegu, gniecie źdźbła słomy, już jest o krok dalej,
dwa. trzy, cztery: idzie w tłum i nawet się nie obejrzy. Zęby tylko zaciska,
żeby nie rzucić w tę twarz, ongiś ukochaną, szczelnie obwiniętą chustką,
wytartą na uchodźczym szlaku: Ty, z kim... przez te wszystkie lata, gdy
ja..."
— Ty! Wrono bezskrzydła!
Gdzie się pchasz?! Dziecko chcesz zadeptać?! — odpycha go nagle młoda kobieta z
głową szczelnie opatuloną w chustkę, trzymając za rękę małego chłopczyka. Mitia
uniósł ciężki wzrok, oderwał go od wewnętrznych myśli:
,,Nawet, żeby choć trochę podobna. Ale nic a nic..." —
zauważył. Nie odpowiedział jej słowa i przepchnął się dalej. „A Pietia już
teraz nie taki mały przecie. Zaraz, który to mu rok idzie?"... „A jednak
iść bez konwojenta wciąż sprawia dużą przyjemność. Nawet w tym tłumie, smaganym
niedolą. Chcesz: zawrócisz na prawo; chcesz: skręcisz w lewo, tym oto zaułkiem
pozbawionym trotuarów"...
Takie myśli i taki psychiczny stan Miti trzeba wziąć pod
uwagę, jeżeli się zechce zrozumieć dlaczego pozornie:
ni stąd ni zowąd skręcił z
nakazanej marszruty, i od Kamyszczyna począwszy zaczął się różnymi środkami
komunikacji kierować na stację Kachalińską. ,,Stamtąd, sądził, do chutoru
Jaglickiego jakoś już trafi". Zbłąkanych ludzi w tym czasie było bardzo
dużo. Sprawdzić wszystkich dokumenty i personalia, prawie niepodobieństwo.
Mimo zaostrzonych praw wojennych, kontrolowano przeważnie na większych
szlakach i to głównie tych, którzy się przedostawali z rodzinami na wschód. W
kierunku przeciwnym, na zachód, z dokumentem podróży w kieszeni, nie było
nazbyt trudno się posuwać. Często Mitia umyślnie zgłaszał się nawet na posterunki
kontrolne, że się to niby zabłąkał, wsiadł nie do tego pociągu, i teraz prosi o
wskazanie prawidłowego kierunku. Znał się na tego rodzaju podróży.
W
ten sposób doszło do innego spotkania niż to, o którym się zamyślił w
Kamyszczynie.
Wiorst
miał sporo do przebycia. Nastrój w kraju, jak gdyby coś ukrywający pod
zewnętrzną powłoką milczenia i podejrzliwości. Czasem milkły rozmowy, gdy on,
nieznajomy, zbliżał się do ludzi. Czasem uchwycił zdanie, jak to na przykład:
„Gorzej nie będzie..."
Sam
dużo nie gadał. Na przygodnych noclegach ściągał buty i nakrywał się z głową
szynelem. Rano szedł dalej, u dobrych ludzi poczęstowany kawałkiem chleba lub
nawet miską czegoś gorącego; szedł pod orzeźwiającym podmuchem; czasem po
nocnym przymrozku buty jego miażdżyły kruchy łódek na drodze, czasem grzęzły
już w błocie rozgrzanym wiosennym słońcem. Ku południowi zwrócone stoki pól
uwolniły się od śniegu. Tu i ówdzie przeświecała młoda trawka.
Jaglickiego
prawie nie poznał. Był teraz kołchozem imienia Kirowa. Powstały nowe budynki:
długa, niekształtna obora; szkoła, sądząc po świeżych belkach i wiórach
dokoła, niedawno wzniesiona; jeszcze jeden-dwa budynki, na froncie których
wisiały szyldy. Natomiast stare chaty podupadłe, dachami kłoniące się bardziej
do ziemi. Jakże w nich poznać dawne, wesołe kurenie! Płoty przyzagrodowe
świecące dziurami, bramy pochylone na bok. Domu z zielonym dachem ani śladu. W
tym miejscu, gdzie musiałby stać, w fundamentach kałuża po stajałym śniegu i
dwie pływające w niej kaczki. Mitia minął kałużę, ujadającego psa odpędził
leszczynowym kijem i poszedł na mostek koło młyna, gdzie widział grupę ludzi.
Jeszcze wtedy nie wiedział, co im powie.
Wielu z
nich było wyraźnie w wieku poborowym, jakby tylko co wyszli z ukrycia. Wśród
starszych, oparty o barierę stał starzec o dużej, siwej brodzie. Mitia
mimo-woli gęsto zamrugał powiekami i pomyślał: „Ojciec".. Zbliżył się lewą
ręką przytrzymując worek na plecach, prawą kij leszczynowy. Tamci patrzyli bez
słowa. Rozmowa się urwała między nimi.
—
Nie wy, czasem, będziecie Kolcow? — zapytał Mitia, zwracając się do starego.
Starzec zimno
zmierzył go wzrokiem:
— A tobie jaki tutaj
interes? Jakich Kolcowych szukasz?
— Moje nazwisko — odparł
Mitia — Kolcow.
—
Kooolcow?... A nu. chłopcy — podrzucił brodą — sprawdzić co za Jeden.
Tamci
usłuchali. Jakby tu sprawował jakąś władzę. Ale nie wyglądał na
przewodniczącego sielsowietu, czy kołchozu. Wyglądał na ojca. W oczach tych,
którzy podeszli do Miti tliło coś nieprzyjaznego, niedobrego. Patrzyli spode łba.
On jednak, nie czekając rozkazu, przywykłym do rewizji i kontroli ruchem,
opuścił worek na ziemię i skrzętnie sięgnął do kieszeni po dokument.
—
Dajcie skręcić machorki, towarzysze; nie paliłem od kilku dni.
— Jeszcze zaczekaj czy szyi
tobie nie skręcim. Coś za jeden? — Starszy, w półwojskowym ubraniu, obracał w
palcach dokument, rozprostował przytrzymując od wiatru i najpierw niemo, dla
siebie, poruszając tylko wargami, a później głośno sylabizując odczytał: —
Dy... mitr AIeksandrowicz Kolcooow. Tak i jest. Tu napisane.
W tej
chwili badany podniósł wzrok na starca i powiedział:
— Ja, Mitia...
Twarz
cała w bruzdach, okolona brodą, nie zmieniła wyrazu. Oczy po dawnemu pozostały
barwy szarego lodu. Nastało krótkie milczenie, podczas którego stali na przeciw
siebie, Mitia prawie jak na baczność w czasie apelu w łagrze. Pierwszy ruch
zrobił ojciec: oderwał się od poręczy mostu, podszedł bliżej, bliżej, tuż,
wyciągnął palce, jakby był ślepy, dotknął nimi syna. pomacał jego ramiona.
szyję, zapadłe policzki i spytał:
— Mitia?
—Ja.
Wtedy
starzec oparł się całym ciężarem na ramieniu syna, spuścił głowę i patrzał w
zabłocone deski mostu. Mitia stał wciąż wyciągnięty, prawie jak na baczność podczas
apelu. Dopiero po dłuższej chwili ojciec, nie unosząc opuszczonej głowy,
odezwał się:
—
My tu, Mitia, muzyki słuchamy. Słyszysz, Mitia, muzykę?
Mitia
nadstawił uszu. Hen, zza Czyru, a kto wie, może to jeszcze znad Dońca, z bardzo
daleka, z zachodu, dochodził niewyraźny, przerywany podmuchami wiatru, głuchy
odgłos armat.
Spotkanie z synem było
niespodzianką. Ale stary Kolcow nie znalazł się przypadkowo w swoim chutorze, a
obecnie kołchozie im. Kirowa.
Od chwili pierwszej wiadomości o wybuchu wojny myślał o tym
powrocie nieustannie. Gdy grupa pancerna generała von Kleista uderzyła z
dolnego Dniepru w kierunku Zagłębia Donieckiego i dnia 21 listopada 1941 roku
zajęła po raz pierwszy Rostów, starzec, nie zdradzając swej tajemnicy nawet
przed córką, zabrał szkła w drewnianych sztalugach na plecy i zapowiedział,
żeby go w domu nie rychło oczekiwano. Ula w czterdziestym trzecim roku swego
życia postarzała się widocznie. Wychudła. Syn jej jedyny, Ali, zmobilizowany
jeszcze w czerwcu, poza dwoma listami na początku, nie dawał o sobie znaku.
Może lenił się pisać, a może... Ula stała się pod tym względem podobna do
matki. Jak ta kiedyś tęskniła za najmłodszym Mitią. tak teraz Ula całą
nadzieję, macierzyńską boleść, tęsknotę i wszystkie pragnienia swego życia
łączyła z jedynym dla niej Alim. Mąż dawno już utracił właściwą mu werwę. Stał
się mrukliwy, niechętny względem otoczenia. Tylko ojciec wydawał się ciągle
jak ze stali ukuty i trzymał się jednako: ,,Czyżby istotnie zamierzał dożyć stu
lat?"
Kolcow nie poszedł od razu do Jaglickiego. Wiadomość o
odbiciu Rostowa przez Timoszenkę 28 listopada zastała go w Pregradnym. Ale nie
poddał się pesymizmowi. Wierzył w Boga mocno. Dawne wątpliwości, na które sobie
pozwalał, nie nawiedzały go więcej właśnie w miarę, gdy wszystko obracało się
ku gorszemu i ludzie wokół, jeden po drugim tracili wiarę. A on ją jakby
odzyskał:
— Pan Bóg nigdy nie był rychliwy — powiadał. — Ale swoje
zrobi. Swój fach zna. Ludziom do jego zamiarów nie mieszać się.
— To tak jak w Egipcie.
Znasz bajeczkę o Egipcie?
— Jakaż to bajeczka?
— Ano, mówią. Pan Bóg
zawsze był sprawiedliwy. Faraonowie męczyli ludzi, męczyli, aż po kilku
tysiącach lat, obacz, a Faraonów? już nie ma. Sprawiedliwość zatriumfowała.
Poczekamy i my parę tysięcy lat...
— Głupia to bajeczka, i ty jesteś głupi — znajdywał odpowiedź
Kolcow.
W Pregradnym miał znajomego, latami wprawdzie o wiele
młodszego Kozaka, Iwana Fomina, również ukrywającego się od czasu wojny
domowej. Przesiedział u niego styczeń 1942-go i dopiero w pierwszych dniach
lutego ruszyli razem na Salsk, Cymliańsk do Niżnie-Czyrskiej. Długo błąkali się
po kołchozach wzdłuż Czyru, zanim budzące się soki wiosenne pchnęły Kolcowa do
wypalonego gniazda.
Poznało go tylko dwóch najstarszych ludzi i przemilczało jak
grób. Największy wróg, którego mógł się obawiać, stary Wasyl Maszczenko, deportowany
został wraz z całą rodziną jeszcze w okresie kolektywizacji, i od tego czasu
wszelki słuch po nim zaginął. Powiadano, że zanadto się stawiał i
„rzucał", za śmiało protestował powołując się wciąż na swe zasługi dla
rewolucji i umęczonego przez białych syna. „Ja tu — powiadano, że krzyczał —
nie pozwolę na to, albo na to!".
— A czyż
oni pytają kogo o pozwolenie? Śmiesznie słuchać nawet było takich słów! I to,
zdaje się, stary człowiek, a takie głupstwa wykrzykiwał.
— No i jak się skończyło? —
pytał Kolcow.
—
Jakże mogło się skończyć. Uznano jego, tego samego Wasyla, za
„podkułacznika", że to niby sympatyzuje z kułakami przeciw kołchozom. I
wywieźli. Dokąd, naturalnie nie wiadomo.
Kolcow
ponuro pomilczał i dopiero po dłuższej pauzie. patrząc pod nogi zapytał:
— A... moich, żony i...
Kości, gdzie?
—
Zakopaaaano. — otrzymał niechętną odpowiedź. Nie pytał gdzie. Czy to nie
wszystko jedno? Wiadomo gdzie: w ziemi, gdzieżby indziej.
Dalszy
jego pobyt ułożył się sam przez się. Trudno nawet sprecyzować jak to się
działo. Nikt niczego nie organizował, nikt nikogo nie wyznaczał. Nie było
żadnej podziemnej jaczejki, żadnej organizowanej propagandy. A przecież raptem
wszyscy wiedzieli dokładnie: cały Don powstanie przeciwko władzy radzieckiej. I
stary Kolcow, choć był może jeszcze mniej małomówny od innych, zdobył nagle
wielki i powszechny autorytet w kołchozie im, Kirowa. Wyglądało tak, jakby go
ktoś, a nie wiadomo kto, mianował z góry na atamana. W rzeczywistości jednak
nie było ani nominacji, ani wyborów. A słowo „ataman" w dalszym ciągu było
słowem zakazanym.
W
dwa miesiące po przybycia Miti rozpoczęła się ewakuacja kołchozowego dobra.
Władze już od dłuższego czasu zrobiły się bardzo powściągliwe. Rygor się
rozluźnił. Kozacy zebrali się w południe, jak zazwyczaj, na mostku koło młyna.
Ktoś powiedział:
—
E, tam. Gorzej niż przy bolszewikach nie będzie pod Niemcami. — Było to
najśmielsze słowo jakie padło otwarcie i głośno.
Nikt
nie odpowiedział. Słychać było jak robotnicy MTS (Maszynowo-Traktorowej Stacji)
zapuszczali motory u ciężarówek. Przewodniczący kołchozu gorączkował się i pośpiesznie
ładował prywatne graty na furmankę. Nikt mu w tym nie przeszkadzał. Kilku
pracowników Państwowej Hodowli Konnej przemykało z węzełkami, chyłkiem, nie
patrząc na zebranych. Spieszyli się do przygotowanych wozów. Im też nikt nie
zagradzał drogi. Wiadomo było tylko, że nie ośmielą się ewakuować wszystkich
koni. Z rejonu przybyło zaledwie dwóch enkawudzistów dla dopilnowania
ewakuacji. Szli właśnie od kancelarii Sielsowietu z przewieszonymi na ramieniu
,,pepeszami". Starszy rangą, wymijając wzrok Kolcowa, który na nich
patrzył bacznie, odezwał się sztucznie beztroskim tonem gdy maszerowali przez
mostek:
—
No cóż, chłopcy, przy ewakuacji nie pomagacie? Odpowiedziało mu głuche
milczenie zebranych. Mijając ich i schodząc z mostku na drogę, młodszy nagle
wzruszył ramionami i zażartował półgłosem do towarzysza:
—
Może być, że Bóg Ojciec istotnie pochodzi ze ,,świętej Rusi"... Z taką
jak tamten, wielką brodą i takim groźnym wejrzeniem na twarzy, a?
— Ty co? Po pijanemu mówisz?
Nieprzyjemnie
im było iść i udawać spokój, z namacalnym nieomal wyczuciem wroga w
potylicy...
W tej chwili padły dwa,
prawie jednoczesne strzały:
trach-trach!
Wyższy zachwiał się, przez ułamek sekundy mogło się zdawać, że zastanawia się
czy ma odwrócić głowę... i wywrócił się bokiem na drogę. Niższy potknął się,
chwycił dwoma rękami za kolbę i padł nosem naprzód. Po kurzu drogi popłynęła
krew, od razu oblepiając się piaskiem.
Kto
strzelił, nie wiadomo. Zza węgła najbliższej chaty chyba. Tłum na mostku zaczął
się powoli rozchodzić w różne strony, nie patrząc na zabitych. Jeden tylko
Mikołaj Procenko, który -wychynął skądciś, podszedł do leżących śmiałym
krokiem, poruszył trupa końcem buta, schylił się, odłożył na bok broń, a potem
zaczął ściągać z wyższego jego dobry pas i uniósłszy nieco głowę znad te}
roboty, krzyknął na całe gardło:
—
Ej! Wy, co?! Chłopcy, dawajcie łopaty! Waniaaa! Łopatęęę!! Mitia! Dawaj,
dawaaaj!
Mitia
uśmiechnął się mimo woli na ten okrzyk, tak personalnie i bezpośrednio do
niego skierowany, wesołym zadzierzystym głosem, jakim nań dawno już nikt nie
wołał.
W
koniczynach za kołchozem pokrzykiwał derkacz. Z niekoszonych traw ciągnęło
zapachem ziół i miodu. Słońce stało na niebie samotne, jeżeli nie liczyć
jedynego, nie wiadomo skąd nawianego obłoczka. Był malutki i zastygły
nieruchomo. Pogoda była bezwietrzna. Tylko na pozostałych wciąż jeszcze i
rozrosłych topolach przy dawnej chacie Maszczenki, drgały nerwowo listki, czy
to nie, mogąc przyjść do siebie po strzale, czy też nie mogąc uspokoić się na
widok rozciągniętych trupów.
—
I co teraz będzie? — mruknął trochę zalęknionym głosem Iwan Fomin, popatrując z
boku na Kolcowa. Stary spojrzał w niebo i rozpostarł' ramiona:
—
Co ma być. Widzisz, pogoda jaka. Od pogody najwięcej zależy. Pogoda więcej na
ludzi wpływa niż kazania w cerkwi. Ech, słoneczko nasze, rodzone!
I tak się zaczęło
Rozdział
V
WIELKI ODWRÓT
Prawdopodobnie nigdy nie uda się ustalić dokładnej daty,
kiedy mianowicie i gdzie, na olbrzymich przestrzeniach Rosji pojawiły się
pierwsze, antysowieckie oddziały zbrojnej ludności podczas drugiej wojny
światowej. Być może do jednych z pierwszych zaliczyć by wypadało batalion
ochotniczy pod Briańskiem. Być może sześć sotni kozackich uformowanych w
Mohylewie pod dowództwem byłego majora armii czerwonej, Kononowa. Na obszarze
całego zaplecza armii niemieckich, wszędzie gdzie na rozkaz Moskwy zrzuceni
spadochroniarze organizowali partyzantkę. samorzutnie i żywiołowo powstają
oddziały anty-partyzanckie.
Już
w październiku 1941 roku, pierwszy oficer sztabu niemieckiej grupy
„Środka", płk von Tresckow, opracowuje memoriał, który przedstawia
następnie wyższemu dowództwu, projektując stworzenie na razie 200.000-ej
rosyjskiej armii antysowieckiej. Ze znanych dobrze względów, projekt
von Tresckowa nie był nawet rozpatrywany...
Dnia 28 czerwca 1942
rozpoczyna się wielka ofensywa niemieckiej grupy południowej. 3 lipca osiąga
Don poniżej Woroneża. Stamtąd 4-ta armia gen. Hotha, łącznie z 1-szą armią
pancerną von Kleista, przekracza 11 lipca rzekę Doniec i 24-go tegoż miesiąca
zajmuje Rostów. W tym samym dniu 6-ta armia gen. von Paulusa forsuje Don na
zachód od dawnego Carycyna, obecnie Stalingradu. Wyłoniona z grupy południowej
tak zwana Grupa Wojskowa A. wkracza na Kubań, zajmuje 8 sierpnia Armawir. W
następnych dniach Majkop, Piatigorsk, Noworosyjsk. 22-go osiąga szczyty Elbrusu
i posuwa się ku wschodowi aż do Groźnego. Wszędzie przyjmowana jako
oswobodzicielka spod jarzma bolszewickiego.
Po
obu stronach Donu, jakby nagle ze stepu wyrośli. pojawiają się Kozacy, całymi
grupami, które ukrywały się przed poborem do armii czerwonej. Wygrzebywana jest
stara broń i nawet stare mundury. Regularne formacje konnicy kozackiej
przechodzą z armii sowieckiej na stronę niemiecką. Z ukrycia wychylają się
dawni, postarzali już uczestnicy wojny domowej. Duchowni wszystkich wyznań
wkładają przynależne swemu stanowi szaty. W cerkwiach odprawiane zostają
pierwsze, uroczyste modły. Wśród Kozaków pojawia się niespodziewanie były
ataman polny, Kułaków, i znany bohater wojny domowej, gen. Szkuro, W
miejscowości Wojenstroj-Sieleszczina organizuje się prowizoryczny obóz
centralny, do którego ściągają Kozacy, pojedynczo, grupami, oraz całe oddziały
zbrojne. Powstaje organizacja polityczna pod nazwą „Kazackoje
Nacjonalno-Oswoboditielnoje Dwiżenje".
Formuje
się 16 samodzielnych szwadronów? kałmuckich. Kozacy Stawropola, Tereku i
Kubania, Czerkiesi, Karaczaje, Bałkarzy, Osetyńcy, Dagiestańcy, Karabdyńcy,
Ingusi, Czeczeńcy, Azerbejdżanie i Oruzini chwytają za broń w oczekiwaniu
jakiegoś uroczystego manifestu, jakiejś „Wielkiej Karty", celem podjęcia
jednolitej, świętej wojny przeciwko bolszewikom.
Ale
Wielkiej Karty nikt nie ogłasza. Manifestu nikt nie rozkleja ani w miastach,
ani stanicach, chutorach, kołchozach, ani nigdzie.
Spotykają
się tylko z mglistymi obiecankami, utrzymanymi w nieco zakłopotanym tonie ze
strony poszczególnych dowódców niemieckich. Z nieśmiałymi próbami organizacji
wojskowej, podjętymi przez niektórych oficerów, działających na własne ryzyko i
odpowiedzialność.
Nikt nie wie — co ma być?
W
lipcu 1942 Mitia wraz z grupą okolicznych Kozaków zgłosił się do obozu
Wojenstroj-Sieleszczina. Natomiast ojciec, osiemdziesięciodwuletni Aleksander
Kolcow. nie czekając nawet na wiadomość o zajęciu przez Niemców Armawir,
powlókł się za zwycięską armią na Kubań. Ubzdurał sobie mianowicie, że odbuduje
swój dom i gospodarkę w Jaglickim przy pomocy córki i zięcia. W tym celu
postanowił ich niezwłocznie sprowadzić.
W kołchozie im. Kirowa
obdarzono go nawet niezłym koniem i wozem. Ale że stary znał się co-nieco na
sprawach wojennych, więc omijał proste drogi i główne szlaki. Kluczył bokami,
a nawet stepem, żeby mu czasem, choć je za sojusznicze wojsko poczytywał, nie
odebrali Niemcy i konia i wozu. Zanim dojechał miało się już pod jesień. Ulę
zastał w rozpaczy. Jej mąż. Abbas-Malek pojechał był do Krasnodaru na
spekulację i tam go Niemcy za to, czy też za inne jakieś wykroczenie,
rozstrzelali! A może stało się to z poduszczenia Gikiejewa. Ów Gikiejew, góral
kaukaski, który nie złożył broni przez cały czas trwania władzy sowieckiej,
obecnie wyszedł z ukrycia w aureoli bohatera, i obdarzony został przez
miejscowego komendanta niemieckiego szeroką władzą lokalną. Zaczął naturalnie
od porachunków osobistych. Podobno: formalnie szalał!
—
Boże, Boże! Taki Gikiejew, bandyta! Zwierz! — I Ula zalała się łzami.
Kolcow
poszukał oczami, znalazł w kącie izby wywieszoną ikonę Bogurodzicy Dońskiej,
dotychczas ukrywaną w skrzyni, i chyląc siwą głowę uczynił potrójny znak
krzyża, choć prosił o spokój duszy dla niewiernego muzułmanina.
—
Od Alego — ciągnęła przez łzy córka — do końca nie było żadnej wiadomości. Może
już zabity...
—
Może w niewoli — pocieszył ojciec. Ula westchnęła ciężko i bezradnie spojrzała
na swe wyciągnięte na kolanach ręce z siniejącymi pod skórą żyłami.
—
No, a jak teraz? — stary położył nacisk na słowo „teraz". — Jak tutaj u
was, w mieście?
—
Ach — machnęła ręką za całą odpowiedź. Ojciec opowiedział jej o spotkaniu z
Mitią, a następnie wyłożył swój plan powrotu i odbudowania gospodarki.
— Jakże on wygląda. Mitia?
— Dobrze wygląda.
— Bardzo postarzał?
—
A czyż on stary? Nie, nie postarzał. A co się tyczy gospodarki... — podjął, ale
urwał spotkawszy wzrok Uli. Malowało się w nim szczere zdumienie. — „Boże mój,
myślała w te; chwili, i on ma osiemdziesiąt dwa latał" Powiedziała jednak
tylko niechętnie:
— A czyż oddadzą?
— Jakto? Dlaczego?...
—
Ludzie teraz gadają, że Niemcy kołchozów nie rozpuszczą. A gdzie nawet i rozwiązali
to na nowo zapędzą.
—
Łżą, bolszewickie agenty — odpowiedział z przekonaniem ojciec.
Zanim
Jednak za wojskami niemieckimi zdążyło nadejść wielkie rozczarowanie z
niemieckiego zarządu cywilnego, i wszystkie nakazy ,,czteroletniego planu"
Goringa, wypadki historyczne potoczyły się odmienną koleją losów.
*
Zazwyczaj
jako punkt zwrotny wojny niemiecko sowieckiej przyjęto uznawać klęskę Niemców
pod Stalingradem. Niewątpliwie był to największy z zadanych dotychczas ciosów.
W tej jednak sytuacji strategicznej, jaka się wówczas przedstawiała, właściwy
zwrot nastąpił nie tyle wskutek zniszczenia 6-ej armii gen. Paulusa — której
końcowy los przypieczętowany został l-go lutego 1943 roku, a — dnia 18 grudnia
1942 roku. W tym to bowiem dniu potężne zgrupowania armii sowieckich,
mianowicie ,,Woroneski Front" pod wodzą gen. Golikowa i
„Południowo-Zachodni" gen. Watunina, przekroczyły górny Don na odcinku od
stanic Kazańskiej i Wieszeńskiej do ujścia Chopru, przełamały opór l i 2 armii
rumuńskich, zniosły i rozpędziły 8-mą armię posiłkową włoską, które stanowiły
osłonę lewego skrzydła niemieckiego, zepchnęły grupę gen. Hollidta i — runęły w
dół, na południe i południowy zachód. W ten sposób zagroziły nie tylko
przecięciem przepraw przez rzekę Doniec, ale zgoła odcięciem od przepraw na
Donie koło Rostowa, a nawet na Dnieprze, wszystkich wojsk niemieckich
rozciągniętych klinem na wschód do gór Kaukaskich.
Najbardziej
eksponowana na południowy -wschód 1-sza Armia Pancerna niemiecka otrzymała
rozkaz cofania się 29 grudnia. Wiadomości o klęsce Niemców krążyły już przedtem
po stanicach. Teraz nie mogło być żadnych złudzeń. Tłumy wyległy na ulice miast
i wsi, słuchając coraz to bardziej panicznych wieści. Wszyscy chcieli uchodzić
przed spodziewaną zemstą ze strony bolszewików. Zaczęto też na gwałt szykować
się do wyjazdu. Sprawę znacznie komplikował stan pogody: w początkach grudnia
zapanowała na Kubaniu odwilż, prawie wiosna. Z początkiem stycznia ścisnął
mróz.
Dnia
2 stycznia 1943 roku zorganizowano w Piatigorsku pod kierownictwem gen.
Mierczyńskiego „Sztab Ewakuacyjny". Nie mógł on jednak opanować sytuacji
w tym gwałtownym natłoku. Dziesiątki tysięcy Kozaków i plemion kaukaskich
ładowało kto wozy, kto sanie, pragnąc zabrać możliwie dużo dobytku; ciągnięto
ze sobą bydło, pędzono nawet owce. A drogi na Rostów wypchane były cofającą się
armią. Tędy nie puszczano ludzi. Trzeba było szukać dróg bocznych, okólnych.
Dnia 24 stycznia przeszły przez Armawir ostatnie kolumny 1-szej Armii Pancernej.
A ostatnie oddziały 30-ej dywizji piechoty zaczęły się wycofywać 31 stycznia,
gdy już droga na Rostów i dla wojska była odcięta. Ruszyły więc w składzie
17-ej Armii na Krasnodar, biorąc stamtąd kierunek na Kercz.
Pomiędzy
tymi dwoma głównymi nurtami cofających się wojsk, które wypełniły wszystkie
drogi, nie dopuszczając na nie uchodźców, pozostał dla tych ostatnich jedynie
wolny trójkąt, którego nasadę stanowiło Morze Azowskie. I w ten trójkąt wlały
się niezliczone tłumy ludzkie. Kolcow wraz z Ula wyjechali z miasta 23
stycznia, w kolasce postawionej na płozy i zaprzężonej w średniej jakości
konia, którym go obdarzono w kołchozie im. Kirowa.
Kiedyś
po latach, protojerej ojciec Timofiej Soin powie o tym pochodzie w słowach
podniosłych: ,,I szliśmy zawieją poganiani, krzepkim mrozem podkuci..."
Rzeczywistość była bardziej banalna. Dni krótkie. Nawisie nad stepami niebo,
chmurne. Trwoga w sercach wielka. Życie obracało się wokół spraw takich jak
furaż dla koni i bydła. chleb dla ludzi, ciepły kożuch, ostre hacele do podków.
Ciągle się ludzie trapili aby rzemienie wytrzymały, powrozy gdzieś nie pękły,
oś, koło nie złamało. Dzieci, aby nie zamarzły. Pogoda była zmienna. Bywało,
padał gęsty, mokry śnieg, to znowu chwytał mróz, dął wiatr i na bezkresnych
polach kurzyły się śniegi białą zadymką. Szli na Koniewsk, na stanice
Staromińską, Staroszczerbińską, na port Jejsk. Stamtąd zatoką Morza Azowskiego,
po lodzie. na Azow, Taganrog, Mariupol...
Iwan Fomin,
który teraz wciąż trzymał się blisko starego Aleksandra, Jechał w saniach
obole, zeskoczył z nich dla rozgrzewki i odrywając sople lodu z opatulającego
głowę baszłyka, zauważył:
—
Idziemy jak Żydzi przez Morze Czerwone, w Biblii. Nie?
—
E, tamto było wąskie jak kiszka — odezwał się któryś drepcząc również dla
rozgrzewki po śniegu. — A nasze szerokie.
—
Nieprawda, to na karcie tylko wygląda wąskie. A naprawdę to ono szersze od
naszego.
— W Biblii tam, bracie, łatwiej było — zawyrokował Kolcow. —
Ciepło. A tu... — i końcem bicza wskazał ze swych sań na zwiewnie wirujący
śnieg i bezkresną płaszczyznę lodów niknącą na horyzoncie.
Spod budy w kolasce wtrąciła się do wymiany zdań Ula:
—
Też papa, stary, a gada bez pojęcia. A gdzież byśmy przez morze przeszli, żeby
było ciepło i nie było zamarznięte.
—
Widzisz ją, baba, a ma swoje spostrzeżenia. I słusznie — przyznał Fomin. —
Widocznie Pan Bóg umyślnie dał bolszewikom zwycięstwo w zimie, żeby nam drogę
lodem wymościć... He-he-he...
—
Pan Bóg, jak zechce, nie takie cuda potrafi dokonywać — odparł surowo Kolcow.
— Wie co robi. I jemu w karty, które on trzyma w ręku, nikt nie zaglądnie.
—
A czyż Pan Bóg gra w karty?! He-he-he, ha-ha-ha... — roześmiano się tu i
ówdzie. — Ech, nasz „ataman" starzeje się widać!
Kolcow
poczuł się dotknięty, ale że, przyznał, z własnej winy. więc odrzekł
pojednawczo:
— Śmiech, to dobra rzecz na
rozgrzewkę.
—
Wy tam śmiechem zabawiacie się — odkrzyknął któryś z przednich sań — a tu
zauważcie, samolot leci.
Wszyscy
podnieśli głowy. Jakoż, na dalekim niebie widniał zbliżający się punkcik i
wirujący, przykry głos motoru rozbrzmiewał coraz wyraźniej.
— „Focke-Wulf"
niemiecki.
— A ty okulary włóż. Czy nie
będzie to czasem: „Jak".
— Cholera go wie...
Samolot leciał na wschód. Na
tej wysokości niewprawne oko nie mogło odróżnić ani jego barw, ani kształtów.
Natomiast lotnik widział pod sobą rozciągnięte na płaszczyźnie w nieładzie,
jak spłoszone z mrowiska mrówki: podwody, sanie, ludzi i konie wędrujących
narodów. Ile ich było? Sto, dwieście tysięcy?...
Od
Donu i Dońca na Połtawę, na Kremieńczug... a zepchnięci z tego szlaku — na Zaporoże,
Nikopol, na dnieprowskie przeprawy przy Berysławiu — ciągnęły takie same
tabory. Szli kupą, lub szukali w pojedynkę wyjścia z matni, jaką im zgotował
los. Starali się wyprzedzić lub przechytrzyć takich samych jak oni tułaczy
bezdomnych ciągnących na zachód nie dla rozkoszy życia, a zwyczajnie, dla:
Ratunku.
Szli
zbrojne i bezbronni. Szwadrony kałmuckie zabrał po drodze dyktator Ukrainy,
Erich Koch, dla swego zarządu cywilnego, aby mu strzegły linii kolejowych.
Buntowali się, grabili, rozbiegali, przechodzili w rozpaczy z powrotem na
sowiecką stronę... Tu nie dawano wiary ich zapewnieniom w uczciwe zamiary i po
krótkim badaniu, rozstrzeliwano. Z lewobrzeżnego na prawobrzeżny Dniepr, w
rejonie tylko od Perejasławia do Zaporoża, przekroczyło sto tysięcy Ukraińców,
uchodząc przed najstraszniejszym dla nich ..wyzwoleniem" ze strony armii
czerwonych.
Kolcow z
córką dowlekli się do Taganrogu 30 stycznia. Dwa dni przedtem sowieckie
samoloty dokonały nalotu i Ula, bojąc się, za nic nie chciała pozostać w mieście,
a napierałaby ciągnąć dalej. Fomin wciąż się zastanawiał, czy ataman stanicy
Staromińskiej, Emelian Us, któremu bomba oderwała nogę, będzie pozostawiony w
Taganrogu, czy też go zabiorą ,,dobrzy ludzie" ze sobą. Aż w końcu Kolcow
przeciął te rozważania:
— Co jego za życie czeka bez
nogi!
— Ech, a jakie życie,
myślisz, czeka nas wszystkich?...
— To, bracie, zobaczymy
jeszcze.
— To-to: zobaczymy,
powiedział ślepy...
—
Coś się rozkrakał, jak kruk nad padłem!
Fomin i Ula westchnęli prawie jednocześnie i rozmowa
się urwała.
Już
wtedy sformowane: 1-szy Kubański pułk konny i 2-gi Kubański pieszy, osłaniały
odwrót masy uchodźczej. Szli pod atamanami Sołomachą i Biełym. na Chersoń, W
linii powietrznej wynosiło to, zależnie od punktu wyjściowego, od 300 do 700 km
Zanim dociągnęli zaczęła się już na południu wiosna. Był 10-ty marzec 1943 gdy
do Chersonia wkroczyły pierwsze tabory. W trzy dni później przemaszerował
tamtędy 1-szy Kubański konny.
Tymczasem poprzez
przesmyk Perekopu uchodzili Tatarzy krymscy. Uchodzili ludzie na całej
przestrzeni odwrotu armii niemieckich. Jednocześnie na wschodzie, rozrzuceni
po różnych oddziałach, grupach i formacjach pomocniczych, walczyli przeciwko
bolszewikom kozacy dońscy, kubańscy, ludy kaukaskie i inni ochotnicy wschodniej
Europy.
*
Z wiosną roku 1943
przeprowadzono wreszcie jaką-taką segregację. Poszczególnych Kozaków poczęto
wydzielać z masy uchodźczej, a także z obozów jenieckich i organizować
regularne pułki. Rzecznikami tej akcji, po stronie niemieckiej, były głównie te
same sfery Wermachtu, z których rekrutowała się polityczna opozycja nie tylko w
stosunku do polityki uprawianej przez Hitlera na wschodzie, ale do jego osoby
i całego reżymu, a które w lipcu roku 1944 podjęły próbę przewrotu. I właśnie
płk hr. Stauffenberg, fanatyczny katolik, późniejszy zamachowiec na Hitlera,
wówczas zaś oficer wydziału organizacyjnego sztabu generalnego, przeforsował
mimo zdecydowanych oporów, projekt stworzenia samodzielnej dywizji kozackiej.
Jako punkt zborny wyznaczono miasto Mławę w Polsce. Na dowódcę tej
projektowanej dywizji Stauffenberg zaproponował ówczesnego pułkownika,
późniejszego generała, Helmut von Pannwitza. Za kadrę posłużyć miał
pierwszy oddział kozacki, który powstał swojego czasu pod wodzą majora
Kononowa. Kozacy Kononowa przybyli do Mławy już w czerwcu 1943. Potem zaczęli
ściągać inni. aby po ostatecznym sformowaniu wyruszyć jako jednolita jednostka
do walki z bolszewikami.
Tymczasem stało się
inaczej: nie poszli walczyć na wschód.
W
tym czasie Hitler zdecydowany był położyć ostateczny kres znienawidzonej przez
niego kontrrewolucji anty-bolszewickiej i czekał tylko okazji. Okazja taka
nadarzyła się właśnie dnia 14 września 1943 roku. Sytuacja na wszystkich
frontach pogarszała się dla Niemców z dnia na dzień. Hitler postanowił ją
ratować próbą rozpoczęcia wielkiej ofensywy na odcinku Kurska. Operacja, oznaczona
kryptonimem „Cytadela", przygotowywana była już od wiosny roku 1943, ale z
różnych względów termin jej odkładany. Wreszcie definitywnie wyznaczony na dzień
3-go lipca. Na cztery dni przedtem, to znaczy l-go lipca, Hitler zwołał do
głównej kwatery w Prusach Wschodnich wszystkich dowódców mających brać udział w
tej ofensywie. Po omówieniu strony wojskowej całego planu, strategicznych i
taktycznych szczegółów operacji, Hitler przeszedł nagle na tematy polityczne i
oświadczył:
—
O żadnych planach, ani obiecankach dla narodów sowieckich mowy być nie może!
Żołnierz niemiecki walczy na wschodzie jedynie po to, aby wywalczyć dla siebie,
dla swoich dzieci i dla swoich wnuków potrzebny Lebensraum! To jest jedyny i
wyłączny cel wojny. Największym błędem pierwszej wojny był właśnie brak
konkretnego, wyższego celu!...
W
tym oświadczeniu nie było w gruncie nic nowego, ani zaskakującego, gdyż poglądy
i plany polityczne Hitlera znane były w dostatecznej mierze, i zresztą przez
niego nie ukrywane, a przeciwnie wypowiadane wielokrotnie. Jednakże położenie
na nich specjalnego nacisku teraz, zdaje się •wskazywać, że właśnie w tym
czasie dojrzała w Hitlerze ostateczna decyzja zlikwidowania kontrrewolucji
antybolszewickiej, tudzież tłumaczy dalszy przebieg wypadków. A był on
następujący:
Operacja
,,Cytadela" nie udała się. Ostatnia próba wydarcia inicjatywy z rąk
sowieckich, ofensywa pod Kurskiem, uległa załamaniu. Przy tym zdarzył się
wypadek, że na południowym styku armii biorących udział w tej ofensywie,
przeszło na stronę sowiecką 1.300 ludzi z anty-bolszewickich „oddziałów
pomocniczych". I oto, gdy wspomnianego 14-go września 1943 roku omawiano w
głównej kwaterze Hitlera wytworzoną sytuację wojenną i przyczyny załamania
ofensywy, obecny na naradzie Himmler rzucił, jakby od niechcenia, tę wiadomość
,,o zdradzie oddziałów pomocniczych". Usłyszawszy ją, Hitler dostał
kolejnego ataku wściekłości. Sino-czerwony na twarzy wykrzyknął:
— Ale teraz, to mam już tego
dosyć!... Nakazuję w tej chwili rozbroić wszystkie tego rodzaju oddziały, i
całą bandę zesłać do kopalń francuskich dla ,,Kohlenkratzen" —
wydrapywania węgla!!
Na
razie nie pomogły żadne perswazje, żadne argumenty, iż podobna operacja
rozbrojenia i masowej deportacji wymagałaby olbrzymiej straty energii i czasu,
że nie da się uskutecznić w przeciągu nakazanych 48 godzin! Hitler szalał. Ale
szaleństwo to, w zestawieniu z jego przemówieniem wygłoszonym l-go lipca być
może nie było zupełnie spontaniczne... I dlatego tym trudniej było wpłynąć na
odwołanie haniebnego rozkazu. Udało się dopiero po upływie kilku dni, drogą
żmudnej perswazji, zakulisowej polityki i różnych innych pociągnięć, uzyskać
przynajmniej zgodę, aby: nie rozbrajać i nie zsyłać do kopalń. W jednym jednak
nie ustąpił Hitler: antybolszewickie, krajowe oddziały wyzwoleńcze, mają być
wycofane z frontu wschodniego i przerzucone na rozmaite odcinki frontów
zachodnich!
W
tym też sensie brzmiała definitywna i ostateczna dyspozycja wydana przez szefa
sztabu gen. Zeitzlera.
Od
końca września 1943 roku rozpoczęło się więc masowe rozrzucanie po całej
Europie 800 tysięcy do l miliona ludzi. Do Grecji i do Danii, do Francji,
Italii, na Bałkany, do Norwegii, na wyspy holenderskie, w Alpy...
Konsternacja
i przygnębienie zapanowały w kozackim obozie w Mławie. W tym czasie, w ramach
samodzielnej 1-szej Dywizji Kozackiej sformowane zostały już następujące
pułki: 1-szy Doński, 2-gi Syberyjski, 3-ci i 4-ty Kubańskie, 5-ty Doński i
6-ty Terski. tudzież bateria artylerii konnej. Dywizja otrzymała rozkaz
wymarszu nie na front wschodni, a na Bałkany... Ogólną instrukcję dotyczącą
propagandowego rozpracowania oraz wytłumaczenia ludziom, dlaczego mają raptem
rozchodzić się po wszystkich krańcach Europy, zamiast walki z bolszewikami,
dla której jedynie chwycili za broń — pozostawiono do uznania poszczególnych
dowódców.
Istnieje
sporo charakterystyk generała von Pannwitza. Niektóre z nich mówią, że nie był
człowiekiem dalekowzrocznym; raczej służbistą starej szkoły; politycznie niezbyt
bystry. Żadna jednak, a zwłaszcza te pochodzące z szeregów podwładnych mu
Kozaków, nie zarzucają mu, iż nie był pierwszorzędnym jeźdźcem, doskonałym
dowódca, odważnym żołnierzem. Ponadto późniejszy przebieg wypadków zdaje się
wskazywać, że stał się szczerym entuzjastą swojej, kozackiej dywizji. W tej
zaś krytycznej chwili okazał również i zmysł polityczny: zwrócił się mianowicie
do przebywającego na emigracji pod Berlinem generała Piotra Krasnowa z prośbą,
aby zechciał przybyć do Mławy i odebrać defiladę przed wymarszem dywizji
kozackiej na front bałkański.
Piotr
Mikołajewicz Krasnow przeszedł do historii jako wódz kozactwa dońskiego. Przed
dwudziestu pięciu laty, dnia 3 maja 1918 roku, generał Krasnow został wybrany
atamanem przez ówczesne tak zwane „Koło Ocalenia Donu". Dnia 8 sierpnia
tegoż 1918 roku. już po utworzeniu samodzielnego rządu dońskiego, ponownie
wręczono mu uroczyście buławę „Atamana Wszechwielkiego Wojska Dońskiego".
Na emigracji zasłynął jako pisarz, a jego powieść pt. „Od dwugłowego orła do
czerwonego sztandaru" przetłumaczona została na wiele języków. W tej
chwili liczył 74 lata.
Krasnow
przyjechał do Mławy. Przyjął defiladę. Wygłosił płomienne przemówienie do
Kozaków, wzywając ich, aby gromili komunistów wszędzie tam, gdzie się tylko nadarzy
okazja! Nie ulega wątpliwości, iż wierzył on szczerze w celowość i pożytek
utrzymania samodzielnej jednostki kozackiej, w jakkolwiek niesprzyjających i
niefortunnych okolicznościach miałaby na razie powstać. Ktoś przypisywał mu
również powiedzenie, które później w trawestacji Stalina brzmiało inaczej. Ale
Krasnow miał powiedzieć:
„Hitlery
przychodzą i odchodzą... natomiast bolszewizm raz rozbity nie powstanie już
nigdy!"
Po
kilku dniach transporty 1-szej dywizji potoczyły się przez Warszawę, Słowację,
Węgry; wyładowały się w Jugosławii w rejonie Ossiek-Ruma, i wyruszyły pochodem
do walki z komunistyczną partyzantką Tity.
*
Tymczasem w głównym kozackim skupisku uchodźczym, nie od
razu, wszelako stopniowo zaczęto ustanawiać porządek. Większość Kozaków zdolna
do noszenia broni odeszła do formacji wojskowych, głównie spłynęła do 1-szej
dywizji w Mławie. Jednakże nadal ciągnęły od wschodu jednostki, bądź większe
grupy; furgony, konni, nieraz całe tabory, zlewając się z masą jak drobne
strumyczki zlewają się z głównym nurtem rzeki. Wówczas to nad tą masą objął
komendę pułkownik S.W. Pawłów, rodem ze stanicy Ekatierinińskiej. Jednogłośnie
obwołany atamanem polowym, obwieścił organizację „Kozackiego Stanu",
czyli coś w rodzaju Centrum Kozackiego. Wprawdzie po dawnemu główną ilość
stanowiły kobiety, dzieci i starcy, jednakże z dnia na dzień zwiększała się
liczba nowoprzybyłych mężczyzn w sile wieku.
Jako
miejsce postoju wyznaczono im okolice Kamieńca Podolskiego. Miejsce było
odpowiednie: podgórsko-stepowe. Inne, a przecież nie tak znów bardzo różniące
się pejzażem od stron rodzinnych. Ludzie i konie odpoczęli trochę po trudach
wielkiej wędrówki.
—
Cóż — pocieszali się niektórzy — jeżeli o to chodzi to już i nie tak bardzo
daleko... Przez Boh, Dniepr, a tam do Donu... Żeby tak dobrego konia...
Ale do Dniepru było
kilometrów pięćset z okładem.
—
Jaskółką nie polecisz. A najlepszego nawet konia też ochwacić można. Oj,
daleko, daleko... — biedowali inni.
—
Zapchali my się w mysią dziurę: Za plecami Rumunia, tam jakaś Ruś
Karpacka. Nie rozpędzisz się, nie.
Na
to odpowiadali bardziej rozsądni argumentem, który zresztą coraz częściej dawał
się słyszeć:
—
Nie narzekajcie stanicznicy, nie narzekajcie. Zęby tylko gorzej nie było...
Jakoż
istotnie, po kurskiej porażce wojska niemieckie przeszły do zdecydowanej już
defensywy, a sowieckie napierały gwałtownie głównie w kierunku
południowo-zachodnim. I wtedy ataman Pawłów poprowadził Kozacki Stan na północ,
w wyznaczony mu rejon: Nowogródek-Baranowicze.
Była wiosna roku 1944 gdy
doszli na miejsce.
Dominowała
białokora brzoza, od której według pewnych podań wzięła swój początek nazwa:
Białejrusi. Nie dlatego, żeby brzozy było więcej. Nie, więcej było sosny i świerków,
leszczyny; olchy w miejscach podmokłych; osiki w lasach mieszanych. Ale brzoza
rzucała się najbardziej w oczy: młoda i strojna w zagajnikach, a stara i pochylona
nad szerokim, pylnym traktem. Na lekko wzdętych płaszczyznach ciągnęły się źle
uprawiane, źle zasiane pola między lasami. Ludziom nie w głowie była uprawa,
gdy ciągle i wciąż na nowo, nie wiadomo było do kogo te pola będą należeć i kto
mianowicie zbierać będzie ich plony. Bez końca deptano tę sapowatą, niezbyt
żyzną ziemię, jakby raptem wszystkim stała na zawadzie w osiągnięciu ich
dalekich, obcych celów. A zdawało się leży na ustroniu; i lasy je ochraniają
gęste, i drogi kiepskie, latem za suche, jesienią za błotniste, zimą za
śnieżne, wiosną wcale nawet. bywało, nie do przebycia. Bez bogactw mineralnych,
bez pretensji światoburczych, bez bydła rasowego; we wsiach słomą krytych i
zwyczajnym kundlem strzeżonych. Ale nie I Wciąż pchano się do niej z wojskiem,
z armatami, z ideami, z obcym prawem; raz z reklamą pasty do zębów, raz z
drutem kolczastym, raz z okopem przez sam środek żyta.
Na
Białorusi nie chowano nigdy koni dla kawalerii. W sam raz tylko byle pociągnął
pług, lub chłopską drabinkę. Mały krępy, nigdy nie czyszczony, biegł sobie w
aureoli drewnianej duhy nad łbem, drobnym truchtem, nie kłopocząc się czy
gospodarz kieruje go w niedzielę do cerkwi prawosławnej, czy do kościoła
katolickiego. Było miejsca dla wszystkich, i na synagogę żydowską i meczet
tatarski. Ale obcym ludziom przeszkadzać poczęły: jednym cerkwie, drugim kościoły,
trzeci zaczęli palić synagogi. Obcym ludziom przeszkadzała najwidoczniej
zgodność pożycia: języków, wyznań i zwyczajów. Wreszcie przyszli tacy, którym
nie dogadzało żadne boskie wyznanie i żaden ze starych obyczajów, nawet obyczaj
własnej, rodzonej chaty... A ostatnio znów tacy, od których w ogóle już nie
można było wyrozumieć co im dogadza, czy co im nie dogadza. I chłop białoruski
na widok pyłu, który zakurzył na drodze, przykładał po dawnemu rękę do czoła,
ale zanim rozeznał kto nowy się zbliża, ręka ta drżała w niepokoju.
Nieprzyjaźnie
przyjęła ziemia Białoruska przybyszów znad Donu i Kubania. Ludzie nad Niemnem,
zbiedzeni wojną, ze strachem patrzyli na ciągnącą po drodze nową plagę
zbiedzonych ludzi, poczerniałych od wiatru i niewygód wędrownych. Z góry było
do przewidzenia, że zaczną tratować plony, wypasać cudze łąki, kosić cudze
koniczyny i zasłaniać się złym losem, klnąc go do wszystkich czortowych matek,
jakby zły los miał prawo służyć za legitymację do pogarszania innym ich losu.
W
tym rejonie działały dwie partyzantki: sowiecka i polska; działały
antypartyzanckie oddziały policji miejscowej, działały rzadko rozrzucone
oddziały niemieckie. W lasach prócz tego chowali się Żydzi. Pod Iwieniec
przyszli Węgrzy. Teraz kozackie tabory rozłożyły się szeroko według
przynależności do wojsk: Dońskiego, Kubańskiego i Terskiego.
Wyznaczono
atamanów okręgowych. Założono swoje szkoły, własne zakłady rzemieślnicze, jedną
drukarnię, która zaczęła wydawać gazetę. Ojciec Wasyl Grigorjew udał się do
prawosławnego biskupa nowogródzkiego Afanasja i uzyskał od niego
błogosławieństwo na administrację samodzielnej kozackiej diecezji. Duchowni
objęli wyznaczone im parafie. Niedzielami gęsto na ukos żegnano się świętym
krzyżem prawosławnym i modlono do Boga, aby prawdą stało się to, co pisano w
kozackiej gazetce, że mianowicie nie jest tak źle, że bolszewicy będą pobici i
wszyscy jeszcze wrócą do swoich kureni...
Iwan
Fomin z Eugeniuszem Kiijowem, Kozakiem rodem znad Chopru, zaszli byli kiedyś do
chaty w której kwatera stanął Kolcow i zastali go w wielkiej kłótni z
gospodarzem:
—
Nie trzeba mnie twojej ziemi, ani twojej koniczyny! — rozkrzyczał się stary na
białoruskiego chłopa. — To co, że koń zeżarł kapeczkę?! Koń musi żreć. Sobie od
ust odejmij, a koniowi daj! Nie widzisz, że wokół wojna? I — Nie zupełnie to
się wiązało logicznie co wykrzykiwał Kolcow, ale Kiijow domyślił się o co
chodzi.
—
Co on, żałuje nam trochę koniczyny? — I zwracając się ze swej strony do chłopa:
— Ty co, do kołchozów zatęskniłeś? Poczekaj troszki, nie tęsknij, przyjdą twoi
ukochani sowieci niebawem i zapędzą ciebie razem z twoją koniczyną... —
Zakończył z groźbą w głosie.
—
Ja do nich akurat tyle zatęskniłem co do was — odparł twardo chłop, odszedł do
wozu stojącego na podwórzu i toporem jął zastukiwać kłonicę. — Zwalili się jak
te korojedy... A Sowietami mnie nie strasz; dosyć was takich rozumnych do
straszenia innych. Obacz, żebym ja ciebie nimi nie postraszył... — Widać było,
że człowiek doprowadzony jest do ostateczności, a zmienne koleje wojennego
losu zahartowały i jego serce.
—
Co wy, prawosławni ludzie... — zaczął mitygować Fomin.
— Ja katolik, nie prawosławny — skorygował go
chłop.
— A czy ta bratku mam co
przeciwko twojej wierze? Bądź ty dla mnie katolik, bądź kim chcesz. Ale czy to czas
na kłótnie — ciągnął pojednawczo Fomin. — Widzisz. lasy pełne partyzantów,
osaczają nas jak borsuków w norze. Czy ty myślisz, że my tu z rozkoszy
do ciebie przyszli? Nie z rozkoszy, bracie, a z ciężkiego losu.
— A wy dla mnie, co lepszego od partyzantów? Tamci
przyjdą, grabią. Wy przychodzicie i dobieracie, co tamci nie zabrali.
Eugeniusz Kiijow siadł na ławeczce pod chatą, wyjął
woreczek z machorką i nagle zmienił zdanie:
— Człowiek ma rację. Wszyscy źli, co tu prawdę ukrywać.
Tylko, kto temu winien, a? — Zwrócił się do Kolcowa, częstując go tytoniem.
Tamten przysiadł się również, wziął szczyptę,
nasypał w oderwany kawałek gazety i skręcał milcząc. Zapalili wszyscy, nie
wyłączając chłopa, którego Eugeniusz też poczęstował. Pytanie postawione
trudne było do rozstrzygnięcia, więc długo i zgodnie nikt nie zabierał głosu.
— Po mojemu to tak — odezwał się pierwszy chłop. —
W tamtą wojnę, pamiętam, też ludzi nagubili masami. Ale to żołnierzy, na
froncie. Tak już im od Pana Boga sądzone i przeznaczone. Też troszki grabiono,
choć nie tak dużo. Ale za to, poza frontem w nikogo sprawy nie wchodzono. Co
kto miał, co było jego, to jeżeli nie zniszczało, jego i pozostało. Choćby
nawet i źle, ale żyć było można. A dzisiaj? Co to za życie!... Z człowieka
zrobili groch przydrożny: kto chce ten rwie, kto chce ten depcze. A kto tak
zrobił?
I znowu pytanie pozostało bez odpowiedzi. I tylko
dymki tytoniowe wiły się między ludźmi, skręcając nad pochylonymi głowami w
znaki zapytania.
— Kto zrobił?... — podjął
Fomin. — Ci co chcieli poprawiać...
— Co?
— Życie ludzkie. Co!
Z pobliskiego
lasu, za polem koniczyny, o której skoszenie zaczęła się kłótnia, doleciała
seria wystrzelona z pistoletu automatycznego. Chwila ciszy. Potem: druga,
trzecia seria... I znów cisza. Chłop dopalił cygaretkę, rzucił, przydeptał
nogą, splunął i wstał, wziął się niechętnie do roboty przy wozie. Kozacy wciąż
siedzieli milcząc.
Nie
było rady. Partyzantki sowieckie kierowane i bogato zaopatrywane przez
Centralny Sztab Dywersji w Moskwie, a zwłaszcza brygada Linkowa i Sidora
Kowpaka, nie dawały spokoju. Ataman Pawłów zaczął więc organizować dla obrony
pierwsze pułki Kozackiego Stanu. W nocy wystawiano warty.
Mitia
przyjechał 7 czerwca, gdy właśnie nadeszła wiadomość o inwazji Aliantów we
Francji. Walczył on początkowo nad Donem. Dnia 7 stycznia 1943 roku oddział
kozacki w którym służył, łącznie z batalionem uformowanym z niemieckich
celników, bronił odcinka na wschód od Nowoczerkaska. Niespodziewane uderzenie
silnej grupy sowieckiej zmiotło ich i rozproszyło. Od maja tegoż roku Mitia
znalazł się z kolei w kozackim oddziale dowodzonym przez pułkownika von
Jungschulza i wziął udział w walce z partyzancką brygadą sowiecką w trójkącie
pomiędzy rzekami Dnieprem i Desną. Brygadę rozbito doszczętnie, ale Mitia
dostał odłamkiem ręcznego granatu w nogę powyżej kolana i trafił do szpitala.
Rana się gnoiła. Później udawało mu się jakoś przeciągać rekonwalescencję. W
końcu zamiast pojechać na Bałkany dokąd odesłano jego oddział, skierowany
został na tymczasowy pobyt do Kozackiego Stanu pod Nowogródkiem.
Było
to jego pierwsze spotkanie z Ula. Siostry nie znał. bo nie widział jej od lat
dwudziestu ośmiu. Przywitali się jak obcy. Nie mieli sobie właściwie nic do
powiedzenia. Już pierwszego dnia. po kolacji, gdy przegadano o bieżących
drobiazgach życia i, jak to bywa po krótkim milczeniu, narzucała się jakaś
poważniejsza wymiana myśli, Mitia, gniotąc w palcach gałkę czarnego chleba
powiedział utkwiwszy wzrok w stół:
—
Zgubią nas ci Niemcy... Na to stary odchrząknął, pogładził brodę i odparł po
dłuższej chwili:
— Poczekaj jeszcze. Nie jedni
Niemcy są na świecie,
— To znaczy: kto poza nimi?
—
A ci, tam... — uczynił ruch głową wskazując małe okienko chaty, za którym
czerwono nad dalekim błotem zachodziło słońce. — Co wylądowali we Francji.
— A cóż oni pomogą? —
wtrąciła się do rozmowy Ula.
— Et, tam, z babami gadać.
Co ty się rozumiesz na polityce! — odpalił ojciec.
— Od wielu to już lat ja tylko to i słyszę: „To baba, to nie rozumiesz
się, to głupia" i tal; w kółko! A ja bardzo dobrze nie tylko rozumiem, ale
i widzę co się dzieje. Tamci — i gwałtownym ruchem głowy też wskazała w
kierunku zachodu za okienkiem — pomagają bolszewikom ze wszystkich sił; A ci,
tu, traktują nas jak bydło. Nie chcą nas i koniec, co tu gadać. Ani waszych
atamanów, ani waszego wojska „wszechwielkieeego" kozackiego... Jasne
chyba dla wszystkich. I trzeba było siedzieć cicho, a nie wsadzać palce między
drzwi. A teraz przystrzemili i spróbujcie wyciągnąć. Wstała, energicznym ruchem zbierając
talerze.
Wstał
też i Mitia. Nic nie odpowiedział na przemówienie siostry. Wyszedł do sieni,
stamtąd stąpając ociężale zszedł z ganku i siadł samotnie na ławeczce. Na
zachodzie, wciąż się jeszcze nad błotem lasem ciągnął pas czerwieni. Soczyste,
wilgotne opary wieczoru prawie odurzały. Z gaju brzozowego o gęstym podszyciu
szły, raz klekoczące, raz miłe jak flet głosy słowika. Odpowiedział mu drugi,
trzeci... Pod lasem, het za wsią, odpowiedział czwarty. Mitia zasłuchał się.
Odpowiedziała im jedna-druga seria automatu. Pojedynczy strzał karabinowy.
Później znów tylko słowiki. Później znów gdzieś seria z automatu, tym razem
dalej. Echo. Cisza. I znów słowiki.
*
Front niemiecki łamał się i kruszył. Przebijany w kilku
miejscach naraz, zwijał się i cofał, mimo szaleńczych i wciąż ponawianych
rozkazów Hitlera, aby się trzymać terenu do ostatniego naboju! Pod wpływem tych
klęsk zaszło wiele zmian. Do jednej z nich zaliczyć by wypadało, że obecnie
niewątpliwie druga osoba w państwie, najpotężniejszy po Hitlerze, Heinrich
Himmler, uznał za konieczne zrewidować cokolwiek swe poglądy na teorię o
„Untermenschach", której był dotychczas jednym z najgorliwszych
wyznawców. W rezultacie tego przeobrażenia udało się pewnym sferom wojskowym,
które dotychczas bezskutecznie usiłowały wpływać na zmianę polityki wschodniej
Hitlera, przeforsować przynajmniej pół- czy ćwierć-środki. Znalazło to swoje
odbicie przedewszystkim w zaktywowaniu ruchu Własowa. Wszystko Już dawno
spóźnione...
Między
innymi dnia 31 marca 1944 roku zezwolono na utworzenie Głównego Zarządu Wojsk
Kozackich, aktem podpisanym przez generała kawalerii Kostringa. Naczelnikiem
tego Zarządu wybrany został generał Piotr Krasnow. Jako członkowie weszli: gen.
Naumenko, płk Pawłów. płk Kułaków. Kozacki Stan podporządkowany został bezpośrednio
rozkazom tego Zarządu.
Dnia
17 czerwca wydarzyło się nieszczęście: Ataman polny. Pawłów, objeżdżając w nocy
posterunki, został zastrzelony, nie wiadomo czy przez nieuwagę własnych placówek,
czy też przez partyzantów sowieckich. Na jego miejsce gen. Krasnow mianował
atamanem wojskowego starszyznę (później generała-majora) Timofieja Iwanowicza
Domanowa. Jemu to też przypadło w udziale wyprowadzenie Kozackiego Stanu z
nadniemeńskich stron, po kilkumiesięcznym tam obozowaniu.
Nie
było już innych kierunków, jak tylko jeden: Tą jedyną, dostępną jeszcze drogą
odbywała się w dalszym ciągu wędrówka ludów Wschodu na Zachód.
...........................................................................................................
Jeszcze we wrześniu roku 1943 rozpoczęła odwrót tak zwana
Brygada Kamińskiego, utworzona w rejonie Briańska przez byłego kapitana armii
czerwonej. Kamieński urodzony w Poznaniu w roku 1896 z matki Niemki i ojca
Polaka, opanował zaraz po wkroczeniu Niemców obszerny rejon i za cichym
zezwoleniem dowódcy 2-ej armii pancernej, gen. Schmidta, przeobraził ten teren
w rodzaj mikroskopijnego państewka, z własnym zarządem i własną armią. Pod
naciskiem ofensywy sowieckiej Kamiński postanowił się cofać wraz z całym
„krajem", w liczbie 30 tysięcy uchodźców, na Lepel. Tu, obciążony taborem
kobiet, dzieci i wszelkiego dobytku, wpadł w okolicę opanowaną nieomal
kompletnie przez partyzantów sowieckich. Rozpoczęła się walka na śmierć i
życie. Już wtedy Kamiński zasłynął z odwagi, ale też i z okrucieństwa. Jego
brygada, której nadał patetyczną nazwę:
RONA
(Russkaja Oswoboditielnaja Narodnaja Armia). w odróżnieniu od ROA generała
Własowa (Russkaja Oswoboditielnaja Armia), niszczała jednak w tych
nieubłaganych, leśnych walkach, pełnych podstępu, zdrad i zasadzek, nie tylko
fizycznie, ale też moralnie. Rozgoryczeni wielokrotnie doznanymi zawodami,
utraciwszy rodzinny grunt pod nogami i wszelką nadzieję na powodzenie
,,sprawy", a przede •wszystkim zdemoralizowani doszczętnie życiem z
grabieży, które było w istocie jedynym materialnym oparciem ich istnienia,
ludzie ci przeistoczyli się w pół-bandytów. Na domiar złego sytuacja ich rodzin
przedstawiała się rozpaczliwie. Zdarzały się też coraz częstsze wypadki
przechodzenia na stronę partyzantów, bunty. Kamiński krwawo potrafił je dusić,
ale sytuacji przez to ani zmienić, ani naprawić nie mógł. Przeciwnie, sam
popadał w rodzaj krwawego oszołomienia walką, bez widocznego sensu i celu.
W tym stanie rzeczy
zwrócił na niego uwagę szef SS na Białorusi, von Gottberg. Zaproponował
Kamińskiemu włączenie jego brygady do formacji SS w zamian za rangę wojskową, a
jego ludziom mundury, wyżywienie, lepsza broń i żołd. Ponadto przyrzekł
zorganizować dla ich rodzin spokojny pobyt gdzieś na Węgrzech. Kamiński zgodził
się od razu. Wiosną roku 1944 rozpoczął się pochód dawnej RONA przez Białoruś
na południowy zachód. Ale obiecany transport na Węgry nie doszedł do skutku.
Dojechali tylko do Śląska i tam ugrzęźli. Gauleiter Bracht odmówił żywienia
„tej rosyjskiej bandy". Doszczętnie skorumpowana brygada Kamińskiego
dostała się wreszcie pod komendę SS-Obergruppenfuhrera Bach-Zalewskiego i rzucona
przeciwko powstańcom warszawskim zasłynęła niesłychanym wprost okrucieństwem
gwałtem i grabieżą. Przekroczone zostały wszelkie granice. Ani jego ludzie,
ani sam Kamiński nie widzieli już przed sobą żadnego innego celu. Uczepiwszy
się miasta, które mogli łupić bezkarnie. nie chcieli się dać od niego oderwać i
przestali słuchać niemieckich rozkazów, gdy Niemcy wszczęli pertraktacje z
polskim dowództwem. Groziło to zerwaniem rokowań o kapitulację powstańców.
Himmler rozkazał tedy aresztować Kamińskiego. Uprzedzony, uciekał on w
Karpaty. Ale na południe od Tamowa dopadli go ludzie szefa krakowskiego Gestapo,
Bierkampa, i zamordowali. Brygada zaś, wraz z całym taborem cywilnym, odesłana
została później
do Munsingen, koło Ulm i włączona do armii Własowa.
Tegoż
1944 roku wyruszył na zachód starowier Zujew, starosta wsi Zaskorki w
Połocczyźnie. Kroczył na czele swojej „respubliki" której niezależność —
zarówno od władz niemieckich jak band partyzanckich, wywalczył srogo przy
pomocy broni, którą zgromadził w roku 1941 po odwrocie armii czerwonej.
Historia tej „respubliki" to również jeden z niezwykłych rozdziałów,
ilustrujących paradoksalne komplikacje tej wojny. Zujew, który cieszył się
dużym autorytetem wśród ludności, potrafił połączyć kilka wsi zagubionych w
lasach w jeden ,,niezależny kraj". Niemcom zapowiedział, że dostarczy im
żądanych kontyngentów żywności, pod warunkiem jednak by go nie nachodzili i
do spraw ludności się nie mieszali. Ody raz uczynili taką próbę, Zujew odparł
wysłany oddział ogniem. I od tego czasu miał spokój. Natomiast partyzantów
sowieckich tępił bezlitośnie, tak że w końcu nie odważali się zbliżać w jego
stronę.
Wczesnym
latem 1944 „respublika" Zujewa przekroczyła Dźwinę i uchodziła wraz z
rodzinami, bydłem i dobytkiem przed spodziewanym ,,wyzwoleniem" ze strony
armii czerwonych.
...........................................................................................................
Uchodził
podobny, ,,niezależny kraj" ze wsi Sapigi, rejonu Głuchowskiego...
Uchodzili masowo ludzie z Newla, po krwawej rozprawie uczynionej nad
tamtejszymi mieszkańcami przez bolszewików jeszcze jesienią roku 1943.
Uchodziły z Wietrowa silne formacje antypartyzanckie, do których po drodze, w
miarę zbliżania się armii czerwonych, przyłączali się nawet ciż sami partyzanci
sowieccy... Cofał się Legion Ukraiński pod wodzą płk Andrzeja Melnyka. Cofały się
oddziały Ukraińskiej Powstańczej Armii (UPA) i niezliczone rzesze cywilnych
uchodźców ukraińskich.
Od
Zatoki Fińskiej, z gór Wałdajskich, z lasów briańskich, białoruskich,
litewskich, poleskich, ze stepów ukraińskich, z Podkarpacia... uchodzili ludzie
przed bolszewikami. Ilu ich było?
Nie
ma takiej statystyki. Nie istnieje, i — z tak zwanych ,,dobrze zrozumiałych
względów" — istnieć nie może. Można by zaryzykować twierdzenie, że ani
jeden z tych ludzi, po roku 1943 nie przyznał się do dobrowolnej ucieczki. Ani
po tamtej, ani po te} stronie Żelaznej Kurtyny. Wszyscy podali się za
przymusowo wywiezionych na roboty do Niemiec, nie tylko dlatego aby uzyskać
pomoc materialną UNRRA i mleko w proszku dla swoich dzieci. Ale i dla wielu
innych powodów — które częściowo obowiązują do dnia dzisiejszego — przyjęli za
prawdę, prawdę numer 2, która stała się oficjalna, a więc obowiązująca. Nie
istniała też żadna strona, która byłaby zainteresowana w ujawnieniu takiej
statystyki, a może mniej od innych strona właśnie tych, którzy tej statystyki
stanowić by mogli przedmiot.
*
Kozacki
Stan pod wodzą atamana Domanowa wyruszył z rejonu Nowogródek-Baranowicze w
początku lipca 1944 roku, kierując się w głąb Polski i zajął prowizoryczne legowiska
w Zduńskiej Woli koło Lodzi. W czasie tego pobytu dowództwo niemieckie
usiłowało wykorzystać Kozaków do walki z powstaniem w Warszawie. Kozacy oparli
się temu żądaniu, między innymi tłumacząc, że jako formacja głównie
kawaleryjska, szczególnie nie nadają się do walk ulicznych w mieście. W
rezultacie udało się Bach-Zalewskiemu uzyskać tylko nieznaczny oddział pod
wodzą płk Bondarenki.
We
wrześniu tegoż roku Główny Zarząd Wojsk Kozackich otrzymał zgodę od
rezydującego w Trieście Obergruppenfuhrera Globotschnika, który sprawował władzę
nad tamtym terenem, na czasowe osiedlenie Kozaków we Włoszech północnych.
Rozpoczął
się tedy czwarty etap tułaczki. Tysiące furmanek konnych, rozciągniętych
sznurem na przestrzeni 13 kilometrów, pociągnęło w głąb Europy zachodniej, tym
razem ku prastarej kolebce jej kultury, do Italii. Bezpośrednim celem był
rejon Gemona-Tolmezzo w prowincji Friuli, której część ludności do dziś dnia
posługuje się na co dzień językiem staro romańskim.
CZĘŚĆ DRUGA
SPŁYNĘŁO WODAMI DRAWY
Rozdział I
Z SZABLĄ W RĘKU...
— Mitia — powiedział Kolcow do syna w styczniu 1945 roku, gdy
się już na dobre zadomowili we wsi Olesso. — Mitia, jestem bardzo stary. Jedź,
synek, do Jugosławii, kto wie, może Bóg pozwoli tobie odszukać Saszę. Porozmawiam
z wojskowym starszyną Rotowym, żeby tobie dali komenderówkę.
Mitia
uniósł ze zdziwienia brwi i zwrócił uwagę, że Rotow mianowany atamanem dońskich
stanic w Italii, wyjechał, zdaje się do Udine.
—
Wszystko jedno, z zastępcą pogadam, z Charytonowym, a nie to choćby z samym
Domanowym. Jedź, przed śmiercią moją raz jeszcze może coś o Saszy usłyszę...
Wiem, mówili Kozacy, że on w Belgradzie był. Tylko ani adresu, ani nic pewnego.
Ale tak coś mnie podpowiada, że chyba żyje jeszcze.
—
Ile jemu lat już teraz będzie? Stary ściągnął zmarszczki na czole, przechylił
trochę głowę obliczając w myśli, i odpowiedział nie od razu:
— Czterdzieści dziewięć...
—
Hohooo! — Mitia wyrzekł to jakby z pewną dezaprobatą. Ale zgodził się pojechać
raczej chętnie.
W
tym czasie Głównemu Zarządowi Wojsk Kozackich 2 gen. Krasnowym na czele
podlegał tylko Kozacki Stan we Włoszech. Natomiast Kozacy, którzy wymaszerowali
z Mławy w roku 1943 na Bałkany, pod wodzą Pannwitza — jakkolwiek on sam
utrzymywał z Krasnowym kontakt prywatny — wyjęci byli spod władzy Głównego
Zarządu i podlegali wyłącznie dowództwu niemieckiemu. Gdy ostateczne załamanie
Niemiec zdawało się już tylko kwestią czasu, z różnych ośrodków naraz podjęto
próby wzajemnego skontaktowania się ponad głowami władz niemieckich, a to w
celu porozumienia się i skoordynowania wspólnego stanowiska rozsianych po
całej Europie poszczególnych oddziałów antysowieckich, a także rozmaitych
grup, formacji i komitetów politycznych. Do porozumienia takiego nigdy nie
doszło, nie tylko ze względu na trudności komunikacyjne i brak czasu przed
szybko zbliżającym się końcem wojny, ale głównie przez wzgląd na głębokie różnice
polityczne i narodowościowe, odmienne aspiracje, wzajemne animozje, nienawiści
i rozbieżne cele polityczno-narodowe. Tym niemniej powstawały, niezrealizowane
zresztą, plany wspólnego frontu, w każdym zaś razie w łonie tych samych grup
etnicznych. Ze swej strony ataman Domanow próbował też doprowadzić do
zespolenia dwóch głównych ośrodków kozackich i mówiono, że w tym celu zamierza
wysłać grupę łącznikową z Italii na Bałkany dla porozumienia się z generałem
Kononowym, a z pominięciem dowództwa niemieckiego.
Te
pogłoski miał właśnie na myśli stary Kolcow, chcąc, aby jego młodszy syn
skorzystał z okazji, włączył się do projektowanej delegacji i odszukał w
Jugosławii starszego brata. Tymczasem sprawa się przeciągała i w rezultacie nie
doszła do skutku, podobno dlatego, że jak powiadano, Kononow na własną rękę
szukał kontaktów i wyjechał do gen. Własowa. aby od niego uzyskać nominację na
atamana polnego.
Dopiero
w pierwszych dniach lutego udało się Miti. drogą prywatnych protekcji,
zaopatrzyć w niezbędne dokumenty i wyjechać na własne ryzyko.
*
1-sza
Dywizja Kozacka, po wyładowaniu w Jugosławii w roku 1943, związana była do
listopada tegoż roku lokalnymi walkami z partyzantką Tito w okolicach
Fruskagory. Następnie jedna z brygad odkomenderowana została do ubezpieczenia
linii kolejowej na Sarajewo, zaś druga skoncentrowana w rejonie Brody nad
rzeką Sawą. Walki przybierały charakter coraz bardziej zażarty. Komunistyczne
oddziały Tity — wkrótce potem gdy polityka mocarstw zachodnich w stosunku do
gen. Michajłowicza. wiernego rządowi królewskiemu, uległa zmianie —
zaopatrywane były obficie w materiał wojenny zarówno przez Wielką Brytanię jak
i Amerykę. Potęga wojskowa Tity rosła z miesiąca na miesiąc. Wiosną roku 1944
Kozacy przesunięci zostali w rejon Zagrzebia, a latem 1-sza Dywizja zgrupowała
się na północ od Sissaku nad Sawą. Ale i jej siły rosły, mimo poniesionych
strat. Nieustannie ściągali nowi ochotnicy. Brakło tylko takiego wyposażenia,
którym rozporządzał Tito.
W
lipcu 1944 von Pannwitz udał się do Berlina, ażeby uzyskać coś dla swojej
kawalerii. Sytuacja była zła. Nikt nic nie miał do zaofiarowania i nie myślał
tego czynić zwłaszcza dla Kozakowi O jakiejś interwencji w naczelnym
dowództwie nie mogło być naturalnie mowy. Poza wszystkim co było wiadome o
stosunku Hitlera do politycznego aspektu sprawy, dochodziła jeszcze
okoliczność specjalna. Mianowicie Hitler osobiście nie znosił kawalerii i
kawalerzystów. Jak wielu współczesnych dyktatorów o tendencji radykalnej,
odczuwał niepohamowaną awersję do rzeczy przypominających mu w czymkolwiek,
choćby tylko brzękiem ostróg, ,,starą reakcję"... Był entuzjastą cyfr,
ścisłej statystyki, motorów i produktów chemicznych. Dla koni, jakiejś tam
tradycji kawaleryjskiej, a tym bardziej — Kozakowi... miał więcej niż
wzruszenie ramion, bo: szczerą wzgardę. I w tym więc wypadku nie podzielał
poglądów Napoleona, ani jego ministra duć de Vicence markiza Ludwika de
Caulaincourt, który wykrzyknął w roku 1812: ,,Rosja zawdzięcza swe zwycięstwo
Kozakom!..." Pozornie, w sto trzydzieści lat po klęsce Napoleona, Hitler
miał rację. Prawdopodobnie nie brał jednak pod uwagę pewnego szczegółu,
lekceważonego zresztą przez wielu, że mianowicie ostatnia wojna, najbardziej
zmodernizowana ze wszystkich dotychczasowych, była zarazem wojną, w której
prymitywne działania partyzantek osiągnęły skalę nie notowaną nie tylko w
wojnie 1812. ale w ogóle w dziejach wojen.
Gen.
Pannwitz skonstatował, że materialne zasoby Wermachtu świeciły pustkami. Po
cichu poradzono mu aby zwrócił się do jedynej instancji, która u progu ostatecznego
załamania próbowała kurczowo utrzymać inicjatywę w swoich rękach, i w ostatniej
jeszcze chwili, a wbrew dotychczasowym schematom politycznym, szukała nowych
względnie pogardzonych przedtem, dróg ratunku. Tą jedyną instancją
rozporządzającą w rosnącym chaosie pewnymi jeszcze środkami materialnymi, były
tak zwane „Bronie-SS". Na własną odpowiedzialność zaczęły teraz gorączkowo
organizować i zbroić w swoim zakresie „krajowe" oddziały antybolszewickie.
Podporządkowanie
Kozaków „Leitstelle SS" nie miało już ani z względu politycznego, ani
formalnego żadnego znaczenia. Dla samych Kozaków była to sprawa w ich sytuacji
idealnie obojętna, o ile w ogóle doszła do ich wiadomości. Natomiast
praktycznie oznaczała dla Pannwitza nie tylko wydatny zastrzyk w dziedzinie
uzbrojenia, ale nade wszystko możliwość wyrwania z różnorakich kątów Europy
rozproszonych oddziałów kozackich i zespolenia ich w większą całość.
W
ten sposób jesienią roku 1944, dawna dywizja przeistoczona w XV-ty Kozacki
Kawaleryjski Korpus w ilości początkowo dwóch dywizji a od zimy 1943 — trzech
dywizji. W skład 1-szej weszły pułki: 1-szy doński, 2-gi syberyjski i
4-ty kubański pod wodzą płk Wagnera, W skład drugiej: 3-ci kubański, 5-ty
doński i 6-ty terski, pod wodzą płk von Schulza. Wreszcie trzecia dywizja
składała się z dwóch płastunskich (*) pułków
7-go i 8-go Kononowa.
Później
zaczęły nadciągać inne jeszcze oddziały kozackie, a między nimi wyciągnięte z
Francji.
*
Sasza
Kolcow dwadzieścia lat emigracji przemieszkał w Belgradzie, imając się kolejno
różnych zawodów. Powodziło mu się względnie nieźle. Tu też młodo się ożenił z
Rosjanką, z którą miał syna i dwie córki. Jedna z nich Maria, umarła w wieku
lat ośmiu, a druga, Prakseda, wyszła za mąż za Serba. Syn, Michał,
pozostał przy ojcu kończąc szkoły. Po zajęciu Belgradu przez Niemców, dnia 13
kwietnia 1941 roku, wśród masy skupionej tu emigracji rosyjskiej nastąpił zrazu
zamęt i poważne rozbieżności co do orientacji politycznej. Gdy jednak w czerwcu
tegoż roku wybuchła wojna niemiecko-sowiecka, a w związku z nią odrodziły się
stare nadzieje na wyzwolenie Rosji spod panowania bolszewickiego, absolutna
większość opowiedziała się za orientacją niemiecką. Od razu też powstał
projekt stworzenia rosyjskiego korpusu narodowego. Ku wielkiemu zdumieniu i z
niepojętych na razie względów, władze niemieckie ociągały się z daniem
zezwolenia na organizację takiego korpusu. Dopiero w następnym, 1942 roku takie
zezwolenie zostało udzielone, ale z zastrzeżeniem jeszcze bardziej dziwnym:
,,Korpus
będzie walczył przeciwko komunistom, jednakże tylko w Jugosławii... Do Rosji
przerzucony nie zostanie..."
Jakkolwiek
dotkliwe było to rozczarowanie dla emigracji rosyjskiej, większość
wypowiedziała się za formowaniem własnej jednostki bojowej nawet w tych
okolicznościach, gdyż — jak powiadano — okoliczności mogą się zmienić, a korpus
w każdym razie będzie faktem dokonanym... Tegoż roku został on uformowany w
sile 13 tysięcy ludzi, pod wodzą rosyjskiego generała Sztajfona.
Kolcow, choć należał do
starszego rocznika, bez wahania wstąpił do korpusu razem z synem. Gdy jednak
po roku zjawiła się w Jugosławii 1-sza dywizja kozacka, syna pozostawił w
korpusie, a sam przeniósł się do Kozaków.
I wśród starych i wśród
młodych rodaków przybyłych z kraju, próbował Sasza dowiedzieć się czegoś o
rodzinie i o kraju rodzinnym. O kraju opowiadano mu dużo, przeważnie rzeczy nieciekawe.
Natomiast o rodzinie nikt mu nie potrafił udzielić żadnych informacji, poza
jednym piegowatym Iwanem Awdoszką, który zapewniał iż słyszał od swego ojca,
że chutor Jaglicki został podczas wojny domowej doszczętnie spalony, a wszyscy
jego mieszkańcy łącznie z dziećmi, wymordowani przez bolszewików. Jednakże,
jak się później okazało, Awdoszką lubował się w opowiadaniach ,,silnych",
mogących robić wrażenie wśród słuchaczy, i z tego względu jego relacje nie
zawsze zasługiwały na zaufanie.
Czterdziestokilkuletni,
podstarzały Sasza, który od dwudziestu lat nie dosiadał konia, naturalnie
utracił dużo ze swej dawnej brawury. Jednakże nadspodziewanie dobrze trzymał
się w siodle, w zachowanej randze starszego uriadnika. Nie chciał też przejść
do proponowanej mu kilkakrotnie służby tyłowej, w taborach bądź w kancelarii,
czy intendenturze. Uparł się i pozostał w szeregu.
Mitia
nie miał łatwej sprawy z odszukaniem brata. W miejscu postoju sztabu nikt mu
konkretnych informacji udzielić nie mógł. Nastrój panował mrukliwy i niechętny.
Zresztą dziwić się temu nie było można, gdyż istotnie sytuacja, jak słusznie
powiadano, była „parszywa"...
Już 8 sierpnia ubiegłego
roku przestali strzelać Rumuni;
4 września Finowie; 3-go Bułgarzy odwrócili broń i witali w Sofii
bolszewików. Na Bałkanach panował nieopisany chaos, gwałt, mord, rabunek.
Zdawało się na pierwszy rzut oka, że wszyscy walczą przeciwko wszystkim. W tych
warunkach udawać się gdziekolwiek i podróżować w pojedynkę było
niemożliwością. Należało czekać jakiejś okazji. Mitia poradził sobie w ten
sposób, że dowiedziawszy się w końcu, w którym pułku służył jego brat, zgłosił
się po prostu na ochotnika, i przesiedziawszy kilka dni w etapie, odesłany
został wraz z kolumną amunicyjną na linię bojową pułku.
Wyjechali
w południe w kierunku na Warażdin. Tam, mówili Kozacy, mocno naciskają ni to
titowcy, ni to regularne wojska sowieckie od Węgier, ni to czerwoni Bułgarzy,
ni to to czort wie kto... Chyba, mówili, głównie Bułgarzy. O zmierzchu
dojechano do miejsca gdzie droga rozwalona była niedawnym bombardowaniem.
Wypadło przeładowywać amunicje i samym przesiadać się na dwukółki. Pojechali
dalej górskimi drożynami i bezdrożem. Noc lutowa zapowiadała się wyjątkowo
ciepła. Zapanowała odwilż. Niskie chmury przysłaniały góry. Zabroniono było
palić. Po bezsennie spędzonej nocy usłyszeli przed samym świtem daleki terkot
ciężkich karabinów maszynowych, który dochodził z kierunku w jakim jechali.
Wozy
zatrzymały się w kamienistym osiedlu. Było mroczno, czarnym, przedświtowym
mrokiem. Wilgotno, nieprzytulnie, nigdzie ogieńka. Mitia zlazł z dwukółki, rozprostował
zasiedziałe nogi, minął jakiś załom muru, potknął się na kamienistym gruncie,
wpadł na jakiegoś Kozaka, który go sklął. Powoli dopiero rozeznał, że pod domami
stoją wszędzie zluzowane konie. Zanim je dojrzał, wprawione ucho pochwyciło
charakterystyczne postukiwanie kopyt, gdy przestępują z nogi na nogę, ciche
żucie i prychanie w podwieszone worki z obrokiem. Ogień karabinowy za wsią
przycichł na chwilę. Jakiś oficer, niewidoczny w ciemności, wykrzykiwał
rozkazy podnieconym, załamującym się głosem. Mitia domyślił się, że tu zapewne
stoją konowodzi spieszonej sotni i poszedł na głos oficera. Nie rozeznając
dystynkcji chciał go o coś zapytać. Ale tamten, nie zwracając uwagi na słowa
pchnął Mitię w kierunku grupy stojących w pobliżu Kozaków:
—
Do tyraliery! Do tyraliery! — krzyczał ochryple. — Marsz, taka wasza mać! Za
dużo tu was zebrało się po nocy, za murami się chować!
Grupa
Kozaków z karabinami w ręku ruszyła ku wylotowi wsi. Mitia zsunął swój z
ramienia i prawie postukując kolbą po kamieniach, powlókł się z tyłu,
przyłączając do grupy.
Zaczęło
się rozwidniać. Bardzo powoli wstawał szary świt. Na spadzistej płaszczyźnie po
zżętej kukurydzy widać było, jak tu i ówdzie unosili się i na przemian zapadali
w tyralierze swoi, strzelając w kierunku innej wsi ledwo majaczącej w oddali.
Wkrótce przestali się posuwać. Z tamtej strony nikt teraz nie odpowiadał na
rzadki ogień tyraliery. Z lewa, o 30 metrów na ukos przed własną tyralierą
widniała mała, pojedyncza chałupa kryta słomą. Tuż przed nią ułożony z głazów
rodzaj murku, bez początku i końca. Widocznie gospodarz zaczął kiedyś układać
to ogrodzenie i dał spokój. Strzelano coraz leniwiej.
— Ej tam!!
Jacenkoooo!... — dał się słyszeć głos oficera leżącego wśród badyli. — Obsadzić
punkt obserwacyjny! Natychmiast!
Opodal
uniósł się na kolana podoficer i powiódł wzrokiem po tyralierze, przez chwilę
się namyślając kogo z Kozaków wyznaczyć do tej funkcji. Mitia, nie przypadając
do ziemi, podszedł do niego i powiedział:
— Ja pójdę. — Miał przy
sobie dobrą zeissowską lornetkę, którą ukradł z taboru, gdy przebywał jeszcze
w sztabie, w Sissaku. Podoficer nie tracąc czasu na rozeznanie w półmroku kto
mówi, odkrzyknął:
— Waliaj! Na dach tej
chałupy, widzisz?!
— Widzę.
Chałupa
była opuszczona przez mieszkańców. Mitia wlazł po przystawionej drabince,
rozłożył się na niewygodnym ukosie słomianego dachu, przytknął do oczu lornetkę
i patrzył: widział przed sobą rząd domów osiedla, w którym leżał nieprzyjaciel.
Na froncie, w samym środku tego rzędu, rosło olbrzymie drzewo. „Ciekawe co to
za drzewo, pomyślał, może dąb?". W tej chwili koło pnia dostrzegł figurki
ludzkie, coś tam czyniące w nachylonej postawie. „Jak nic, ustawiają
cekaem". Przesunął szkła bardziej w lewo: wysadzana topolami droga,
okopana rowami, prowadziła do osiedla. Nigdzie nikogo. Odjął lornetkę i
spojrzał wzdłuż własnej tyraliery. Leżeli w wyciągniętych pozach, niektórzy
poprawiając się co chwila. Jaśniało. Spojrzał w górę: chmury szły w kilka
warstw u dołu ciemniejsze, wyżej jasne, wiatrem południowym gnane na północ.
Była cisza i pachniało obcą, nieznaną w zapachach wiosną. Poczuł się jakoś
lekko na duszy, mimo niewyspania, nieomal dobrze. Wyciągnął się na niewygodnej,
zrudziałej ze starości słomie pod nawisłym niebem i omal nie zasnął od
strzępków myśli, które nachodziły i odchodziły. Bardzo daleko na wschodzie
zaczęło ledwo prześwitywać słońce, może gdzieś promienie jego padały już nawet
na ziemię. Znowu się poprawił, przerzuciwszy lewą nogę poza szczyt dachu, by
się umocnić w swojej pozycji i wysunął naprzód karabin. Postrzępione myśli, podobnie
jak postrzępione nad nim chmury, przechodziły i nie zatrzymywały się. Usiłował
którąś z tych myśli przytrzymać: „Właściwie kiedy mu było dobrze w ciągu całego
życia? Kiedy mu było naprawdę lepiej niż na tej nieznanej strzesze, nieznanej
ziemi?..." Z ocknienia wyrwał go jeden, drugi, trzeci strzał na linii.
Tyraliera kozacka zaczęła znowu leniwie strzelać. Teraz już nie potrzebował
przykładać szkieł. Rozjaśniło się na tyle, że gołym okiem widział cztery
figurki kręcące się koło wielkiego drzewa, za zasłoną jakichś wielkich traw.
Chwilę myślał o celowniku, później oparł się na łokciu, długo celował, brał na
muszkę i — huknął strzał! — Figurki schowały się. Zarepetował i jeszcze raz
strzelił. Później potoczył wzrokiem:
„Echeee...
Przebiegają między domami"...
Z
punktu obserwacyjnego regulamin zabraniał strzelać, ale Mitia strzelał raz po
raz.
„A
tam, tam!... Na drodze, na białym koniu, nie kryjąc się, między topolami!"
Targnęła nim nagle jakaś wewnętrzna zaciętość, złość, może za całe swoje mamę
życie. a może po prostu dlatego, że nie widział skutku swych strzałów. Uniósł
się na spadzistości dachu, celował dokładnie : Rrraz go! Na białym koniu
zjechał do rowu, ale toczył się dalej. I wciąż z tamtej strony nikt nie odpowiadał
na strzały. Co się właściwie zaczęło w nim dziać, wewnątrz Miti?! Wstał
wyzywający, wparł się mocno nogami po obydwóch stronach stropu i wystawiając w
ten sposób całą swą postać, przykładał kolbę do policzka i strzelał z pozycji
stojącej; strzelał coraz bardziej nerwowo. Wpychał właśnie czwartą łódkę do
magazynka, gdy poczęto wreszcie odpowiadać. Nic się nie bał.
„Pak,
-ccjuuuu! Pak, pak-tjuuuu, cjuuu!..." Koło samej głowy. ,,Strzelają tylko
z karabinów ręcznych. Nie strzelają z maszynowych, żeby nie zdradzić ich
stanowiska", zdążył pomyśleć. „Pak, tjuuu... pak, pal, bak, pak ...tjuuu,
ciuuu, ffiii...!" „Właściwie to każda kula ma inny dźwięk w locie... Teraz
naturalnie wszyscy celują we mnie". Z rozważnym spokojem położył się i
wrócił do dawnej, spłaszczonej pozycji na dachu. „Tjuuu!..." Bardzo
blisko przeleciał pocisk, tuż, prawie ogrzał jego ucho.
Nawet
nie zauważył jak po drabince wdrapał się do niego na dach Jacenko. Przylgnął
bokiem, obejmując łokciem szczyt i dopiero przelotnie spojrzawszy w twarz Miti
wyraził zdziwienie:
— A ty? Kto?
— Dziś. Na ochotnika
przyszedłem.
—
Aha. — „Tcjuuu!" — Jacenko nie miał czasu, wtulił instynktownie głowę w
ramiona. — No, co stąd widać? — zapytał prędko.
—
Tam, zdaje się, pod tym wielkim dębem musi być gniazdo karabinu maszynowego.
Ale jeszcze go maskują.
—
To... Skąd wiesz, że dąb? — Jacenko zmrużył oczy. — Masz dobry wzrok.
—
Nieee... Tak sobie tylko. Słuchaj, gdzie tu szukać w pułku Aleksandra Kolcowa,
Kozaka. Podoficer on. Starszy już człowiek. Z pierwszej emigracji. Musi tu być.
—
Jest. Tylko w niespieszonej sotni. Starszy uriadnik. Oni nas, widzisz, z
wieczora nacisnęli, Bułgarzy z bolszewikami. My tu ledwo front utrzymaliśmy w
pieszym szyku. A tam, dwie sotnie z prawa, zaraz ich w konnym brać powinny;
atakiem z flanku. A tobie po co Kolco...
„Ffyych"!
— kula bez gwizdnięcia wparła się pod samym łokciem Jacenki, rozczapierzając
źdźbła słomy jak szczoteczkę.
—
Ohoho, gorąco tu, bracie, u ciebie... — mruknął, zsunął się z dachu po drabince
i chowając głowę w ramionach, przeskoczył murek z usypanych głazów, popełznął
z powrotem do swoich w tyralierze.
Jakiś
ruch najprostszy, jakieś najprostsze słowo zagra, bywa, raptownie na klawiszach
nerwów ludzkich. Wyzwoli niespodziewaną wyobraźnię. Nikt nigdy nie wie kiedy i
dlaczego może się to stać? „Gorąco": słowo jak tysiące innych, które się z
milion razy słyszało i mówiło w życiu. Nagle sparzyło ono Mitię! Ogarnął go
straszny lęk. Lęk przeszedł w panikę: „Teraz zabiją... W tej chwili zabiją na
pewno!..." Zrzucił karabin z dachu, aby mu nie przeszkadzał, a sam, ledwo
łapiąc szczeble drabinki, stoczył się w dół i rozpłaszczył na ziemi. Musiał
skoncentrować następnie całą siłę woli, aby zmusić się do uniesienia i
przeskoczenia kamiennego murku, za którym był już bezpieczny. Pod jego osłoną
leżał ciężko dysząc. Żył. Oddychał. Nigdzie go nawet nie drasnęło. Przychodził
do siebie. Nie pamiętał jeszcze, żeby się kiedykolwiek tak bał. Trwało zaledwie
kilka minut, gdy usłyszał zrazu urywany, następnie zgodny, długo rozciągnięty
okrzyk het, z prawa:
„Hurrraaaaaa... aaa... ha!!!
Strach,
który go był nawiedził, znikł równie raptownie. widocznie odleciał do umierających.
Mitia powstał, otrzepał się. podjął karabin, przelazł przez murek i wdrapał
się z powrotem na dach. Zresztą teraz nikt doń już nie strzelał. Przeciwnik
cały ogień skierował w prawo, na skrzydło. Już i karabin maszynowy przenieśli,
i grzał on teraz wściekając się, nerwowo (Mitia wyobraził sobie jak drga
cały!), długimi seriami skądciś, zza domów. Przez szkła widać było wyraźnie jak
ławą szła szarża kozacka. Wielowarstwowe chmury w dalszym ciągu przysłaniały
słońce, dlatego wzniesione i wymachiwano nad głowami klingi szabel nie dawały
blasku i wyglądały jak drobne, stalowe cienie.
Rozbicie i odepchnięcie nieprzyjaciela w rejonie Warażdin
było dużym sukcesem taktycznym, osłaniającym od granicy węgierskiej odwrót
lewego skrzydła cofających się wojsk. W sotniach biorących udział w konnym
ataku zginęło trochę Kozaków i kilkudziesięciu było lżej lub ciężej rannych. W
tej liczbie starszy uriadnik Aleksander Kolcow. Mitia dowiedział się o tym
zaraz, gdy ruszyli naprzód i zajęli opuszczoną przez Bułgarów wieś, do której
już znoszono z pola trupy i rannych jeźdźców. Najpierw ryży, piegowaty Kozak
odpowiedział mu na pytanie pytaniem:
— A ty co? Czego właściwie chcesz?
Gdy
Mitia wyjaśnił mu, że jest bratem. Iwan Awdoszka rozdziawił gębę, a później
niepewnym ruchem ręki wskazał grupę czterech ludzi, którzy nieśli kogoś na
rozciągniętym brezencie trzymając go za cztery rogi. I jeszcze długo
przypatrywał się plecom, a później dobrym butom oddalającego się w tym
kierunku przybysza... Brata nieśli niedbale. trochę za nisko głową, ze
zwisającymi z drugiej strony nogami. Mitia zobaczył twarz zupełnie mu obcą,
starą, w tej chwili brudno-zielonej barwy, jaką namaszcza skórę zbliżająca się
śmierć. Dostrzegł masę zbiegających się, szarych jak popiół zmarszczek z kresą
czarnej krwi zastygłej już w kącie ust. Na piersiach widniały też dwie plamy,
a jedna pośrodku uda. Znać musiała go trafić cała seria z maszynki. Ten widok
nie wzbudzał w Miti żadnych uczuć. Prawie obojętnie rejestrował tylko takty.
Zabitych widział już zbyt wielu. Po prostu ktoś obcy zabity na wojnie. Nie
poznałby go przecie nigdy, nie domyśliłby się nawet, że tak ma wyglądać ów
„Sasza", o którym tyle się nasłuchał od ojca. Ten nagle otworzył oczy, ale
po to tylko by w agonii przewrócić je sinymi białkami do góry; przez ciało
przebiegł ledwo dostrzegalny dreszcz. Kozacy opuścili brzemię ostrożnie na
ziemię, trzymając wciąż za rogi brezentu.
—
Skończył — powiedział jeden i podniósł rękę do czoła jakby z zamiarem
uczynienia znaku krzyża, ale się rozmyślił i tylko poprawił papachę na głowie.
—
No, czego stanęli?! Nieście, nieście! — wołał z tyłu podoficer, w biegu
przytrzymując pochwę szabli lewą ręką.
Wiadomość
o przybyciu brata i dramatycznym spotkaniu na polu walki po dwudziestu
dziewięciu latach niewidzenia, wywołała małą sensację. Wypadek był istotnie
niecodzienny i Kozacy skupili się aby popatrzeć.
— Ot jak spotkali się
braciszkowie...
— Taaak... Bywa.
—
Stary był człowiek, siedziałby w domu... Żyłby jeszcze.
—
Nnno, chciał walczyć.
— Za kogo. ja pytam? A? Za kogo?! Ktoś splunął. Ktoś
próbował nawet żartu pod adresem Miti:
—
Ale zdążył! W sam raz na stypę! Nikt się nie uśmiechnął.
— Niech bierze jego konia.
— Już tam amator, zdaje się,
znalazł.
— Na konia, czy na sakwy?
Sotnik,
człowiek w średnim wieku, milcząc uścisnął Miti rękę. Ten zestawił służbowo
obcasy odpowiadając na uścisk. W tej chwili podszedł Jacenko.
—
Kolcow? A ja miałem kolegę. Kolcowa, w kadeckim korpusie w Odessie.
—
Jacenko?... — zaczął sobie przypominać Mitia jak przez mgłę. — Zaraz, zaraz...
Poczekaj...
Dogadali
się i poznali nie od razu. Wania Jacenko był młodszy od Miti, ale jako zdrowy,
wyjątkowo wyrośnięty i dziarski, poszedł wówczas z grupą generała Wasiljewa.
Mitia
dostał jednak w końcu bratowego wierzchowca, choć z wypróżnionymi już przez
kogoś sakwami u siodła. Popołudniu jechali kolumną marszową w obojętnym kierunku.
O kilka długości końskich w tyle: młodszy uriadnik Jacenko i Mitia, strzemię w
strzemię.
—
A pamiętasz — pytał Mitia — był taki Saszka Biernacki, syn dyrektora?
— Był, a jakże.
—
Co z nim teraz? On też przecie do Belgradu się kierował. Nie zabili po drodze?
— Jego nie. Ale sam się
zabił.
— Jak to?
— Zwyczajnie. Zastrzelił
się.
— Dlaczego?!!
—
To widzisz, o sprawę ojca poszło. Mówili, że ojciec przeszedł później do
bolszewików. No to Saszka wziął to strasznie do serca i popełnił samobójstwo.
—
Co ty mówisz! Przecież ojca. jak słyszałem, pod przymusem tylko zabrali na
wykładowcę do ich akademii wojskowej. Więc tylko tyle było tego
„przejścia"...
— No, a Saszka nawet tego
przeżyć nie chciał.
— Ach dureń, ot dureń!
Głupiec! — Mitia się uniósł, zdenerwował, mimo woli ściągnął cugle i dał
ostrogi, aż koń się poderwał, przysiadł na zadzie i z kamienia uderzonego
podkową poszły skry.
—
No, to wiesz... Jakby to powiedzieć: zależy od przekonań. Za co jego,
święte) pamięci, wymyślasz? Złoto był chłopak.
— Za co, za co! A za co on miał się strzelać?! Co mógł ojciec
zrobić? Rozkrzyżowywać się za świat? Za jaki świat? Ginąć tak jak mój
brat dzisiaj? Jak my wszyscy giniemy, gdy ten świat całuje gdzieś... Stalinowi!
A może za tych Niemców, którzy nas tak wykierowali!
—
Na próżno, na próżno tak mówisz. Niemcy ,,wykierowali" nas, to prawda,
ale i siebie wykierowali do zguby. Tu kropka. Tylko, że z nami wcale nie jest
jeszcze tak źle. jak twierdzisz.
— Jak to: „nie źle"?!
—
A tak to, mój drogi, że z tym ,,całowaniem" przez cały świat, to jeszcze
zaczekaj trochę. Na szczęście nie jest tak prosto. Dziś Zachód chrześcijański
staje się potężniejszy niż kiedykolwiek bądź.
—
,,Zachód"! A ty pamiętasz Akerman? Pamiętasz jak nas gnali precz jak psów
w ręce bolszewików? I to nas, wówczas prawie dzieci. Pamiętasz tego konia
zamarzniętego w Limanie? Pamiętasz Rumunów? To też był przecie
„Zaaachód"! Wtedy też wierzyliśmy w ,,Zachód", a ojciec tego Saszki,
pamiętam, krzyczał wtedy w nocy, gdy nas pędzono na lód: „Cały świat
cywilizowany dowie się o tym jutro!" Ot, tobie, i dowiedział się. Ot tobie
i masz „jutro". Po tym „jutrze" jedziemy my dziś z tobą o, na tych
koniach, hemoroidy od siodła wysiadując. I do czorta czerwonego dojedziemy.
Tamci pomagają, a Hitler wygnał nas won i nie pozwolił nawet walczyć z Sowietami.
Czy ty wiesz co wyrabiało się na naszych ziemiach?
—
Fiuuu! A żebyś wiedział co się wyrabia tu, na Bałkanach! Ohoho! Tylko, że z
obydwóch stron...
—
Słyszałem. A ty mówisz; „Zachód". Rrrrumuni, tacy jedni jak drudzy.
— Słuchaj Mitia. Ty się
unosisz, denerwujesz i ja ciebie rozumiem. Dziś zresztą twego brata zabili t
tak dalej. Ale jak ty możesz zestawiać, porównywać jakichś tam Rumunów, czy
tych Bałkanów, z tym co rozumiemy pod słowem: „Zachód", „zachodnia
kultura" itd. Ty się nie obraź na mnie, ja nie wiem czyś ty... To znaczy
tyś był cały czas zamknięty w Sowdepii. A ja, widzisz, skończyłem uniwersytet,
czytałem masę, zetknąłem się z tym światem. Ja go znam. Ja byłem w Rzymie.
Cztery lata mieszkałem w Paryżu, dwa lata w Londynie. Gdybyś ty naprawdę poznał
ten świat! Przecież to, co dziś z siebie przedstawia ten Zachód... no, w
Ameryce nie byłem, ale też się orientuję... Przecież to, i Bolszewia, to są dwa
światy zupełnie nie do pogodzenia. Nie-do-współ-ży-cia, mój drogi. Oni tylko
taktycznie popierają dziś Sowiety. Ale jak pobiją Niemców, jak się zetkną z
Sowietami, nno! Może już pojutrze, może jutro. To wtedy, bracie, pójdzie nie
tak jak przy Hitlerze! Oni nie są przecie tacy głupi. Mało tego: ty mówisz, że
nam nie dali Niemcy walczyć z Sowietami... A ja tobie odpowiem, wiesz co?
Chwała Bogu, że nie dalii Chwała Bogu, że Hitler był taki głupi. Chwała Bogu,
że nie dał się nam wykrwawić dla swoich interesów na froncie wschodnim, a
wygnał nas wszystkich na zachód. Ty wiesz co on przez to zrobił? On przez swoją
głupotę zrobił z nas najlepszy, jaki tylko mógł zrobić, prezent dla Churchilla
i Roosevelta! Formalny prezent. Bo teraz dopiero, po rozgromieniu Niemiec,
mocarstwa zachodnie całą swą potęgę skierują przeciwko bolszewikom. A my,
którzy znajdziemy się na zachodzie, my najbardziej tym mocarstwom będziemy
właśnie potrzebni. Oczywiście nie jako czynnik wojskowy, ale ideowy, moralny.
My, ideowi antybolszewicy.
— Co to wy, z lancami
jeszcze wojujecie?
—
Jest kilku amatorów. Z drzewa sobie sami strugają. Trup leżał w krzakach, tylko
głowa wypadała na drogę. Obok drugi z twarzą ku ziemi, zarąbany najwidoczniej
cięciem po czaszce. A o kilka kroków dalej głowa odcięta od tułowia i sznurkiem
za włosy podwiązana do gałęzi. Jak wynikało z mundurów, byli to titowcy. Mitia
przyjrzał się im i zauważył tylko:
— Ależ i wy... Zdorowo ich
tu...
— Oni z naszymi, jak złapią,
robią jeszcze gorzej.
— Ee, słyszałem już te pogaduszki nieraz. Ale kto wie, czy moja siostra
nie miała racji, gdy raz powiedziała, że „nie trzeba było wsadzać palców między
drzwi".
— Nie, nie miała racji. Tu nie chodzi o pogaduszki. Chodzi o
fakty. — Jacenko ściągnął cugle i wstrzymał nieco konia, gdyż zbytnio zbliżyli
się do końca kolumny, a potem podjął na nowo:
— Czy ty
wiesz co się dzieje w armii Własowa? Alianci bombardują całe Niemcy, a
przelatują nad zupełnie otwartymi obozami w Munsingen i Heuberg, gdzie ta
armia stoi, i... ani jednej bombki. — Zniżył głos choć i tak nikt obcy nie mógł
usłyszeć: — Tu, w rosyjskim korpusie obok, jest oficer nazwiskiem
Bezkarawannyj. On jeździł do sztabu ROA. Tam otwarcie się już mówi, że mają nie
tylko kontakt z Anglikami, ale wprost zapewnienie samego Churchilla, że zaraz
po zakończeniu działań przeciwko Niemcom, zwrócą się przeciwko bolszewikom i że
Własow im będzie potrzebny. Bezkarawannyj osobiście rozmawiał z Własowem. Wiesz
co jemu powiedział? Że z Anglikami ustalony jest tu nawet rejon, ma to być
gdzieś w południowej Austrii, gdzie wszystkie antysowieckie oddziały winny się
zgrupować.
Mitia wyjął
nogi ze strzemion i wyprostowując je, poruszając w kostkach stopy, przyglądał
się milcząc swoim nowym butom. Gdzieś, niezbyt daleko, zaczęła bić artyleria.
Jacenko uniósł głowę i przysłuchiwał się.
—
Wygląda jakby nasza, konna bateria.
Przejechali kilka staj, gdy nagle koń Miti
rzucił się w bok z taką gwałtownością, że ten ledwo się utrzymał na
siodle chwytając za przedni łęk i grzywę.
—
A nie wypuszczaj strzemion na wojnie! — zaśmiał się Jacenko, którego
wierzchowiec również przysiadł na zadzie i chrapiąc usiłował się cofnąć.
Jacenko dał mu ostrogę.
— Czego one?... — zaczął Mitia
urwał pytanie, gdyż dostrzegł przyczynę: Spod krzaków wyglądała ku nim opuchła,
pozieleniała twarz trupa o straszliwie nieruchomych oczach, w których zastygło
wszystkie przerażenie walki i śmierci. Usta były szeroko otwarte czarno-krwistą
plamą i, to co najokropniejsze: wystawało z niej potężne cygaro, obłamane
drzewcem lancy. Mitia złapał prawą nogą strzemię, a lewe przytrzymał ręką i
wsadziwszy w nie koniec buta, zapanował nad koniem.
Przede wszystkim wycinają, wiesz
co... A ostatnio znaleźliśmy naszego tak: Brzuch żywcem rozpruty, a do środka,
do kiszek nasypano piasku. Taką tu wojnę prowadzimy, bracie.
...........................................................................................................
Dnia
8-go, tegoż samego lutego 1943 roku, w krymskim pałacu (należącym ongiś do
zamordowanego przez bolszewików Mikołaja II, który był ciotecznym stryjem
panującego króla Wielkiej Brytanii, imperatora Indii i Fidelis Defensor,
Jerzego VI) powstał minister Jego Królewskiej Mości, Winston Churchill, i
wzniósł kielich:
,,Nie
jest to z mojej strony przesadą, ani kwiecistym komplementem, gdy powiem, iż
uważamy życie Stalina za coś najbardziej drogocennego dla naszych nadziei i
naszych serc... Wyrażam szczerą wiarę, że Marszałek zachowany zostanie i dla
Związku Sowieckiego i dla tego również, aby nam pomógł iść naprzód ku mniej
nieszczęśliwym czasom niż te, któreśmy niedawno przeżyli. Osobiście kroczę
poprzez ten świat z większą śmiałością i nadzieją, gdy jestem pewny przyjaźni i
zażyłości z tym wielkim człowiekiem, którego sława rozbrzmiewa dziś nie tylko
na całą Rosję, ale i na całym globie ziemskimi..."
...........................................................................................................
W
kilkanaście dni po bitwie w rejonie Warażdin Mitia wystarał się za
pośrednictwem setnika, który mu ściskał rękę przy śmierci brata, o jakie takie
powrotne dokumenty, pożegnał się serdecznie z Jacenką, poklepał po raz
ostatni brakowego konia, i wyruszył do Wołoch.
Po
drodze, na stacji węzłowej w Villach przesiedział dwie i pół godziny w schronie
pod „dywanowym" bombardowaniem lotniczym. Dojechał pociągiem jeszcze do
stacji Tarvisio, ale dalej tory były już zniszczone. Szczęśliwie jednak zdołał
się dostać na wojskową ciężarówkę niemiecką i wrócił do Olesso bez większych
przygód, zdrów i cały.
Przed ojcem nie ukrył
prawdy, tylko ją trochę podkoloryzował na pociechę starych jego lat. Zapewnił
mianowicie, że na własne oczy widział jak Sasza, z gołą szablą w ręku leciał
na czele kawaleryjskie; szarży i dokonywał cudów bohaterstwa.
Ojciec
zapłakał. Nie zdarzało się to z nim nigdy, przynajmniej nigdy nie widział go
Mitia płaczącym. Może nie tyle ze smutku, co z rozrzewnienia, a może
nawet z dumy. Może jednak po prostu stalowe siły zaczęły go już opuszczać?
Wierzchem dłoni wytarł załzawione oko i odezwał się nadspodziewanie spokojnie:
—
Cóż, komuniści zabili mi żonę, córkę, teraz syna... Ażeby odwrócić jego uwagę
od ciężkich myśli, Mitia szybko zmienił temat i zaczął mu opowiadać wszystko
to, co słyszał pocieszającego od Jacenki o perspektywach politycznych. Ula,
obecna przy rozmowie, słuchała milcząc z wyrazem ponurego niedowierzania, lecz
nie odezwała się słowem. Kolcowa bardzo zainteresowała relacja Miti, podczas
której kiwał potakująco głową.
—
Jasne, jasne... Od dawna to sam miarkuję. Inaczej by i być nie mogło. A powiedz
mnie jeszcze... Żonę on, dzieci, miał jakie? Chyba nie żył w kawalerskim
stanie. Musiał się ożenić.
—
Od umarłego miał się dowiedzieć?! — wtrąciła brutalnie Ula. — Przecież
opowiada, że w agonii, nieprzytomny był i zmarł w kilka sekund.
W
tej chwili przez otwarte okno wsunął głowę Iwan Fomin:
—
Aaa, Dmitrij AIeksandrowicz, moje pozdrowienia z okazji powrotu! Słuchajcie,
mili moi, jak będzie w tym ich italskim języku, torba?
—
Nie wiem. Iwan, nie wiem — odparł stary Kolcow. — Nie uczony jestem.
—
No sakwa, no worek, kabura, juki — upierał się Fomin. — Cokolwiek takiego, jak
po tutejszemu, żeby nasypać coś do środka?
— A czort ich wie! — dlaczegoś z rozdrażnieniem zaklął
Mitia. — Bierz sam i nie pytaj jak się nazywa!
Rozdział II
„DON CAMILLO"
Przyszła wiosna. Ostatnia wiosna drugiej wojny światowej.
Inna niż wszystkie poprzednie, niewidziana jeszcze przez Kozaków. Wokół zamiast
klonów rosły platany, zamiast sosen — pinie, zamiast topoli — cyprysy
wysmukłe. Wiosna bez tającego śniegu, bez długo zastałych kałuż. Wiosna pod
południowym niebem, w górach gdzie wprost ze skały wyrastały kaktusy i agawy; w
murach wąskich uliczek zieleniły się już pędy pelargonii. Powietrze było lekkie
i może wskutek tego słabo oddawało zapachy ziemi i roślin.
Skargom,
lamentom ludności włoskiej nie było końca. Od czasu wielkich wędrówek ludów nie
zdarzyło się chyba tak dziwnego najazdu na ziemię italską.
Według
spisu jeszcze z września 1944 roku, zjechało w okolice Tolmezzo 15.590 ludzi. W
tym zbrojnych, pod wodzą atamana Domanowa było 7.155, uformowanych w
następujące pułki: Dywizjon przyboczny — 386 ludzi, 1-szy konny pułk — 962,
1-szy doński — 1.101, 2-gi doński — 1.277, 3-ci kubański — 1.136. 4-ty
tersko-stawropolski — 780. Oddział zapasowy — 376 ludzi, 9-ty pułk w stanie
rozformowania — 803, sztaby i administracja — 334. Ludności cywilnej — 8.435.
Od
tego jednak czasu napływ wzrastał. Przybyły pułki 8-my i l O-ty. Przybył 3-ci
zapasowy pod wodzą wojskowego starszyny Łobysiewicza, w składzie 8 sotni, przy
3 działach, łącznie około 2.500 Kozaków, głównie kubańskich. W ciągu zimy
ściągnęły różne oddziały i oddziałki na własną rękę, które bądź wlały się do
istniejących już pułków, bądź też
trzymały się „niezależnie" korzystając z narastającego chaosu. Ludność
cywilna w granicach Kozackiego Stanu zwiększyła się do 20 tysięcy, co łącznie
z wojskiem zaokrąglało cyfrę do około 40 tysięcy ludzi.
Poza
tym ściągali do północnych Włoch uchodźcy z różnych krajów Europy wschodniej.
W Wiedniu, bombardowanym dzień w dzień przez lotnictwo alianckie, przepełnionym
tymi uchodźcami oraz masą ludzi wywiezionych przez Niemców na roboty
przymusowe, znaleźli się pośrednicy, którzy za opłatą wystawiali fałszywe
dokumenty podróży. Tego rodzaju ,,kozacki" dokument kosztował przeciętnie
3 tysiące marek i ułatwiał ucieczkę za Alpy. Według prowizorycznych obliczeń
ilość uchodźców, nie mających nic wspólnego z Kozakami, ale trzymających się w
bliskości Kozackiego Stanu we Włoszech, wynosiła 23 tysięcy osób. Wszystko to
chciało jeść, spać pod dachem, chciało żyć. Wreszcie niezależnie od tego
głównego zgrupowania, stacjonowały rozrzucone w dorzeczu rzeki Po pułki
162-giej dywizji Turkmeńsko-Azerbejdżańskiej. przeważnie skupione na odcinku
Riccione-Ravenna, później w okolicach Rimini. Pułk rosyjski ,,Wariag" i
inne temu podobne formacje.
W
górach, w rejonie Paluzzo, rozłożył się obozem Korpus Kaukaski pod wodzą
Sułtan Kelecz Gireja. Stanice kubańskie pod płk Lukjanienko zajęły okolice
Covazzo. Ośrodek doński rozmieścił się w Olesso, przezwał to miasteczko
„Nowoczerkask", pozmieniał nawet nazwy ulic. Sztab Domanowa stanął w
mieście Tolmezzo, dokąd też w lutym przybył gen. Krasnow, wraz z żoną Lidią
Fiedorowną. Pułki wysunięte zostały na południe i zajęły stanowiska u wybrzeży
morza Adriatyckiego. Zaczęła wychodzić gazeta pt. „Kazackaja Ziemlia", pod
redakcją podesauła Bołdyriewa.
Ale
nie była to ,,kozacka ziemia"! Ziemia była obca z gruntu, z wyznania, z
narodowości, temperamentu, z jadła i napojów, a nade wszystko z aktualnych
nastrojów politycznych. W tym czasie prawie wszystkie łańcuchy górskie,
począwszy od Genui i francuskich Alpes-Maritimes, poprzez Turyn, Como, Dolomity
i dalej na wschód, opanowane zostały przez partyzantów włoskich. Wytworzyła
się sytuacja, która w sposób może bardziej rażący niż gdzie indzie;
odzwierciedlała paradoksy ostatniej wojny. Partyzanci zaopatrywani byli w
broń, amunicję i instruktorów przez Anglików; natomiast w agitatorów, ulotki i
basta polityczne przez bolszewików. W więcej niż 60% była to partyzantka
jednostronnie komunistyczna; walcząc z okupacją niemiecką zwalczała
jednocześnie faszystów ówczesnej krótkotrwałej republiki Mussoliniego, ale z
równą zaciętością zwolenników króla. Rzadkie, włoskie Hagi narodowe wznoszone
obok masy czerwonych, ziały dziurami po wyciętym w środku herbie Domu
Sabaudzkiego. Natomiast istniało przymierze pomiędzy komunistami i katolikami.
Z ,,czerwony mi koszulami" szły ręka w rękę mniej liczne „niebieskie"
organizacji katolickich. Syn marszałka Timoszenki który uciekł z niewoli
niemieckiej, kroczył ramię przy ramieniu z księdzem ..Don Camillo". Stąd
napisy malowane w nocy kredą na ścianach ulic głosiły obok:
,,Viva il Papai", i ,,Viva Stalin!".
Zgodnie
z ówczesną interpretacją nie tylko wszystko to co było bliskie komunizmowi, ale
zarazem wszystko co mówiło o dalekiej „Rosji", o „Zwycięskim
Wschodzie" i „wyzwoleniu" ze strony sowieckiej, było ubóstwiane na
szczytach partyzanckich gór. Tymczasem działa się rzecz dziwna: oto tuż, w
dolinach, we własnych wsiach i miasteczkach, roztasował się ów brodaty, po
rosyjsku mówiący „Wschód", ze swym przeciętym na ukos ortodoksyjnym
krzyżem kościoła wschodniego, pałający nienawiścią do wszystkiego co
komunistyczne.
Obydwie
strony patrzyły na siebie ze szczerym nieraz zdumieniem: „Więc to tak ma
wyglądać ów chrześcijański zachód, jedyna ostoja i nadzieja przed jarzmem
bolszewickim?"... rozdziawiali gęby Kozacy i nie-kozacy, spoglądając na
rozchełstane, czerwone koszule partyzantów, przewiązanych taśmami kulomiotów na
modłę i fason rewolucji z 1917 roku.
„Więc
taki to jest ów „Wschód" uszczęśliwiony najlepszym i najsprawiedliwszym
ustrojem na globie?"... szeptali podwładni partyzanckiego generała
Fenulli i zwolennicy wielkiego Ercole-Ercoli.
Pod
tym właśnie pseudonimem przybył z Moskwy przywódca komunistów Togliatti i
przywiózł instrukcje, aby włoska partia komunistyczna nie tworzyła odrębnych
organizacji bojowych, lecz weszła w skład ogólnego „Comitato di Liberazione
Nazionale", w myśl taktyki tak zwanych ,,wspólnych frontów",
ułatwiających następnie skomunizowanie kraju od wewnątrz. Ustalone też zostały
wspólne wytyczne propagandy, zmierzające do zneutralizowania owego
rozczarowania przy zetknięciu z antybolszewickim wschodem.
Włosi,
na ogół nie tędzy w geografii, dawali sobie wmawiać, że wszystko co przychodzi
z tamtej strony Alp i nie zna języka to po prostu „Tedeschi" — Niemcy. Amerykanie
miażdżyli czołgami w bitwie przy Via Aurelia Turkmenów, rozpuszczając pogłoski,
że to — Japończycy. Dezerterzy, lub Kozacy wzięci do niewoli przez partyzantów,
zaklinali się naturalnie na Boga, ludzi i własną głowę, że zostali przymusowo
przez Niemców wygnani i przymusowo wcieleni do szeregów! Bo komuż ta własna
głowa nie jest miła?... W ten sposób kłopotliwa konfrontacja została od biedy
załatana, w myśl obowiązującej prawdy. A że przeczyć jej głośno nikt nie miał
ochoty, albo żadnej ku temu możności i prawa, więc też przeszła do obowiązujące;
historii.
Kozacy
natomiast, na trapiące ich pytania musieli szukać odpowiedzi raczej z własnego
konceptu. W propagandę hitlerowską o „żydowsko-plutokratyczno-bolszewickim
spisku" dawno już nikt nie wierzył i dawno już w ogóle nikt wierzyć nie
chciał. Zbyt liczne były zawody i zbyt wielkie panowało rozgoryczenie. Na ogół,
raczej w milczeniu słuchano rozpowszechnianych pocieszeń, że to tylko czasowa
taktyka ze strony aliantów, że w gruncie rzeczy są oni przeciwnikami
bolszewików. Kiwano głowami, potakująco. Gnębiące wątpliwości i gryzącą niepewność
życia, która groziła przeistoczeniem się w nastrój beznadziejności, usiłowano
pokrywać zewnętrznym pozorem. Co rano echo górskie w Covazzo odbijało dźwięki
trąb i chóru: „Oj Kubań, ty nasza ojczyzno!..." W Olesso jedna z ulic
nosiła nazwę im. Bakłanowa, druga: ,,Płatowskij Prospekt". W kościele
ustawiono ikony św. Mikołaja Cudotwórcy i Bogurodzicy Dońskiej... Nie
wszystkie stanice jednako zachłannie odnosiły się do „kozackiej ziemi". W
niektórych ciasno i niewygodnie, ale zżywano się Z włoskimi gospodarzami. W
innych, zdarzało się, wyrzucano ich precz, rekwirowano nie tylko domy, ale i
dobytek. Późniejszy ataman dońskich stanic, gen. Fetisow, zacznie projektować
zasiew na wiosnę włoskich pól i przemyśliwać nad sprowadzeniem nasion... Ale do
zrealizowania tych planów nie doszło.
Zaczęło
się od tego, że w końcu kwietnia naleciały raptem angielskie samoloty i
zbombardowały Olesso-”Nowoczerkask".
Mitia
przebywał wówczas w 1-szym konnym na południu. Ula i ojciec siedzieli w
płytkiej piwnicy, wstrząsani ogłuszającym hukiem i straszniejszym odeń
pogwizdem zbliżającej się z nieba bomby... Ledwo wydostali się z gruzów i
ukryli w zagajniku słodkich kasztanów. Gdzieś, niezbyt daleko od nich
rozdzierającym głosem krzyczał ranny osioł.
Nikt
właściwie nie wiedział kto dał hasło i zrobił początek. Ale nagle, zaledwie
odleciały bombowce, cała stanica kozacka zaczęła pakować rzeczy. Zrzucano
dobytek w wielkim podnieceniu na ocalałe wózki, wozy i innego rodzaju wehikuły.
Kto ich nie miał, ten zarzucał worek na plecy i ruszano na północ, w kierunku
wsi Ovaro.
*
Dnia
9 kwietnia 1943 roku 8-ma armia brytyjska, a dnia 14-go — 3-ta armia
amerykańska, przeszły do zdecydowanej ofensywy. Odrzuciły nieprzyjaciela na
całym froncie i zajęły Bolonię. Dnia 21-go obrona niemiecka załamała się na
całej linii. Dnia 28-go w miejscowości Dongo nad jeziorem Como zamordowany
został Mussolini. Tego samego dnia SS-Obergruppenfuhrer, Karol Wolff, który od
dłuższego czasu prowadził już zakulisowe pertraktacje przy pośrednictwie Allana
Welsh Dullesa, kierownika amerykańskiego OSS w Szwajcarii, udał się do Głównej
Kwatery Aliantów w Casercie. Nazajutrz, z upoważnienia głównodowodzącego
Wojskowej Grupy C., gen. barona von Vietinghoffa, podpisał kapitulację w
imieniu wszystkich wojsk niemieckich na terenie Italii.
Tego
samego dnia, o godzinie 9-ej rano, generał Piotr Krasnow ociężałym krokiem
wszedł do gabinetu atamana Domanowa w Tolmezzo i poprosił o rozmowę w cztery
oczy. Szef sztabu, gen. Siemion Mikołajewicz Krasnow, daleki krewny Piotra
Krasnowa, opuścił pokój.
—
No więc, Timofieju Iwanowiczu — zagadnął przybyły — jak pan ocenia sytuację?
Tuż
za oknem wiatr targał liśćmi dużej, ale suchotniczej palmy. Wydawały blaszany
odgłos, podobny do metalowych liści na cmentarzu. Domanow obracał w palcach
jakiś papier gęsto pokryty pismem maszynowym. Odrzucił go niedbale, wstał.
—
Są dwie sytuacje — odpowiedział powoli. — Wojskowa i polityczna. Wojskowa już
nas w tej chwili nie obchodzi. Dotyczy Niemców i jest przez nich przegrana
beznadziejnie. Z kretesem. Jeżeli zaś chodzi o sytuację polityczną, która nas
dotyczy... — położył nacisk na słowo „nas", — to jest niewątpliwie trudna,
ale nie uważam jej za beznadziejną. Raczej byłbym dobrej myśli.
— Na czym pan opiera swoje
nadzieje?
— Na zdrowym rozsądku —
uśmiechnął się Domanow.
—
Rozporządza pan jakimiś konkretnymi informacjami dla poparcia tego rozsądku ?
Domanow
zatrzymał się przed Krasnowym i rozłożył ręce;
—
Pan, Piotrze Mikołajewiczu, mnie o to pyta? Pan, ze swą znajomością Zachodu i
swymi stosunkami? Pan, który zna osobiście marszałka Alexandra? To ja właściwie
powinienem oczekiwać od pana ,,konkretnych informacji" na poparcie mojej
tezy. Czyżby przypuszczał pan choć przez chwilę że świat zachodni pogodzi się z
panowaniem bolszewickim w Europie?! Że nie rozpocznie z tymi bolszewikami walki?
Mnie się zdaje, że to się rozumie samo przez się. Jak i logiczny wniosek, że
wtedy właśnie wybije nasza wielka godzina.
— Hm. Czy nie godził się
dotychczas?
—
Dotychczas! Dotychczas bolszewicy nigdy nie sięgnęli tak daleko! Dziś
zagrażają okupacją pół Europy.
—
Pan pytał o moje przypuszczenia. A więc przypuszczam, że się pogodzi z tym
panowaniem. I że nie tylko nie wybije nasza wielka godzina, ale może nasza
czarna godzina. To są przypuszczenia, naturalnie.
—
W takim razie ja już nic nie rozumiem! — Domanow podjął przerwaną wędrówkę tam
i z powrotem po pokoju. Liście palmy za oknem wciąż pobrzękiwały cmentarno.
— Mój drogi... — Krasnow
zakaszlał się, wyjął chusteczkę i wytarł głośno nos. — Ja przeżyłem już 76 lat
na tym świecie, który może zbyt pochopnie przezwano; „bożym". I mech mi
pan wierzy że też nie dużo z niego rozumiem. Chyba tylko jedno, rosyjskie
przysłowie: ..Wiek żyjesz i wiek się ucz", ale... „durniem umrzesz".
Schował chusteczkę do kieszeni, rozpiął dwa guziki munduru i patrzył w okno.
Domanow przemierzał w dalszym ciągu pokój: od drzwi do kąta, w którym wisiała
ikona, i od ikony do drzwi. Krasnow nie odrywając wzroku od okna, zapytał jakby
chciał zmienić temat rozmowy:
— Co to za papier rzucił pan
tam na biurko?
—
Ach... Od Globotschnika! Rozkaz! Chce żebyśmy mu zajęli taki to i taki front...
To już nie ma znaczenia co on tam chce I Przeciwnie, wydałem właśnie rozkazy,
ażeby... Ale zaraz: więc pan przypuszcza, generale, że...
—
Timofieju Iwanowiczu, ściśle między nami: Widzę naszą przyszłość w najbardziej
czarnej perspektywie. Daj Boże. Ale główna rzecz: niech to zostanie między
nami. Naturalnie trzeba zrobić wszystko i osobiście zrobię wszystko, żeby
odwrócić najgorsze. Ale, ale co ja właściwie mogę zrobić?...
— Marszałek AIexander...
—
Ach! — Krasnow machnął ręką. — W każdym razie trzeba ratować ludzi i nie
dopuścić do rozpaczliwych i nieprzemyślanych kroków. Pan mówił coś o wydanych
rozkazach? — zapytał rzeczowo.
—
Tak, właśnie chciałem panu zdać relację. — Domanow podszedł do mapy rozłożonej
na stole. Wstał i Krasnow, nachylił się, ciężko opierając o blat. — Jak panu
wiadomo — Domanow ciągnął ołówkiem po mapie — pod naciskiem ostatnich wypadków
ludność cywilna naszych stanic, de facto znajduje się w potencjalnym odwrocie.
Zwłaszcza obawia się wpaść w ręce komunistycznych partyzantów. Dla jej ochrony
obsadziłem szkołą junkierską linię wzdłuż górnego biegu Tagliamento, tu, od
Forni di Sopra, Ampezzo, Villa Santina. Jednocześnie wydałem rozkaz wszystkim
pułkom na południe od Udine, aby spiesznym marszem ruszyły na północ dla
pokrycia odwrotu całego Kozackiego Stanu. A tu jeszcze taki szczegół:
część
naszych z Olesso pociągnęła na oślep drogą na Ovaro. Tymczasem właśnie silna
banda partyzantów otoczyła w Ovaro jedną z sotni i szpital, który tam mamy.
Grozić to może masakrą. Pchnąłem
więc spiesznie na pomoc dwie sotnie Kozaków, pot sotni junkrów i dwa działa.
Zanim podciągnie reszta wojska.
— Taaak... Słusznie — przytaknął Krasnow.
—
Ogólny plan pozostaje niezmieniony. Tak jak już o tym mówiliśmy z panem:
wycofać się całym Stanem na północ, do Austrii, ażeby wyjść możliwie najprędzej
ze strefy opanowanej przez komunistycznych partyzantów, to znaczy w ogóle z
Włoch. Tu nam grozi największe niebezpieczeństwo. Jeżeli wpadniemy w ich ręce
to i... Anglicy mogą nic nie pomóc... — Urwał i spojrzał z ukosa na Krasnowa,
ale ten w dalszym ciągu stał pochylony nad mapą, i nie powiedział słowa. — W
żadnym wypadku nie możemy się dać rozbroić, ani... poddać... komunistom. Pozostała
nam jedna wolna droga na przełęcz Plocken-Pass. o tu, tędy. Chciałbym, żeby
pan. Piotrze Mikołajewiczu. wyjechał razem ze stanicami. Ja doczekam wojska i
będę się cofał z ariergardą. Dopóki nie dojdziemy do Austrii o żadnej
kapitulacji mowy być nie może. Już przepędziłem kilkakrotnie tych czerwonych
parlamentariuszy... A tam, cóż, zobaczymy.
—
Zobaczymy, Timofieju Iwanowiczu. Dobrze, pojadę. — Krasnow oderwał się od
stołu, westchnął po starczemu, podszedł do Domanowa, objął go ceremonialnie i
pocałowawszy w obydwa policzki, opuścił gabinet.
W
ogródkach różowym kwieciem kwitły migdałowe drzewka. Niebo było granatowe, bez
chmurki. Po nim, sterując ku północy na bombardowanie miast niemieckich,
dudniły ciężko ładowane eskadry amerykańskich bombowców. Na ulicach Tolmezzo
zwolna obracały się wysokie koła taborów jakiejś niemieckiej formacji,
ciągnione przez woły o szeroko rozstawnych, ogromnych rogach.
*
O
świcie dwie sotnie, wzmocnione junkrami, ruszyły z Villa Santina górzystą drogą
do odległego o 9 kilometrów na północ Ovaro. Droga zaprószona była masą
kozackich kolasek i ludzi pieszych obładowanych swoim dobytkiem. Wszystko to
stało w miejscu bezradnie, siedziało w rowach przydrożnych, rozłaziło się po
skalistych zboczach, ażeby czym prędzej umykać w wypadku napadu partyzantów.
Wieś Ovaro była mianowicie przez nich otoczona. Piękny, górski pejzaż oddawał
echem dalekich strzałów.
Pułkownik
z trudem przecisnął się przez tłum uchodźców. Zatrzymał sotnie przy podejściu
do wsi i wysłał parlamentariusza, niezbyt rozgarniętego junkra, który wszelako
najbieglej władał językiem włoskim. Ten wrócił niebawem z oznajmieniem, że
oddziałem partyzanckim dowodzi nie komunista, a ksiądz katolicki. Że rozmawiał
z nim osobiście i że ten oświadczył mu, iż nie może być żadnego gadania:
„Armia
niemiecka słyszał przez radio, podpisała kapitulację. Niech więc składają
broń, a wtedy będzie rozmawiał".
— A nasi oblężeni, szpital?
Jak tam?
— Bronią się jeszcze —
odparł junkier.
Na
stokach żółciły się krzewy żarnowca. Z lewa, po przez gęstą plątaninę dzikiego
orzecha, pinii, bluszczów i twardych liści rododendrona, prześwitywało w głębi
urwisko rzeczki. Jej plusk wiosenny słychać było nieustannie. Z prawa, nad
szczytami, pióropusz chmur oświetlony wschodzącym słońcem. Ładnie było.
—
Ech, żeby tylko nie taki los, a żyć by można... — westchnął któryś z Kozaków.
Pułkownik spojrzał na niego w zamyśleniu, ale zwrócił się do junkra:
— Pójdź do
tego księdza jeszcze raz i powiedz mu tak: że my nie Niemcy; że nas
"wygnało z kraju prześladowanie religijne. Wyraźnie tak powiedz:
prześladowanie religii chrześcijańskiej. Chrześcijańskiej, nie zapomnij. Że my
z nim walczyć nie chcemy. Niech tylko odstąpią, oczyszczą nam na chwilę drogę,
a my wychodzimy wkrótce z jego kraju. Powtórzysz?
Sotnik,
który siedział na zboczu i wycinał scyzorykiem litery na liściu agawy, krzyknął
ze swego miejsca:
—
I że nie wrócimy aż do sądu ostatecznego I A powiedz jemu, że do naszej broni
gówno jemu do tego! Nie od niego dostaliśmy!
—
Nie trzeba! — przeciął ostro pułkownik. — Przeciwnie! Grzecznie tak powiedz,
kulturalnie. Bez żadnych tam... Rozumiesz?
—
Tak jest. Junkier zawrócił.
— A
chusteczkę weź czystą, białą, bo w tę pewnie wysmarkałeś już! — krzyknął Kozak.
— Może lepiej czerwoną!
— Ha-hahaha!... — śmiano się
z tyłu.
—
Ty, junkier! Byle czarną onucą nie machaj! Bo pomyślą, że faszysta i
przestrzelą, wiesz co... tobie.
Junkier
szedł nie odwracając się na okrzyki z tylu. Tym razem trwało dłużej zanim
powrócił. Ludzie pozłazili z koni, ale nie zdejmowali jucznych karabinów
maszynowych. Czekali. Z tyłu zaczęli napierać tłumnie uchodźcy cywilni,
dopytując się ciekawie, czy prędko będzie droga wolna? Z szeregów odpowiadano
im dowcipami:
— Na tamten świat już jest
wolna!
—
Odstąpcie stanicznicy. Pogrzejcie się lepiej na słoneczku włoskim, pomarańczkę
sobie zjedzcie, Chiantim popijając!
—
Co to wy, obywatele najwolniejszego kraju na świecie! Mogliście kiedy marzyć o
takiej wycieczce turystycznej? Oo Itaaalii... Kiedyś hrabiowie tylko, albo
książęta jeździli, a teraz, widzisz, po rewolucji i prosty naród pozwolić
sobie może...
— Rzeczywiście, że tak. A oni
już uciekać chcą!
Śmieli się, bo ranek był wyjątkowo jasny,
powietrze lekkie.
W tłumie
płakało dziecko. Zbiegowie z Olesso nie uśmiechali się na te żarty. Jakaś
kobieta westchnęła głośno:
— Ach. Boże mój. Boże.
Parlamentariusz
wrócił i powtórzył co mu oświadczył ksiądz:
,,W
Sowietach wprowadzono teraz wolność religii i wcale uciekać stamtąd nikomu nie
było potrzeby. On wprawdzie, jako katolik, potępia wschodnią schizmę, ale
oglądał w pismach fotografie, że księża prawosławni chodzą z krzyżami na
piersiach i w cerkwiach wolno się modlić. Tylko propaganda — mówił —
hitlerowska łże, że jest inaczej. A co do tego, że wy nie jesteście Niemcy. to
— powiada — słyszałem o tym. Ale to jeszcze — powiada — gorzej niż Niemcy. Bo
tamci choć bronią swoich spraw. A wy — mówi — zdrajcy jesteście własnej ojczyzny.
Zdrajcy, co zaprzedali się za srebrniki, jak ten Judasz z... z..." — no,
jak ta miejscowość, wyleciało mnie z głowy!
—
Kaeeeemy!! Zdejmować! — krzyknął wysokim tenorem sotnik, zrywając się jak
oparzony spod agawy i nie zwracając już uwagi na pułkownika. — Konowodziiii!...
— machnął trzymanym jeszcze w ręku scyzorykiem. — Cofnąć tam cywilnych łudził
Konie za skały! Druga sotnia w pieszym szyku! Za mną!
Pułkownik
zmarszczył się, zakręcił na miejscu, ale nie zaprzeczył. Zaczął wydawać jakieś
rozkazy artylerzystom dwóch działek.
Punktualnie
o godzinie 10-ej rano rozpoczęła się bitwa. Dzielny ksiądz fachowo rozstawił
własne stanowiska broni maszynowej, krzyżowym ogniem osłaniając dostęp do
Ovaro. Junkrzy zalegli wzdłuż szosy i nie mogli się podnieść do frontowego
ataku. Lewe skrzydło było chronione przez urwisko rzeki. Do dwóch armatek
zabrakło wkrótce pocisków. Pozostawało jedynie rozwinąć prawe skrzydło i
przedzierać się w głębokim obejściu zboczami gór. Partyzanci nie żałowali
amunicji, znać było, że posiadali jej pod dostatkiem. Echo górskie rozciągało w
nieskończoność wystrzelane taśmy. O godzinie 1-szej popołudniu Kozacy zdobyli
jedno z dominujących wzgórz. Słychać było, że przystąpiła również do kontrataku
sotnia oblężona we wsi. Ale posunąć się dalej nie było można ze względu na
głęboki, skalisty parów, umocniony po drugiej stronie, który okazał się
kluczowym stanowiskiem obrońców. Włosi, których wartość bojową oceniano
zazwyczaj nisko, stawiali tym razem zacięty opór. O przekroczeniu płynącego na
dnie jaru górskiego potoczku mowy być nie mogło. Komendę sprawował tu sam
ksiądz. Widać go było czasami, jak nieustraszenie przebiegał od stanowiska do
stanowiska. krępy, w krótkiej do kolan sutannie i w płaskim, angielskim hełmie
na głowie. Serie kuł rozpryskiwały się o głazy, idąc dalej rykoszetem z
właściwym mu fałszywym pogwizdywaniem, ale księdza się nie imały.
Alosza
Gołowacz z drugiej sotni wpełznął już od dawna do jaru i rozpłaszczony jak
jaszczurka, co chwila zamierający w miejscu jak jaszczurka, szukający jak jaszczurka
schronienia między kamieniami, zlania się z terenem, przecież podpełzał do
wzniesienia po tamtej stronie. Jego oczy zwęziły się do dwóch, ledwo świecących
szparek. Jego ręce i ubranie darły się o kamienie i stokroć gorsze od nich
kolce roślinne. W jednej z tych rąk ciągnął za sobą pęk połączonych granatów
ręcznych. Na rozkaz setnika Kozacy w tym miejscu utrzymywali nieustanny.
huraganowy ogień broni maszynowej, aby osłonić jego ruchy, nie dać się
opamiętać przeciwnikowi, ani zbytnio wysuwać ponad krawędź wzniesienia, a także
odwracać jego uwagę. Alosza był coraz wyżej. Gdzieś znikł w rozpadlinie
zupełnie. Później można go było zobaczyć jak podpełzał dalej.
W
pewnym momencie, raptownym ruchem z pozycji leżącej, zamachnął się w tył ręką
i nie zginając łokcia, cisnął z tego zamachu pękiem granatów! Pęk trzepnął
akurat o trzy kroki od przykucniętego w tej chwili księdza, wybuchł z
ogłuszającym hukiem! Ksiądz padł na twarz, próbował się podnieść na rękach,
hełm zsunął mu się na bok, spomiędzy guzików sutanny wydostał się na zewnątrz
koniec prostego, srebrnego krzyżyka i głowa opadła z powrotem ku ziemi.
—
W samego popa... — szepnął jeden z Kozaków w tyralierze, ale sotnik nie dał się
opamiętać ani swoim. ani wrogowi.
—
Naprzód Za mną! Hurraaa! — i rzucił się pierwszy w jar.
Za nim
pobiegła poderwana z miejsca sotnia. Stało się to o godzinie wpół do czwartej
po południu. O czwartej bitwa była skończona.
—
Bratcy! — wołał podniecony jeszcze walką Alosza. rozczapierzając pokrwawione,
brudne, w ziemi i kurzu, palce u dłoni. — Dajcie no jakiej wody, na miłość
Boską, obmyci I cholera ich wie, ż piekła rodem w tym kraju bierze się chyba
taka masa tych kolczastych roślin!
Droga
była wolna. Oblężeni uwolnieni. Uchodźcy tłumem minęli wieś i poszli na
północ. Sotnie, nie czekając rozkazu z Tolmezzo, poszły dalej dla ochrony
cywilnych stanic. W Ovaro pozostał tylko szpital, do którego dołożono jeszcze
kilku swoich rannych.
—
Z tyłu idą wojska — pocieszano ich. — Zabiorą was. Odwrót całym Stanem już
pewnie nakazany.
Ale
tego dnia nie był jeszcze nakazany. W nocy wrócili partyzanci, zamknęli drzwi
szpitala i podpalili budynek. Dwudziestu kilku rannych i chorych Kozaków
spłonęło żywcem.
A
mówiono przecie Aloszce: „Zostań I Ręce masz pokaleczone i opuchłe Jak diabeł
od Jakichś jadowitych Kolcow. Opatrzysz sobie należycie w szpitalu, zastrzyk
dadzą, a to, czego-dobrego, gangreny się nabawisz. A zresztą i odpoczniesz
dobrze dzionek-dwa' .
„He-he!..." podśmiewał się tylko i mrużył
jedno oko. „Dzieci swoich ucz, co mają robić. A ja sam wiem". Dłonie
obwiązał szmatami, wlazł jakoś na siodło, cugle zarzucił za zgięty łokieć.
„Miał szczęście, że nie
został" — mówiono później.
Rozdział III
PLOECKEN-PASS
Pułki kozackie zeszły z pozycji na południe od Udine
samorzutnie, nie doczekawszy rozkazu atamana Domanowa. Już wcześniej bowiem
doszła ich wieść o kapitulacji armii niemieckiej z jednej strony, a z drugiej
o niebezpieczeństwie w jakim znalazły się rodziny kozackie w rejonie Tolmezzo.
Marszałek
Kesselring, dowodzący obszarem wojennym „Południe", nie uznał kapitulacji
podpisanej przez Wolffa w dniu 29 kwietnia w Casercie. Odwołał ze stanowiska dowódcy
Grupy C. generała von Vietinghoffa i mianował na jego miejsce generała
Schultza. Zanim jednak zarówno odwołanie jak nominacja doszły do skutku,
otrzymał wiadomość o śmierci Hitlera. A tymczasem szef sztabu Grupy C. generał
Rottiger wydał rozkaz zaprzestania ognia na całym froncie o godzinie punkt
22-ej dnia l maja.
Lał
deszcz. Nie darmo od pewnego czasu gromadziły się na horyzoncie chmury. Nad
prowincjami Veneto, Venezia-Giulia, Friuli, nad Dolomitami, w górach Cadare i
Carnia rozwarło się niebo i lał deszcz, lał strumieniami. Pułki szły po
rozmiękłym gruncie, obryzgane błotem po końskie brzuchy.
—
Ot, tobie, i święto pierwszomajowe... — zgrzytano zębami w szeregach.
— Jedź, jedź, nie
oglądaj się. Żebyś nie dożył gorszego.
Deszcz zalewał oczy, zaciekał pod siodła. W
tych warunkach łatwo było odparzyć konia. Przeinaczał ubranie, przedostawał
się za kołnierz munduru. Ciągnęli byle jak, ledwo zachowując szyk marszowy.
Rozkaz Domanowa do-sięgnął ich już w drodze. Przechodzili przez Tolmezzo
spiesznie, podzwaniając trenzlami, wystukując odwieczną melodię końskiego
tupotu po bruku. Szli dalej we wskazanym im kierunku, w góry, na Paluzza.
Nie
wszystkie jeszcze stanice uchodźców cywilnych zdołały się zabrać. Spóźnieni
pakowali pod ulewnym deszczem na wozy dobytek, zaprzęgali konie, rabowali
kolaski i dwukołowe, włoskie arby. Wśród nawoływań i przekleństw, żegnano się
znakiem krzyża na drogę i zacinano batem. Znaczna część ludzi nie miała wszakże
własnych podwód, i ci szli piechotą, najczęściej pchając przed sobą ręczną
taczkę, wózki dziecinne swoje, wyproszone lub ukradzione od Włochów. Inni
nieśli tylko worki na plecach. A deszcz lał. Dzień i noc.
Nie
było suchego miejsca, by przysiąść gdzie i odpocząć. Zdarzali się swojacy,
którzy pomagali drugim, litowali się, zabierali na przeładowany wóz jeszcze
jakąś kobietę z dzieckiem, lub starca. Ale ludzie w biedzie i panice pod każdą
szerokością geograficzną są podobni do siebie: mijają bez słowa, na
molestowanie odpowiadają tylko nerwowym pociągnięciem lejc, lub zacięciem
konia. Starają się wyprzedzić jeden drugiego i ciężkimi słowami klną tych,
którym zdarzyło się nieszczęście, złamało koło lub oś u wozu, przez co
zagradzali innym drogę. Co chwila powstawały zatory, gdyż w tym tumulcie
pędzono w dodatku bydło, owce, kozy.
Był
to z kolei piąty etap wędrówki, licząc od wyjścia z rodzinnych chat. Najgorszy
ze wszystkich. Ze strony włoskiej puszczono pogłoskę, że kto do
dwunastej w nocy nie przekroczy granicy austriackiej, to po tej godzinie stanie
się jeńcem partyzantów i odda cały swój dobytek. Wierzono i nie wierzono. Na
wszelki wypadek każdy się jednak spieszył, jedno brał, drugie porzucał jeszcze
w domu, lub dopiero w drodze, na drodze, w rowie, na polu i szedł. i jechał
byle prędzej.
Pułki
dopędziły główną masę uchodźców cywilnych już w górach. Droga była raczej
wąska. Objechać, ominąć w ciasnych wąwozach nie było jak.
— Prawa wolna! Prawa
wooolna! — ryczał wachmistrz zachrypnięty od deszczu i niewyspania, domagając
się oswobodzenia prawej strony dla przemarszu wojska. Nikt go nie słuchał i
słuchać nie chciał. Jeźdźcy mieszali się z wozami i powiększali jeszcze chaos.
Dopiero
nazajutrz udało się ten pochód dziesiątków tysięcy ludzi i koni jako-tako
uporządkować. Przodem puszczono sztabowy autobus wypełniony zresztą po brzegi
rodzinami oficerów. Później jechały warsztaty, następnie stanice według
przynależności krajowej: dońska, kubańska, terska. Regularne oddziały
powstrzymano i cofnięto, aby zamykały przemarsz z tyłu. Generał Krasnow jechał
w osobowym ,,Fiacie" razem z żoną i adiutantem. Pierwszy nocleg wypadł im
w małej wiosczynie Piana D'Arta. W nocy partyzanci strzelali na postrach, ale
nie zdecydowali się zaatakować.
Ataman Domanow i dowódca
wojsk kubańskich płk Lukjanienko pozostali jeszcze w Tolmezzo, ażeby odczekać
przejścia reszty spóźnionych oddziałów i ruszyć w ariergardzie. Pośpiech
wskazany był teraz jeszcze z innego względu. Mianowicie nadeszła wiadomość, że
Tito zajął rzekomo Triest i jego wojska wkraczają już do Włoch od strony
wschodniej.
*
Dnia 3 maja lał deszcz.
Od wczoraj armia niemiecka złożyła broń. Konwój osobisty atamana Domanowa
czekał w koszarach na rozkaz wymarszu. Strugi wody ściekały z dachów.
Opustoszałe ulice Tolmezzo świeciły rozlanymi kałużami. Domanow i Lukjanienko,
słuchając komunikatów przez radio, oczekiwali w sztabie na wiadomość o losach
3-go zapasowego pułku z Gemony, oraz na przybycie ostatniego oddziału szkoły
junkierskiej, który dlaczegoś się spóźniał.
Raptem
w mieście padły strzały. Skoczyli do okien. Nie było nic widać poza deszczem.
Odgłos strzałów dochodził z kierunku koszar konwoju. Domanow machinalnym ruchem
poprawił futerał pistoletu na pasie i zamierzał właśnie wezwać oficera
ordynansowego, aby wyjaśnić przyczynę alarmu, gdy dał się słyszeć nagły hałas w
korytarzu, krzyki, padł jeden strzał i zanim ataman zdążył się opamiętać,
drzwi rozwarły się na oścież pod gwałtownym naporem... Do pokoju wtargnęli
partyzanci włoscy uzbrojeni po zęby!
Zaskoczenie było
kompletne. Jak się okazało niebawem, wpadli oni do Tolmezzo niespodziewanie,
otoczyli konwój w koszarach, a jednocześnie podkradli się cichaczem do siedziby
sztabu. Manewr był wykonany precyzyjnie.
Dowódca
partyzantów zażądał od Domanowa natychmiastowego złożenia broni przez wszystkie
oddziały kozackie znajdujące się jeszcze na terytorium Włoch. Ultimatum swe
poparł krótkim oświadczeniem, że od wczoraj już armia niemiecka skapitulowała;
wszelkie ruchy wojsk nieprzyjacielskich są zakazane; wszystkie nie-niemieckie
formacje walczące po niemieckiej stronie uznane zostały za formacje
nieprzyjacielskie i nie przysługuje im żaden inny statut, ani przywilej.
Wszystko
to było prawda. Tego wszakże czego nie wiedział, to była okoliczność, że
właśnie w tej samej chwili gdy przedstawił swoje ultimatum, wkraczał do Tolmezzo
ów spóźniony oddział junkrów. Na jego widok partyzanci rozbiegli się bez
strzału. A ich dowódca wraz z grupa oficerów, sami znaleźli się, w sposób
najbardziej dla siebie nieoczekiwany, w potrzasku. Teraz z kolei Domanow podyktował
ultimatum:
,,O
żadnym złożeniu broni przez Kozaków mowy być nie może. Wycofują się oni
zbrojnie z terytorium Włoch do Austrii, wraz z taborami i całym dobytkiem
prywatnym. Dowództwo partyzanckie zobowiązuje się im w tym ruchu nie
przeszkadzać, i nie podejmować żadnej zaczepnej akcji wojskowej. O ile
natychmiast nie podpiszą tego zobowiązania, nie wyjdą stąd i będą traktowani
jako jeńcy wojenni".
Włosi
żądanie przyjęli. Po ich odejściu Domanow próbował jeszcze połączyć się z
3-cim zapasowym w Gemona, ale bez skutku. Komunikacja była odcięta, a przewody
zerwane. Wiadomo było tylko, że jedna sotnia tego pułku, stacjonująca w Osoppo,
przebiła się szczęśliwie na północ i połączyła z główną siłą cofającą do
Austrii. Dłużej oczekiwać było niepodobieństwem, wobec wytworzonej sytuacji.
O godzinie 2-ej po południu Domanow opuścił Tolmezzo i ruszył na czele konwoju
i oddziału junkrów na Plocken-Pass.
Lał
deszcz.
Poprzedniej
nocy z 2-go na 3-go maja, w górach, do odchodzących Kozaków strzelano z
ciemności. Nie było nic widać. Droga była kręta i wąska. Łączność pomiędzy
oddziałami co chwila się rwała. O godzinie wpół do czwartej w nocy pluton w
którym jechał Mitia zatrzymał się raptownie na drodze. Nikt nie wiedział co
zaszło. Podobno maszerująca przodem szpica natrafiła na jakąś barierę,
niektórzy mówili, że zasadzkę, inni że po prostu zrobił się na drodze korek.
Chodziły też jednak słuchy, że od czoła przecięły drogę jakoby większe siły
nieprzyjacielskie. Nic dokładnego w każdym razie. W tak ciemną noc strach ma
zawsze wielkie oczy. Z drugiej strony ludzie byli zbyt pomęczeni, aby okazać
większe zainteresowanie. Wszyscy zatrzymali się machinalnie i machinalnie
stali. Niektórzy z jeźdźców oparłszy się na przedni łęk, spali na deszczu. Inni
pozłazili z koni i nie zwalniając popręgów, pokładli się po omacku tuż, na
kamienistym, rozmokłym gruncie, koło kopyt własnego wierzchowca. Mitia uczynił
to samo. Po blisko dwóch dniach i nocach niespania nie mógł sobie dłużej
poradzić z przygniatającym go ciężarem senności. Naciskał mu mózg, kłuł pod
brwiami. „Na jedną chwilkę, pomyślał. Na jedną, małą chwilkę". Prawie w
ciągu sekundy przeniósł się w inny świat, gdzie panują inne wymiary, inna,
odmienna logika wydarzeń; prawa widziadeł sennych opartych na strukturze im
tylko właściwego łańcucha przyczyn... I choć był to tylko pół-sen zmieszany z
deszczem, zimnem, chrzęstem kopyt przestępujących z nogi na nogę koni i
podzwanianiem wędzideł nad głową, tym bardziej może przelatywał przez mózg
jakąś niesamowitą taśmą karabinową, w której zamiast zwykłych ładunków tkwiły
najprzedziwniej skojarzone obrazy życia. Ludzie i przedmioty nie były właściwie
ani ludźmi, ani przedmiotami, nie miały żadnego sensu, a przecież rządziły się
wzajemnie żelazną konsekwencją... Lecz oto ktoś spłatał figla: w taśmę snu
powsadzał raptem zamiast widziadeł prawdziwe ładunki; taśma zaskoczyła w
łożysko karabinu maszynowego, i seria, każdemu na wojnie znanego strachu,
przebiegła po nerwach. Nerwy szarpnęły cuglami mięśni. Mitia zerwał się, choć
spał dalej. Uchem słyszał gwałtowny terkot maszynki, gwizd kuł, wiedział nawet,
że celownik jest wzięty za wysoko, sercem odczuwał panikę, nogami i rękami
wykonywał najniezbędniejsze ruchy. A przecież świadomość spychała go Jednocześnie
w głębię sennego koszmaru. O co chodziło? Nie jest na jawie? Owszem, jest.
Tylko czuje, że koszmar uczepił się z kolei jego pasa, trzyma i nie puszcza.
Mitia widzi, że deszcz przeszedł w śnieg, że wiatr gna zamieć śnieżną, że jest
czarna noc i że zostali napadnięci przez partyzantów, że ludzi i konie
opanowała niepohamowana panika. Wszystko to widział, odczuwał i słyszał. Taki
szok zdarzał mu się często przy przebudzeniu jeszcze od dziecinnych czasów, gdy
pewnej nocy zbudzony został przez Rumunów w Akermanie. Ale dotychczas żaden z
koszmarów nie trzymał go tak mocno. Wiedział, że teraz chodzi o jedno: „byle
na konia!!" „Za wszelką cenę na konia, bo inaczej stratują, zdepczą,
zmiotą kopytami z powierzchni świata!" Ręce były mu posłuszne: lewa chwyciła
za przędni łęk, prawa za tylni... Ale koszmar nie puszczał! Uczepił się w
dziwny sposób: bo za każdym razem gdy próbował wznieść się na siodło, on
ściągał go w dół... Było bardzo ciasno. Potok koni zaczął się w konwulsyjnym
ściśnięciu posuwać po drodze. „Jeżeli w tym ścisku złapię lewą nogę strzemię, to
mimo wszystko będę uratowany"... Mitia nieomal wisiał teraz między dwoma
ściskającymi go końmi: własnym, który szedł po środku i lewym w trójce, który
go naciskał. Tracił już siły, gdy wreszcie namacał nogą strzemię: „Teraz odbić
się mocno i..." Ale koszmar go nie puścił i ściągnął znowu w dół! Wtedy
włosy zjeżyły mu się na głowie, pot pociekł po twarzy, a ręce zaczęły słabnąć.
Kule gwiżdżą, seria idzie za serią, krzyk, tarmoszenie koni. Zimny śnieg na
czole. Wszystko tratując się nawzajem posuwa się w czarnym wąwozie na oślep. A
Miti coś przeszkadza dosiąść konia!... CO?!
I
nagle zrozumiał wszystko. Przyczyna koszmaru była prosta: rękojeść jego własnej
szabli na pasie, z chwilą gdy unosił się, aby wleźć na siodło, dostawała się, w
panującym ścisku, pod prawą, przednią sakwę u siodła sąsiedniego konia, i w
ten sposób nie puszczała go w górę, a ściągała w dół. W ostatniej chwili lewy
koń przesunął się o krok naprzód, rękojeść przestała wpadać pod sakwę i Mitia
znalazł się na siodle.
Wytarł
rękawem śnieg i pot z czoła, machinalnie przebiegł palcami lewej ręki po
fatalnej szabli, poprawił ją, zgiął się w siodle na kark koński przed
gwiżdżącymi kulami i — był szczęśliwy! Tymczasem potok jeźdźców nie mógł się
ani zatrzymać, ani ratować, ani wykonywać rozkazów. Parł ślepo naprzód.
Dopiero za pierwszym zakrętem zrobiło się luźniej. Wtedy Kozacy zaczęli zrywać
karabiny z pleców i palić w ciemność, w niewidoczne góry po bokach.
W
kwadrans później wszystko się opamiętało. Mitia poczuł się nawet jakby
wyspany. Strzały umilkły. Zagadka całego incydentu się wyjaśniła:
W
pochodzie przed nimi, około czterysta rodzin nie posiadających własnych wozów,
nie miało sił iść dalej i rozkwaterowało się na noc w Covazzo. Łączność z przednimi
oddziałami się urwała, a tylne nie nadeszły. Powstała luka. Partyzanci,
korzystając z ciemności otoczyli wieś, zegnali wszystkich uchodźców do budynku
szkolnego, obrabowali doszczętnie, i otoczyli strażą. Słysząc zbliżający się
od południa oddział Kozaków, wysłali mu na spotkanie silny patrol, wzmocniony
lekkimi karabinami maszynowymi, z zadaniem powstrzymania go w wąwozie przez zaatakowanie
flankowe z gór, pod przykryciem nocy. Zadanie zostało wykonane, z tym jednak
rezultatem, że Kozacy pod gradem kuł, zamiast uchodzić wstecz, ratowali się
ucieczką naprzód i wpadli do Covazzo.
Odsiecz
przyszła w samą porę. Na jej widok partyzanci uciekli nie próbując nawet
stawiać oporu. Zamknięci w budynku szkolnym zostali uwolnieni, i o świcie
ruszyli w dalszą drogę na północ.
Mitia,
opuściwszy cugle na przedni łęk, obydwoma rękami skręcił cygaretkę, poślinił,
zapalił i zwrócił się do lewego w szeregu sąsiada tonem wyraźnie zaczepnym:
—
Ty, co wozisz tam, w tej twojej zafajdanej prawej-przedniej sakwie u siodła?
Co? I
Tamten
spojrzał ze zdziwieniem, ale pod wpływem napastliwego akcentu zapytania,
odparł równie szorstko:
— Tobie, czego trzeba?
—
Pewnie wypchałeś jakimś skradzionym-nagrabionym chłamem włoskim.
—
A twój, jaki za... ny interes?! Pilnuj swego. Kaznodzieja się znalazł! Powieś
krzyż na szyi i idź do cerkwi kazać!
—
Ech, chłopcy — odezwał się prawy w trójce. — Co tam do sakwy można nagrabić...
Ot ci, co mają wozy, to co innego.
Mitia
zmilkł i odwrócił twórz ku wschodowi. Ale deszcz ze śniegiem pokrywał świat.
Było można dostrzec zaledwie jaśniejszą poświatę z tej strony.
Z południa oczekiwano już tylko Domanowa z
ariergardą. O reszcie 3-go zapasowego pułku w Gemonie nie było żadnych wieści.
*
Dnia
3 maja, na wysokości 800 metrów deszcz ze śniegiem przeszedł w zadymkę. Po obu
stronach, drogi pociągnęły się drzewa bardziej znajome: wróciła sosna, świerk,
białokora brzoza. Ale trudno je było widzieć za zasłoną wilgotnego, lepkiego
śniegu. Zaczęło się to nie od razu. Najpierw chmury poszły zupełnie nisko, tuż
pomiędzy skałami, tak, że zdawało się wystarczy unieść się w strzemionach i
złapać taką za postrzępiony ogon. W dzień zrobiło się ciemno i nie tylko góry,
ale nawet wierzchołki drzew znikły sprzed oczu. Później krzewy żarnowca
poczęły drżeć i zaraz położyły się na bok, jakby je kto ciągnął za włosy...
Powiało wichurą, która przeistoczyła się niebawem w zawieję śnieżną. Jechać
było trudno, a iść prawie nie możliwie. Ludzie siadali w rowach przydrożnych,
kryli się za występami skał, rzucali w rozpaczy ostatni swój dobytek. Byli i
tacy co kładli się z wyczerpania, czekając rychłej śmierci. Przygniatał ich
nie tylko śnieg i własna niemoc. Dobijała beznadziejność, przeczuwana
podświadomie bezcelowość tego marszu.
—
Bo co w Austrii?! — krzyczała histerycznie kobieta ciągnąc za rączkę ośmioletniego
chłopca, który słaniał się u jej nóg. — Po co do Austrii?! Co nas tam czeka?
Czegośmy jeszcze nie widzieli w Austrii?! — Wiatr porywał jej słowa, śnieg
zamykał usta. Idący wymijali ją apatycznie nie wnikając w sens wykrzykników.
Konni, jak widma oblepione bielą wyprzedzali pieszych. Po bokach zdarzały się
już pierwsze trupy zmarłych z wyczerpania. Setki ludzi zaczęło się rozłazić,
szukać schronienia w osiedlach; woleli raczej oddać się na pastwę niepewnego
losu i partyzantów niż iść dalej. Poczęły też padać pierwsze konie.
Środkiem drogi twardo
kroczył były naczelnik garnizonu w Tolmezzo, pułkownik Czebuniajew. Szedł
pieszo, oddawszy swą furmankę na użytek kobiet i dzieci. Zatrzymał się, w
milczeniu podniósł siedzącego w śniegu ośmioletniego chłopczyka i posadził na
wóz. Matka poczłapała z tyłu, uchwyciwszy się ręką za bok wozu. Dla niej nie
było już miejsca.
Dzień
Wielkiego Czwartku według kalendarza prawosławnego miał się ku końcowi. Śnieg
wciąż padał, wielkimi, mokrymi płatami.
Ostatnia
wieś włoska Timau leży na wysokości 831 metrów. Dalej kościółek II Christo.
Dalej most na potoku i w górę, w górę do kapliczki na wysokość 917 metrów,
później do kapliczki na 1.106 metrów i stąd dopiero rozpoczynają się
najcięższe wiraże wiodące na przełęcz o wzniesieniu 1.360 metrów —
Plocken-Pass. Granica austro-włoska.
Motor
starego ,,Fiata", w którym jechał gen. Krasnow odmówił posłuszeństwa.
Przyczepiono go do sztabowego autobusu i pociągnięto na linie. Była godzina
22.30 gdy czoło pochodu kozackiego osiągnęło pierwsze wsie austriackie
Mauthen-Kotschach, położone po obu stronach rzeki Gail. Sztab rozmieścił się w
hotelu „Bahnhof". Nie było żywności dla ludzi. Nie było karmy dla koni.
Nazajutrz
rano, dnia 4-go maja generał Krasnow wyszedł z hotelu i chciał zarządzić rewię
przeciągających oddziałów. Wszelako to, co zobaczył był to wynędzniały tłum
ludzi i różnoszerstnych koni. Wymęczone oblicza zbrojnych i bezbronnych
Kozaków, ciągnących apatycznie, bezładnie. Pułki były częściowo przemieszane,
nie zachowujące szyku marszowego. Krasnow stał przez chwilę i patrzył jak
szli i jechali, później machnął ręką i odwrócił się z wyrazem zniechęcenia na
twarzy.
—
Nie myślałem, że to tak wygląda — powiedział do adiutanta.
—
Przegraliśmy wojnę, wasza ekscelencjo — odpowiedział tamten tonem, w którym
odczuć było można gorzką ironię.
—
Tak. Przegraliśmy — przytaknął poważnie Krasnow. Zgarbiony, zrezygnowany miał
już wstąpić na schody hotelu, gdy raptem spostrzegł coś od czego żyły nabrzmiały
mu na skroniach. Kilku Kozaków, a między nimi oficer łącznikowy z armii
Własowa, zatrzymało gwałtem przechodzących ulicą żołnierzy niemieckich jakiejś
rozproszonej w nieładzie formacji, i poczęło ich grabić.
— Wy!!... —
krzyknął Krasnow i krew nabiegła mu do twarzy. Postąpił dwa kroki. — Kanalie!
Leżącego bijecie?! Bezbronnego grabicie?! Hańba dla munduru! Bydło!
Oficer
łącznikowy zbladł, podszedł i stanął na baczność. Generał spojrzał nań ciężkim,
złym wzrokiem:
— To są nasi sojusznicy!
Po twarzy oficera przebiegł kurczowy grymas:
— Jak długo jeszcze? —
spróbował rzucić zuchwale.
—
Milczeć! Won z moich oczu!! Była to ostatnia rewia jakiej dokonał w życiu
sędziwy generał.
Wieczorem tegoż dnia przybył ataman Domanow z ariergardą i
stanął również w hotelu „Bahnhof". Było za późno na powzięcie jakiejś
decyzji jeszcze przed północą. Nazajutrz zwołano naradę, podczas której
nadeszła wiadomość, że z Włoch posuwa się za nimi wojsko angielskie.
Dnia 6 maja ataman Domanow wysłał na Plocken-Pass podjazd
dla rozeznania sytuacji, a także parlamentariuszy z białą flagą celem
nawiązania pierwszego kontaktu z Anglikami.
*
8-my
Batalion szkocki, czyli oficjalnie Argyll and Sutherland Highlanders 8-th
Battalion, miał za sobą długą, bojową przeszłość w ostatniej wojnie. Zwłaszcza
odznaczył się w walkach w Tunisie. Z chwilą wkroczenia wojsk sojuszniczych na
terytorium Włoch, 8-my batalion znalazł się w końcu w składzie 78-ej dywizji
brytyjskiej, której dowódcą od października 1944 roku mianowany został
brygadier, późniejszy generał-major R.K. Arbuthnott. W marcu 1945, 78-ma
dywizja, w ramach 8-ej armii, otrzymała trudne zadanie sforsowania umocnionej
przez nieprzyjaciela rzeki Senio, a następnie Santerno; z ogólnym kierunkiem
marszu na Ferrarę i osiągnięcia rzeki Po. W tym czasie dowódca 8-go batalionu
Lt. Col. Malcolm otrzymał urlop i pojechał do Anglii. Batalion poprowadził
znany z energii major Leask. Po przekroczeniu Senio, w ciągu dwunastu dni
drugiej połowy
kwietnia,
tracąc około stu ludzi osiągnął on przeprawę na Po-di-Volano koło Ferrary,
gdzie zdał batalion przybyłemu z urlopu płk Malcolmowi, i gdzie ich zastała
jednocześnie wieść o kapitulacji wojsk niemieckich we Włoszech.
W
kilka dni później 78-ma dywizja, ciągle w składzie 8-ej armii brytyjskiej
wysunięta została naprzód z operacyjnym zadaniem przekroczenia przełęczy
górskich od strony włoskiej i opanowania Karyntii i wschodniego Tyrolu. Po
drodze miała dokonać rozbrojenia wszystkich napotkanych formacji niemieckich,
które by jeszcze do tego czasu nie złożyły broni. Zwłaszcza specjalnym zadaniem
obarczono 8-my batalion, który słynął z tradycji, że każdy rozkaz nawet w
rzeczach nieprzyjemnych, wypełniał zawsze ochoczo i bez szemrania.
W
tym wypadku oficerowie zostali uprzedzeni, że w rejonie ich marszu znajdować
się będzie „dywizja" — słowo to wymówione było w z lekka ironicznym tonie
— a "właściwie horda, składająca się z przeciwników obecnego ustroju w
Rosji, którzy przeszli na stronę wroga i stali się najmitami niemieckimi.
Ponieważ oddanie się do niewoli oznaczałoby dla nich wydanie Rosji, a więc
konsekwentnie: śmierć, tedy należy się obawiać, że mogą nie złożyć dobrowolnie
broni i stawiać opór.
— Isee — powiedział ppłk Malcolm.
wysłuchawszy rozkazu.
Dnia
7 maja „Argyll and Sutherland Highlanders 8-th Battalion" opuścił zajęte uprzednio
Tolmezzo i w szyku taktycznym ruszył na północ. Deszcz przestał już padać.
Przechodziły ostatnie chmury, ale przeświecające lazurem niebo zapowiadało
piękny dzień. Wszystko co było zielone śpieszyło się, pięło ku górze na
wyścigi, jakby obawiało się że zostanie pozbawione widoku wiosny. Perliły się
jeszcze krople wody w delikatnej siatce olbrzymich modrzewi nad głowami.
Liście przydrożnych oleandrów lśniły wymytą czystością. Kamienne wsie jak
gniazda uczepione do skał, zawsze z wieżyczką kościelną wysuniętą ku niebu na
chwałę boską, za stworzenie kraju tak pięknego. W dole, głośno pluskając po
kamieniach biegły potoki.
Płk
Malcolm posuwał się z czołowym ubezpieczeniem o dwie godziny marszu przed
batalionem. Nigdzie nie napotkano oporu, ani śladu nieprzyjaciela. Spotykali
tylko rozjaśnione twarze mieszkańców. Czarnowłose signoriny powiewały
chustkami, a ciężko obwieszeni amunicją partyzanci, z czerwonymi szmatami
uwiązanymi wokół szyi, schodzili z gór i w malowniczej pozie wznosili sztywno
rękę o zaciśniętej pięści, jak nakazuje tradycyjny komunistyczny gest
powitania.
Zanim przekroczono
przełęcz, zjawił się w oddziale pierwszego rzutu dowódca 36-ej brygady
piechoty, brygadier Musson. Omówił szczegółowo sytuację wojskową. oraz
ustaloną, aktualną dyzlokację „dywizji" kozackiej i zlecił 8-mu
batalionowi zająć miasteczko Lienz po tamtej stronie austriackich Dolomitów.
Jednocześnie przejąć odpowiedzialność za rozbrojenie tych ludzi: Jest rzeczą
jasną, że sprawa wymagać będzie specjalnego podejścia i wykonania jej w sposób
charakterystyczny...
— Yes, sir.
—
Ładną mamy pogodę, pułkowniku. Mam nadzieję, że przemarsz był przyjemny.
— O, yes, sir. Dziękuję, sir.
*
Tego samego dnia wieczorem
powrócili do Kotschach wysłani przez atamana Domanowa parlamentariusze. Zdali
oni sprawozdanie z wypełnionego zlecenia. Zetknęli się mianowicie z jakimś
brytyjskim generałem brygady, który im oświadczył, że Kozacy mają schodzić z
gór w dolinę rzeki Drawy, w okolice miasta Lienz. Że na razie nie może
przewidzieć szczegółów dalszego ich losu, jednakże może zapewnić, iż w żadnym
wypadku nie zostaną wydani w ręce Sowietów.
Po
tylu ciężkich przeprawach i cięższej od nich gnębiącej niepewności, była to
istotnie nowina radosna! Nie potrafił też tej radości ukryć ataman Domanow,
jakkolwiek usiłował przybrać wyraz twarzy, który się zazwyczaj przybiera na
wiadomość dawno spodziewaną, dając w ten sposób do zrozumienia otoczeniu, że:
„Przecież zawsze to przepowiadałem, a nawet byłem tego pewny".
W
chwilach wielkiej radości nikt nigdy nie pyta, skąd się bierze raptem wino
szampańskie?! Może wydobyto je z prywatnych bagaży niektórych oficerów sztabu,
może z ukrytych w piwnicy zasobów gospodarza hotelu „Bahnhof". W
każdym razie postanowiono szampanem uczcić wielką i radosną nowinę tego
wieczoru. W restauracji hotelowej zgromadził się cały sztab. Strzeliły
korki.
Gdy
już wypito po pierwszym kielichu, jeden z oficerów krzyknął:
—
Ach Boże! A gdzież Jest generał Krasnow?! Gdzież jest Piotr Mikołajewicz?!
— Jak można było zapomnieć o
nim w takiej chwili!
— Biegnij na górę!
Oficer
pobiegł po skrzypiących schodach zajazdu na piętro. Wrócił z wiadomością, że
Piotr Mikołajewicz czuje się niezdrów, dziękuje, ale się już położył.
— No! Co za
szkoda! Właśnie -w tak radosnym momencie!...
Tylko
ataman Domanow uśmiechnął się dyskretnie, jakby się domyślał, że stary człowiek
nie chce się może przyznać to porażki swego starczego, upartego pesymizmu.
—
Cóż robić, panowie! — powiedział. — W jego wieku... Nie można się dziwić. Po
tylu trudach. A więc... I podjął w górę kielich.
Rozdział
IV
CZEKOLADA DLA DZIECI I SŁOWO HONORU DLA
STARSZYCH
Ula prawie z każdym dniem stawała się coraz bardziej
zgryźliwa. Twierdziła, że jej klimat nie służy. Starzała się w sposób
nieprzyjemny dla otoczenia. Prawda, że ojciec utracił wiele ze swej żelaznej
wytrzymałości. We Włoszech zachodziła nawet obawa, że osiągnąwszy 83-ty rok
życia, raptem zramoleje. Ula musiała więc coraz więcej czasu poświęcać ojcu i
niewątpliwie ciążyły jej jego starcze kaprysy. Ponad wszystko jednak zżerała ją
wewnętrzna, nieutulona tęsknota za synem. W przejawach tej tęsknoty robiła się
coraz bardziej podobna do matki z okresu wojny domowej, gdy to stara Kolcowa
ryzykowała nawet życiem w nadziei odszukania Miti. W^ Uli jednak tęsknota
łączyła się ponadto z fanatyczną nostalgią za krajem i wiązała z głęboką
niechęcią do świata, w którym wypadło jej żyć. Zdarzało się coraz częściej, że
w rozmowach o przeszłości, gdy potępiano przy niej minione życie w ustroju
sowieckim, zagryzała wargi, a potem z niepohamowaną namiętnością wywlekała dla
porównania wszelkie złe strony życia zachodniego.
—
Tak, kobiety nie pojmiesz, choć to i własna córka — mawiał w takich wypadkach
stary Kolcow. — Bolszewiczka się zrobiła, czy co?
—
Ależ Ulo Aleksandrowno — perswadowała młoda Woskobojnikowa, lekarka rodem z
Kubania, która od pewnego czasu roztaczała opiekę nad zdrowiem Kolcowa, i z
którą Ula zaprzyjaźniła się szczerze. — Czyż to jest życie, którym my żyjemy?
Czyż można porównywać? Po pierwsze wojna, a po drugie tułaczka. To są
zestawienia niewspółmierne.
— I po co
ja, głupia, wyjeżdżałam! — wykrzykiwała Ula. — Syn poszedł do czerwonej armii,
trzeba było i mnie siedzieć i czekać na jego powrót! A nie wycierać kąty po tej
całej Europie... Teraz wojna się kończy, a ja mogę go już nigdy nie zobaczyć!
Ojcu krew nabiegała do
twarzy:
—
Jak chcesz to możesz wracać! Droga jak obrus leży otworem. Nikt ciebie nie
trzyma.
— Et, takie
gadanie... Teraz! Teraz powróciwszy to mogłabym tylko zaszkodzić Alemu.
O tym iżby mógł być zabity
na wojnie nie było już więcej nigdy mowy. Tej myśli teraz nawet nie
dopuszczała. Zresztą codziennie oglądała go we śnie i nazajutrz każdy. kto był
właśnie obecny, musiał przebiegu tego snu wysłuchiwać. Mitia, który nigdy
siostrzana nie widział na oczy, skręcał zazwyczaj papierosa i wychodził, bo od
pewnego czasu ckniło go od wiecznych biadoleń siostry.
W
czasie przeprawy przez Plocken-Pass, kryzys nerwowy Uli osiągnął punkt
szczytowy. Ledwo udało się ją powstrzymać od rozpaczliwego, czy nawet
samobójczego kroku. Minął dopiero, gdy po kilku dniach zaczęli schodzić z gór
w dolinę rzeki Drawy, gdzie w myśl dyspozycji dowództwa angielskiego rozłożyć
się mieli taborem. Słońce, które znów się ukazało, i ciepło, wytworzyły nastrój
bardziej pogodny; udzielił się on również Uli.
Były święta
prawosławnej Wielkanocy. Niebo bez chmurki. Szary asfalt austriackiej szosy
sprowadzał ich serpentynami w dół. Gęsto tupotały podkowy i zgrzytały koła na
gospodarskich, łańcuchowych hamulcach. Dolina leżała jak na dłoni, wśród gór
posypanych jeszcze cukrem śniegu.
—
Ech, zieloooono! — wzdychali ludzie. A konie róż-dymały chrapy, wciągając
zapach dalekich, soczystych traw.
Silnie
oddawały żywicą na słońcu iglaste drzewa po obu stronach drogi. A w dole szmaragdowa
płaszczyzna. w kwiatach, przecięta wstęgą pełnowodnej o tej porze Drawy.
Czyste, nieruszone wojną, bieliły się domki na stokach; odbijając promienie
słoneczne świeciły się szyby hoteli kurortów i willi. Jak okiem sięgnąć
wystrzelały iglice kościółków, znacząc pobożne osiedla na lewo w Oetting, na
wprost w Oberdrauburg, w Simmerlach, powyżej w Rosenberg i na przeciwległych
stokach górskich w Schrottenberg, Vorderdorf, Zwichenberg...
Ktoś raptem w pierwszych
szeregach zaciągnął dawno już nie śpiewaną naiwną pieśń. Chór go podtrzymał:
Pod wolne sztandary
Ochotniczych pułków
Od Kubania i od Donu
Szły kozackie sotnie.
Nad polami
Ukrainy Zabłysły ich klingi... I znów jak na obrazie:
Burki, szable, baszłyki...
Nie za
wrażą kremlowską klikę
Złoczyńców i podleców,
Lecz za naród, kozackie piki
Będą kłuć bolszewików!
Lecz za naród, kozackie piki
Będą kłuć bolszewików!
Za zhańbione cerkwi Za rozstrzelanych
ojców,
Za podłych w bojach Kubania
i Dońców!
Do
ostatniej walki na śmierć Gromadzą się oni — Donu, Tereka i
Kubania
Prawosławne syny!
Prawosławne syny!
Zgrzytając przykro żelaziwem poczęły mijać ich angielskie,
lekkie tankietki.
— Odstawić! — krzyknął
któryś z tyłu, i pieśń zamarła. Tankietki wyprzedziły ich szybko. I znów tylko
klekot podków. turkot kół, niezbyt ożywiony gwar ludzkich głosów i coraz
wyraźniejsze trele skowronków nad polami w dolinie.
Miasto
Lienz przecięte jest wzdłuż rzeką Iselą, dopływem Drawy. Opodal mostu na
Iseli, w hotelu „Pod Złotą Rybką" stanął sztab atamana Domanowa. Generał
Krasnow wraz z żoną i osobistym adiutantem otrzymał, zawdzięczając uprzejmości
płk, Malcolma, willę w odległości kilku kilometrów od miasta. W centrum, po
prawej stronie Iseli, zajął kwatery sztab 8-mego batalionu szkockiego. Miejsce
postoju oddziałów kozackich zostało ściśle przez Anglików wyznaczone: W
pobliskiej miejscowości Amlach, za Drawą, umieszczono szkołę junkierską. Bliżej,
Kozaków konwoju i 1-szy pułk konny. Pozostałe pułki i stanice miały się
rozciągnąć wzdłuż dolnego biegu Drawy, na jej lewym brzegu od Lienz aż do
Nikolsdorf. Najpierw żandarmeria kozacka, a później pułki: kubańskie, dońskie i
terskie. Odcinek od Nikolsdorf do Oberdrauburg zajął Legion Kaukaski, który tu
przybył już wcześniej. Niektóre rodziny roztarasowały się biwakiem w namiotach,
szałasach, koło własnych, wozów. Większość jednak stanic cywilnych, a zwłaszcza
osoby nie posiadające furmanek i koni, umieszczono w obszernych barakach po
wojskowych w Peggetz, odległych o 2 kilometry od Lienz.
Mitia
pozostał przy 1-szym Konnym, natomiast Ula wraz z ojcem, dla którego pobyt w
szałasie, czy namiocie nie był wskazany ze względu na jego wiek i stan zdrowia,
znaleźli pomieszczenie w baraku, w Peggetz, w najbliższym sąsiedztwie
Woskobojnikowej. Komendantem baraków mianowany został Ignat Maksymowicz
Biedaków ze stanicy Tamańskiej na Kubaniu, były oficer armii czerwonej,
obecnie awansowany do rangi generała przez Krasnowa, Polubił on Aleksandra
Kolcowa i często, bywało, zachodził pogawędzić ze starym.
W
kilka dni po rozpoczęciu tego nowego życia, zaszedł też za przepierzenie, które
skonstruowała Ula i zapytał:
— No co, stary?
Zdrów?
— Bogu dzięki.
— Zapalimy?
— To można zawsze. Ale u
mnie tytoń kiepski, włoski,
—
Włoskie „Nazionali" to gorsze od najgorszej naszej machorki. Ale ja mam tu
doskonały, angielski fajkowy.
—
Cóż, generał musi mieć dobry tytoń — Kolcow uśmiechnął się zmarszczkami
zbiegającymi do oczu.
I mam. I poczęstuję.
— Bóg zapłać.
Skręcili
cygaretki i zapalili. Przyszedł, jak zwykle o tej porze Mitia. Zestawił obcasy
przed generałem, a później siadł na narach.
— Czy to prawda — zapytał —
że broń mamy zdawać?
—
Prawda — Biedaków wypuścił kłąb dymu. Przyszedł Iwan Pomiń, przywitał się,
uścisnął dłoń generała i wtrącił się do rozmowy:
— Bez broni, znaczy się,
teraz będziemy?
— A weksel jest? — spytał
Kolców.
— Jaki weksel? — Biedaków
spojrzał nań zdziwiony.
—
Po mojemu to tak: w cywilnym życiu pieniędzy, a w wojskowym broni nie wolno
oddawać inaczej jak pod weksel. Pod solidny weksel.
—
No, uczyli nas za młodu inaczej — uśmiechnął się złośliwie Pomiń — że dobra
wiara i góry zruszać potrafi z miejsca...
—
Co wy, moi mili! — Biedaków poszukał oczyma popielniczki, a nie znalazłszy
jej, rzucił niedopałek na podłogę i starannie zacisnął butem. — Co wy? I
Zapomnieliście już? A jakby nas. w takiej sytuacji, jak jesteśmy, nasi kochani
bolszewiczkowie potraktowali, co? Weksel staremu się zechciało! A kimże my tu jesteśmy
jak nie jeńcami wojennymi? Przecież Anglicy nie mogą inaczej. chociażby dla
formy. A i tak obchodzą się z nami jak z puchem gęsim. A wy byście chcieli żeby
jeszcze z bronią pozostawili! Śmieszne pretensje. Trzeba znać umiar.
— A oficerom?
— A oficerom zostawili. I
żandarmerii naszej. A jakże.
—
No to teraz ja powiem, choć pan jest generałem, ale błędnie komentuje. — Kolców
również skończył papierosa i też zacisnął niedopałek butem. — Jeżeli oficerom
zostawili broń, to znaczy, że nie traktują nas jak jeńców. I nawet nie jak
internowanych. Bo czy słyszana rzecz, żeby jeńcom, albo chociażby internowanym
broń zostawiać! Takiego prawa, i takiego zwyczaju nawet, nie ma. Znaczy
traktują nas za coś lepszego. Zaufanie mają. Więc po co raptem broń od ludzi odbierać?
—
Dziwak. Jak źle, to jest źle. A jak dobrze, to u was też. wychodzi źle.
— Bardzo dobry tytoń —
pochwalił Iwan Pomiń.
— Dobry.
— Angielski? Jednakże to
grzeczny naród, Anglicy.
— Grzeczny, co tu gadać.
— No, muszę i ja iść, swoją
zdawać. — Mitia wstał.
— Co? — spytał ojciec.
— Broń, no.
— A ty byś
swoją... — stary przymrużył jedno oko — gdzieś tak pod skałkę, pod gałązkę
jaką.
Mitia uśmiechnął się i
wyszedł.
Złożenie
broni nastąpiło bez żadnych przeszkód. Natomiast pozostawienie jej oficerom
napawało raczej otuchą. Dyscyplina, z małymi wyjątkami, utrzymana została wzorowa.
Oficerowie tłumaczyli Kozakom w sposób zresztą przekonywujący, że od zachowania
tej dyscypliny i dobrego wrażenia jakie teraz wywrą na Anglikach może zależeć
dużo, a nawet bardzo dużo, jeżeli nie cała ich przyszłość. O możliwości
wydania w ręce bolszewików przestano nawet mówić. Rzecz stała się w ogóle
nieaktualna;
chodziło
jednak o rodzaj służby, jaki im przeznaczą Anglicy.
Major
Davis, z Y. kompanii 8-go batalionu, wyznaczony obecnie oficerem łącznikowym
ze sztabem Domanowa, zapewnił już kilkakrotnie, że o żadnym wydaniu mowy być
nie może, natomiast nie nadeszły jeszcze dokładnie sprecyzowane rozkazy
dotyczące dalszego losu „kozackiej dywizji".
Tak
minęły pierwsze dni pobytu nad Drawą w zgodnym współżyciu Kozackiego Stanu z
8-ym Argyll and Sutherland batalionem szkockim, który sprawował okupacyjną
władzę wojskową, wśród rosnącego z dniem każdym optymizmu i omawianiu
przeróżnych możliwości:
„Czy
wojna z Sowietami •wybuchnie zaraz, czy też nie jest jeszcze rzeczą zupełnie
pewną? — Czy trzeba będzie na tę wojnę, pomiędzy mocarstwami zachodnimi i
bolszewikami, długo czekać? — Czy "wypadnie w międzyczasie przejść w stan
cywilny, czy też jako jednolita jednostka wojskowa?" W szkole junkierskiej
powodzenie miała zwłaszcza pogłoska o wysłaniu do kolonii brytyjskich. Młodym,
jak to młodym, marzyły się przygody w zamorskich, egzotycznych krajach.
Tymczasem
liczne duchowieństwo prawosławne, przebywające w Kozackim Stanie, zajęło się
poważnie stroną duszpasterską. Pobudowano polowe cerkiewki, odmodlono i
odśpiewano należycie święta Wielkiej Nocy. Z dniem 15 maja zaprowiantowaniem
zajął się brytyjski Czerwony Krzyż, głównie ze składów wojskowych
pozostawionych w Lienz przez Niemców. Racje wydawane były według codziennego
spisu stanu ludności, gdyż ciągle nadciągali nowi rozbitkowie i cyfra się
zmieniała. Początkowy stan według spisów angielskich wynosił: 15.000 mężczyzn,
4.000 kobiet, 2.500 dzieci, 5.000 koni i 12 wielbłądów. Kozacy i ich rodziny
otrzymywali: mąkę, galety, cukier, masło, szmalec, konserwy mięsne i rybne.
Pewnego
popołudnia lotem błyskawicy obiegła następująca wieść: Do 4-go pułku
tersko-stawropolskiego przybył dowódca brygady gen. Tichockij, po rozmowie
odbytej w sztabie angielskim. Oficer z 7-ej sotni zapytał o nowiny?
—
Dobre — miał odpowiedzieć Tichockij. — Anglicy polecili, aby Kozacy podjęli na
nowo normalne ćwiczenia wojskowe, gdyż niezadługo już może... przydadzą się...
— i zmrużył znacząco oko.
O
generale Krasnowie powiadano, że w ustroniu swej willi zabrał się do pisania
wielkiego dzieła, które ma ukoronować jego dotychczasowy dorobek literacki. W
rzeczywistości Krasnow nosił się z taką myślą, na razie jednak zabrał się do
napisania obszernego listu do marszałka Alexandra, i list taki w pierwszych
dniach pobytu nad Drawą wysłał.
Być
może uczynił to tylko z obowiązku, do którego się poczuwał wobec swoich
Kozaków. Być też jednak może, iż zapewnienia wypowiadane wielokrotnie przez
Anglików, że w żadnym wypadku do wydania w ręce Sowietów nie dojdzie, zachwiały
i w nim poprzednio zgromadzony pesymizm. Ostatecznie czyż nie on, kiedyś szef
„Wolnego Donu", przyjmował w Nowoczerkasku (nie w tym, przemianowanym z
włoskiej wsi Olesso, ale w autentycznej, kozackiej stolicy!) misję brytyjską z
generałem Poolem na czele? Czyż w dniu 7 grudnia 1918 roku nie zapewniał na
bankiecie kapitan Bond, że: „Państwa Sprzymierzone pomogą wszelkimi siłami w
bohaterskiej walce z bolszewikami"? A 26 grudnia tegoż 1918 roku, czyż
nie mówił generał Pool, że: „Mam nadzieję, że przy naszej pomocy zdołacie
ostatecznie wykorzenić bolszewizm?..." Dawne to czasy. Bardzo dawne, to
prawda... I później szefem misji został komandor Briggs, który... Tak, czasy
się zmieniała i dziś zmieniły się jeszcze bardziej i gruntowniej. Ale też z
drugiej strony, wówczas bolszewizm zagrażał jednej tylko Rosji, a dziś...
Krasnow
ocknął się z zamyślenia, potarł ręką czoło i zakończył swój list utrzymany w
stylu być może nieco staroświeckim, prosząc Jego Ekscelencję, aby zechciał
wejrzeć w sytuację polityczną, w jakiej znalazły się pułki i uchodźcy kozaccy,
i ułatwił im egzystencję godną człowieka w wolnym świecie.
Na
list ten nie nadeszła żadna odpowiedź. Natomiast ze strony dowództwa 8-go
batalionu szkockiego i brytyjskiej komendy miasta Lienz, mnożyły się objawy
życzliwości. Optymizm wśród Kozaków wzrastał. Zachowanie Anglików komentowano
jako logiczny wynik wytworzonej w Europie sytuacji politycznej. Przy powitaniach
zacierano ręce i dzielono się dobrymi nowinami:
— Już niedługo!...
— I ja tak myślę.
—
Nie skończą jeszcze rozbrajać Niemców, jak dadzą bolszewikom w ogon i grzywę!
O, oni są mądrzy. Teraz to już nie pójdzie tak jak przy Hitlerze...
—
Kto wie, może i tych samych Niemców nie będą rozbrajać... do końca.
—
Wszystko być może. Dałby Bóg, aby najprędzej. Pod wpływem ogólnego nastroju i
Mitia zrewidował swe dotychczasowe zapatrywania. Wypoczął i po raz pierwszy
może czuł się jakoś zabezpieczony w życiu. Spokojny. Po raz pierwszy zaczął się
interesować dniem jutrzejszym. Codziennie wpadał do baraków w Peggetz a ojciec
oczekiwał go z utęsknieniem, gdyż zawsze przynosił jakieś nowe, krzepiące
wiadomości. Nawet Ula, która przeważnie zachowywała ponure milczenie, wszelako
przestała sączyć przez zęby złośliwe uwagi i przykre horoskopy.
W
tym pierwszym okresie pobytu nad Drawą tylko jeden przykry wypadek zamącił
pogodne dni. Oto huknął raptem pojedynczy strzał! Wiadomość o tym samobójstwie
rozeszła się lotem błyskawicy. Kozacy zgromadzili się wokół zwłok pułkownika
Pawła Siergiejewicza Gałuszkina, rodem ze stanicy Umańskiej. Palnął do siebie z
karabinu, wkładając lufę w usta. Czaszka została brzydko zniekształcona. Na
zewnątrz wyłaził mózg, obficie polany krwią.
Mitia
stojąc w gromadzie gapiów, zauważył opodal podesauła Gołowińskiego, adiutanta
1-szo konnego pułku, który patrzył na trupa z wyrazem kamiennego zamyślenia na
twarzy. Podszedł do niego i zapytał:
—
Co mu się stało? Chory był chyba, czy co? Gołowiński oderwał wzrok od trupa i
spojrzał na Mitię dziwnie przymglonymi oczyma.
—
Kto wie. Może zdrowszy od nas wszystkich. — Za czym odwrócił się
i odszedł uderzając prętem po cholewie huta.
Mitia popatrzył za nim zdziwiony i wzruszył ramionami.
Nie zrozumiał.
*
W
Peggetz, wśród licznych uchodźców znalazł się domorosły rzeźbiarz, który
przystąpił do lepienia modelu przyszłego pomnika „Kozacko-brytyjskiej
przyjaźni". Podśmiewano się trochę z tej manii wielkości, ale raczej przyjaźnie
poklepywano artystę po ramieniu.
Dnia
20 maja major Davis obwieścił, że na dzień następny zaprasza do lokalu byłego
niemieckiego „Arbeitsamtu" wszystkich ludzi pióra, jacy by się znaleźli
wśród Kozaków, a to celem omówienia sprawy wydawania gazety. Przyszło dwanaście
osób. Davis kazał odczytać tłumaczowi deklarację programową zamierzonego
czasopisma, które miałoby posłużyć ku większemu, wzajemnemu zbliżeniu i
zapoznaniu: Brytyjczyków i Kozaków. Środki materialne na tego rodzaju
wydawnictwo są, oświadczył, zapewnione, jak również pensje i honoraria dla
współpracowników. Naturalnie wszyscy zgromadzeni wyrazili swą zgodę.
—
Proszę mi teraz wręczyć spis dziennikarzy, ich pochodzenie i dokładnie
wyszczególnić gdzie zamieszkują? Na przykład numery baraków itd.
Obecny
na zebraniu redaktor Eugeniusz Tarusskij przysiadł przy bocznym stole i
spisywał nazwiska. Ten i ów podpowiadał i uzupełniał dane, aby sprawę załatwić
jak najszybciej i składniej. Po czym Tarusskij wręczył listę.
—
Thank you very much — powiedział major Davis odbierając z jego rąk
dokładny spis.
Również
z inicjatywy majora Davisa zabrano się do organizacji chóru kozackiego i
orkiestry. I na to miały się znaleźć odpowiednie kredyty. Major prosił tylko o
wyszukanie i wskazanie mu odpowiedniego lokalu w Lienz, nadającego się na
salę koncertową. Sala taka została wytypowana i Davis obiecał przystąpić
natychmiast do jej remontu. Nie zapomniał również i o sprawach bardziej
praktycznych: Kozacy biwakujący na przestrzeni wielu kilometrów pod otwartym
niebem, w namiotach i szałasach, przygotowywali dotychczas swój posiłek
sposobem prymitywnym, przy ognisku. Major Davis zapowiedział budowę specjalnych
płytek ceglanych, jedną na pięć rodzin, i kazał zwozić materiał. Zajął się też
urządzeniem odpowiednich dla kultury zachodniej ustępów, z wygodnymi sedesami.
Deski na ten cel znalazły się obficie w okolicznych tartakach. Zwieziono i
złożono je w pobliżu baraków w Peggetz.
W tym czasie ściągnęło nad Drawę jeszcze sporo uciekinierów
uchodzących od bolszewików. W tej liczbie 5-ty zapasowy pułk kozacki, który
przybył dnia 23 maja.
A dnia 24 maja zdarzył się taki wypadek: grupa uzbrojonych
żołnierzy brytyjskich podeszła do wolno pasących się koni i zaczęła sobie
wybierać dowolnie poszczególne okazy. Zakaz wdawania się w spory, a tym
bardziej bójki z żołnierzami angielskimi był surowo przestrzegany przez
dowództwo Kozackiego Stanu, zresztą ze względów aż nadto zrozumiałych.
Właściciele koni nie reagowali zatem na miejscu, a pobiegli ze skargą do swego
sztabu. Ataman Domanow wysłał natychmiast oficera do sztabu brytyjskiego.
Rozmawiał on tam z kimś bardzo energicznym, być nawet może, iż był to major
Leask, znany ze swej lakoniczności, gdyż wrócił niebawem i przyniósł
następującą odpowiedź:
,,Kozacy są jeńcami Jego Królewskiej Mości. A ich konie są
własnością Jego Królewskiej Mości".
Tenor tego oświadczenia stał w jaskrawej sprzeczności z
dotychczasową praktyką i tenorem zapewnień majora Davisa. Nic też dziwnego, że
zaniepokoił atamana Domanowa. Udał się tedy do generała Krasnowa z prośbą, aby
mimo braku odpowiedzi na pierwszy list, zechciał wysłać drugi do Sir Harolda
Alexandra i prosić go o możliwie szybką decyzję i rozstrzygnięcie losów
dziesiątków tysięcy Kozaków i ich rodzin.
—
Niech pan napisze. Piotrze Mikołajewiczu, że Kozacy są wdzięczni z całego serca
za dotychczasową pomoc i opiekę ze strony władz brytyjskich. Że
wszelako przeciągająca się niepewność co do dalszych ich losów, sprzyja
stanowi chronicznego zdenerwowania, a także nieprzychylnym pogłoskom, jakie
mogą się zrodzić i znaleźć rozpowszechnienie. Bądź co bądź minęło już prawie
trzy tygodnie, odkąd sprawa znajduje się wciąż w stadium zawieszenia...
List
w tym sensie został wysłany i — nie doczekał się żadnej odpowiedzi.
Tymczasem
w dwa dni później, 26 maja, przed lokal prywatnego, polowego banku kozackiego
zajechała ciężarówka w asyście kilkunastu uzbrojonych żołnierzy 8-go
batalionu, którzy zażądali kluczy i wydania całej zawartości kasy. Kierownik
banku zaprotestował. Tłumaczył, że bank zawiera wyłącznie oszczędności Kozaków
i ich rodzin i że wkłady te stanowią prywatną ich własność. Ale sierżant nie
wdawał się w te rozrachunki, zasłaniając się otrzymanym rozkazem. Kazał
żołnierzom zwalić na ciężarówkę kasę i odjechał. Kasa zawierała około 6
milionów lirów włoskich i takąż mniej więcej ilość marek niemieckich. A więc
sumę nie przedstawiającą, większej wartości dla skarbu Jego Królewskiej Mości,
a tym mniejszą ze względu na znaczne zdewaluowanie tych walut.
Od
tego dnia wypadki potoczyły się szybko. Zanim wieść o konfiskacie prywatnych
pieniędzy rozeszła się wzdłuż obozowisk nad Drawą, przyćmiła ją inna, raczej
radosna: Oto tegoż samego dnia przybył z Salzburga do Lienz, słynny z pierwszej
wojny domowej, generał Andrzej Grigorjewicz Szkuro. Był on przez wielu,
zwłaszcza Kozaków kubańskich uważany za bohatera narodowego. Wjechał, stojąc
w malowniczej pozie w otwartym samochodzie, w kubance na głowie, we wciętej w
pasie czerkiesce z kindżałem i z drogą, srebrem wykładaną szablą u boku.
—
Niech żyje! Niech żyje baćko Szkuro! Tłum wiwatując odprowadził go zbitą ciżbą
aż do siedziby sztabu w hotelu „Pod Złotą Rybką". Entuzjazm nie był może
pozbawiony kompletnie względów bardziej realnych: Wiadomo było bowiem
powszechnie, że generał Szkuro, emigrant po pierwszej wojnie, który nigdy obywatelem
sowieckim nie był, a zatem wolny od wszelkich ewentualnych pretensji ze strony
rządu sowieckiego, znany był Jednocześnie brytyjskim sferom wojskowym. Przed
wielu laty, w okresie wojny domowej, oraz interwencji mocarstw sojuszniczych w
Rosji, Szkuro, który odznaczył się w walkach z bolszewikami, otrzymał, wręczony
mu za pośrednictwem ówczesnej misji brytyjskiej, order od króla Jerzego V.
Niektórzy twierdzili, iż był to jakowyś ,,św. Michała", inni, że zgoła
„Order Podwiązki"... Zresztą nie ważne, rozprawiano, jaki. Ważny jest sam
fakt, a ten fakt związany z obecnym przyjazdem daje dużo do myślenia...
—
Tak jest — przytwierdzali inni. — Szkuro może dużo przyczynić się do szybszego
rozwiązania sprawy.
— Oho, on już potrafi z nimi
gadać. Jego cenią.
— W sam raz przyjechał!
Tak
to sobie gadano i komentowano w szeregach pospolitych Kozaków. A stała się
rzecz najmniej oczekiwana.
Wieczorem
ataman Domanow podejmował generała Szkuro małym bankietem. Wznoszono toasty i
pito do późna. Podobno goście rozeszli się o trzeciej w nocy i podobno generał
Szkuro zastukał potem do pokoju generała Sołomachina, który z reguły w żadnych
bankietach ani popijawach tego rodzaju nie brał udziału. Sołomachin już spał.
Szkuro go zbudził. Dokładny przebieg rozmowy nie jest znany, ale ponoć Szkuro,
przysiadłszy na krawędź łóżka na coś się skarżył, czy obwiniał Domanowa, czy nawet
płakał starczymi, gorzkimi łzami. A o godzinie 6-ej rano podjechał samochód
wojskowy brytyjski i generał Szkuro został aresztowany.
Wiało
jeszcze chłodem niedospanej, podgórskiej nocy, gdy wśród wiernych kubańców
zaczęły krążyć najbardziej fantastyczne pogłoski:
— Domanow jego wydał!
— Sprzedał go Anglikom!
— Dlaczego nie uciekał?!
—
A jakże mógł uciec, kiedy Dońcy Domanowa obstawili wskroś całą ,,Złotą
Rybkę"!
—
Gadanie, bracia! O jakim sprzedaniu może być mowa! Po prostu wywieźli do innego
obozu. Przecież my jeńcy jesteśmy.
— Nieprawda! Żadnych drutów
nie ma. Żadnej straży.
Chcesz
możesz iść w góry gdzie oczy poniosą. To jacyż my jeńcy?! Jego aresztowali
specjalnie.
— Może nie
aresztowali, a powieźli na jakąś ważną naradę z angielskim generałem. Teraz
siedzi, kawę popijając i z cygara ciągnąc. A wy zaraz: „aresztowali"!...
Domysłów było
dużo. Żaden nie znalazł potwierdzenia. Działo się to jednak rankiem 27-go maja,
a dzień ten miał przynieść jeszcze inne niespodzianki. Około godziny 8-ej rano
powiadomiono wszystkie pułki, tabory i baraki cywilne, że z dniem dzisiejszym
wydawana będzie zwiększona racja żywnościowa, zrównana z racją żołnierzy brytyjskich.
Pod wpływem tej, może bardziej znamiennej niż nawet pomyślnej wiadomości, od
razu prysnęły wszelkie podejrzenia. Zrównanie racji żywnościowych, skomentowano
w ogóle jako: ,,zrównanie"...
— Hurraaa!
Wozy
ładowane żywnością już podążały do punktów rozdzielczych. Ażeby radością
obdzielić sprawiedliwie wszystkich, i także by dzieci mogły w niej wziąć
właściwy sobie udział, rozdano im z brytyjskich zapasów: pomarańcze i
czekoladę.
—
No, choć to jedno przynajmniej — mruknęła Ula — że jeść dają dobrze.
Była
godzina 10-ta rano, gdy do baraku wpadł Mitia. Czapka na bakier, wystawały z
spod niej niesforne włosy. Potrącił czyjeś dzieci umazane czekoladą.
Dziewczynce, która trzymała pozostały kawałek w dwóch rączkach przy twarzy,
omal on nie wypadł. Spojrzały na niego z przerażeniem.
—
Papa! — krzyknął wpadając za próg przepierzenia, w którym mieścił się pokój
Kolcowa. — Oficerom broń odbiera ją!
Ula
przystanęła po środku z garnuszkiem mleka w ręku. Ojciec spojrzał z łóżka, z
którego nie wstawał od kilku dni. W jego szklistych nieco oczach zamigotał
wyraz niepokoju.
— Jak to... odbierają.
Dlaczego?
Wbiegła
Woskobojnikowa słysząc podniesiony głos i zatrzymała się w progu, ze złożonymi
przy piersiach dłońmi, jakby się chciała zasłonić od ciosu. Za nią
wyglądała jej 14-Ietnia siostra z nieobraną jeszcze pomarańczą w ręku.
—
Do sztabu Domanowa przyszedł rozkaz od Anglików: oficerowie mają natychmiast
zdać pistolety i szable. A nasza żandarmeria wszystkie karabiny I
—
A jak raz czekoladę dzieciom wydali... — wtrąciła niezupełnie do rzeczy
Woskobojnikowa.
—
Zła wiadomość — zawyrokował stary.
Nastała chwila milczenia. Mitia rzucił czapkę
z głowy na parapet okna i siadł na jedynym krześle, opuszczając ręce między
kolana.
— A zdawało się wszystko jak
najlepiej.
—
Tyś dlatego przyszedł dziś tak wcześnie? — zapytał po chwili milczenia ojciec.
—
Nieee... Dowiedziałem się po drodze. Ja chciałem właściwie zastać, żeby nie
wyszła z kancelarii, Olgę Dmitrjewną, w sprawie kursów języka angielskiego.
— Chcesz się uczyć?
Mitia
miał lat 38. Życie, które przeszedł czyniło go o wiele starszym z wyglądu. Był
dojrzałym mężczyzną i ani w rysach twarzy, ani w jego ruchach nie dostrzegłby
człowiek postronny żadnego śladu, który się czasem zataja i trwa do późna, z
okresu dzieciństwa. Ale w odpowiedzi na ostatnie pytanie uczynił, siedząc na
krześle, taki jakiś mimowolny bezradny ruch głową i ramion, z przymieszką
pewnego zawstydzenia, że pamiętliwe oko ojcowskie dostrzegło w nim raptem
obraz innego Miti, tego z pociągu idącego do Kijowa, przed wielu, wielu laty...
Było mu przyjemnie i zarazem bezgranicznie żal swego syna. Jak wtedy odczuł
całą jego słabość wobec otaczających, przemożnych mocy losu. Wówczas mógł na
nie jeszcze wpływać jako ojciec, dziś, sam bezradny, stary i chory, chciałby
go tylko czymś pocieszyć, ale nie znajdował słów.
—
Ona jest jeszcze. Nie wyszła; widziałam — wtrąciła Woskobojnikowa. Bo główna
tłumaczka w kancelarii baraku nr 6 przy majorze Davisie, Olga Dmitrjewna, chodziła
codziennie do szkoły junkierskiej wykładać angielski. Obecnie znalazło się dużo
chętnych pomiędzy Kozakami, którzy by chcieli uczyć się tego języka,
zainicjować jakieś zbiorowe kursy. I o tym właśnie mówił Mitia.
Ale
nie ruszył się z krzesła. Nagle Ula odezwała się tonem niespodziewanie
pojednawczym:
—
To co z tego, że odbierają? Co to, i w czym to, zmienia? Cóż oni z tymi
szablami swoimi mogliby zdziałać? Odbierają, znaczy taki przepis przyszedł. Ja
tu nie widzę nic strasznego.
„Śmiesznie,
Jak rzeczy i okoliczności się powtarzają" — pomyślał Mitia. ,,Zupełnie jak
wtedy, pod Nowogródkiem, Ula zabiera głos, gdy w ważnej sprawie nastaje
raptowne milczenie..." A jednak nie powtórzyło się dosłownie. Bo ojciec
nie ofuknął tym razem córki, nie nawymyślał jej od ,,babskich rozumów". A
przeciwnie odezwał się. raczej łagodnie:
—
Tak, może to i nic złego... Może być, że Ula ma słuszność.
„Och,
postarzał się" — pomyślał Mitia. Młoda lekarka podtrzymała pogląd tamtych:
—
To racja. Przede wszystkim trzeba dowiedzieć się czegoś konkretnego.
Mitia
pragnąłby z całego serca przyłączyć się do ich zdania. Ale jakoś odeszła mu
ochota do rozmowy w sprawie kursów języka, i nie poszedł do kancelarii.
Jakkolwiek
rozkaz oddania broni przez oficerów nie zawierał, sam w sobie, nic niezwykłego,
jego raptowność i brak uprzedzenia w tej sprawie, wywołał w pierwszej chwili
zrozumiale zaniepokojenie. Wkrótce jednak, na zapytanie Domanowa, otrzymano
wprawdzie nieoficjalny, ale pocieszający komentarz ze sztabu
brytyjskiego:
,,Odebranie
broni ma wyłącznie charakter czasowy i porządkowy. Różnorodna i często
przestarzała broń, jaką posiadają, zastąpiona im zostanie przez bardziej
nowoczesną i jednolitą".
Być
może w innym dniu tłumaczenie tego rodzaju wydałoby się wielu trochę
podejrzane. Albo zgoła: naiwne. Ale 27-go maja, gdy właśnie ,,zrównano"
Kozaków z żołnierzami brytyjskimi w racjach żywnościowych, gdy powszechny
optymizm doszedł bodaj do punktu kulminacyjnego, wszyscy prawie uwierzyli w
to, w co najbardziej wierzyć pragnęli. Znaleźli się nawet tacy, którzy wzmiankę
o ,,bardziej nowoczesnej broni" skomentowali jako bardzo znamienną i dużo
obiecująca.
*
Dzień
28-go maja był dniem wyjątkowo pogodnym. Niebo już od samego rana rozciągnęło
granatowy baldachim ponad góry i dolinę. Mgiełka przyrzeczna razem z pierwszym
świtem poszła w krzaki, roztopiła się w otaczającej zieloności. W górę
pociągnęły tylko dymki kozackich obozowisk w śniadaniową porę. Na łąkach pasło
się tysiące koni, bydło, dalej, za Nikolsdorfem chodziły po trawie wielbłądy
Astrachańców. W kościółkach katolickich oddzwoniono na primarie. Całość pejzażu,
obramowana koronką dumnych skał, kontrastowała wrażeniem zarówno dzikim, jak
pokojowym, zarówno egzotycznym jak dziwnie swojskim, swojskością powszedniego
dnia ludzkiego.
Major
Davis przybył również wyjątkowo wcześnie do kancelarii w barakach w Peggetz.
Olga Dmitrjewna wręczyła mu zwykły raport dzienny. Davis wykazał wyraźną
skłonność załatwienia przychylnie wszystkich spraw bieżących, oraz
okolicznościowych próśb. Następnie zwolnił tłumaczkę, która jak zazwyczaj o
tej porze, udała się za rzekę do szkoły junkierskiej, aby wygłosić codzienny
wykład języka angielskiego. Wykład ten jednak nie miał dobiec do końca...
O
godzinie 11 -ej wezwano Olgę Dmitrjewnę w sposób nagły z powrotem do Peggetz.
Gdy spiesznie powróciła do kancelarii, generał Biedaków z lekka pobladły na
twarzy i widocznie zaaferowany, oświadczył:
—
Przed chwilą przyszedł rozkaz ze sztabu Domanowa, aby wszyscy oficerowie,
urzędnicy wojskowi i lekarze wojskowi byli, co do jednego, gotowi na godzinę
1-szą po południu do wyjazdu na ważną konferencję z wyższym dowództwem
angielskim.
— Gdzie?!
—
Podobno w Villach, czy coś podobnego... Robią na gwałt spisy oficerów, gdyż od
tego zależy ilość maszyn, które mają być podane. Gońcy rozesłani już zostali do
wszystkich oddziałów. — Biedaków przełożył bez potrzeby jakieś przedmioty na
biurku. Był bardzo zdenerwowany. — Olgo Dmitrjewno... — zaczął po chwili i
urwał.
— Słucham pana.
—
Jak pani myśli, czy to... Czy to ku czemuś lepszemu, taka konferencja, czy też
gorszemu?...
Tłumaczka
nic nie odpowiedziała. Widocznie usiłowała zebrać rozbiegane myśli. Trwało
dłuższe milczenie. Z zewnątrz dochodziły głosy wesoło bawiących się dzieci.
Biedaków westchnął:
—
Muszę już iść. Muszę się przecież stawić. Zostawiam tu wszystko na pani opiece.
Niech mnie pani... niech mnie pani przeżegna.
Olga
Dmitrjewna ruchem zdradzającym drżenie ręki uczyniła w powietrzu znale krzyża
świętego. Od słońca. przez okno na podłogę, padał ciemny krzyż ram okiennych.
Czuć było kurzem i wystygłym w popielniczce popiołem.
Większość
oficerów przyjęła rozkaz wyjazdu na konferencję jako wielką sensację dnia. W
obozie i na kwaterach oficerskich zapanowało niecodzienne podniecenie.
Glansowano do błysku buty, wdziewano najlepsze mundury, szlify, odznaki bojowe;
kto je miał przyczepiał ordery jeszcze z cesarsko-rosyjskiej armii, przyszywał
epolety i spieszył na miejsce zbiórki wyznaczonej na godzinę 1-szą po południu,
aby się nie spóźnić. Każdy chciał się też czym prędzej dowiedzieć jakichś
szczegółów. Na razie domysłom i komentarzom nie było końca. Według słów majora
Davisa, które podawano sobie z ust do ust, na konferencji uczestniczyć mają
wysocy generałowie brytyjscy i zapaść podobno ważne decyzje. Kto wie,
przypuszczano, może od ręki rozdawane będą jakieś stanowiska? I dlatego każdy
chciał być obecny aby nie zostać pominiętym. Przybyli nawet dwaj duchowni.
Przyszedł redaktor Tarusskij.
— A pan czego?
— A czyż ja nie jestem
oficerem?
W
samo południe zajechał przed hotel „Pod Złota Rybką" przedstawiciel sztabu
brytyjskiego, potwierdził raz jeszcze rozkaz przekazany uprzednio za
pośrednictwem majora Davisa i spytał atamana Domanowa:
—
Czy mogę być pewny, że moja prośba dosięgnie również w odpowiednim czasie
generała Piotra Krasnowa?
— Tak jest. Posłałem
umyślnego, aby go zawiadomić.
— Jestem panu bardzo
wdzięczny.
Na placu przed hotelem, gdzie gromadzili się wyżsi oficerowie
Kozackiego Stanu, generał Połiakow zagadnął półgłosem generała Siemiona
Krasnowa:
— Co pan o tym myśli?
— Wie pan, że nic wielkiego.
Sądzę, że Anglicy zaproponują nam po prostu służbę pomocniczą w Austrii, albo
Niemczech. A może w koloniach.
— A nie przypuszcza pan.
że...
W
tej chwili, gdzieś niezbyt daleko. gruchnął pojedynczy strzał. Rozmawiający
mimo woli odwrócili głowy, ale już w następnej chwili gwar głosów podjął na
nowo ożywione dyskusje. Nikt się jeszcze nie domyślał, że to zastrzelił się z
własnego pistoletu, którego nie oddał wbrew rozkazowi, podesauł Gołowiński...
Nagle zrobiła się cisza. Do zebranych wyszedł ataman Domanow. Był trochę blady,
ale spokojny. Równym głosem odczytał tekst rozkazu, który otrzymał o wyjeździe
na konferencję.
—
Czy rzeczy brać ze sobą? — padło z tłumu niezręczne pytanie, boć przecie major
Davis zapewnił, że konferencja potrwa tylko kilka godzin. Pytanie to jednak,
jakkolwiek wydawało się nierzeczowe, a które padło tak nieoczekiwanie, popsuło
nieco beztroski nastrój i wyzwoliło utajone najwidoczniej gdzieś w głębi duszy
wątpliwości.
—
Nie, nie trzeba rzeczy — odparł sucho Domanow. Ale sekundy milczenia
przeciągały się. Nagle przerwał je głos generała-majora Tarasienki, który
zapytał wprost:
— Co nas czeka?
—
Sądzę, że nic zbyt dobrego — Domanow nie zmienił intonacji w głosie. — Zapewne
druty.
Znowu
nastało milczenie, a po nim pytanie pułkownika Gołubowa, dowódcy 1-szego pułku
konnego:
—
A co robić z oficerami, którzy nie zawierzą i zaczną uchodzić w góry?
—
Pan jest dowódcą pułku — odparł Domanow. — Pan mnie zrozumiał.
Gołubow
zawahał się, ale nic nie odpowiedział. Zapewne nie zrozumiał. Zresztą wśród
oficerów kozackich, którzy by nie chcieli zawierzyć słowu honoru oficerów
brytyjskich, znalazłyby się w tej chwili bardzo nieliczne jednostki. Ale się
znalazły:
Sotnik
niedawno przybyłego pułku zapasowego postanowił nie jechać i zamierzał się
ukryć. Wziął go jednak pod ramię wojskowy starszyna Żurawlow:
—
Ech, i cudak, że z pana! Nie wiesz jaka tam konferencja będzie ważna? Będą
rozdawać stanowiska w angielskich koloniach... Leć się przebierać póki jeszcze
czas.
I
sotnik zmienił zdanie, pobiegł na kwaterę, aby włożyć lepszy mundur, a stamtąd
pośpieszył na miejsce zbiórki. W tej chwili podchodził oddział terski. Przodem
kroczył mały, drobny ataman okręgowy, Zimin, w eleganckiej czerkiesce. Za
nim, jak na paradzie, również wszyscy w czerkieskach, maszerowali w nogę
oficerowie.
Po
starca, generała Piotra Krasnowa, wysłano specjalną maszynę. Siadając do niej
powiedział do żony:
— Nie trzeba się smucić.
W
Oberdrauburg wywołano sędziwego generała Sułtan-Kelecz-Gireja. Wyszedł do
Anglików w czarnej czerkiesce z białym pod nią beszmetem, cienki w talii, z
epoletami cesarskimi na ramionach. Przyjął do wiadomości rozkaz wyjazdu na
konferencję i ani jeden muskuł suchej twarzy nie zdradził jego myśli.
Do
szkoły junkierskiej skierowano oddzielne maszyny dla zabrania tamtejszych
oficerów w liczbie 21. W tym momencie zaszedł nieoczekiwany wypadek: Gdy
wszyscy już byli gotowi, któryś zbladł raptownie, cofnął się i poprosił o
kilka minut czasu. Koledzy wiedzieli, że ma nerwy nie w porządku i poza tym, że
z dwóch posiadanych pistoletów oddał tylko jeden. Kogoś tknęło przeczucie, że
zapewne chce się zastrzelić i porwał go za ramię. Inni obstąpili kołem. W tej
chwili porucznik angielski, widząc zamieszanie i domyślając się może, acz
niejasno, jego przyczyn, podszedł z uśmiechem:
—
Zapewniam pana słowem honoru brytyjskiego oficera, że jedzie pan tylko na
konferencję.
Były
to słowa w dostatecznej mierze przekonywujące. Tym większe zatem zdziwienie
wywołało zachowanie .się dowódcy szkoły. Mianowicie na zalecenie, ażeby pozostawił
jednego oficera jako dyżurnego, zwrócił się do starszego już wiekiem
pułkownika ze słowami:
— Pan zostanie. Pan ma małe
dzieci.
Ktoś, słysząc
te dziwne słowa wzruszył ramionami:
— Co on przez to chciał
powiedzieć?
—
Właśnie; co mają dzieci wspólnego z konferencją?...
Tymczasem na głównym placu zbiórki w Lienz
padł wreszcie rozkaz:
—
Do maszyn, panowie oficerowie! Większość wsiadała z ochotą. Padały żarty.
Duchowny, ojciec Aleksander, mówił:
—
A ja wziąłem szczotkę do butów. Panowie przyjedziecie na konferencję w
zakurzonych, a ja jeden będę miał czyste. Ot, jak to sobie obmyśliłem.
Przy
wsiadaniu do trzeciej ciężarówki, jeszcze raz zapytano :
— Czy jednak szyneli nie
trzeba było wziąć?
— Nie.
Skąd! Gorąco dziś. Zaraz przecie •wracamy. Ataman Domanow i generał Piotr
Krasnow wsiedli do specjalnie im podanego, osobowego auta. Podszedł do nich
oficer angielski i przykładając rękę do czapki zapytał grzecznie:
— Panowie pozwolą, że siądę
razem?
— Ależ naturalnie. Prosimy.
Już
zaciągano brezenty na pozostałych ciężarówkach. Już zapuszczano motory. Na
placu pozostały tylko rodziny, które odprowadzały mężów. Już tu i ówdzie
powiewał ktoś chusteczką. Raptem dał się słyszeć rozdzierający krzyk małej
dziewczynki. Wyrwała się z rąk matki i biegnąc, potykając się z wyciągniętymi
rączkami do maszyny, wołała:
— Papo!... Papo!...
Sekunda,
a ogólny nastrój groziłby przeistoczeniem w coś, co się nie dało przewidzieć.
Kobiety zaczęły nagle płakać. Żony obstąpiły Olgę Dmitrjewną:
—
Niech pani przetłumaczył Niech pani, na miłość Boga, raz jeszcze zapyta
oficerów angielskich, czy nasi mężowie wrócą i kiedy?
—
Proszę uspokoić żony — odparł oficer brytyjski. — Nie ma żadnych obaw. —
Rozstawił palce i zaczął wyliczać: — W ciągu dwóch godzin będą na miejscu. Konferencja
potrwa godzinę, półtora. No, droga powrotna zajmie... O godzinie 3-ej, 6-ej,
powiedzmy kwadrans po szóstej będą z powrotem. Daję na to moje oficerskie słowo
honoru.
Wydłużona kolumna
ciężarówek już ruszała główną szosą, wzdłuż dolnego brzegu Drawy, na Villach.
*
Długo
jeszcze rozprawiały zgromadzone żony na temat charakteru i możliwych wyników
tej ważnej konferencji, na którą trzeba było zwołać aż wszystkich oficerów.
Przyszła godzina 5-ta po południu. Nikt nie wracał. Przyszła i minęła 6-ta.
Siódma wieczór... wpół do ósmej. Nikogo. Nikt z konferencji nie wracał.
Dławiące uczucie strachu nie pozwalało już dłużej na spokojne rozmowy. Strach,
strach! Najgorszy ze stanów ludzkiej psychiki! Kto-to i gdzie-to obiecywał
ludziom wolność od strachu po wygranej wojnie?... Ale nikt nie miał ochoty do
rozpraw na tematy polityczne. Matka przykrywała córeczkę kocem w baraku i
szeptała jej na dobranoc:
— Papa wróci, wróci na
pewno, papa.
Zwolna
zaczęli się też gromadzić Kozacy. Schodzili się, tworzyli grupy, rozchodzili.
Stali. Czekali. Rozmowy toczyły się dlaczegoś półgłosem. Jeden drugiego pytał
o zdanie, żaden jednak nie potrafił go skonkretyzować. Częściej przerywali
sobie, aby milcząc nadsłuchiwać turkotu motorów powracających maszyn. Ale
cisza panowała od strony dolnej Drawy, w ten majowy wieczór.
Słońce,
które o tej porze dawno już zwykło zachodzić za kompleks Villgratner-Berge
rozdzielających Iselę od Drawy, kładło w dolinę zarysy czarnych cieni.
Raptem,
o godzinie 8-ej wieczorem, spiesznie zawezwano tłumaczkę do kancelarii majora
Davisa.
Rozdział
V
WIECZNE PIÓRO CHORĄŻEGO JACENKI
W czasie, gdy wypadki te zachodziły we Włoszech i Wschodnim
Tyrolu, XV Kawaleryjski Korpus Kozacki wycofywał się z Bałkanów. W pierwszych
dniach maja 1943 roku znalazł się na północ od miasta Celje. na prawym brzegu
Drawy. Tak się już bowiem złożyło, że rzeka tej nazwy wiązała się wciąż na nowo
z losem kozackim, jak niegdyś rodzinny Don, zwany ,,prawosławnym" lub
,,cichym". Ale Drawa była burzliwa i szumiąca: trudno ją ,,cichą"
było nazwać. Siły Korpusu wynosiły ponad 23 tysięcy, a dokładnie obliczyć się
nie dały ze względu na straty w bitwach z jednej strony, z drugiej zaś na stały
dopływ nowych oddziałów. Tak na przykład 29 marca przybył 360-ty pułk kozacki z
Francji, włączony został pułk kałmucki i inne pomniejsze formacje.
Dowódca
korpusu, generał von Pannwitz, mimo swego wrodzonego optymizmu utracił już
dawno resztkę wiary w powtarzaną do znudzenia propagandę o ,,tajemniczej broni
Hitlera". Utracił też wszelką nadzieję w możliwość uniknięcia przez Niemcy
zupełnej klęski. Wokół rozpościerał się obraz pogromu, rozkładu i chaosu.
Cofały się z Grecji resztki korpusów XXII i LXVIII stanowiące ongiś trzon tak
zwanej Grupy Wojskowej „E" generała Lohra. Cofały się niedobitki XXI
korpusu górskiego generała von Leyser, który wchodząc kiedyś w skład Grupy
„F" feldmarszałka von Weichsa, po jej rozwiązaniu utknął w Albanii i
przebił się do Sarajewa, gdzie jeszcze w marcu 1943 stawiał opór armiom Tity.
Bo to już teraz nie były „bandy", a raczej świetnie wyekwipowane, regularne
wolska. Pod ich naciskiem wywieranym wspólnie z armią bułgarską, oraz
napierającymi od strony Węgier: ,.11-gim Ukraińskim Frontem" pod wodzą
generała Malinowskiego, i od strony Rumunii: „III-cim Ukraińskim Frontem"
generała Tołbuchina, syna Burjatki i Rosjanina, cofał się łącznie z Niemcami
różnobarwny tłum formacji wojskowych: Rosyjski Korpus złożony ze starych
emigrantów, teraz pod wodzą generała Rogożina; Niemiecko-Kroacki Legion;
Kroaccy „Domobrani" i Ustaszi; oddziały Ukraińskiej Armii Narodowej, pod
wodzą generała Pawła Szandruka, ze Styrii; 1-szy Gruziński Batalion; 842 i 843
bataliony Północno-Kaukaskie; serbscy Czetnicy Loticza i wierni królowi,
generała Michajłowicza; wraz z olbrzymim taborem kobiet, starców, dzieci i
rannych. Wszystko to zapraszało i bez tego złe drogi, tarasowało przełęcze
górskie, stanowiło obiekt nieustannych krwawych rozpraw, lokalnych bitew,
swarów, represji i kontrrepresji, strasznych mordów, które na Bałkanach
przybrały charakter okrutniejszy niż na innych zewnętrznych i wewnętrznych
frontach drugiej wielkiej wojny światowej.
W
powodzi tego chaosu XV Korpus Kozacki cofał się w porządku względnie wzorowym.
Niektórzy przypisywali ten fakt osobistym zdolnościom wojskowym generała von
Pannwitza i jego, nie dającej się zaprzeczyć, dużej popularności wśród
Kozaków. Inni znowuż skłonni byli przypisywać ten objaw naturalnemu odruchowi
zespolenia, któremu ulegali Kozacy w morzu otaczających ich, obcych żywiołów.
Żołnierz niemiecki ciągnął bądź co bądź w kierunku własnego domu; bałkański
miał te domy rozrzucone wokół siebie, choć splamione bryzgami bratobójczej
krwi. Oddziaływać więc mogły w tych wypadkach prywatne, odśrodkowe tendencje
rozpraszające. Natomiast kozackie kurenie leżały het. w odległości i sferach
nieosiągalnych. Ich domem pozostawał na razie wyłącznie — Korpus.
Generał
von Pannwitz, czy to pod wpływem nastroju, pokrewnego psychicznym tendencjom
neofity, który się zżywa z obcym środowiskiem, czy też z kawaleryjskiej tradycji,
czy też ze szczerej miłości do ,,własnego" korpusu — ale stał się jego
„patriotą" i gorącym rzecznikiem. Nie tylko więc nie myślał o jego
opuszczeniu i ratowaniu własnej osoby w perspektywie nieuchronnej i bliskiej
już klęski ostatecznej, ale dał się całkowicie wciągnąć w jego sprawy i jego
losy. Istnieją pewne dane, które pozwalają przypuszczać, iż w pewnym okresie
nosił się nawet z równie romantycznym, co naiwnym planem zjednoczenia, jeszcze
w ostatniej chwili, wszystkich wschodnich, antybolszewickich formacji do
wspólnej akcji zbrojnej. On to bodaj sam namówił generała Kononowa, aby udał
się do Własowa dla nawiązania z nim łączności, nie tylko wojskowej, ale i
politycznej. Wypadki jednak potoczyły się szybko. Było już nie pięć minut, a
dużo, dużo więcej po dwunastej! Trzeba było pomyśleć o planach bardziej
realnych.
W
końcu kwietnia von Pannwitz deleguje kilku, kolejnych parlamentariuszy do
Anglików, a w tej liczbie księcia Schwarzenberga. Instrukcje brzmią jednak po
dawnemu naiwnie:
,,Walka
ze światem bolszewickim nie jest skończona, a dopiero właściwie teraz się
zacznie. Kozacy okażą się w niej niezbędni. Nawet, gdyby okres przejściowy
mieli przeczekać w koloniach Afryki, czy Australii. Leży więc w interesie
Wielkiej Brytanii, aby przyjąć ich jako jednolitą formację, bądź udzielić prawa
azylu".
Żadnej
odpowiedzi na te propozycje Pannwitz nigdy nie otrzymał, a utracił tylko
jedynego „Fieseler Storch'a", jakiego posiadał w rozporządzeniu swego
sztabu, a który ofiarował na ostatnią próbę nawiązania kontaktu z Anglikami.
Dnia
8 maja Kozacy przebijają się do słoweńskiego Gradecu. Tegoż wieczoru następuje
oryginalny, a charakterystyczny dla warunków wojny na tamtym terenie wypadek:
za pośrednictwem nieuszkodzonej linii telefonicznej włączył się oficer 8-ej
armii wojsk Tito i zawiadomił o ogłoszonej kapitulacji na wszystkich frontach
i jednoczesnym zakazie ruchów dla oddziałów strony kapitulującej: Mają stać w
miejscu i złożyć broń. O godzinie 23-ej nadchodzi potwierdzenie tej wiadomości
ze strony dowództwa niemieckiego. W odpowiedzi generał Pannwitz wydaje rozkaz:
— Wszystkie dywizje korpusu!
Na koń!
Jest
północ. Kolumny 1-szej dywizji ruszają w ciemności na zachód. Słabe oddziały
titowskie próbują je zatrzymać. zostają jednak zniesione. 2-ga dywizja przebija
się w kierunku bardziej północno-zachodnim. Natrafia na silniejszego
nieprzyjaciela, wikła się w walki i ponosi znaczne straty.
Dnia
9 maja, o godzinie 10-ej rano czołowe ubezpieczenia 1-szej dywizji natykają
się na pierwsze placówki 11-ej brytyjskiej dywizji pancernej. Westchnienie ulgi
przechodzi przez szeregi Kozaków. Pannwitz udaje się natychmiast do sztabu
angielskiego. Przyjmuje go tam generał Acher, dowódca brytyjskiej dywizji. Jest
lodowato-uprzejmy, odmawia wszelkiej dyskusji na tematy polityczne, ale
zezwala Kozakom na przekroczenie linii brytyjskich. Pannwitz wraca dopiero
następnego dnia i wydaje rozkaz marszu dalej na zachód.
I
oto na zachód od miasta Klagenfurt w Karyntii, na szosie od wsi Griffen do
odległego o 10 kilometrów Volkermarkt, odbywa się swoiste widowisko: Przed
czołgami brytyjskimi i grupą oficerów, przemaszerowują pułki kozackie w pełnym
uzbrojeniu, z oficerami na czele, jak na paradzie. Pannwitz stoi obok Anglików
i jest dumny z tej rewii, która ma im uplastycznić jakich to ludzi będą mieli
po swojej stronie w spodziewanej rozgrywce z bolszewikami. Szef brytyjskiej
artylerii dywizyjnej Col. Hills patrzy na maszerujących jeźdźców z wyrazem
ironicznego smutku na twarzy, z domieszką pobłażania i być może szczerego
współczucia.
2-ga
dywizja przebija się górami w kierunku 1-szej. Tymczasem części 3-ej dywizji,
łącznie z przydzielonym do niej 360 pułkiem kozackim, walczą jeszcze z napierającymi
na nie pancernymi oddziałami Bułgarów. Odrzucają je w kierunku północnym i
odrywają się od nieprzyjaciela. Ale już następnego dnia, 10 maja, zostają zaatakowane
przez silne zgrupowania titowców. Kozacy tracą czterech zabitych i piętnaście
wozów taboru. Od trzech dni nie ma już wojny, ale 3-cia dywizja odrzuca wszystkie
żądania kapitulacji i przebija się na zachód. Dnia 11 maja osiąga Volkermarkt i
dopiero 12-go o godzinie 10-ej rano składa broń w ręce Anglików.
Powściągliwe,
lecz raczej życzliwe stanowisko władz wojskowych brytyjskich pozwala
wnioskować, że XV Korpus Kozacki traktowany jest nie tyle jako zabrany do niewoli,
a po prostu internowany. Już bez broni, tym niemniej w pełnym składzie koni i
taborów, otrzymuje wyznaczone sobie miejsce postoju w trójkącie: Klagenfurt-St.
Veit-Feldkirchen. 2-ga dywizja nieco na północ, na odcinku Neumarkt do
Althofen, wzdłuż szosy prowadzącej do Judenburgu. Sztab korpusu staje w
Althofen. Poszczególne pułki zmuszone są kilkakrotnie zmieniać kwatery ze względu
na wypas koni. Kozacy zaopatrywani zostają w żywność z byłych niemieckich
składów wojskowych, przejętych obecnie przez władze brytyjskie.
*
W
myśl zadawnionej tradycji Kozacy sami sobie wybierają dowódców. Ich ataman
polny, czy jak go nazywają: ,,marszowy", nie pochodzi z nominacji, a z
wyboru. Tak chce tradycja, nie wszędzie i nie zawsze na przestrzeni dziejów
respektowana. Naturalnie nie była też respektowana w warunkach w jakich
powstał XV korpus. Generał von Pannwitz nie był żadnym atamanem, ani pochodził
z wyboru, tylko zwyczajnym generałem z nominacji wyższego dowództwa
niemieckiego. Kto i po co zwrócił na ten szczegół uwagę władz brytyjskich
pozostanie być może na zawsze tajemnicą. Niemniej tajemniczy był cel, w jakim
na dzień 24 maja, we wsi AIthofen, z inicjatywy tych władz, wyznaczono wybory
atamana. Faktem jest jednak, że ogół Kozaków potraktował tę inicjatywę za dobry
znak.
Zgromadzenie
odbyło się na obszernym dziedzińcu. Delegaci wszystkich pułków ustawili się w
czworobok w obecności pułkownika 34-ej dywizji brytyjskiej.
Kozacy
jednogłośnie na swego atamana wybrali — generała Helmut von Pannwitza!
W
obliczu i stopniu tej klęski wojennej, którą ponieśli Niemcy, wybór właśnie
generała niemieckiego, świadczyć może istotnie o niezwykłej popularności, jaką
cieszył się Pannwitz wśród szeregowych Kozaków. Krążyła niesprawdzona
pogłoska, że Anglicy licząc się z tą popularnością, umyślnie zainicjowali
wybory, aby w ten definitywny sposób rozstrzygnąć przynależność osoby von
Pannwitza, co do której mogła naturalnie zachodzić różnica w interpretacji,
czy winien być traktowany jako oficer niemiecki, czy kozacki?... Ale były to
tylko pogłoski.
Jeden
z Kozaków głosujący za Pannwitzem sprecyzował w ten sposób swój prywatny
pogląd:
— Niemcy i Anglicy, choć oni
tam i wojują ze sobą, ale zawsze to ludzie, jak powiadają: zachodni. Już jemu
tam łatwiej dogadać się będzie z nimi, Pannwitzowi, niż naszemu bratu, który
ani języka zna, ani co. Niech broni naszych interesów.
W
każdym razie przebieg ceremonii był zarówno znamienny, jak uroczysty. Pannwitz
wystąpił z przemówieniem dziękując za wybór i zaufanie, a następnie oświadczył:
—
Drodzy Kozacy! Jest między nami przedstawiciel armii brytyjskiej. Ponieważ nie
umie on po rosyjsku, więc pozwólcie, że jego słowa oddane zostaną w
tłumaczeniu. Brzmiały one jak następuje:
„Kozacy!
Brytyjski rząd Jego Królewskiej Mości bierze was pod swą opiekę. Niech nikt nie
wierzy pogłoskom, że was mają wydać Sowietom! Rząd brytyjski zamyśla przenieść
was do Kanady, lub do Australii. Sprawa nie jest jeszcze rozstrzygnięta. Na
razie was mało znamy. Dlatego proszę, abyście zachowali dyscyplinę i posłuszeństwo
waszym dowódcom. Własnym swoim zachowaniem najskuteczniej obalić będziecie
mogli oskarżenie, wysunięte przeciwko wam ze strony Związku Sowieckiego, że jesteście
nie armią, a ,,bandą". Przeprowadźcie dowód, że tak nie jest".
—
Hura! Uraaa! Niech żyje Wielka Brytania! — rozniosło się po małej,
austriackiej mieścinie AIthofen. Następnie wystąpił przedstawiciel Kozaków,
który prosił o- przetłumaczenie prośby, jaką przedkłada w imieniu wszystkich
pułków kozackich:
„Dziękujemy
rządowi brytyjskiemu za opiekę i prosimy aby nas nie rozdzielano, lecz
dokądkolwiek mamy być wysłani, do Kanady czy Australii, to wszyscy razem.
Prócz tego, żeby nam pozwolono zachować nasze zwyczaje i tradycje".
—
Dobrze — odparł pułkownik. — Przekażę waszą prośbę memu rządowi i raz jeszcze
proszę o zachowanie ścisłej dyscypliny, aby nie wypadło mi się za was czerwienić.
Zgodne:
„Uraaa!." było ponowną odpowiedzią na replikę oficera brytyjskiego.
Nie
istnieją żadne dane, które by pozwalały twierdzić, że pułkownik wiedział już 24
maja, jakiego rodzaju umowa zawarta została w Wiedniu, dnia poprzedniego, 23
maja 1945 roku.
Po
wyborze Pannwitz przeniósł się z Althofen do pobliskiej miejscowości Mulln,
gdzie wraz z najbliższym otoczeniem sztabu stanął kwaterą w budynku szkolnym.
Zaś przyboczni Kozacy rozmieścili się w domach sąsiednich.
...........................................................................................................
W dwa dni później, 26 maja, o godzinie 9-ej rano przed
budynek szkolny w Mulln zajechały dwie lekkie i dwie ciężarowe maszyny
angielskie. Z pierwszego samochodu wysiadł pułkownik, opierając się na lasce
wszedł po stopniach do szkoły, i pozostawał tam około godziny. W międzyczasie
wjechały do wsi tankietki angielskie.
Pannwitza i oficerów jego sztabu wsadzono do dwóch
lekkich maszyn, a Kozaków do ciężarówek. Samochody otoczone zostały przez
tankietki i żołnierzy na motocyklach uzbrojonych w pistolety automatyczne. Cała
kolumna skierowała się drogą do Neumarkt. a stamtąd główną szosą w kierunku
Judenburg na rzece Mur. Po tamtej stronie rzeki stały już posterunki sowieckie.
*
Zanim
wieść o tym wypadku dotarła do szeroko rozrzuconych, poszczególnych jednostek
XV korpusu, nazajutrz to znaczy dnia 27 maja dowódca 1-szego dońskiego pułku
major Ostrowski był jak najlepszej myśli. Anglicy pozostawili mu do dyspozycji
jego własny samochód, którym podążał na inspekcję syberyjskiego i kałmuckiego
pułków oddanych mu czasowo pod komendę. W rejonie Feldkirchen postanowił
skręcić do miejscowości Sirnitz. gdzie kwaterował sztab 1-szej dywizji
kozackiej 2 jej dowódcą pułkownikiem Wagnerem na czele. Chciał się dowiedzieć
jakowychś nowin, których łaknął w tym okresie każdy. Może już nadeszły
informacje co do dalszego losu XV korpusu?
— Długo wypadnie zaczekać? —
spytał szofer.
— Nie, niedługo. Zaraz
jedziemy dalej.
Ostrowski
zameldował się u adiutanta, został natychmiast wpuszczony do pokoju i — stanął
w progu jak wryty... Pułkownik Wagner, słynący w korpusie zarówno ze swej
odwagi jak potężnej budowy, miał wygląd człowieka złamanego. Oczy głęboko
podkrążone, skóra na twarzy jakby obwisła raptownie. Tak wyglądają ludzie po
długim niespaniu lub wielonocnej hulance. Ostrowskiemu wydało się nawet, że
duże, silne ręce pułkownika drżą z lekka. Będąc sam starym, bojowym oficerem
domyślił się z miejsca, że musiało zajść coś złego, coś może bardzo złego.
Tknięty tym przeczuciem skierował na Wagnera pytający wzrok. Pułkownik niemym
ruchem wskazał mu krzesło. Dopiero gdy adiutant wyszedł z pokoju, zapytał:
— Pan co zamierza robić?
— Ja?...
— O niczym pan jeszcze nie
wie?
— Mianowicie?
—
Proszę pana, był u mnie generał Acher i zlecił aby pułki ruszyły do
wyznaczonych nowych miejsc postoju w Weitensfeld, gdzie mają zdać konie
konowodom i sami roztasować się w obozach. Dowiedziałem się, że są to obozy
jenieckie, otoczone drutem kolczastym itd. Samo przez się nie ma w tym nic
nienormalnego. Raczej przeciwnie. Wolałbym tysiąc razy, aby nas od początku
potraktowali jako zwykłych jeńców według wszystkich praw i przepisów dla jeńców
wojennych przewidzianych. Niż całą tę komedię...
— Komedię?!
— Zaraz. Bo
jednocześnie dowiedziałem się, że cały kozacki korpus ma zostać wydany w ręce
bolszewików. To znaczy na śmierć, lub los w każdym razie tragiczny.
Ostrowski zbladł.
—
Czyżby ta wiadomość... Czyżby ta informacja — poprawił się dlaczegoś — mogła
być pewna?
—
Niestety, najzupełniej. Uzyskał ją szef naszego wydziału wywiadowczego major
Tritsch ze źródeł nie ulegających wątpliwości. Radzę panu uchodzić do
rosyjskiego korpusu Rogożina, który składa się z samych starych emigrantów.
Póki czas. Podobno starych emigrantów nie będą wydawać. O tym również
wywiedział się major Tritsch.
— A pan, pułkowniku?
—
Ja też nie będę czekał. Wszystko przygotowałem. Biorę jednego jucznego konia,
swego luzaka i spróbuję przebijać się konno, górskimi tropami do Bawarii. Najważniejsza
rzecz jednak to powiadomić łudzi. Ze swej strony poinformowałem
wszystkich kogo mogłem dosięgnąć
o mającym
nastąpić wydaniu, pozostawiając im wolną rękę w wyborze decyzji. Chodziłoby
jednak o najszersze rozpowszechnienie tej informacji wśród szeregowych Kozaków.
Między innymi chciałem też pana prosić o pomoc w tej sprawie. Za wszelką cenę
trzeba powiadomić Kozaków.
Ostrowski
wstał. Podniósł się też Wagner, podszedł do majora i objął go na pożegnanie.
Ostrowskiemu się zdawało, że w jego oczach dostrzega łzy.
Niebawem
drogi ich się rozeszły. Pułkownik Wagner ruszył konno leśnymi ścieżkami, na
przełaj, w góry, biorąc kierunek północno-zachodni. Major Ostrowski kazał
jechać najpierw do miejsca postoju Korpusu Rosyjskiego, ażeby uprzedzić o
możliwej zdradzie, a stamtąd skierował się do swego 1-szego dońskiego pułku.
Była godzina 10-ta wieczór.
*
Iwan Jacenko, kolega Miti z
Korpusu Kadeckiego, z którym się spotkał pod Warażdin, mianowany w ostatnich
dniach przed kapitulacją chorążym, przeniesiony został do innego pułku. W
sztabie 1-szego dońskiego znalazł się tego dnia raczej przypadkowo. Jak inni
oficerowie korzystał z względnie dużej swobody ruchów. Znając język, rozmawiał
z wieloma Anglikami, którzy stali w tym samym hotelu i cieszył się, iż spotyka
z ich strony objawy szczerego współczucia, a także zrozumienia dla sytuacji, w
jakiej znaleźli się antysowieccy emigranci, czy raczej bojownicy o wolność
własnej ojczyzny. Z pewnym porucznikiem brytyjskim sfotografował się nawet
wspólnie i długo tłumaczył mu zawiłe problemy polityczne, oraz krzywą linię
rozdzielającą ideowe fronty świata.
— I see. I see — powtarzał Anglik.
Później
Jacenko dał mu się przejechać na swoim koniu, co tamtemu sprawiło widoczną
radość.
Było
już po kolacji, gdy major Ostrowski zawezwał wszystkich oficerów pułku na
naradę. A właśnie dopiero przed chwilą otrzymał ów rozkaz od dowództwa brytyjskiego.
o którym mówił Wagner, że pułk ma następnego dnia zmienić miejsce postoju.
Ostrowski w kilku słowach uprzedził o jaką to zmianę ..miejsca postoju"
chodzi i zawiadomi! zebranych o mającym nastąpić wydaniu. Wrażenie było
piorunujące. Po kilku rzeczowych pytaniach nastała długa, nękająca chwila
milczenia. Jacenko był obecny; nie uwierzył. Ale jako nienależący do pułku
głosu nie zabrał.
—
Chciałbym usłyszeć zdanie, jak nam, oficerom, wypada w tej sytuacji postąpić?
Proszę młodszego chorążego... — zwrócił się w myśl tradycji rad wojennych do
najmłodszego rangą z obecnych.
Tamten
wstał i wypowiedział zdanie, że honor i obowiązek oficera nie zezwala na
opuszczenie w takiej chwili szeregowych Kozaków. Z tym zdaniem zgodzili się
kolejno wszyscy oficerowie. Po czym nastało znowu kłopotliwe milczenie.
Oczekiwano na rozkaz dowódcy. Ostrowski wstał:
—
Rozkazuję jutro w czasie wymarszu powiadomić Kozaków o groźbie wydania ich w
ręce bolszewików. Jednocześnie zwolnić ich od obowiązku służby. Każdy z nich
może postąpić według własnego osądu. To samo, od jutra, dotyczy wszystkich
oficerów. Narada skończona.
Jacenko raz
jeszcze chciał wyrazić swą wątpliwość i raz jeszcze zmilczał.
Ranek
28 maja wstał błękitno-jasny, zapowiadający dzień upalny taki sam, jak w
odległym o 100 kilometrów na zachód Lienz. W lekkim, górskim powietrzu pachniało
żywicznym lasem. Na hotelowym podwórzu piał kogut, niezjedzony dotychczas przez
żadne z walczących wojsk. Z łąki dochodziły głosy i poszczekiwania
kawaleryjskiej uprzęży. Kozacy po raz ostatni kulbaczyli swe konie. Ostry pisk
jastrzębia unosił się nad lasem. Po bokach drogi, którą wypadło maszerować
stały warty brytyjskie, gniazda karabinów maszynowych, krążyły lekkie
tankietki, gdzieniegdzie widziano czołgi.
Przodem
ruszyło 9 socien 1-szego dońskiego, zatem grupa pancerna ROA, grupa Ukraińców,
3-cia kubańska konna bateria i tabory. Czekały na swoją kolejkę wymarszu: 2-gi
syberyjski i kałmucki pułki. Rozbrzmiał po szosie tak dobrze znany klekot
końskich podków. Szli bez śpiewu, którym zazwyczaj rozpoczynali marsz w tak
piękny jak ten, poranek. Rozmowy w szeregach były przyciszone. Oficerowie
zaczęli rozjeżdżać wzdłuż rozciągniętej kolumny i mówić do Kozaków coś, czego
Anglicy nie mogli rozumieć. Jacenko widział jak twarze niektórych nagle bladły
pod wpływem zasłyszanych słów; inni wzruszali tylko ramionami. Ten i ów
splunął pod kopyta. Ten i ów zaklął brzydkimi wyrazami. Kilku otworzyło usta w
zdumieniu; kilku przybrało twardą, złą maskę oblicza i nie poznać, nie wyczytać
z nie; jaką powezmą decyzję. Ale kolumna szła dalej. Jak dreszcz tylko
przebiegał po niej szept, podobny z daleka do szeptu zeschłych liści.
Kolumna
szła w ordynku marszowym. Jacenko w duszy nie wierzył jeszcze. Na razie z nikim
nie rozmawiał, nie przytaczał argumentów politycznych, które niegdyś wykładał
Miti. Odłożył je na później, schował w głęboką skrytkę rozsądku, ażeby nie
rozpraszać się. Na razie skupił całą świadomość i ześrodkował wysiłek, aby nie
wierzyć. Nie wierzyć w aktualny, wszystko inne przesłaniający, oczywisty dla
niego: absurd. Nie mógłby w tej chwili powiedzieć co ma nastąpić, ale: nie to,
nie to!
Pierwszym
był Kozak, który zeskoczył z konia i piechotą dał nura w gęstwinę leśną. Jego
koń posłuszny nakazom służby, którą spełniał od dawna, poszedł w szeregu bez
jeźdźca. Potem, w miejscu gdzie odchodziła w lewo leśna dróżka, pokryta zieloną
trawą (taką typową, jasną trawą. która nagle odbija naiwną świeżością od czerni
jodłowego lasu) raptownie skręciły dwie sekcje Kozaków ze starym wachmistrzem
na czele i poszły w głąb lasu, raniąc podkowami zieloną trawkę. Anglicy nie
widzieli. Nie wszędzie wzdłuż drogi stały w jednakowym odstępie ich warty.
Jeszcze w jednym miejscu odbił się i pocwałował w góry pół-pluton, jeszcze tu i
ówdzie uciekał pojedynczy konno lub pieszo. Ale kolumna szła dalej.
„Nie
wierzą tak jak ja", pomyślał Jacenko. „Czy tylko boją się odbić od
stada?"
Wielka
jest siła przyciągająca tłumu. Masa ludzka rządzi się innymi prawami, i innym
rozumem niż pojedynczy człowiek. Czy ilość zmienia się w jakość? Nauka
marksizmu twierdzi, że: tak. A bolszewicy budują na tej nauce swą praktykę. Oni
wiedzą dużo takich rzeczy, które ukryte są dla oka jednostki. Wielką jest siła
przyciągająca zbiorowiska. Czasem równa tej, co przyciąganie ziemi. W kupie
jest pewniej. A tam, tam... zobaczy się jeszcze. Kolumna szła i szli z nią
dalej wszyscy oficerowie. „Że ja nie uciekam, to zrozumiałe, ale oni, czemu
nie?", zastanawiał się Jacenko.
Te
rozmyślania przerwał mu niepoliczony z kolei zakręt drogi, za którym wyłoniły
się zabudowania tartaku w Weitensfeld. Od razu rzuciło się w oczy miejsce przeznaczone
na obóz, otoczone gęstym parkanem z drutów kolczastych. Tu zatrzymano
wszystkich oficerów i odłączono od wojska. Kozacy mają iść dalej, niezbyt
daleko, w drugi identyczny, o wiele tylko obszerniejszy kwadrat otoczony drutem
kolczastym. Tam ich spieszą, a wyznaczeni specjalnie konowodzi poprowadzą
konie na łąki. Pozostali ich już nie zobaczą. Tabory porzucono w nieładzie.
Oficerowie
mają prawo zabrać ze sobą po jednym ordynansie. W liczbie około 190 mężczyzn
znalazły się też cztery kobiety. Dwie z nich to żony, jedna wdowa po
oficerze-lekarzu, i jedna córka duchownego. Jacenko złazi leniwie z konia,
przywykłym ruchem podciąga regulaminowo strzemiona, żeby się nie bełtały po
bokach, zakłada w nie rzemień, odwraca się i idzie z innymi za druty. No i co
teraz?
Oficerów
ustawiają w dwuszereg przed barakiem sztabowym i zaczyna się rewizja osobista,
którą przeprowadzają rośli żołnierze walijskiej gwardii królewskiej. Każdy z
rewidowanych musi podnieść ręce do góry. Rudawy sierżant z grubą pałką w ręku
wymachuje nią przed twarzą i wymyśla, gdy się natychmiast nie spełnia jego
rozkazów. „Jacy oni tam oficerowie", usłyszał Jacenko, jak sierżant
mruknął pod nosem do żołnierza, „po prostu zdrajcy". — „Tak, to chyba
prawda, co mówił major Ostrowski", pomyślał.
Chłopcy
walijskiej gwardii obszukują każdego i zabierają co się komu podoba: zegarki,
pieniądze, drobiazgi osobiste... Grupa oficerów brytyjskich stoi oddzielnie i
paląc, nie patrzy w tę stronę. Ody przyszła kolej na Jacenkę. poczuł z
największą przykrością iż nie potrafi opanować drżenia podniesionych do góry
rąk. Ale to nie ze strachu i nie z poniżenia. Na gorsze, o wiele gorsze niż te
tu, napatrzył się rzeczy w ciągu wojen. I od tego napatrzenia przywykł już
sam. Nie dlatego też, że raptem uwierzył w mające nastąpić wydanie w ręce
bolszewików. O tym znowu przestał myśleć. Coś innego uwiera go w tej chwili na
duszy i w jakiś dziwnie osobisty sposób jego tylko dotyczy. Jego, po dwudziestu
pięciu latach przebywania w Europie zachodniej... Żołnierz walijskiej gwardii
królewskiej przeszukał mu kieszenie i z lewe) górnej zabrał drogie wieczne
pióro. Jacenko mimo woli zmrużył oczy.
Można
już opuścić ręce, rewizja osobista skończona. Przy nikim nie znaleziono ukrytej
broni. Oficerowie kozaccy rozchodzą się bezmyślnie po trawie obozu, lub stają
grupkami, coś do siebie mówiąc półgłosem. Major Ostrowski wystąpił z
oficjalnym protestem przeciwko zabieraniu prywatnej własności. Gestykulując
nerwowo przedkłada swój protest Brytyjczykom, im, którzy tak bardzo nie lubią
ożywionych gestów i machania rękami.
Jacenko
czuje, że nastąpił w nim jakiś przełom wewnętrzny, jakiś wybuch, którego nie
potrafi już dłużej opanować. Może to reakcja na poprzednio zbyt długo zachowane
milczenie. Musi teraz mówić, dużo mówić, mniejsza o to do kogo. Szybko
podchodzi do stojącego samotnie podpułkownika kozackiego, którego przelotnie
poznał zaledwie wczoraj i zaczyna mu się prędko zwierzać:
—
Pan wie, mnie ukradli wieczne pióro... Pułkownik o skroniach przyprószonych
siwizną, spojrzał nań z ukosa, obojętnie, i odjąwszy od usta papierosa, odpowiedział
wypuszczając dym:
— Nie panu jednemu.
—
Tak, ale to jest... To jest coś... Pan rozumie, pułkowniku: wieczne pióro...
— Mhm, to nie jest jeszcze
najważniejsza rzecz w życiu.
—
Nie o to chodzi... Nie chodzi naturalnie o wagę, o cenę. Chodzi... Pan rozumie,
że ja byłem w Anglii, ja mieszkałem kilka łat w Londynie... I wie pan na stacji
kolejki High Street Kensington...
—
Nie byłem nigdy w Londynie — przerywa mu pułkownik przyglądając się jakiemuś
szczytowi górskiemu.
— To jest
stacja kolejki podziemnej, no... Wysiadam właśnie z Circle Linę i śpieszę się.
Pan wie? A coś tam notowałem na brzegu gazety. To znaczy to było tak: podjeżdżam
i widzę już na niebieskim otoku nadpis: High Street Kensington... Tu naturalnie
plakaty reklamowe. Oni mają nawet ładne plakaty. A miałem wysiadać. Więc zrywam
się. w pośpiechu zostawiam gazetę i wyskakuję na peron. Później biegnę po
schodkach... Tam są schody zwyczajne, nie ma tych co same jadą. Musiałem się
śpieszyć bo umówiłem się z kimś u Barkers'a...
— U? Gdzie? —
pyta od niechcenia pułkownik zajęty najwidoczniej swoimi myślami.
— Ach, pan nie wie. Barkers to taki jeden z
największych magazynów uniwersalnych w Londynie. Tam zawsze olbrzymi tłum.
Tłum zresztą wielki o tej porze i na całym Kensingtonie. I oto gdy już jestem w
tym magazynie, w tym największym tłumie, dotyka mnie za łokieć jakiś pan: „I
am sorry” mówi, to znaczy przykro mi, mówi ledwo pana dopędziłem.
Zostawił pan w kolejce swoje pióro". Nowiutkie, złote pióro.
— Mhm.
—
Ja mówię: „Ach, jakżeż mam panu dziękować! I tak się pan fatygował!" A on:
,,Cieszę się, że udało mi się pana dosięgnąć". Ja jemu mówię: ,,Serdecznie
dziękuję" a on mi odpowiada: „Thank you, też, dziękuje". Więc
pan rozumie, co to za ludzie i co za kultura! Gdzieżby tak u nas, w jakimś
Woroneżu, na przykład!
— A pan z Woroneża?
—
Nie o to chodzi, pułkowniku! Przecież nie o to chodzi. Chodzi o to, że tu,
nagle, teraz, gwardzista królewski kradnie mi to samo właśnie wieczne pióro...
Mnie, bezbronnemu oficerowi, jeńcowi!
— A mnie zegarek.
—
No więc jakże to być może, do diabła! Przecież ostatecznie... Czym się
tłumaczy? No, niech pan powie czym pan to tłumaczy? Jakieś tłumaczenie musi
być. Co to wytwarza? Czy tylko tak zwane: ,,prawa wojny"?
Pułkownik
od poprzedniego niedopałka zapalił drugiego papierosa.
—
Myślę — odpowiedział — że to prawa... Jakby to powiedzieć: raczej prawa typowo
ludzkie. Ale zaraz, coś tam ogłaszają. — I poszedł w stronę gdzie gromadziło
się właśnie najwięcej oficerów. Jacenko bezwolnie ruszył za nim z tyłu.
Oficer
brytyjski obwieścił przez tłumacza, że niniejszy obóz jest przejściowy. Na
jutro rano wszyscy muszą być gotowi do dalszej drogi.
*
Nikt
nie spał tej nocy. Człowiek znękany podobny jest drzewu, które nadgryzają u
korzeni jakieś złośliwe owady.
Bo
takie są już prawa natury, że zawsze można w nich dostrzec analogie. Czasem
bardzo oddalone, ale zawsze Jakieś: pomiędzy człowiekiem, zwierzęciem, rośliną.
Rankiem
29 maja ustawili się na placu z rzeczami, jakie kto jeszcze posiadał. Młoda
wdowa po zabitym w Chorwacji oficerze-lekarzu miała nawet gramofon, z którym
nie chciała się rozstać i woziła go ze sobą. Niebawem wkroczył oddział
żołnierzy brytyjskich i ustawił się na przeciw. Zjawiła się też grupa ich
oficerów. Starszy, z generalskimi odznakami na mundurze, wystąpił przed front
oficerów kozackich i w słowach krótkich oświadczył zimno:
—
Na mocy umowy zawartej pomiędzy rządem Jego Królewskiej Mości i rządem Związku
Socjalistycznych Republik Sowieckich, wszyscy Kozacy, za równo oficerowie jak
szeregowi, a także ich rodziny, zostaną przekazani władzom sowieckim.
Nastała
śmiertelna cisza. Cisza wywołana wielkim skupieniem w sobie, jaka zapada
często po wygłoszeniu wyroku śmierci. Anglik mówił jeszcze coś o porządkowej
stronie załatwienia sprawy, ale mimo trwającej ciszy nikt go nie słyszał.
Pierwszy wystąpił major Ostrowski. Najwidoczniej z trudem dobierał słowa i z
jeszcze większym wysiłkiem usiłując zachować pozory zewnętrznego spokoju —
zaprotestował uroczyście w imieniu oficerów i żołnierzy. W imieniu wszystkich
Kozaków. W imieniu praw i godności ludzkiej... Zaczął mówić coraz szybciej i
coraz bezładniej. Wszyscy pojęli że to co mówi nie ma żadnego znaczenia i nie
odniesie żadnego skutku. On sam to pojął i raptownie urwał. Anglicy słuchali co
powtarza tłumacz z wyrazem lekkiego znudzenia na twarzy. Im się spieszyło aby
możliwie najprędzej zakończyć tę scenę, która niewątpliwie dla wielu z nich,
musiała być osobiście przykrą.
—
Niestety — oświadczył generał — jestem tylko wykonawcą rozkazów jakie
otrzymałem. Wszyscy muszą zostać wydani dobrowolnie, lub przy użyciu siły.
W tej chwili na plac
zajechały ciężarówki.
— Proszę wsiadać do maszyn!
Nikt
się nie ruszył. Wtedy na dany znak, stojące w pobliżu tankietki skierowały na
oficerów kozackich lufy armatek. Żołnierze przyjęli postawę gotową do strzału.
Ale nikt się nie ruszył.
Po
twarzy Anglika przebiegł nerwowy tik. Zmarszczył brwi i oświadczył ostro:
—
Powiedziałem, że wszyscy będą wydani i zostaną wydani. Żywi lub umarli. Dlatego
proponuję: kto chce żyć, proszę, niech odchodzi na prawo. A kto woli być
rozstrzelany, na lewo.
Jeszcze
chwila ciszy. Jeszcze przez chwilę nikt się nie ruszył. Być może większość
szczerze nie wierzyła w możliwość strzelania. Nagle dał się słyszeć rozdarty
rozpaczą głos kobiecy:
—
Przeklęci, zdrajcy, sprzedawczycy!!! — krzyczała histerycznie młoda wdowa po
lekarzu. — Do ojczyzny! Do ojczyzny! Nie ma dla nas życia nigdzie! — I uderzeniem
obcasa usiłowała miażdżyć leżący koło niej gramofon. Ale i obcas i uderzenie
były widocznie za słabe, bo gramofon wywrócił się tylko na bok i nie poddawał
zmiażdżeniu. Wtedy zaczęła kopać i rozrzucać wokół swoje rzeczy.
Pierwszy
ruszył do maszyn duchowny, ojciec Eugeniusz. Za nim jeden po drugim większość
oficerów. Pomiędzy nimi trzecim z kolei był Jacenko. W wewnętrznej pustce nie
odczuwał żadnej ochoty do stawiania oporu. Idąc myślał: ,,Strzelać nie będą,
oczywiście. To tylko na postrach". Ale szedł, gdyż nie dostrzegał przed
sobą żadnego innego sensu. Milcząc wdrapał się do maszyny i skulił w jej rogu.
Załadowane ludźmi ciężarówki wyszły na drogę i zatrzymały się w odległości 800
metrów od obozu.
Na
placu pozostała nieduża grupa oficerów wokół majora Ostrowskiego. Pod jej
adresem padły nowe groźby. Wówczas pewien sotnik podszedł do generała i
zwracając się do tłumacza prosił o wydanie po jednym naboju dla każdego, aby
mogli popełnić samobójstwo. Generał i tym razem wysłuchał do końca, uczynił przeczący
ruch głową i dał komendę miotaczom ognia. Puszczono strugi spalające wokół
trawę.
—
Lepiej siąść — powiedział ktoś. — Nogi bolą. Niech nas palą. — Skazańcy
rozsiedli się na murawie. Ktoś z duchownych począł głośno odmawiać modlitwy,
jakie się odmawia w godzinę śmierci.
Miotacze
jeszcze ze trzy razy plunęły wokół ogniem na postrach, nie odniosły wszakże
skutku. Wtedy padł nowy rozkaz do żołnierzy, na razie przez siedzących niezrozumiany.
Żołnierze pozostawili broń i dokądś pobiegli. Po krótkiej chwili zjawili się
ponownie z pękami sznurów i drutów. Zaczęli wiązać pierwszego z brzegu. Major
Ostrowski zerwał się z pianą na ustach, jął wymyślać generała brytyjskiego.
Usiłował przy tym dobierać przekleństwa włoskie, bo znał ten język, a sądził,
że generał może go również poznał w kampanii włoskiej. Ktoś go odciągnął za
rękaw:
—
Nie trzeba! Niech nie wiążą! Z wolnymi rękami łatwiej będzie uciekać.
Wtedy
skapitulowano. Porzucając rzeczy, ostatnia grupa udała się do samochodów.
Anglicy najwidoczniej byli zadowoleni. Idący koło Ostrowskiego oficer gwardii
poradził mu poufnie:
—
Niech pan lepiej zdejmie wstążeczki orderowe. Major jednym pociągnięciem zerwał
je wszystkie i rzucił na spaloną trawę. Wtedy Anglik nachylił się z uśmiechem,
podniósł je. strzepnął i schował do portfelu.
—
To sobie zachowam na pamiątkę — powiedział zwyczajnie.
Ostrowskiemu
krew uderzyła do twarzy i pociemniało w oczach. Rozerwał kołnierz munduru,
cisnął pod nogi papachę i omal nie uderzył w twarz oficera.
—
Ale teraz — krzyknął — mam już tego dosyci Teraz możecie mnie spokojnie
rozstrzelać I Nigdzie się nie ruszę!
Uznano
go za niebezpiecznego sangwinika. Dwóch żołnierzy chwyciło za ręce, trzeci
przyłożył pistolet automatyczny do pleców i w ten sposób doprowadzono i wsadzono
go do maszyny. Samochody ruszyły.
Zaledwie
jednak zdążyły odjechać i przyłączyć się do czekających na drodze uprzednio
załadowanych ciężarówek, gdy coś niezwykłego zaczęło się dziać z tyłu: padły
jakieś okrzyki, gwizdek, krótka syrena. Widziano jak przyleciał do obozu goniec
na motocyklu, pokryty kurzem. Po krótkim zamieszaniu konwój wstrzymano i
wezwano majora Ostrowskiego z powrotem do komendy brytyjskiej. Tu mu
oświadczono, iż przyszedł rozkaz, że starzy emigranci mają prawo pozostać i
wydani nie będą.
—
Podjedziemy teraz do kolumny — powiedział generał i niech pan przedstawi listę
grupy oficerów, tej z ostatniej maszyny. Kto z nich jest starym emigrantem?
— Dobrze.
Gdy major zbliżył się do
ciężarówki, w której siedziała grupa „opornych" i dał do zrozumienia, aby
wszyscy podali się za emigrantów sprzed 1938 roku, ktoś zawołał z wewnątrz:
—
Panie majorze! Sotnik Popow zwariował! — Wyniesiono na rękach plującego pianą,
o błędnych oczach i posiniałej twarzy byłego oficera Niżnie-Nowgorodzkich
dragonów, późniejszego Francuskiej Legii Cudzoziemskiej, ostatnio XV Korpusu
Kozackiego.
—
Tu go położyć! Niech się napatrzy! — skomenderował Ostrowski. Popowa położono u
nóg generała brytyjskiego.
—
Well — powiedział ten. — Do szpitala. Proszę o listę. Po chwili Ostrowski
wręczył żądaną listę.
— Wszyscy starzy emigranci? Well, mogą
wysiadać.
—
A reszta?! A ci w przednich maszynach?! Generale, przecież tam większość też
starych emigrantów!
—
A, nie! To ich nie dotyczy. Oni przecie dobrowolnie zgodzili się jechać. — I
dał tamtym maszynom znak do odjazdu.
Jacenko, siedząc z boku, widział dokładnie ze swego miejsca
co się działo z tyłu. W ostatniej chwili, gdy grupa ,,opornych" poczęła
wysiadać, straszliwa tęsknota za wolnością, za życiem, targnęła go za serce,
może tak wielka nawet, że raptowny ból wydawał się nie do wytrzymania i
przeszedł w kojące otępienie rozpaczą.
...........................................................................................................
...........................................................................................................
Zdaje się, że to było w Zwischenwassern na rzece Gurk,
jeszcze 63 kilometrów przed Judenburgiem, w chwili gdy przejeżdżali most, gdy
raptownie się wychylił, błyskawicznie uchwycił za krawędź maszyny, uczynił
ostatni, największy wysiłek swego życia, i z całego rozmachu skoczył w
przepaść!
Siedzący
w samochodzie wstrzymali na chwilę dech w piersiach. Ktoś zasłonił dłonią oczy.
Ktoś krzyknął mimo-woli. Konwojujący żołnierze wychylili się gwałtownie. Ale
ciężka maszyna, nie zatrzymując się, potoczyła się dalej. — Ech — odezwał się
po chwili sotnik. fetory znał Jacenkę — poszedł Wania w dół...
Tegoż samego dnia. 29 maja 1943 roku, wyprowadzono zza drutów
pułki kozackie XV korpusu. Niektóre zapewniano, że zostaną załadowane i
odwiezione do Włoch. — ,,Dlaczego do Włoch"? — pytano. — „Tam są już wasi
oficerowie". Większość Kozaków wierzyła. W rzeczywistości jednak
skierowano ich w stronę przeciwną. Mianowicie do Judenburgu, gdzie za mostem,
na lewym brzegu rzeki Mur, stały już posterunki sowieckie.
Rozdział
VI
„KONFERENCJA"
Na zapowiedzianą konferencję z wyższymi władzami brytyjskimi
wyjechała z Lienz dnia 28 maja 1943 roku następująca ilość oficerów kozackich:
generałów 33, pułkowników 167, podpułkowników (wojskowych starszy) 283,
esaułów 375, podesaułów 460, setników 526, chorążych 756, urzędników
wojskowych 124, personelu lekarskiego 13, fotografów 2, oficerów łącznikowych
z ROA 3 i dwóch duchownych. Łącznie — 2.750 osób.
Dopiero
zająwszy miejsca w ciężarówkach, niektórych coś tknęło. Były bardzo niewygodne.
Część oficerów musiała stać. Mimo gorącej pory zaciągnięto brezenty. Koło
szoferów siedli żołnierze uzbrojeni w pistolety automatyczne. Po przejechaniu
12 km kolumna zatrzymała się. Zbliżyły się lekkie czołgi, które towarzyszyły
jej w dalszej drodze. Jechali wzdłuż Drawy przez
Greifenburg-Stein-feld-Sachsenburg-Mollbrucke...
—
Dokąd my właściwie jedziemy? — zadawano sobie kilkakrotnie pytania.
—
Diabli ich wiedzą. Mówili, że do Villach. Ale... Zwątpienie rosło. Przerzucić
się z jednej skrajności w drugą nie jest łatwo. Z poczucia bezpieczeństwa w
strach, z zaufania w rozpacz. Na przeszło dwa tysiące oficerów tylko pięciu
gruntownie zmieniło zdanie. Zeskoczyli w drodze z maszyn i uszli w lasy.
Od
Mollbrucke. wciąż korytem Drawy, droga skręca raptownie na południowy wschód i
o 13 km dalej leży miasto Spittal. Samochody wjechały w bramę obozu otoczonego
potrójnym rzędem drutów kolczastych. Wszędzie gęsto rozstawione posterunki.
Zaczął się wyładunek. I jeszcze znaleźli się tacy, którzy rozprostowując nogi
i oglądając się wokół pytali:
—
Więc to tu ma się odbywać ta konferencja?... Oficer, lekarz brytyjski, zawołał:
— Czy jest tu dr Djakonow i
profesor Wierzbickij?
— Jest!
—
Zechce pan profesor udać się do swego chorego generała.
Generałem
chorym na serce okazał się generał Szkuro, który aresztowany w Lienz 26 maja,
przewieziony został do Spittal już wcześniej.
—
Jestem zupełnie zdrów — szepnął Szkuro prof. Wierzbickiemu. — Chciałem się
tylko dowiedzieć kogo przywieźli?
— Wszystkich. Wszystkich
oficerów Kozackiego Stanu.
— A więc
jednak... — Dalszą rozmowę utrudniała obecność konwojenta angielskiego, który
przyprowadził profesora. Wierzbickij dla niepoznaki zbadał generała Szkuro i
wyszedł.
Tymczasem
oficerów podzielono według rang, przydzielając każdej grupie osobny barak.
Wewnątrz panował brud i nieład; na ziemi leżała stara słoma.
—
Więc oszukali. — Z baraku wyszedł postawny oficer otrzepując źdźbła słomy,
które przylgnęły do jego munduru z wstążeczkami orderów. — Zamiast konferencji
mamy obóz jeniecki. Ale dlaczego, do wszystkich diabłów, nie pozwolili zabrać
rzeczy, czy chociażby płaszczy?
— Wtedy nie byłoby
oszukaństwa.
—
Oby nie gorzej. Gdy z celi NKWD wywołuje: „bież wieszczej", bez rzeczy, to
raczej zły znak!
W tej
chwili oficer brytyjski zaanonsował przez tłumacza :
—
Proszę generałów: Piotra Krasnowa, Domanowa i Tichockiego!
Powiedziano mu, że Krasnow
źle się czuje.
—
W takim razie wystarczy dwóch. Domanow i Tichockij poszli. Przedstawiciel armii
brytyjskiej oświadczył im lodowatym głosem:
—
Proszę powiadomić wszystkich oficerów, że zgodnie z umową zawartą między
władzami wojskowymi Zjednoczonego Królestwa i Związku Sowieckiego, przekazani
zostaną do rozporządzenia sowieckich władz wojskowych. Odjazd ze Spittal
nastąpi jutro o godzinie 4-ej rano.
—
Kiedy taka umowa została podpisana? — spytał równie lodowatym głosem Domanow.
— Dnia 23 maja roku
bieżącego.
Tichockiemu zrobiło się
słabo i upadł.
Gdy
wiadomość ta zakomunikowana została oficerom kozackim, w pierwszej chwili nikt
nie odezwał się słowem. Kto siedział właśnie, ten się nie ruszył. Kto stał, ten
stał dalej. Zaskoczenie ludzi, przywykłych do zaskoczeń wojennych przeszło
wszelkie oczekiwanie i wszelką ich dotychczasową praktykę. Pierwsze rozmowy
utrzymane były raczej w tonie spokojnym:
— To jest jednak, mimo
wszystko, coś niezwykłego.
— Ale nas podeszli, co?
— Gdzie ta umowa została
zawarta?
— W Wiedniu.
—
Nie chodzi o to gdzie I Ale: kiedy!!... Wyobraźcie sobie panowie: już 23 maja!
Nie mieści się w głowie! A nas w ciągu tych wszystkich dni kołysano w przekonaniu,
że...
—
Ech tam. Co tu rzecz taić: samiśmy się dali ukołysać. Trzeba było wcześniej
przewidzieć i strzelać do gadów i raczej zginąć!
Wzburzenie
narastało. Skądciś uzyskano nawet szczegóły: Ponoć umowę z bolszewikami
podpisywał właśnie generał AIexander.
—
Tfu! A nasz stary do niego listy pisał! W tym czasie.
—
Rzecz nie jest w podejściu — mówił młody podesauł, niedawno z Rosji i wychowany
już w ustroju sowieckim — ale w rodzaju tego podejścia. Czy NKWD nie potrafi
podejść? Potrafi i jeszcze jaki Ale tu coś takiego... — i nie umiejąc dobrać
odpowiednich słów, strzepnął tylko palcami.
—
Słusznie, o to właśnie chodzi — podtrzymał go pułkownik ze starej emigracji. —
Dali nam pałką po głowie i ogłuszyli. Ale na czym ta pałka polega? Na stylu,
proszę panów, na stylu załatwienia „tej sprawy". Oto czego nikt z nas nie
mógł się spodziewać! To tego stylu właśnie. Byliśmy świadkami gorszych rzeczy.
Co wyrabiało NKWD? Co wyrabiało Gestapo? No, co tu gadać, straszne rzeczy!
Może by w odwróconej sytuacji postąpiono z nami gorzej, pięć, dziesięć razy
gorzej. Ale nie właśnie: tak! Nie tale, panowie, nie tak, nie tale, nie taki
—
Według mnie to bardzo prosto: NKWD. czy Gestapo biłoby nas pałkami, a Anglicy
pobili: ,,słowem honoru"!
—
Mnie się jeszcze nie mieści w głowie: przecież to „gentlemeni"! Przecież
całe pokolenia wzorowały się właśnie na tym: „stylu".
—
To jest po prostu coś... Odrzućmy prawa, moralność. To są wszystko rzeczy już
dawno wyrzucone na śmietnik. Ale żeby w ten sposób...
—
Panowie! Panowie oficerowie! — krzyknął nagle młody sotnik. — Będziemy się
bronić do ostatniej kropli krwi! Raczej umrzemy! A nie damy się wydać na szubienicę!
— Miał rozpięty kołnierz polowej bluzy i gestykulował zapamiętale.
—
Czym bronić? Gołymi rękami? — Stary pułkownik przysiadł na pustej skrzyni i
splótł dłonie na kolanach. — Nikt, proszę panów, palcem nie ruszy. Jesteśmy
skazani na śmierć, a skazańców opanowuje zawsze w ostatniej chwili paraliżująca
niemoc. Kto się broni kiedy w chwili szubienicy czy katowskiego miecza? Nikt.
Słyszał pan kiedy, sotniku, o takich? Ja nie. Odczytali wyrok śmierci i klapka
zapadła. Szlus. Skazaniec to już jest inny gatunek człowieka. Najtrudniej się
bronić, gdy nie ma żadnej nadziei. Pan wie, sotniku, ilu oficerów polskich w
Katyniu miało związane ręce? Tylko cztery procent. A byli tam też przecie
ludzie gorącego serca, możesz pan być pewien.
Jakoż
istotnie, nikt nie przygotowywał się na razie do rzucenia na Brytyjczyków z
gołymi rękami. Natomiast poczęto zrywać z siebie dystynkcje oficerskie,
szarpać paradne mundury włożone na „konferencję", zdzierać czerkieski,
zrywać ordery. Niektórzy wprost z szyi na brudną podłogę baraków rzucali nawet
krzyżyki święte. Deptano po wyrzuconych dokumentach, rwano listy i fotografie,
jakie kto miał przy sobie.
Pierwszy
powiesił się dziennikarz Eugeniusz Tarusskij. Ten sam, który zaledwie parę dni
temu wręczał majorowi Davisowi spis dziennikarzy.
Starzy emigranci próbowali
redagować jakoweś petycje na jakowyś adres. Nowi emigranci wytykali im za to
„tchórzostwo i brak solidarności". Dochodziło do gorszących kłótni,
zupełnie zresztą bezprzedmiotowych, albowiem petycji tych nie tylko nikt nie
rozpatrywał, ale nawet nie przyjmował. Przez pewien czas ostatnią nadzieję
pokładano znów w generale Krasnowie, ze względu na jego bądź co bądź głośne
nazwisko i ciągle tę rzekomą, osobistą znajomość z generałem Alexandrem. Kto
pierwszy wpadł na ten pomysł, nie wiadomo, ale postanowiono przywołać zza
drutów, któregoś z wyższych przedstawicieli armii brytyjskiej, żeby Krasnow
mógł z nim porozmawiać.
— Piotrze Mikołajewiczu, pan
się zgodzi?!
—
Zrobię co chcecie. Tylko stary już jestem bardzo... — uśmiechnął się z wyrazem
winy. — Nie ustoję długo, czekając na tego oficera.
Wyszukano
więc krzesło, wyniesiono je i ustawiono koło bramy obozowej. Ale wartownik
brytyjski kopnął krzesło i rozleciało się ono na drobne kawałki.
Drugi
powiesił się pułkownik Michajłow. W ostatniej chwili odcięto go jednak wraz z
pętlą.
Przyszła
pierwsza noc po wyroku. Nikt nie mógł zmrużyć oka. Noc pełna kurczowego
napięcia, zapamiętania w milczeniu, noc wspomnień, ale też głośnych rozhoworów,
szaleńczych planów ucieczki, sporów i debat poczętych w stanie najwyższego
zdenerwowania. Jedna z nich zaczęła się od tego. że wojskowy starszyna rzucił
przez zęby:
—
Znaczy: koniec kontrrewolucji! Na to odparł młody sotnik:
— To, do czegośmy dążyli
nazywa pan kontrrewolucją?
— A pan?
—
Ja?! Postępem! Dążeniem do lepszego jutra. Do wolności, do swobody, do
złamania właśnie stalinowskiej reakcji! Tak, reakcji! — zapalał się coraz
bardziej. Twarz jego przybrała wyraz chorobliwego podniecenia.
—
To jest takie głupie gadanie! — przerwał ze złością szpakowaty pułkownik. —
Rewolucja bolszewicka jest największą z rewolucji, więc słusznie w tej chwili uchodzić
może za jej synonim, za symbol. A co ona przyniosła? Najgorsze nieszczęścia
jakie świat spotkać mogły! Najgorszą niewolę, największe zło. I raptem to, co
było przeciw niej, przeciw temu złu, czyli kontr-złu, kontr tej przeklętej
rewolucji, zaczęli różni salonowi bolszewicy piętnować jako rzekomo
„reakcyjne", wsteczne, niepopularne... Co za idiotyzm! Tylko głupiec
może...
—
Pułkowniku! Żądam, żeby pan cofnął swoje słowa! — sotnik wstał dysząc
przepalonym od tytoniu oddechem.
—
Nie cofnę! Nie cofnę! — pułkownik tupnął nogą. — Kto dziś przemawia przeciwko
kontrrewolucji? Wszyscy marksiści, socjaliści, mieńszewicy, którzy twierdzą, że
Stalin rzekomo „zdradził rewolucję". A dlaczego ,,zdradził"?!
Dlatego, że ich nie posadził na swoje miejsce, oto dlaczego są źli! Mieńszewicy
i inne łajno, to nie żaden przeciwnik, to tylko konkurent bolszewizmu. Tak samo
jak wszyscy faszyści, narodowi socjaliści i inna hołota, która jest też
przeciwko ,,kontrrewolucji". I widzimy do czego doprowadzili.
—
Jednak ja żądam, żeby pan odwołał rzucone pod moim adresem...
—
A ja pluję na pańskie żądanie! Krew przelewałem za kontrrewolucję. A on mi
tu...
—
Panowie! — wtrącił któryś z oficerów też powstając ze słomy zaścielającej
podłogę. — Po pierwsze tak nie można. Po drugie, pułkowniku, jest przecie nie
tylko marksizm i faszyzm, ale jeszcze demokracja, która...
—
Demokracja?!!! — Pułkownik gwałtownie zatoczył wokół ręką. — Ma pan tę swoją
„demokrację"! Pilnuje w tej chwili drutów kolczastych. Ja pytam: czy za
czasów tak zwanej ,,najczarniejszej reakcji" można by było postąpić w ten
sposób z tysiącami oficerów, politycznych bojowników jakiejś idei, którzy
proszą o azyl! Jak z nami postąpiono? I to postąpiła „najdoskonalsza demokracja
w Europie" ta właśnie, wychwalana angielska?! Ja żądam odpowiedzi na...
W tej chwili pchnięte z siłą
otwarły się drzwi z podwórza:
— Panowie!
Zastrzelił się generał Siłkin!
Nastąpiła cisza. Ktoś wyjął chustkę i wytarł
nią nos. Ktoś inny szepnął: „A jednak zachował swój pistolet". Pułkownik
wyszedł do przyległej izby. trzasnąwszy za sobą drzwiami. W głębi, ktoś
zgarbiony, z głową ukrytą na kolanach, zaczął nagle płakać. Ten płacz męski
wydawał się bardziej niż przykry, w tej chwili nie do zniesienia i aby go nie
słuchać, wielu podniosło się i poczęło rozchodzić.
Czwarty z kolei powiesił
się oficer kozacki nazwiskiem Charłamow. Umocowawszy pętlę wokół belki u pułapu
w pustym baraku.
*
Nazajutrz, 29 maja o świcie, dwaj duchowni prawosławni,
protojerej Aleksander i ojciec Wasyl, wyszli na plac przed barakami, i
rozpoczęły się uroczyste modły do Boga o zmiłowanie. Wokół stłoczył się tłum
zarówno prawosławnych jak muzułmanów.
W
tym czasie pewien pułkownik zamierzał ukryć się w szafie, która leżała
przewrócona dnem do góry w kącie jednego z baraków. Uczynił jednak fatalnie, że
zdradził się z tym planem przed innym, który go wyprzedził. Zrozpaczony
pułkownik ukrył się wtedy pod kupą śmieci. O tej samej porze jeden z setników
dońskich, odczekał aż wszyscy wyjdą na modlitwę, i próbował przecisnąć się za
odstającą deskę sufitu, którą upatrzył zawczasu. Otwór okazał się jednak zbyt
mały i sotnik w nim utknął. Akurat wchodzili do baraku żołnierze brytyjscy.
Strach dodał oficerowi sił: Targnął się ku przodowi z całej mocy i w ostatniej
jeszcze chwili zdołał wślizgnąć się pomiędzy sufit i pokrycie dachu. Słyszał
jak jeden z żołnierzy opowiadał Jakiś żart, a inni się śmieli. Podczołgał się
do zewnętrznej ściany. Tu była szpara, przez którą mógł obserwować co się
dzieje na placu przed barakami.
Zapowiedziane
ciężarówki przybyły nie o 4-ej a o 6-ej rano. Na wezwanie do zajęcia miejsc w
maszynach wszyscy jednogłośnie odmówili wsiadania. Wówczas na dany rozkaz
zaczęli zbliżać się żołnierze uzbrojeni w pistolety i grube pałki. Oficerowie
kozaccy stłoczyli się, ująwszy się pod ręce, starym, ale nie zawsze skutecznym
sposobem. Żołnierze poczęli bić pałkami, bić po tych złączonych rękach i po
głowach, po głowach! Wyrwano pierwszego z brzegu i wrzucono do samochodu.
Wyskoczył. Wtedy bito go i zapędzono powtórnie. Znowu wyskoczył. Wówczas
uderzeniem kolb i pałek powalono go na ziemię i skopano butami, aż zastygł bez
ruchu w kałuży krwi. Podniesiono go i wrzucono na dno ciężarówki jak worek.
Ludzie zaczęli dobrowolnie
wsiadać do maszyn.
Niektórzy z Brytyjczyków
zaciskali zęby i mrużyli oczy.
Łatwo było odgadnąć, że masakra ta budzi w nich wstręt.
Inni bili z zacietrzewieniem, systematycznie. Byt taki, który miał łzy w
oczach. Był inny, który miał koszyk w ręku. Z tym koszykiem podszedł do Kozaków
i wyciągając paczki papierosów z obszernych kieszeni swego battle-dress'u, proponował:
— Za papierosa, ręczny
zegarek!
Cóż
po zegarku!... A wszyscy już prawie wypalili papierosy, które wzięli ze sobą
na „konferencję", gdyż przecież nie miała trwać długo. Brali tedy
papierosy i rzucali ręczne zegarki.
Generał
Krasnow nie wyszedł na plac. Siedział w otwartym oknie baraku i patrzył,
milczący. Żołnierze brytyjscy zauważyli go w ostatniej chwili i skoczyli, by
go z tego okna wyciągnąć. Kilku oficerów kozackich odepchnęło żołnierzy i
wzięło swego atamana na ręce. Major angielski podszedł do Sułtan KeIecz-Gireja:
—
Wyznaczam pana szefem i jednocześnie odpowiedzialnym za zachowanie
oficerów kaukaskich.
Sułtan Kelecz-Girej splunął
mu pod nogi.
Zwolnionych
zostało: jeden duchowny, dwóch urzędników wojskowych i dwunastu lekarzy, w tej
liczbie profesorowie Wierzbickij i Tichomirow. Wypuszczono także wyrostka,
kozaczka-spadochroniarza, o przezwisku ,,Ryżeńki".
O
godzinie 8-ej rano ładowanie oficerów było zakończone. Do każdej ciężarówki wsadzono
po trzydzieści do pięćdziesięciu osób. Ogółem zajechało: 4 sztabowe autobusy i
58 ciężarówek. Transport ochraniało: 25 lekkich czołgów, 105 motocyklistów, 140
szoferów i pomocników uzbrojonych w pistolety automatyczne; 70 żołnierzy z
takimiż pistoletami, w ciężarówkach; uzbrojony oddział na czele kolumny — 30
żołnierzy, oraz w końcu kolumny — 60 żołnierzy. Ilość ogólna uzbrojenia: 310
automatycznych, 123 karabinów maszynowych, 21 armat lekkich. W ten sposób
zabezpieczony konwój wywiódł ze Spittal przeszło dwa tysiące oficerów, z
których tylko 32% stanowili byli obywatele sowieccy, a 68% starzy emigranci,
którzy nigdy obywatelami sowieckimi nie byli. Żaden rozkaz zmieniający
postanowienie w stosunku do tych ostatnich, nie nadszedł.
Konwój skierował się szosą
do Judenburga. Ludzie opowiadali później, że dwóch oficerów otruło się po
drodze, a 19-tu próbowało uciekać. Z tej liczby ponoć tylko czterem udało się
dosięgnąć lasu, a 15-tuu zostało zastrzelonych przez wartowników brytyjskich.
*
Z
obozu w Spittal, w okolicznościach bliżej nieznanych, udało się uciec
pułkownikowi czerkiesów Kuczuk-Ułagaj. Tymczasem sotnik ukryty pod pułapem,
odczekał aż ostatnia maszyna wyjechała za bramę i wylazł z ukrycia. W baraku
było pusto. Cichaczem wyjrzał na zewnątrz: zauważył, że żołnierze na wieżach
wartowniczych patrzyli na jakowyś nowy, zbliżający się transport. Nie było
chwili do stracenia! Skoczył pod druty, w miejscu, gdzie zarosty wysokimi
chwastami. Pierwsze dwa rzędy dało się stosunkowo łatwo przejść. Trzeci
znacznie trudniej. Podrapany do krwi, ale niezauważony wydostał się poza
ogrodzenie i ukrył w pobliskim ogrodzie warzywnym. Stamtąd, po pewnym czasie,
odpocząwszy i zebrawszy siły, zaczął pełzać i dotarł do domu pewnego Austriaka.
Ten nie wiadomo, czy bardziej z litości, czy przerażenia, dał mu się umyć i
przebrać.
Mniej
więcej tą samą trasą uciekał pułkownik ukryty uprzednio w przewróconej szafie,
i również wydostał się przez nikogo niezauważony. Gorszy los spotkał jego towarzysza
pod kupą śmieci, w rogu baraku. Wykryli go tam żołnierze brytyjscy i chcieli
odprowadzić do aresztu. Przeżył on ciężkie chwile, ale ostatecznie wykupił się
złotym zegarkiem, który na szczęście miał przy sobie.
Tak się skończyła
„konferencja" w Spittal.
Rozdział VII
l-go CZERWCA 1943
— Czy tłumaczka już przyszła? — spytał o godzinie 8-ej
wieczorem 28 maja, major Davis, głosem z lekka zdenerwowanym.
— Yes, sir.
— Zawołać proszę.
— Yes, sir.
Przed
kancelarią stała ciężarówka, jedna z tych, która wywoziła oficerów na
konferencję. Powróciła pusta. Olga Dmitrjewna spostrzegłszy ją pobladła i
weszła do kancelarii.
—
Gdzie są nasi oficerowie? — zapytała pierwsza, nie wypowiadając życzenia
,,dobrego wieczoru".
— Oni tutaj nie wrócą —
odparł major.
— A gdzie są?!
— Nie wiem.
—
Pan przecie zapewniał, że będą najdalej o godzinie 6-ej wieczorem. Więc pan
oszukiwał?
—
Droga pani, my wszyscy jesteśmy tylko żołnierzami i wykonujemy rozkazy naszych
przełożonych. Obawiam się, że nie będę miał w tej chwili czasu na dłuższą z
panią dyskusję. Według moich wiadomości, pozostała w obozach jeszcze pewna
ilość oficerów. Proszę wygotować ich spis.
Zaproszenie
na konferencję pozbawiło żołnierską masę kozacką jej kierownictwa. Do godziny
2-ej w nocy ludzie chodzili z miejsca na miejsce i gadali, a później poszli
spać. Nazajutrz, 29 maja, o 9-ej rano zjawił się w zastępstwie majora
młody oficer brytyjski i wręczając tłumaczce tekst odezwy, nakazał ją
natychmiast rozpowszechnić. Ulotka brzmiała:
,,Kozacy!
Wasi oficerowie okłamywali was i prowadzili fałszywą drogą! Zostali
aresztowani i już nie powrócą więcej. Teraz, uwolnieni spod ich wpływu i
nacisku, możecie swobodnie napiętnować kłamstwa, którymi was karmili i
nareszcie wypowiedzieć nieskrępowanie waszą wolę i wasze pragnienia. Wszystkim
wam dane będzie powrócić do ojczyzny..." Dla ludzi obznajomionych z tego
rodzaju stylem nie ulegało wątpliwości, że tekst ulotki zredagowany musiał być
przez władze sowieckie. W końcu następowało upomnienie o bezwzględne
podporządkowanie się rozkazom brytyjskim.
O
godzinie 10-ej rano major Davis oświadczył, że 31 maja, o godzinie 7-ej rano, z
nakazu wyższego dowództwa, rozpocznie się repatriacja pułków kozackich i ich
rodzin do Sowietów.
Było
jasno, ciepło, pogodnie. Wiadomość wydała się więc dosłownie przysłowiowym piorunem
z jasnego nieba! Powstała panika, chaos, lament, płacz dzieci, które z przerażeniem
obserwowały swoich rodziców miotających się w najwyższym zdenerwowaniu. W
baraku nr 6 obozu w Peggetz, zwołano prowizoryczną naradę. Na wodza ad hoc
organizowanej akcji biernego oporu wysunięto podchorążego Kuźmę Połunina.
Następnie ogłoszono powszechną głodówkę. Ażeby ją skuteczniej manifestować,
rozklejono plakaty pisane w języku angielskim:
„Wolimy
umrzeć z głodu, niż powracać do Związku Radzieckiego!"
We
wszystkich stanicach i obozach wywieszono czarne flagi. Na placach obozowych
zbudowano prowizoryczne ołtarze i duchowni poczęli odprawiać przy nich dzień i
noc nabożeństwa, spowiadając i udzielając komunii. Naturalnie nie obeszło się
bez pisania zbiorowych petycji: Do króla i królowej, do biskupa Canterbury, do
Churchilla, do papieża, do króla Piotra jugosłowiańskiego, do generała
Eisenhowera, wreszcie do parlamentów krajów demokratycznych. Co chwila ktoś
proponował jeszcze innego adresata. Wojskowa kancelaria brytyjska petycje
przyjmowała. Następnie major Davis rzucał je do kosza z papierami.
Mitia
wieczorem zaszedł do baraku, siadł swoim zwyczajem na krawędzi pryczy. Ojca
zastał na nogach. Ubrany w kozackie szarawary z lampasami i w czapce z otokiem,
wychodził on właśnie aby napoić konia.
—
Czuje się lepiej, co? — spytał Mitia siostry, gdy za ojcem zamknęły się drzwi.
—
Prawie, że tak. Ale czyż to na jego wiek wytrzymać tę głodówkę, którą
'wymyślili I Jutro zlegnie chyba i już więcej nie wstanie. Nigdy.
Mitia
zaszedł właściwie by pogadać o planach ucieczki. Nie była ona trudna, ale
największą przeszkodę przedstawiał ojciec, stary i chory. Nie można go było
zostawić samego przecie, a z drugiej strony jakże iść z nim w góry? Na ten
temat chciał się naradzić z siostrą. Ody jednak spojrzał w jej wyszarzałą,
zniechęconą do ostatnich granic twarz, doszedł do przekonania, że do udzielenia
żadnej rady nie będzie zdolna i prawdopodobnie też sama nie zechce uciekać.
Można było wprawdzie wypełnić czas pustym gadaniem, ale na to właśnie nie miał
w tej chwili ochoty.
—
Powiedz mu, jak wróci, że przyjdę jutro rano. — Z tymi słowy wstał i wyszedł.
Na
placu między barakami zbliżył się do większej grupy Kozaków, aby posłuchać co
mówią. Wszędzie to samo:
„Trzymajmy
się, trzymajmy siei Nie rozchodzić siei Trzymajmy się razem, a nic nam nie
zrobią. Nie dopuszczą przecie do ostateczności! Tam, gdzie w grupie stal jakiś
duchowny, dodawał niezmiennie: „Nie dopuści Bogi Nie dozwoli przenajświętsza
Bogurodzica Dońska, Kazańska, Ikona św. Pokrowa Matki Bożej, Znamieńska,
Tabyńska..."
Tu
i gdzie indziej, po barakach, namiotach, pod wozami, w szałasach, przy nie
zapalonych ogniskach z powodu ogłoszonej głodówki, rozdmuchiwano iskry
nadziei. Tak minął dzień 30 maja.
Nazajutrz
nic się nie zdarzyło. Już wieczorem poprzedniego dnia major Davis
zakomunikował, że wskutek przypadającego na 31 maja katolickiego święta Bożego
Ciała, termin repatriacji został przesunięty na dzień 1-szy czerwca. Odroczenie
to nastąpiło na skutek interwencji duchowieństwa katolickiego, któremu zależało
aby uniknąć w dzień tak uroczysty dla miejscowej ludności, zamieszania i
akcji, zdaniem niektórych, obrażającej boskie i ludzkie prawa.
Tonący
— powiada przysłowie — i słomki się chwyta. Takoż i Kozacy fakt odroczenia o
jeden dzień przyjęli z ulgą, ale i otuchą w sercu, że może do przymusowej
deportacji w ogóle nie dojść. Ktoś rozpowszechnił pogłoskę jakoby przez radio
słyszano wiadomość, iż ambasador amerykański opuścił Moskwę! Wysłano więc
delegację do majora Davisa z zapytaniem, czy to prawda?
— Zdaje mi się, że nic o tym
nie słyszałem.
— A czy przyszła odpowiedź
króla na naszą petycję?
— Obawiam się, że jeszcze
jej nie ma.
Mimo
tych nadziei, przez całą noc i dzień chaos się potęgował. Ludzie zaczęli
uchodzić w góry. Niektórzy ładowali juczne konie, inni rzucali wszystko i szli
pieszo. Ale byli i tacy, którzy wracali z gór, z powrotem, zniechęceni: bo
dokąd iść właściwie? Las, za lasem śnieg, za szczytem dalsze szczyty, a drogi
strzeżone. — „Słusznie! Nie trzeba się rozchodzić!" wołano. ,, W kupie
pewniej!"
Termin deportacji nie został
po raz drugi odroczony.
Wieczorem
31-go władze brytyjskie wyłączyły dopływ wody w barakach. W nocy zebrali się na
naradę delegaci pułków i ustalono, że Kozacy od świtu gromadzić się będą w
Peggetz, aby bronić kobiet i dzieci.
Od
świtu dnia l-go czerwca utworzyła się ogromna procesja, która ruszyła do
kaplicy polowej ustawionej na placu w obozie. Przodem kroczyli duchowni w
ornatach. Niesiono krzyże, chorągwie, księgi, zapalone świece, których wiatr
nie gasił bo nie było wiatru. Patrząc na ten pochód, jeden z Kozaków stojących
w tłumie pokiwał głową:
—
W naszym chutorze był taki niegrzeczny chłopczyk, Dawydko się nazywał, który
gdy go ojciec chciał sprać pasem, składał pobożnie ręce i klękał do modlitwy,
bo modlitwy nawet ojciec nie ma prawa przerywać. Ale to było jeszcze w tamtym
wieku, bracia, przed rokiem, znaczy się 1914-tym. Nad Donem. Teraz jak patrzę,
to mi się zdaje, że tego samego sposobu próbują tu tysiące dorosłych ludzi. Nad
rzeką Drawą. Ale to już nie te lata, kochani moi. Mamy rok 1945 i inne poszły
zwyczaje. — To powiedziawszy wmieszał się w tłum i poszedł z innymi za
procesją.
Słońce
zaledwie wzeszło i różowiły się dopiero śniegi na szczytach Alp. Muczały krowy
kozackie, nie dojone w ogólnym zapamiętaniu. Po pastwiskach rozłaziły się nie
dopatrzone konie i wielbłądy astrachańców. Nad Drawą wisiała jeszcze mgła.
Ludzie szli i szeptali między sobą niepisane nakazy, którymi sami siebie
usiłowali przekonać:
,,Postawa
biernego oporu. Tylko nie ruszać Anglików! Czynny opór może jedynie zaszkodzić,
a z gołymi rękami nic nie poradzimy. Obroni Przenajświętsza Bogurodzica!"
Tak
też zrobiono. Modły trwały bez przerwy, ale koło godziny 8-ej rano zbliżyły się
szerokim wachlarzem czołgi brytyjskie i stanęły w odległości stu metrów. Od
strony baraków zajechały ciężarówki, do których miano ładować ludzi i odwozić
na stację do czekających pociągów. Cały obóz otoczony został tyralierą
żołnierzy uzbrojonych w pistolety automatyczne, karabiny z nasadzonymi
bagnetami, oraz grube pałki. Ludzie poczęli się uciskać wzajemnie, tłoczyć. Na
zewnątrz Kozacy wszystkich wojsk i junkrzy. W środku kobiety, dzieci, starcy i
duchowni przy ołtarzach.
Major
Davis podjechał, popatrzył, nic nie powiedział i odjechał. Jeszcze przez pewien
czas trwały modły, śpiewano pobożne pieśni. Nikt właściwie nie wiedział o co
się modli? O cud?... Nagle, na dany rozkaz, żołnierze rzucili się w tłum,
rozrywając łańcuch rąk i bijąc kolbami i pałkami po obnażonych do modlitwy głowach,
po plecach, ramionach, po twarzach. Od razu zrobiło się zamieszanie, powstała
panika. Wśród krzyków i lamentu deptano i zadeptywano się wzajemnie. Tłum
cofając się zaczął napierać na parkan odgraniczający obóz od pola. Parkan runął
pod naciskiem. Ale na polu też stały czołgi. Żołnierze strzelali na postrach
nie w górę, a pod nogi. Zbitych i okrwawionych chwytano i wleczono do ciężarówek.
Jednocześnie w innych obozowiskach również rozległy się strzały. Ludzie rzucali
się na oślep, uciekali w lasy. skakali do rzeki. A rzeka była wezbrana. W
powszechnym tumulcie rozbiegły się po dolinie tabuny koni.
Miejscowi
mieszkańcy żegnali się początkowo nabożnie, gdy jednak ktoś zrobił początek,
wielu rzuciło się grabić opustoszałe namioty, łapać konie, zabierać bydło. Wzburzenie
doszło do punktu kulminacyjnego. Księża katoliccy kazali bić w dzwony po
kościołach i nawoływali ludność do zaprzestania hańbiącej grabieży. Na wieży
kościelnej w pobliskim Dolsach pojawiła się czarna chorągiew. Anglicy kazali
ją zerwać.
Główna
masa Kozaków zgrupowana w Peggetz, cofając się przed zbrojnymi żołnierzami,
usiłowała jeszcze wyrywać Z ich rąk tych, których już schwytali. Wtedy to padł
pierwszy Kozak doński przebity bagnetem. Tłum odpłynął na chwilę i odsłonił
ołtarze. Duchowny odwrócił się i wyciągnął ku żołnierzom Ewangelię, ale
piechur 8-go batalionu wytrącił mu ją bagnetem z ręki. Jeden z Kubańców
zasłonił się ikoną Matki Boskiej, otrzymał jednak cios w skroń i skóra wraz z
włosami zwisła mu na ucho. Trzeci próbował parować cios chorągwią św. Mikołaja
Cudotwórcy. Istotnie, uderzenie pałki zerwało tylko materiał, i wdeptało
Mikołaja Cudotwórcę w błoto, ale Kozak uszedł cało. W tej chwili stłoczona w
tłumie kobieta, żona jednego z oficerów wywiezionych na ,,konferencję" dostała
boleści porodowych. Litościwi żołnierze brytyjscy podnieśli ją i sanitarką
odwieźli do szpitala. Tegoż dnia urodziła bliźniaki.
Improwizowana
kaplica, ołtarz, obrazy święte, kielichy, wszystko to zostało przewrócone i
rozdeptane na ziemi.
Mitia,
który pozostawał przez noc w obrębie postoju pułku za Drawą, nie zdążył tego
dnia odwiedzić swoich w baraku. Teraz, w tłumie, z rozdartym rękawem munduru,
w czapce zepchniętej na tył głowy, zaciskał kurczowo pięści. Jakaś
nieprzeparta nienawiść zdawała się rozsadzać mu piersi. Ze ściśniętych
zębów wyrzucał nieartykułowane zgrzyty, które brzmiały jak:
,,Rrrrrummmuni...!" Nagle chybnął się ku przodowi, odepchnął napierających
nań ludzi, wyskoczył na czoło i ryknął:
—
Urrraaa!... — pochylony jak do ataku, chociaż bez konia i szabli, wyraźnie miał
zamiar rzucić się naprzód.
—
Uraaa! — podchwycili zgodnie i groźnie, stojący za nim Kozacy. Przez chwilę
zdawało się. iż tylokrotnie uzgodniony i wypracowany bierny opór zostanie
przełamany, że przeistoczy się w czynny, i Kozacy sami ruszą teraz do natarcia
z gołymi rękami na bagnety i automaty. Masa bezbronnych ludzi uczyniła już
pierwszy krok, jeszcze chwila... Ale w tym momencie żołnierze brytyjscy pierwsi
uskoczyli w tył, podbiegli do samochodów, skąd szybko i sprawnie zdjęli i
wystawili karabiny maszynowe. W tłumie zaczęto wołać rozpaczliwie:
—
Co robicie! Opamiętajcie się, stanicznicy! Oni rozstrzelają kobiety i dzieci!
Istotnie,
opamiętano się. Dwóch najbliżej stojących schwyciło Mitię i pociągnęło wstecz.
Korzystając z chwili i ratując sytuację, jeden z duchownych wezwał czym prędzej
do podjęcia przerwanych modłów:
—
Będziemy prosić Boga Ojca i Przenajświętszą Bogurodziiiiceęę... — zaintonował.
—
Hospodi pomiłuj, Hospodi pomiłuj, Hospodi pomiiii-łuj... — odpowiedział mu tłum
klękając.
— O Twoje miłosierdzie
błagamy Cię Paaanie...
—
Hospodi pomiłuj, Hospodi pomiłuj... pomiiiiłuj... Głosy szły pod niebiosa,
niebiosa o tej porze granatowe, równe, obojętne, bez chmurki.
Przez
pewien czas dano im się modlić. Na wydany przez kogoś rozkaz, żołnierze
skierowali główne natarcie na baraki, wywlekając ukrywających się tam ludzi i
zaganiając do przygotowanych samochodów ciężarowych. Pierwszą ofiarą była
kobieta, która schroniła się do baraków po masakrze na placu. Na ręku trzymała
okrwawione dziecko. Jeden z żołnierzy opatrzył dziecko starannie własnym bandażem,
następnie pognał matkę do maszyny. Drugim był Iwan Fomin, który ukrył się pod
narami. Wyciągnięty stamtąd brutalnie, w dalszym ciągu stawiał opór. Uderzeniem
pałek zwalono go na ziemię. Zerwał się ponownie, uchwyciwszy do ręki mocne
polano. Po krótkiej walce wytrącono je bagnetem; od potężnego ciosu zadanego
mu jednocześnie kolbą z tyłu pomiędzy łopatki, zachwiał się i padł na twarz.
Dwóch żołnierzy porwało go za nogi ciągnąc po podłodze, a trzeci podpychał,
trącając końcem buta w ciemię.
Raptownie
otwarły się drzwi od skleconego przepierzenia i wyszedł z nich starzec w
kozackim mundurze. I wtedy stało się to, co najwidoczniej słusznie
przepowiedział Tymoteusz Osmuchin, sąsiad, gdy osiemdziesiąt pięć lat temu
przyszedł na świat Aleksander Kolcow w buran śnieżny o takiej sile, jakiego
najstarsi ludzie nie pamiętali w okolicy... Stało się to, że starzec, ujrzawszy
swego przyjaciela ciągniętego za nogi niby barana, poczuł raptowny przypływ
wszystkich sił, które mu Bóg chciał może zaoszczędzić i rozłożyć na jeszcze
kilka lat życia. Ale Kolcow przez chwilę myśli, krótszą niż mgnienie oka,
uświadomił sobie, że mu już więcej potrzebne nie będą: „Zużyję je wszystkie za
jednym zamachem, chociażby wbrew zamiarom boskim..." I tym jednym
zamachem, żołnierzowi który kopał Fomina w głowę, wyrwał karabin ze słowami:
—
Co robisz, gadzie?! — Młodzieńczym chwytem przekręcił kolbę do góry i chciał ją
opuścić ze straszną siłą na czaszkę oprawcy, ale zaczepił o wystającą belkę
pułapu. W tym momencie cios wymierzony pałką w głowę zamroczył starca.
Drugi powalił go na kolana. Od trzeciego i czwartego padł na ziemię,
wypuszczając karabin z ręki. Piąty, z dużą mocą, od którego pękła kość na
skroni, zadał mu ten sam młody, barczysty żołnierz, któremu uprzednio wyrwał
broń.
W
ten to sposób John Smith, rodem ze Szkocji, zabił Aleksandra Kolcowa znad Donu,
za to, iż nie chciał być posłuszny władzy bolszewickiej ustanowionej we wschodniej
Europie.
*
Spośród
żołnierzy brytyjskich oczekujących na rozkazy opodal czołgów, wielu okazało
współczucie. Mówiono później o jednym, który łamanym rosyjskim językiem szepnął:
—
Nie dawajcie się. Oni nie mają prawa. Mała dziewczynka podeszła do innego i podała
mu kartkę nagryzmoloną niezdarnie przez osobę znającą trochę język angielski:
,,Zabijcie
nas, ale nie oddawajcie bolszewikom". Żołnierz przeczytał z trudem,
schował do kieszeni na piersiach i mówią, że raptem zapłakał.
W
innym miejscu opowiadano sobie o Kozakach, którzy sami rzucali się pod czołgi i
byli przez nie miażdżeni. Kto mianowicie, nie wymieniano. Wzdłuż Drawy, od
Lienz do Oberdrauburgu szła dalej wielka obława na ludzi. którzy mieli być
wydani Sowietom. Ludzie ci masowo teraz próbowali ucieczki w góry. ale do
uciekających strzelano. W ten sposób zastrzelono przypadkowo kobietę, którą
pies wykrył w krzakach. Spośród chorych i rannych zwiezionych do szpitala,
jeden wyskoczył z okna na bruk. Zwłaszcza sporo ludzi utonęło w Drawie. Rzucano
się do rzeki nie tylko, aby przedostać się na drugą stronę do najbliższego
lasu, ale również w celach samobójczych.
Mitia
wydostał się z tłumu i przekradał rowami nie w kierunku, w którym uciekała
większość, to znaczy na most, lub wpław przez rzekę, a później w pobliskie
góry, ale przeciwnie: łąkami na Dolsach i dopiero później, pod prostym kątem w
lewo, uciekał w rozpadliny górskie pomiędzy masywem Stronachkogel i Ederplan.
Strzelano za nim kilkakrotnie, ale nie trafiono.
O
godzinie 3-ej po południu przyjechał w jeepie major Davis i przemówił do
resztek tłumu w Peggetz. Na placu leżeli ranni, oraz trupy kilku zatłuczonych i
zakłutych bagnetami. Tam gdzie się zatrzymał jeep Davisa. leżał junkier rodem
z Dniepropietrowska. Obok martwe: kobieta i dziecko. Kobieta urodzona była na
Kubaniu, a dziecko we Włoszech.
„Kozacy!"
— powtarzał przez głośnik słowa Davisa tłumacz. ,, Jestem pod wrażeniem waszej
bohaterskiej postawy, ale w myśl umowy wszyscy, którzy byli obywatelami Związku
Sowieckiego do dnia l września 1939 roku, muszą zostać repatriowani! Kto jest w
posiadaniu dokumentów stwierdzających, że już przed tą datą nie przebywał na
terytorium Sowietów, niech je przedstawi".
W
ten sposób, począwszy od godziny 3-ej po południu de facto zaprzestano masakry
na terenie największego skupiska, mianowicie w obozie Peggetz.
Ula nie doczekała tego momentu. Najpierw na próżno
wypatrywała brata w tłumie. Potem wyrwała się z kotłowaniny na placu, by biec
do ojca. Umówili się, że ojciec zostanie w domu dla większego bezpieczeństwa, i
nie wyjdzie do modlących się na placu, aby się nie wystawiać na przygody
demonstracji. Pobiegła więc do baraków. Po drodze powiedziano jej, że tam już
nikogo nie ma, że wszystkich zabrano, a że ojciec zabity. Na tę wiadomość
starzejąca się kobieta obróciła się jakoś bezradnie w kółko, poruszyła
bezgłośnie wargami i uczyniła niemy ruch ręką. Siwiejące włosy sterczały na jej
głowie we wszystkie strony świata, chustka opadła na ramiona. Powiedziano jej,
żeby tutaj nie stała, bo ją zaraz schwytają. Nie pamiętała już kto jej wskazał
kierunek i poradził. aby uciekała za rzekę, na drugą stronę Orawy, gdzie
zaraz zaczyna się las i można ujść w góry. Nie pamiętała też. czy byt to ten
sam, możliwie jakiś dobry znajomy, który jej szepnął, że widział jak w tę
właśnie stronę uciekała lekarka. Woskobojnikowa, wraz z dzieckiem, 14-Ietnią
siostrzyczką i starą matką. I Ula pobiegła na most.
Za sobą słyszała krzyki, nawoływania, strzały. Przed sobą słyszała też
krzyki i strzały, ale biegła dalej, zdyszana, spotniała, niepamiętna już ani
celu, ani sensu tego biegu nad rzekę. Przy wejściu na most zatrzymały ją straże
angielskie, ale właściwie nie to było przyczyną, że stanęła nagle jak wryta ze
wzrokiem wbitym w mętne, kotłujące się, górskie wody: Drawą płynęła kobieta, na
wznak, z przywiązanym na piersiach niemowlęciem. Ula poznała ją: to była
Woskobojnikowa. Wzdłuż brzegu biegł żołnierz brytyjski z bardzo długą żerdzią
w ręku i niezgrabnie usiłował za pomocą tej żerdzi dosięgnąć płynącą i 'wyłowić
z wody. Ale w żaden sposób dosięgnąć nie mógł. Ula stała i patrzyła szeroko
otwartymi oczyma. Uwaga jej mimo woli ześrodkowała się na problemie: wyłowi,
czy nie wyłowi? Wreszcie wody zagnały płynącą w rodzaj zatoczki. Została
wyłowiona. Dziecko było już martwe.
Ula nie dowiedziała się nigdy, że Woskobojnikowa umarła w parę godzin po
odwiezieniu do szpitala, a jej 14-letnia siostrzyczka i stara matka utonęły w
trakcie przeprawy na zbawczą stronę austriackich Dolomitów. Nie dowiedziała się
dlatego, że w tej chwili podszedł do niej żołnierz brytyjski i uśmiechając się
wcale przyjaźnie mrugającymi oczami, oraz kiwając głową, pokazał jej palcem
kierunek gdzie stały i czekały ciężarówki repatriacyjne. Ujął ją też lekko za
ramię i odwrócił od rzeki, po której płynęło jeszcze kilka trupów.
— Dobrze, dobrze — Ula
kiwnęła głową ze skwapliwą gotowością, jakby czym prędzej chciała okazać swą powolność
wobec władzy. — Już idę, już idę. Pojadę, tak, do ojczyzny, do ojczyzny. —
Zaczęła szybko iść przed żołnierzem, odwracając się doń co chwila i mówiąc nerwowo
w niezrozumiałym dla niego języku: — Ja wracam. Chcę zobaczyć swego syna. Syna,
rozumiesz? Ali się nazywa. On został, on jest teraz w Rosji. Russia,
rozumiesz?
— O yes, yes.
— On na mnie chyba już czeka, bo wojna kaputt.
— Yes, yes, kaputt. German kaputt.
— Ali, syn,
rozumiesz? — Przypomniała sobie po włosku: — Capito? Syn, capito?
— Yes, capito, capito.
Na
placu nikt się już nie modlił. Ikony, chorągwie leżały połamane, porozrzucane,
wdeptane w ziemię. Do długiego składu odrutowanych wagonów na stacji podjeżdżały
ciężarówki zwożąc ludzi.
CZĘŚĆ TRZECIA
AZJACI
Rozdział I
WIEDEŃ
Mohamed Tugaj, po wybombardowaniu z luksusowo urządzonego
mieszkania przy Kartnerstrasse w końcu stycznia 1945 roku, przeniósł się i zamieszkał
w domu u wylotu Porzellangasse, w bliskości Franz-Josef Bahnhof. Niektórzy go
odmawiali, twierdząc, że i ten dworzec, podobnie jak inne, stanie się obiektem
ataków lotniczych, jednakże nie mieli racji. Dzielnica nie była prawie zupełnie
bombardowana przez czas dłuższy i Tugaj próbował nawet powrócić do przerwanej
pracy, choć mu teraz szło niesporo. Bądź co bądź kilka godzin południa należało
regularnie odsiadywać w schronach. Naloty amerykańskich bombowców odbywały się
prawie z punktualnością zegarka. Każdy następny dzień zdawał się coraz mniej
pewny, i poświęcać się pracy naukowej w takim nastroju było prawie
niepodobieństwem. W tym to czasie zapoznał i zbliżył się ze sferami rozmaitych
muzułmańskich emigrantów ze wschodu, głównie z Rosji, którzy zwłaszcza w
początkach 1945 roku obficie nawodnili Wiedeń.
Tugaj
był synem bogatego przemysłowca z Teheranu. Przed samą wojną udał się do Europy
na studia. Młody i pełen energii, interesował się zarówno ekonomią polityczną,
jak też dziedziną bardzo od poprzedniej odległą: architekturą. Rodzina, z
tradycji jeszcze pierwszej wojny nastrojona antyangielsko, chciała, żeby
studiował w Berlinie. Zresztą ojca jego łączyły z tym miastem stare stosunki
handlowe. Gdy zawiodły nadzieje na szybkie zakończenie wojny, Tugaj zamierzał
powrócić do kraju. W międzyczasie jednak powikłania polityczne, okupacja Persji
przez wojska Narodów Sprzymierzonych, i przymusowe wypowiedzenie przez Persję
wojny Niemcom, zamiary te pokrzyżowały. Tugaj pozostał na razie w ,,Fortecy
Europejskiej" Hitlera; dzięki dawnym stosunkom ojca i osobistym
znajomościom, otrzymał prawo pobytu na wolnej stopie, a dzięki wrodzonej
inteligencji i dużej dozie sprytu, potrafił wykręcić się od wciągnięcia w
jakowąś akcję, czy antybrytyjską agenturę polityczną. Z biegiem czasu wojna
zaczęła go interesować i odkładał wyjazd do państwa neutralnego z miesiąca na
miesiąc, tym bardziej, że przez banki tych państw, w dalszym ciągu otrzymywał
od ojca poważne środki na utrzymanie.
Jego zainteresowanie muzułmańską, antykomunistyczną emigracją
ze wschodu azjatycko-europejskiego wynikało po trochu z osobistego nastawienia
politycznego, miało jednak charakter platoniczny. Nie było w tym nic z solidarności
wyznaniowej, czy fanatyzmu ideologicznego. Zwłaszcza, iż przeważająca część
jego nowych znajomych rekrutowała się spośród sunnitów. Zbliżył się więc do
nich raczej przez czystą ciekawość, pociąg do obserwacji, choć również przez
szczerą sympatię dla tych ludzi. Czasem im pomagał radą lub pieniędzmi,
bezpośrednio jednak w żadne poczynania aktywne się nie mieszał. Poza wszystkim
jednak Tugaj wyróżniał się pewną cechą mało rozpowszechnioną wśród łudzi:
lubił i umiał — słuchać. I ta cecha najwięcej mu zjednywała przyjaciół i
szacunek jakim go otaczano.
Obiady starał się jadać w restauracji Rathauskeller, nie
tylko dlatego, że mieściła się w podziemiu i czas codziennego alarmu można
było spędzić wygodnie przy stoliku, ale też dlatego, że stanowiła podówczas w
swej obszernej sali punkt zborny ludzi należących do najprzeróżniejszych
narodowości, wyznań, klas społecznych i orientacji politycznych. Mówiono tam
we wszystkich językach i narzeczach Europy wschodniej i Bałkanów; a słyszało
się także francuski, flamandzki i języki skandynawskie; często włoski i
hiszpański, a bardzo często narzecza kaukaskie i tureckie z tatarskim na czele.
Poza tym restauracja była siedliskiem czarnej giełdy, na której można było
kupić niezbędne dla Życia kartki żywnościowe, złoto, waluty. Najbardziej poszukiwane
były naturalnie dolary amerykańskie, mniej: białe, pięciofuntowe banknoty
brytyjskich szterlingów, co do których obawiano się, że pochodzą z fałszywej
mennicy Himmlera. Tu handlowano też przepustkami, autentycznymi i podrobionymi
dokumentami, i różnego rodzaju zaświadczeniami i papierami.
Tu
również, w grudniu 1944, wśród dawniejszych znajomych, poznał skromnego
młodzieńca, który się nazywał Ali Malek, rodem był z miasta Armawiru, a z
pochodzenia, jak mu powiedziano, Azerbejdżanin. Ali nie brał udziału w rozmowie
i w ogóle przez cały czas milczał. Raz tylko, czy dwa, uśmiechnął się, tym
rodzajem uśmiechu, który zdradza wrodzoną nieśmiałość. Wydawał się też być mało
wykształcony i w warunkach europejskich nieobyty. Tugaj, wsłuchany w dyskusję,
nie zwrócił na niego większej uwagi.
Drugim
miejscem gdzie stykał się z różnymi, egzotycznymi dla ówczesnego Wiednia
typami były mieszkania prywatne, w których odbywał się inny rodzaj czarnego
handlu, mianowicie towarowego; tam można było otrzymać produkty żywnościowe
lub ubraniowe. Tugaj zaopatrywał się głównie u pani Pauliny Crostaczko,
zamieszkałej na szóstym piętrze w domu przy Rembrandtstrasse, po drugiej
stronie kanału. O pani Paulinie wiedziano tyle, że wszystko można u niej kupić
po cenach niezbyt przesadnych, że ma dużą klientelę i, ponoć, stosunki z władzami,
które patrzą przez palce na jej proceder; poza tym, że ma córkę na wydaniu —
Lusię, że lubi nieszkodliwie poplotkować i że pochodzi ze wschodniej Europy.
Natomiast trudno było ustalić skąd mianowicie: Z Rygi, Kowna, Wilna,
Warszawy, Pragi, czy nawet jak ktoś twierdził, z Bukaresztu, gdyż nader często
zmieniała treść własnych relacji, dotyczących ostatniej przeszłości.
Tu też kiedyś spotkał Tugaj Alego, w przejściu na klatce
schodowej. Minęli się i uprzejmie nawzajem pozdrowili. Dopiero później los
zetknął ich bliżej.
*
Ali
Malek nie pisywał do swej matki w Armawirze wskutek szeregu okoliczności.
Niezadługo po zmobilizowaniu do armii czerwonej, w roku 1941, znalazł się w załodze
Sewastopola, a z fortecy niechętnie wypuszczano listy poczty polowej dla
licznych względów tajemnicy wojskowej.
Gdy
w końcu września 1941 11-ta armia niemiecka przełamała front na przesmyku
Perekopu, dowództwo sowieckie rzuciło na obronę drugiej linii na przesmyku
Iszun, zagradzającym drogę do Krymu, osiem dywizji piechoty i cztery dywizje
kawalerii. Wkrótce też ściągnęło drogą morską posiłki z Odessy i pchnęło
niektóre rezerwy z fortecy sewastopolskiej na front. Ale bitwa zakończyła się
klęską. Dnia 28 października linie sowieckie zostały definitywnie przełamane i
rozpoczęły bezładny odwrót. Podczas tego to właśnie odwrotu, w bitwie pod
Alusztą, w pierwszych dniach listopada, Ali dostał się do niewoli.
29-go
grudnia tegoż roku zaszedł jeden z tych wypadków, tak charakterystycznych dla
pierwszej fazy wojny na wschodzie. Armia czerwona, w planowanym kontrataku na
Krym, wysadziła niespodziewanie desant w Teodozji nad Morzem Czarnym. Manewr
się udał. Niemcy zostali zaskoczeni. W tym czasie znajdowało się w Teodozji
osiem tysięcy jeńców sowieckich, których konwojenci niemieccy porzucili,
ratując się w ostatniej chwili ucieczką. Jednakże jeńcy, miast cieszyć się z
wyzwolenia, również postanowili uciekać na zachód za swoimi konwojentami.
Pierwszy okres okazał się bowiem znośny, a jeńcy obawiali się rozprawy jaka ich
czeka po stronie sowieckiej za dostanie się do niewoli. Poza tym część z nich
nie chciała walczyć po stronie bolszewickiej. Część nie chciała w ogóle
walczyć. Zaś część wolała przejść na stronę niemiecką ze względów politycznych.
Wśród tych ośmiu tysięcy znajdował się również Ali Malek.
Znalazłszy
się później na tyłach, w nieludzkich warunkach w jakich trzymano sowieckich
jeńców w niewoli niemieckiej, gorzko żałował swej pierwotnej decyzji. Wkrótce
jednak rozmaite komitety kaukaskie i narodów muzułmańskich, powstałe pod
różnymi auspicjami, często na prawach tylko wpół-legalnych, działające w
sytuacji nader trudnej, w labiryncie niezbyt skoordynowanych instancji
wojskowo-politycznych niemieckich, rozpoczęły starania o wydobycie ziomków z
obozów i tworzenie z nich niepodległościowych legionów antysowieckich. Ali
zgłosił się jako Azerbejdżaniec i już w kwietniu 1942 roku trafił do tworzonego
w Zielonce pod Warszawą Legionu Azerbejdżańskiego. Stamtąd wyreklamował go
Abdul Dżemaj. Była to jedna z wpływowych osobistości ówczesnych działaczy
kaukaskich. Rozszerzając swoją kancelarię potrzebował pomocniczych sił
administracyjnych. Podczas pewnej inspekcji w Zielonce wybór jego padł właśnie
na Alego, więc zabrał go do Warszawy.
Od
tego czasu Ali prowadził życie spokojne i zabezpieczone. Uniknął też wysłania,
w ramach pułku, do Francji lub Włoch, gdy wszystkie te oddziały przerzucone zostały
w głąb Europy. W chwili zbliżania się bolszewików w roku 1944 do Warszawy,
uchodził jak większość jego ziomków, na zachód.
*
W
styczniu 1943 Tugaj po raz trzeci zetknął się z Alim Malekiem. Spośród bardzo
wielu twarzy widzianych tego dnia w piwnicy-schronie przy Rembrandtstrasse,
żadna nie miała tego wyrazu. Może dlatego, że siedzieli na ławce ramię przy
ramieniu, Ali w samym kącie, w cieniu i białych refleksach ścian pokrytych
wapnem zdawał się wycięty z ram rembrandtowskiego obrazu. W chwilach śmiertelnej
trwogi człowiek usiłuje często zaprzątać myśl byle czym. Tugaj mrużył więc oczy
umyślnie i patrząc na AIego z ukosa, starał się przypomnieć, do którego z
widzianych portretów mistrza, byłby najbardziej podobny. W tym momencie
zarządca kamienicy, człowiek drobny, wciągający w ramiona głowę, obarczoną
hełmem przeciwlotniczym, zszedł po schodkach i powiedział:
— Nad nami.
Tugaj
pomyślał, że hełm na głowie zarządcy wygląda właściwie jak zwyczajny, wiedeński
melonik i nie przydaje mu wyglądu marsowego, a raczej pogłębia wrażenia czegoś
bardzo cywilnego. Z nieba oberwał się znany gwizd, który ma zwyczaj ze
straszliwą szybkością przybierać na sile. Huk i wstrząs był taki, że na
sekundę zgasło światło. Ali przeciągnął ręką po głowie i zrzucił z włosów
kawałki wapna. To już przeszło, to już było nic wobec nowego gwizdu, który
leciał z nieba. Dziewczyna z przeciwka uniosła nagle spódnicę zapominając, że
odsłania majtki aż do pachwiny i ukryła w tej spódnicy twarz. To u niej było
nerwowe, ale było w tej sekundzie zarazem bardzo drażniące, uświadamiało bowiem
obecnym ich własny skurcz nerwów uciekających od zainteresowania życiem do
strachu przed śmiercią, i dlatego nikt na odsłonięte nogi dziewczyny nie
patrzał w tej nagłej ciszy jaka zapadła w schronie. Tylko mała dziewczynka, stojąca
obok matki, odezwała się cienkim głosikiem:
—
Mamo, to trzeba tak jak u dentysty... Nim zabierze się do wyrwania zęba. mówi:
„No, już minęło, już przeszło, już po wszystkim". To i teraz: już
minęło... już po wszystkim...
Dziewczyna
gwałtownie oderwała spódnicę od twarzy, spojrzała z wyrazem bezgranicznego
zdziwienia na dziecko i zdążyła zasłonić bezwstydnie odsłonięte nogi. gdy
zbliżający się gwizd przeszedł w ryk powietrza. Ali szeptał:
— Nie,
nie, nie nie...
Piwnica
zatrzęsła się i wypełniła białym kurzem. Tugaj dopiero teraz zrozumiał, że to
co odczuwa w prawym ramieniu to są palce Alego zaciskające się kurczowo. Ali
nie był tchórzem, tylko tak się złożyło, że w jego kamienicy bomba, która jak
wiadomo leci ukośnie, tydzień temu nie uszkadzając domu uderzyła wprost w
chodnik nad piwnicą i zabiła trzydzieści osób, w tej liczbie sześcioro dzieci.
Wtedy przeniósł się do innego mieszkania.
Światło
zgasło, zapaliło się, zgasło i zapaliło się już nie gasnąc.
—
A co, mówiłam, że minęło... — zatriumfowała dziewczynka.
„O
czym to ja myślałem poprzednio?" — zastanawiał się Tugaj. Czasem ziewanie
bywa nerwowe. Zakrył usta ręką i mruknął:
— Bez obiadu będziemy znowu.
— Mhm — mruknął Ali.
Następne
bomby spadły dalej. Ale na odwołanie alarmu trzeba było jeszcze czekać. Wyszli
późno. Było wilgotne zimno. Gdzieś ciekła woda z pękniętego rurociągu.
Śmierdziało jak zawsze po bombardowaniu: wywaloną ziemią, rumowiskiem i czymś
nieokreślonym, co by można zestawić z nieprzytulnością wyziębionego mieszkania.
Środkiem ulicy, po niesprzątanym śniegu prowadziła ścieżka, kręta między
poprzednimi gruzami. Ali śpieszył się czegoś do domu gorączkowo. Tugaj ledwo
mógł za nim nadążyć. Po wspólnym przeżyciu miał wrażenie, że go już zna bardzo
dawno.
— Gdzie pan teraz mieszka? —
spytał.
—
Niedaleko. Koło Schwedische Brucke. — Ale adresu nie wymienił. Potknął się o
sterczącą w śniegu cegłę.
—
Wieczorem będzie u mnie Mehmet — powiedział Tugaj, gdyż wiedział, że Ali go
dobrze zna.
—
Niech mu pan powie, że dzisiaj nie dostałem dla niego tytoniu u pani
Grostaczkowej.
— A jutro?
Spojrzał w niebo: — Przed alarmem nie zdążę chyba.
— Może później przylecą.
—
Gdzie oni tam... Później! Zawsze regularnie. Tugaj zrównał się z nim wreszcie i
poszli obole.
—
U niej wszystko jednak można dostać, u tej Grostaczkowej.
— Oho — odburknął z uznaniem
Ali.
— Taka chyba nie zginie nigdy.
— Nie. Nie zginie.
Rozstali
się przy moście na odnodze Dunaju.
Nazajutrz
samoloty amerykańskie przyleciały o 11-ej rano i bombardowały do 3-ej po
południu. Tugaj nie zdążył do Rathauskeller, a po alarmie wszystkie stołówki
były już zamknięte. Obyło się znowu bez obiadu. W nadziei znalezienia jakiejś
nielegalnej restauracyjki, o których istnieniu mu kiedyś mówiono, poszedł na
Prater. Ale niczego nie znalazł. Przepychając się przez tłum Rosjan, przeważnie
przymusowo wywiezionych na roboty, spotkał Kerim-Beka, który rozmawiał z kimś
po turecku. Czekał, nie rozumiejąc o czym mówią. Tamten gestykulował i mełł
językiem, który odbijał mu się od podniebienia ze swoistym klaskaniem.
Poprawiał przy tym co chwila barankową czapkę na zdenerwowanej głowie. Gdy się
rozstali, Tugaj poszedł z Kerim-Bekiem w kierunku nieruchomego koła nad
zaśnieżonym lunaparkiem. Kerim przyznał się, że chciał kupić scyzoryk, poza tym
jednak pochłonięty był myślami.
—
Co to za Turek, z którym pan rozmawiał? — spytał Tugaj.
— Dagiestaniec. nie Turek.
— Czego chciał, że tak
machał rękami?
— A czego chcą
wszyscy. — Gdy zaś uszli kawałek powiedział z patosem, trochę
niestosownym dla otaczającej ich codzienności, cytując werset z Koranu: — O
Allach, prowadź nas równą drogą... — Widocznie jednak jemu samemu ten patos
wydał się nie na miejscu, gdyż zrobiwszy kilka kroków poprawił z goryczą: — Co
tam zresztą mówić o równej. Zięby choć krętą i za to dziękować! Niech tylko
wyprowadzi.
Nazajutrz
alarm był znowu o 11-ej. Mehmet ciągle się nie zjawiał u Tugaja. Natomiast po
alarmie przyszedł Ali, powiedział, że Mehmet szuka kontaktu z Kozakami, aby
uciekać do Włoch. Potem siedział milcząc w cieple, bo w mieszkaniu Tugaja
działało jeszcze centralne ogrzewanie.
—
A pan też razem z Mehmetem? — przerwał milczenie Tugaj.
— Nie. Mnie Kozacy nie
interesują.
— Więc jakże będzie?
—
A ot, jak — wyciągnął rękę i zrobił nią ruch tnący w kierunku szafy ubraniowej.
— Prosto! Przed siebie.
—
Chyba nie w tym kierunku. Tu jest wschód — uśmiechnął się Tugaj.
—
Dobrze. Więc w takim razie, tak — odwrócił się i zrobił podobny ruch w
przeciwnym kierunku na stół pod oknem.
— Piechotą?
— Nie jestem kaleką.
Tugaj
nie bardzo mu wierzył. Miał wrażenie, że coś ukrywa. I dla jakichś powodów
okazuje niechęć na wspomnienie Kozaków. Dopiero trzeciego dnia spotkał się z
Mehmetem w pewnym schronie. Gdy siedzieli obok siebie nasłuchując podziemnego
dudnienia spadających bomb, lub na przemian ogłaszanej w schronie
„Luftlagemeldung". zapytał Mehmeta:
—
Gdzie pan przepadał przez te dni? Był u mnie Ali. To, zdaje się, pana
przyjaciel?
Mehmet
uśmiechnął się pobłażliwie. Pomilczał chwilę, wciąż się uśmiechając, a później
zaczął opowiadać, jak uciekali razem z Warszawy. Mehmet nie należał do tej
samej organizacji. Był Tatarem krymskim, ale los zetknął ich, jak się wyraził
obrazowo: „Na drodze wędrówki ludów". Ali chciał koniecznie zabrać ze
sobą worek kartofli.
—
Mówiłem jemu: zdumiałeś chyba, czy co? Z takim ciężarem. Ale pan rozumie:
Człowiek wyrosły w Sowietach.
A
później opowiadał dalej o przygodach Alego: — Chodziło o to, że gdy szedł
jeszcze przez Częstochowę, jesienią roku 1944, Ali przysiadł się był na jedną z
furmanek Czeczeńca, czy Ingusza, którzy tamtędy właśnie ciągnęli na zachód,
uchodząc do Niemiec przed armią czerwoną. Liście dopiero zaczynały żółknąć.
Ciepło. Tylko nocami chłodno. Na wozie była żona, Inguszka.
—
Młoda? — spytał Tugaj z roztargnieniem, bo właśnie nadawano komunikat o
sytuacji w powietrzu.
— Pewnie,
że nie stara. No to on tulił się do niej w chłodne noce, tulił, aż i
do-tulił...
Tugaj
kiwnął głową obojętnie. To był jednak tylko początek opowiadania, bo okazało
się, że Ali zabrał żonę temu Inguszowi, uciekł z taboru i z nią razem znalazł
się później tu, w Wiedniu.
— I co, żyją razem?
—
Pewnie, że żyją, a co mają robić. Chowa ją, nie pokazuje nikomu. Boi się. Raz
natknął się na Praterze na dwóch z Tichorecka, czy Majkopu, jednym słowem z tamtych
stron. Przestraszył się na sam ich widok.
Tugaj wzruszył ramionami:
—
To pan jego odmówiłeś od brania worka kartofli, a takiego ciężaru nie
wyperswadowałeś?
Mehmet
pokazał zęby w szerokim uśmiechu: — Mała ona, lekka.
— To dlatego adresu swego
nie podaje?
—
Ja znam ten adres. Ale chodźmy, słyszę odwołanie alarmu. — Wstał otrzepując
spodnie na siedzeniu.
Gdy
wydostali się z tłumu przed schronem, i podali sobie ręce na pożegnanie, Mehmet
zapytał:
—
No. a jak pan sam? Będzie uciekał, gdy bolszewicy podejdą bliżej?
— Bezwzględnie tak.
—
Oczywiście, panu łatwo... Cóż, pan obcy obywatel. z mocnym paszportem. Ale nam,
ale nami
—
Dajmy na to, że mnie też teraz nie będzie łatwo. Zasiedziałem się trochę.
Przeciągnąłem strunę. Teraz ani konsulatów, ani wiz. Chyba jakoś razem z wami.
Mehmet westchnął.
Tugaja do studiów nad
ekonomią polityczną pociągnął nie zmysł kupiecki, którym przez całe życie
powodował się jego ojciec gromadząc znaczne kapitały i chciał, żeby syn szedł w
jego ślady. Wybrawszy ekonomię polityczną widział za nią, jak za mgłą
młodzieńczych marzeń: nagromadzone w portach egzotyczne towary, okręty
przybyłe z dalekich mórz, nieznane, a tajemnicze kulisy, które rządzą światem
z jego bezgranicznym horyzontem różnokolorowych krajów, czyli krótko mówiąc:
strona emocjonalna tej dziedziny, której właściwego sensu jeszcze nie dostrzegał.
Zetknąwszy się w salach wykładowych z konkretną, trzeźwą i jakże suchą stroną
sprawy, utracił do niej poprzedni zapał. Natomiast coraz bardziej poczęła go
pochłaniać architektura, zainteresowanie którą zdradzał już we wczesnej bardzo
młodości. Ojciec wprawdzie zgodził się, że będzie mógł w Europie zgłębiać tę
sztukę, ale jedynie pobocznie, w formie niejako prywatnego hobby, nie zaś
głównego kierunku studiów. Po wybuchu wojny, Tugaj śledząc jej istotne
przyczyny i przebieg, coraz bardziej nabierał przekonania, że światem rządzi
nie ekonomia, nie towar, nie wszechwładny rzekomo pieniądz, a — psychika ludzka
i ukryte w niej siły emocjonalne. Uznał więc poprzednie studia za niewarte
poświęcania im krótkiego, ludzkiego życia i przerzucił się już całkowicie na
ulubioną architekturę. Zanim jeszcze powziął ostateczną decyzję i powiadomił o
niej ojca, a więc jeszcze przed wybuchem wojny, zwiedził wiele miast i stolic
europejskich z ich przebogatymi skarbami wielkiej, zachodniej kultury.
Podziwiał
zarówno wczesny jak późniejszy gotyk, renesans, barok. Zachwycał się
kopulastym ogromem starego Bizancjum. Odchodząc jednak od szczegółów, stanowiących
o różnicach, podobieństwach lub analogiach poszczególnych stylów i epok,
zastanawiał się wielokrotnie nad wspólnym ich sensem, czy raczej wspólnym, a
charakterystycznym dla wszystkich wyrazem ludzkiego dążenia, wmurowanym w
kolumny, sklepienia, wieże, łuki, postacie, okna, szczyty dachów, pomniki. I
doszedł do wniosku, iż niezależnie od tego, czy Bóg stworzył człowieka, czy
człowiek Boga, tą wspólną cechą łączącą wszystkie style, z rodzinnym mu
maurytańskim włącznie, jest nieustanne pragnienie wzniesienia, imitacja nieba,
zbliżenie do nieba, tęsknota do nieba i wyraz łączności z niebem, tym nad
głową. Tylko i nic więcej właściwie. Stąd począł też patrzeć trochę inaczej na
XIX-wieczne, uznane za wykarykaturzone dążenia secesji Fin-de-siecle'u. Nie
mając za sobą tradycji europejskiej, patrzył na secesję z boku, trochę innymi
oczyma niż większość jego europejskich kolegów. Owszem, dostrzegał jak oni,
wynaturzenia, pretensjonalność, przesadę, sądził jednak iż w wielu wypadkach
wina leży po prostu w braku indywidualnych talentów, w porównaniu do minionych
stylów, ale nie w kierunku samego stylu. Troszeczkę też podejrzewał, że pogarda
do secesji tkwić może w modzie i w stylu, ale samych obserwatorów i oficjalnie
uznanych autorytetów, które jedno każą uważać za brzydkie, a drugie za ładne.
Być może też we współczesności prawie tego stylu, który, gdyby się zaliczał do
epoki sprzed dziesięciu wieków, mógłby równie dobrze uznany zostać za klasyczny
i piękny. I Tugaj polubił schyłkową, europejską secesję teatrów, oper, łuków
triumfalnych, galopujących w przestrzeń rumaków — dostrzegając w niej raczej
syntezę poprzednich wieków, niźli odskok w brzydotę. Może nieudolny, ale
konsekwentny wyraz dążeń ludzkich: łączności z niebem.
I
oto pewnego dnia naszła go dziwna refleksja. Nalotu nie było. Spojrzał na
zegarek, a później w niebo, jakby zdziwiony szukał tam wytłumaczenia wyjątkowo
spokojnego południa. Po niebie ciągnęły odwilżowe chmury. Na tle ich
monotonnie przepływającej masy, tknięty został obrazem, który dojrzał, a który
właściwie nosił w oczach od paru ostatnich lat przebywania w opanowanej wojną
Europie: Obok świętego o wzroku z wiarą utkwionym w niebo, stał drugi bez
głowy; olbrzymie anioły dmące w olbrzymie fanfary jakowyś hymn triumfalny do
nieba, dęły go w dalszym ciągu, choć jeden miał tylko pół trąby, a drugi
leciał w ogóle bez rąk. Dumna postać na podniebnej krawędzi. wznosząca się z
harfą, nie miała strun, lewej piersi, nosa i wszystkich palców u prawej nogi.
Nad kompletną ruiną pewnego dachu pozostała tylko figura składająca ręce do
nieba; ongiś wskazywała ludziom na dole, kierunek do którego winni dążyć, ale
co robiła w tej chwili, gdy wszystko co najgorsze przychodziło z tego
podniebnego kierunku? Żadna, najśmielsza karykatura nie potrafiłaby chyba
dosadniej uzmysłowić w kamieniu śmieszności tej architektury obliczonej na
łączność z niebem, które dziś łamało aniołom skrzydła, świętym głowy, wieżom
krzyże, i dekonspirowało niemoc symboliki. Koń na pomniku miał oderwane tylne
nogi, tak że rycerz siedział tylko na jego dwóch przednich; lew był bez ogona,
satyr bez brzucha, pałac bez dachu, kościół bez kopuły.
Tugaja
nie łączyła wspólnota chrześcijańska z tym światem. A więc refleksje jego nie
poszły w kierunku standardowym dla przeciętnego Europejczyka. Interesowała go
w tej chwili wyłącznie strona architektoniczna. Przypomniał sobie widzianą w
jakimś piśmie fotografię kościoła w New Yorku, który ze swoją kilkupiętrową
wieżą, wyglądał cudacznie, zabudowany wokół przez kilkunasto-piętrowe
drapacze. W ten sposób wieża ta wskazywała właściwie nie niebo, lecz świecącą
reklamę kaloszy. „Opanowanie podniebnych wysokości, myślał, musi wpłynąć chyba
na zmianę dotychczasowego wyrazu wszystkich architektur świata. Bo jeżeli
kamienny anioł trąbić będzie do samolotu, który obrywa mu bombą skrzydła,
sprowadzi ten wyraz do symbolicznego paradoksu. Oto, gdzie tkwi groteska
rozwoju kultury ludzkiej, a nie w przesadnych rozmiarach pretensjonalnej
secesji". Tugaj uśmiechnął się do swoich myśli: „Czy mam jeszcze raz
zmieniać zawód?" I choć myśl ta wydała mu się w tej chwili jedynie zabawna,
poczuł nagłe wielką tęsknotę za wydostaniem się z wojennego kotła. Zrozumiał,
że dłużej zwlekać byłoby z jego strony głupotą. Natychmiast musi podjąć decydujące
kroki.
Ponieważ
Wiedeń objęty był w tej chwili zakazem wyjazdu dla osób cywilnych i w ogóle
ruchu innego, poza celami wojennymi, więc postanowił zaraz udać się do pani
Pauliny, co do której mniemał, że rozporządza różnorakimi stosunkami i
możliwościami,
O
Paulinie Grostaczko mówili jedni: „Ma chody baba". Inni: „Ma chody i
wychody". A Mehmet z Krymu twierdził: „U niej to prawdziwa Europa. Jak w
sklepie, pójdziesz i kupisz co chcesz".
—Ale za pieniądze.
—
Pieniądze! Pieniądze to nawet w waszej Uzbeckiej Związkowej trzeba mieć. A już
co dotyczy Europy... — odpowiadał żartem.
Pani Paulina zajęta
jednocześnie pokątnym handlem i wydawaniem swej córki za mąż, też miała
poczucie humoru. Raz powiedziała: „Ja, na swoim szóstym piętrze, to jak na
wysokim Pamirze. Gdzie spojrzę, wokół Azja!" Ale skrzynie i walizy
trzymała w piwnicy.
—
Mama to też... Wszystko dla tych pieniędzy! — krzywiła się córka. — Ryzykuje,
ryzykuje aż wpadnie.
—
Jak nogi stawiasz! Lusia. I wyprostuj się. Chodź tu. zobacz coś z kołnierzykiem
zrobiła. — Lusia posłusznie podchodziła do fotelu.
Nalot tego dnia istotnie się spóźnił. Był za to, choć krótki
ale bardzo intensywny. Wieczorem, po dniu bombardowania niebo za oknem wygładzało
się jak czoło po zmarszczkach. Gdy ostatnie chmury poszły precz, wąski sierp
księżyca przestał płynąć i stanął w miejscu na tle już przechodzącym z zorzy
wieczornej w zimną, przed-nocną zieleń. Poprzez wybitą szybę powiało mrozem. Z
dworca dochodziło pogwizdywanie parowozu. Dalekie, bardzo dalekie. Radio
nadawało „sytuację w powietrzu".
Właśnie
w tej chwili do drzwi frontowych zastukał Ali. Zastawszy u pani Pauliny Tugaja,
spochmurniał. Widocznie jego obecność nie była mu na rękę. Z początku nie wiedział
co zrobić, siadł wreszcie na fotelu i oparł się nieruchomo o poręcze. Ponieważ
Tugajowi nie śpieszyło się i również siedział milcząc, więc pani Paulina
kończyła monolog na wpół do córki, a na wpół zwrócony do gości:
—
Czemu to młodzi muszą być zawsze idealiści. Jej się zdaje, że życie, to pójść z
narzeczonym do kina...
—
Wcale nie myślę o takich głupstwach! — przerwała ostro Lusia.
— ...A my wszystko straciliśmy, wszystko... przez tych
bolszewików! Wszystko. Majątek, dom, kapitały.
Robiło
się coraz ciemniej. Ali poruszył się niecierpliwie w fotelu i nagle, jąkając
się, przerwał krótkie milczenie głosem przyciszonym i starając się na nikogo
nie patrzeć.
— Proszę pani... Ja
chciałem, sukienkę...
Pani Paulina przechyliła głowę z •wyrazem rzeczowego wyczekiwania. Lusia
strzeliła oczami. Ali urwał.
—
Słucham? — podtrzymała go Grostaczkowa, jeszcze bardziej przechylając głowę.
— Sukienkę...
— Dla młodej osoby?
— Jak? Dla... pani mówi,
kogo? — i Ali ruchem bezradnym spojrzał na Tugaja, ale pani Paulina poprawiła,
wciąż tym samym rzeczowym tonem:
— Dla osoby, to znaczy dla
kobiety, dla panienki;
młodej?
—Mhm.
— Jaką, w jakim guście by
pan chciał?
—
No, taką mniej więcej elegantszą, jakby to powiedzieć.
—
Rozumiem. Wysoka, niska, pełna? — i wyprostowawszy się w fotelu zrobiła
opływowy ruch rękami wzdłuż swego ciała.
—
No, chociażby, jak, powiedzieć, ot panna Lusia. Tylko że, może, piersi
mniejsze.
W
zmroku nie dojrzeć było czy Lusia poczerwieniała, ale odwróciła się gwałtownie
i zamierzała wyjść do drugiego pokoju.
—
Lusiczka, kochanie, ty byś nie wzięła kluczyka i przyniosła tę?... Wiesz,
włożyła na siebie, pokazać...
—
Niech mama na sobie mierzy, kiedy chce! Radio zaczęło klaskać i pierwsze,
przerywane odgłosy przed-alarmu wyraźnie doszły poprzez wypadłą szybę.
—
Może zdążę jeszcze do domu. — Tugaj wstał, aby się pożegnać.
—
Ot i doskonale — zwróciła się pani Paulina do AIego. — W sam raz przyszedł
nalot. Zejdziemy teraz razem do piwnicy, a po alarmie, wracając, zabiorę z dołu
ze skrzyni, panu pokażę.
*
Czas
naglił. Armia czerwona zbliżała się od strony Budapesztu. Tugaj niczego nie
załatwił za spodziewanym pośrednictwem pani Pauliny. Bardzo żałowała, ale — mówiła
rozkładając ręce — niestety. Ledwie sama uzyskała takie możliwości (nie
powiedziała naturalnie, jakie), dla siebie i Lusi. Ale to już zawczasu. A teraz
— znowu rozłożyła ręce — już jest za późno. Powstało takie zamieszanie,
wszyscy się rozjechali, nikogo znaleźć... Chaos, kompletny chaos. — Bardzo
żałowała. Na trzeci dzień po tej rozmowie i sprzedaniu sukienki Alemu, zniknęła
z Wiednia drogą jej tylko wiadomą, i nie żegnając się z nikim.
Azerbejdżanie
i Gruzini zamieszkali w pensjonacie przy Maria-HiIfe-Strasse, spakowali walizy
i również wyjechali nie uprzedzając nikogo. Byli to ludzie bogaci. Na schodach
Tugaj spotkał tylko Sulejmana Zaburi, człowieka bez pieniędzy.
—
No i widzi pan, co to za ludzie? — skarżył się. — Żeby choć słowo powiedzieli!
— A pan ciągle nie ma
możliwości?
—
Ale dokąd, dokąd? — Do Włoch, nie?
— Łatwo powiedzieć.
— Widział się pan z
Dżemajem?
—
On może dużo, ale czy zechce pomóc? Nie mogę go złapać. Strasznie obawiam się,
że też już mógł wyjechać. Do Włoch, pan mówi? Może być. że słusznie. Jedyny
ratunek. Byle do Anglików czy Amerykanów. O, znowu nalot. Chodźmy w dół.
—
Ach, niech go diabli? W ten sposób nic się nie załatwi — zaklął Tugaj.
— Proszę pana, mój żołądek już zupełnie wystygł. Od czterech
dni nic gorącego nie mogę dostać.
W
prywatnym schronie było obszernie. Zaburi miał łat około sześćdziesięciu; siadł
i złożył posłusznie ręce na nieco wystającym, owym wystygłym żołądku. Przy
palcie brakowało mu dwóch guzików. Gdy nastąpiły pierwsze wybuchy, rozplótł
ręce i wyrywał palcami stare nitki pozostałe po tych guzikach.
— Jakim pan
jest obywatelem? — spytał Tugaj, nie mogąc jak zawsze podczas nalotu, pohamować
nerwowego ziewania.
— Niby to Iraku.
— Dlaczego: niby?
—
Mój ojciec był sędzią w Bagdadzie, Jeszcze za sułtana Abdul-Hamida. Za
tureckich czasów. Pan już nie pamięta.
—
Owszem, opowiadał mi mój ojciec. Dużo pan teraz płaci za pokój?
—
Eee, nie dużo. No więc widzi pan: ja byłem poddany turecki i w pierwszej
wojnie dostałem się pod Erze-rumem do niewoli rosyjskiej. Nawet dobrze było.
Dopiero gdy nastali bolszewicy...
— I co pan robił?
— Jak to, co? Uciekłem.
— Nie, ale później?
— Wykładałem języki
wschodnie na...
Tugaj
pochłonięty całkowicie myślami o najważniejszej sprawie wyjazdu, potarł czoło i
przerwał mu pytaniem, czy nie zna Mehmeta, takiego Tatara krymskiego? — Nie,
nie znał.
— A Alego-Maleka?
—
Tego znam, ale nic nie wiem co się z nim dzieje. Więc, wykładałem mówię panu,
nawet w wielu uniwersytetach...
Odwołanie alarmu nastąpiło
nadspodziewanie szybko.
*
Mehmet zjawił się tego
samego dnia wieczorem, z gotowym planem ucieczki, tym razem nie do Kozaków,
ale wprost do Mediolanu i żartował : "Wybombordowali mnie Amerykanie to ja
teraz do nich: niech dadzą schronienie!" Ale plan był lepszy od żartu.
Tugaj rozpatrzył go skrupulatnie i zaakceptował z miejsca.
Rozdział 11
GEMONA
Zegar wskazywał pięć minut przed dwunastą. Ali spojrzał nań z
niepokojem. Była to godzina symboliczna. Dla AIego bardziej może, niż nawet dla
innych. Zdawało mu się, że o jego dezercji powiadomiony jest każdy agent NKGB,
aż do najwyższych instancji w Moskwie. Dżemaj obiecał mu, że go zabierze, wraz
z innymi, drogą jaką sobie utorował grubymi łapówkami, wprost do Mediolanu.
Jednakże Ali rozmyślił się w ostatniej prawie chwili i postanowił wybrać trasę
na Udine, przez teren Kozackiego Stanu. Na tę decyzję wpłynęło wiele czynników
wziętych pod rozwagę, oraz szereg informacji, które skrzętnie gromadził od
dłuższego czasu. Przede wszystkim więc dowiedział się, że grupa Czeczeńców i
Inguszów, których się obawiał ze względów osobistych, włączona została nie do
Kozaków, a do kaukaskiego korpusu stojącego gdzieś w górach, w Paluzza. Po
drugie doniósł mu ten sam informator, Kozak kubański, że w obozie kozackim
znajduje się ponoć ktoś z jego bliskich, czy nawet jego matka. Wiadomość była
dosyć mglista i niezupełnie pewna, ale któż mógł w tamtych czasach wiedzieć coś
na pewno, albo zgoła za coś ręczyć? Po trzecie światli w polityce ludzie,
radzili mu przedostać się do jego pierwotnej formacji, mianowicie dywizji
turkmeńsko-azerbejdżańskiej, która stała we Włoszech, podobno też gdzieś w okolicach
Udine. Wprawdzie to tylko supozycja, ale — powiadano — nie to jest ważne do
jakiej formacji, a ważne, żeby w ogóle trafić do jakiejś jednostki wojskowej.
Przy okazji wyłożono Alemu obowiązujące rzekomo międzynarodowe prawa wojenne,
zawarte przez wszystkie cywilizowane państwa, już dawno temu, w jakimś mieście
holenderskim. Jeżeli więc — powiadano — dostanie się do niewoli jako żołnierz,
to potraktowany zostanie jak każdy jeniec wojenny według tych obowiązujących
praw, i oczywiście ze strony Anglików czy Amerykanów włos mu z głowy nie
spadnie. A że koniec wojny, więc posiedzi za drutami może miesiąc-dwa i
wypuszczą na wolność. Natomiast jeżeli wpadnie w ręce jako cywil, to jeszcze
nic nie wiadomo. Prawdopodobnie też go zaraz wypuszczą, bo wojna zachodnich
aliantów z Sowietami wisi na włosku, ale mogą go dłużej przetrzymać i badać. A
swoją kobietę ulokuje sobie gdzieś tymczasem, na parę miesięcy. Jeżeli ma
trochę pieniędzy?...
Ali
miał ich niewiele, ale kiwnął skwapliwie głową i postanowił tej rady posłuchać.
Za spreparowaną mu fałszywą przepustkę wojskową do Kozackiego Stanu zapłacił
niedużo i pięć minut przed dwunastą wybrał się w drogę, nie zwracając uwagi na
alarm.
Do
Gemony przybył wraz ze swoją kobietą dnia 27 kwietnia, ale nikt mu o dywizji turkmeńskiej
nic powiedzieć nie mógł, przynajmniej nic dokładnego. Takoż nikt nie wiedział
i nie słyszał o jego matce. W Gemonie stał 3-ci zapasowy pułk. w składzie ośmiu
socien, trzech dział, trzydziestu karabinów maszynowych, łącznie około 2.500
łudzi, przeważnie Kozaków kubańskich, pod wodzą wojskowego starszyny
Łobysewicza. Kilka sotni rozłożonych było w bliskości wsi Osoppo i Peonis,
pilnując tam składów wojennych na rzece Tagliamento. Jedna sotnia we wsi
Tarcento. Reszta, i sztab w samej Gemonie.
Nazajutrz
po jego przybyciu zdarzył się następujący wypadek: trzech Kozaków idących do
fryzjera w mieście, zostało napadniętych przez partyzantów i jeden z nich
zabity. Wysłano natychmiast zbrojny patrol, ale partyzanci uciekli. Sytuacja
była naprężona do ostatnich granic. Dnia 29-go zjawili się w Gemonie
parlamentariusze w asyście osoby ubrane; w mundur angielski. Udało się z nimi
dojść do porozumienia, że Kozaków z bronią, przepuszczą na północ dla
połączenia się z główną siłą w rejonie Tolmezzo, skąd mają się dalej wycofywać
z Włoch.
Lecz
nazajutrz rozpoczął się wielki deszcz. Podpułkownik Łobysewicz chciał go
przeczekać... Dnia 30-go lał deszcz. Sotnie zgrupowane wokół Osoppo, nie doczekawszy
rozkazu, ruszyły na własną rękę w kierunku północnym. Przebiły sobie drogę do
Covazzo i połączyły się później z atamanem Domenowym. Gemonę minęły opodal
pułki idące z Udine, spiesznym marszem do Tolmezzo. O tym było wszystkim
wiadomo. A podpułkownik Łobysewicz zwlekał.
1-go
maja lał w dalszym ciągu deszcz. Dlaczego podpułkownik Łobysewicz nie ruszał?
Istnieje przypuszczenie, że uważając sytuację za beznadziejną, nie chciał jej
jeszcze pogarszać marszem na spotkanie wojsk sowieckich do Austrii. Uważał
postanowienie Domanowa za błędne. Sadził, że bezpieczniej jest doczekać na
miejscu przybycia Anglików i złożyć broń we Włoszech. Zagrożenie ze strony
Tity uważał za przesadne, natomiast wielkim niepokojem napawała go ofensywa
armii czerwonej na Wiedeń. Nikomu jednak swoich refleksji i zamiarów nie
zdradzał i po odejściu kilku sotni z Osoppo, pułk w Gemonie utrzymany był w
stanie alarmu, oczekując lada chwila rozkazu wymarszu. Lał deszcz.
Od
2-go maja ustały na terenie Włoch działania wojenne. Połączenie z Tolmezzo
zostało przerwane. Tego dnia zjawili się ponownie parlamentariusze, tym razem z
kategorycznym żądaniem złożenia broni. Otrzymali odpowiedź, że Kozacy
kapitulują wyłącznie wobec regularnych wojsk angielskich, a broni partyzantom
nie złożą. Nazajutrz, 3-go maja sotnia w Tarcento obwarowała się i ogniem
odparła kilkakrotne próby ataków. Wieczorem otrzymała rozkaz połączenia się z
grupą główną w Gemonie i przybyła do niej w szyku bojowym. Dnia 4-go maja zjawił
się oficer angielski. Przedstawiając bezcelowość dalszego oporu, zaproponował
kapitulację, przejmując odpowiedzialność za dotrzymanie jej warunków. Po
burzliwej
naradzie
Kozacy, otoczeni ze wszystkich stron i nie widząc żadnego innego wyjścia,
zdecydowali się i broń złożyć, zachowując wszelako pistolety aż do nadejścia
regularnych wojsk angielskich. Oficer zgodził się.
Prawo
równi pochyłej wszędzie jest jednakie. Kto na nią raz wstąpi, ten się już
zatrzymać nie może. Powzięta decyzja kapitulacji pozbawiła Kozaków nie tylko
broni cięższej ,ale i rozbroiła ich moralnie. Ani pistolet, ani szabla nie
mogły stanowić żadnego oparcia wobec przeważających sił. Toteż nazajutrz, 3-go
maja, oddali na żądanie i pistolety. Wtedy otoczyli ich partyzanci i zaczęli
grabić.
*
W
te dni ulewnego deszczu i gnębiącej niepewności, w noce stukające o szyby
łącznie z kroplami wody odgłosem nierozpoznanych, a więc tym bardziej
nękających strzałów — przecież szczęście uśmiechnęło się do Alego! Mąż signory
Porolli, u której stanęli kwaterą w Demonie, był członkiem milicji
faszystowskiej i nie wiadomo żyw li jeszcze, czy zginął już, a jeżeli tak: to
gdzie? W każdym razie od bardzo dawna żadnych wieści o nim nie było. Za
to żona bała się okropnie zemsty. Nie darmo nadeszły pogłoski z Udine, a nawet
z Monfalcone, Pordenone, z Treviso. Kto je przyniósł trudno było ustalić, ale
brzmiały dosyć jednolicie i to przemawiało raczej za ich autentycznością.
Mianowicie, że żonom faszystów golą na początek głowy, obwożą na pośmiewisko,
bicie i opluwanie powszechne, a co później z nimi czynią, to już nawet
straszno powtórzyć... Signora Porolli postanowiła tedy (a był już najwyższy
czas ku temu!) uciekać z Gemony, gdzie ją wszyscy znali, i szukać schronienia u
dwóch młodszych sióstr i żyjącego na ich utrzymaniu starego ojca, w
Mediolanie. Tam mogła się czuć bezpieczna. Tym bardziej, że siostry zmieniły
niedawno mieszkanie i ani one, ani naturalnie bardzo stary ojciec, nie były
zaangażowane w podobne historie i nie miały żadnych politycznych trosk na
głowie.
Stało
się zaś na szczęście Alego, co się staje rzadko, ale się zdarza, że utraciwszy
trzy lata temu swą jedyną córkę, zmarłą na tyfus, signora Porolli od pierwszych
dni zapałała jakowąś matczyną sympatią do jego Inguszki. Roztkliwiło ją ich
nieszczęście i opuszczenie, czy też może raczej — wspólne nieszczęście?...
Zresztą w tych nagłych i krótkich błyskach ludzkich reakcji trudno zazwyczaj
bywa doszukać się istotnych ich przyczyn. Signora Porolli, nie będąc nigdy zła
z natury, nie mogła też uchodzić za to, co się potocznie rozumie pod
określeniem: ,,dobra", albo nawet „dobrotliwa". Była jeszcze
niestara, ale też i niemłoda; włoskim zwyczajem gestykulująca, ale z umiarem. W
jej czarne włosy zaledwie poczęły się wplątywać siwe nitki. Dbała o siebie,
oszczędna, zawsze schludna, nie odmawiała ludziom pomocy, gdy zachodziła tego
skrajna potrzeba, ale również nie była do niej zbyt skora. I oto raptem, już po
kilku dniach darowała kobiecie AIego ciepłą chustkę. Poiła ją gorącym mlekiem
rano, w łóżku, i kazała spać do południa, żeby wypoczęła i powróciła do pełnych
sił po wyczerpujących przygodach drogi.
Signora
Porolli sporo lat swego życia spędziła w Bressanone, po niemiecku Brixen, stąd
znała trochę język niemiecki, może nie więcej niż się go nauczył Ali w
Wiedniu, starczyło jednak do wzajemnego porozumienia. Zapadło ono ostatecznie
2-go maja, w dniu zakończenia działań wojennych w Italii. Przy zamkniętych
drzwiach i zasłoniętych firankach okien, odbył się rodzaj narady familijnej,
na której powzięto następujące uchwały:
Ali
nazajutrz wstępuje formalnie do którejś sotni kozackiego pułku i przechodzi na
statut żołnierski. Natomiast signora Porolli zabiera jego kobietę i przedostają
się do Mediolanu. W drodze nie powinno im nic szczególnego grozić. Po
wypuszczeniu z niewoli, co powinno nastąpić w przeciągu miesiąca-dwóch, Ali
przedostaje się do Mediolanu, a później zobaczy się jak ułożyć dalsze życie.
Dostał kartkę z dokładnym adresem na via Ticiano, wraz z dodanymi informacjami
jak tam trafić i nawet numerami tramwajów, które signora Porolli, rodowita
mediolanka, zachowała w pamięci.
Kobiety
wyszły rano, 3-go maja w sposób najmniej zwracający uwagę sąsiadów. Ali oddał
im cokolwiek posiadał wartościowego ze swego prywatnego dobytku i prawie
wszystkie pieniądze, mało zresztą warte. Skierowały się piechotą, podnóżem gór
na Maniago, aby już dalej, dążąc w ogólnym kierunku na Vicenzę i Veronę
wydostać się na wielkie drogi i skorzystać z okazyjnego podwiezienia przez
samochody, gdyż koleje wszystkie były nieczynne. Zresztą w Desenzano nad Lago
di Garda miała signora Porolli również rodzinę swego kuzyna.
Tylko
początek drogi okazał się uciążliwy. Zaledwie jednak wydostały się z zasięgu,
w którym działały ongiś formacje kozackie, signora Porolli zmieniła taktykę.
Wszędzie gdziekolwiek zachodziła tego potrzeba, a nawet tam gdzie była zbędna,
ogłaszała siebie za ofiarę faszyzmu, a ponadto za przymusowo wywiezioną na
roboty do Niemiec, skąd jej nie tylko samej udało się uciec, ale oto: tu wskazywała
z dumą — wyzwolić z niewoli nieszczęsną Rosjankę, którą opiekowała się jak
rodzoną córką. Zresztą w to ostatnie trudno było wątpić. Tym większa więc zasługa
i chwała spadała na signorę Porolli, i obydwom kobietom okazywano ze strony
nowych władz wszelką pomoc. Przetłumaczano jej dramatyczne opowiadanie szoferom
alianckich wozów wojskowych, którzy chętnie podwozili je na wielu odcinkach
drogi. W ten sposób przybyły do Mediolanu już po upływie kilku dni.
*
Dnia
7 maja deszcz przestał padać. Zakończyło się również dwudniowe ograbianie
Kozaków, podczas którego niektórym zabrano nawet buty. Nazajutrz popędzono ich
w liczbie około 1.100 ludzi na południe. Tegoż dnia. w drodze, zabito dwóch.
Dopiero na 18 kilometrze przed Udine spotkali wojska brytyjskie, które przejęły
Kozaków spod straży partyzanckiej ł umieściły w dawnych koszarach. Karmiono
dobrze. Nastrój zaczął się poprawiać. Powróciły dawne nadzieje.
14-go
maja załadowano wszystkich do ciężarówek i przez Padwę, Ferrarę, Ravennę
przywieziono do Forli, gdzie za drutami w niewoli zastali już około 2.000 ludzi
liczący, rosyjski, antybolszewicki pułk ochotniczy ,,Wariag". Po
dwudniowym postoju i pewnej segregacji, grupę, w której znalazł się Ali
przerzucono do Ancony.
Olbrzymi,
30-tysięczny obóz jeniecki mówił, jak się zdało Alemu, wszystkimi chyba
językami Europy wschodniej. Rozdzielono ich według narodowości. Kozaków przyjął
oficer angielski władający trochę językiem rosyjskim:
— Wy kto jesteście?
— Kozacy kubańscy.
— Z jakiego oddziału?
— 3-ci zapasowy pułk.
— Musicie jechać do Rosji.
—
Nie, my do Sowietów nie pojedziemy. W ciągu następnych kilku dni próbowano
wpłynąć na nich drogą perswazji. W odpowiedzi Kozacy zredagowali obszerny
memoriał, uzasadniający swą odmowę powrotu, zakończony stanowczym protestem
przeciwko wydaniu ich w ręce bolszewików. Memoriał wręczono komendantowi obozu.
Zrobił na nim jak najgorsze wrażenie. Wyznaczył nazajutrz apel Kozaków i
zapytał:
— Nie chcecie wracać do
ojczyzny?
— Bolszewicy to dla nas nie
ojczyzna, a trumna.
— Raz jeszcze pytam: wracacie do Rosji, czy nie?
—Nie!
— W takim
razie my was rzucimy do obozu niemieckiego.
— Rzucajcie.
Alego
w tej chwili najmniej interesowała strona polityczna sprawy, a nawet nie
bardzo brał udział w zbiorowych protestach. Nie obchodził go los tamtych.
Wiedział tylko jedno, że on, Ali, musi się osobiście za wszelką cenę wydostać.
Za wszelką cenę! Pożerał go strach przed rozstaniem na zawsze,
podświadome, niesprecyzowane uczucie zazdrości. Przestał prawie jeść.
Pragnienie wydostania się i połączenia ze swą ukochaną było tak silne, że przestał
wątpić w możliwość jego udania. Działał jak w halucynacji, ale z pewnością
lunatyka. Po prostu pewnej nocy majowej przełazi pod drutami, w dziwny sposób
niezauważony przez straże, i ruszył wzdłuż morza na północ. Szedł nie szosą, a
trzymając się terenu pomiędzy torem kolejowym i plażą Adriatyku. Był tak skoncentrowany
w tym marszu, iż nie miał czasu na rozpamiętywanie, ani złorzeczenie radom,
których posłuchał wstępując do wojska. Morze przeświecało zielonkawym lazurem,
piasek był rozpalony, słońce żółte, niebo granatowe. Ale piękno pejzażu widzi
się tylko wtedy, gdy znajduje ono odbicie w wewnętrznym nastroju. Ody wnętrze
człowieka wypalone jest do popiołu, do pustki i tylko jedna myśl i jedno
pragnienie kieruje jego impulsami, wszystko co zdolne rozproszyć tę myśl, a
więc i otaczające piękno, drażni, niecierpliwi. O kilka kilometrów przed
Pesaro uległ raz tylko raptownej panice, zastanowiwszy się nagłe: ile tygodni
będzie musiał iść, jeżeli całą drogę zechce zrobić piechotą?! W tym miejscu
aresztowali go żandarmi w białych hełmach.
Po
pierwszym szoku zaskoczenia wziął się znowu w garść. Okazał największą
uległość, spokój, a nawet symulował radość, że to niby odbił się od swego
oddziału i teraz szuka właściwego obozu zbornego. Żandarmi uwierzyli i wioząc
go wojskowym jeepem, pozostawili go w nim samego, gdy w bliskości
Mondolfo-Marotta poszli się napić wina do tratorii. Zlazł powoli, z rozmysłem,
wszedł najpierw na podwórze niby to w poszukiwaniu ustępu, zapytał nawet
jakiegoś człowieka, rozpatrzył się po okolicy i — uciekł.
Teraz
poszedł nie morzem, a w głąb lądu, górami. Przedzierał się głównie nocami, ale
już za Citta di Castello instynkt nasunął mu prawie identyczną taktykę, jaką
stosowała signora Porolli. Zaczął się podawać za jeńca sowieckiego, którego
Niemcy deportowali do Włoch na roboty i który teraz, pijany z radości
wyzwolenia wraca do ojczyzny. Przeklinał Niemców, wymachiwał pod ich adresem
pięścią, żywo gestykulując włoskim zwyczajem i za to wszędzie go karmiono,
udzielano rad i nawet obdarzono starym ubraniem. Naturalnie trzeba było uważać,
żeby trafiać na naiwnych. A i tak tłumaczyć się musiał dlaczego raptem idzie
samotnie, nie zgłasza się do odpowiednich władz, które mu zapewnią transport?
Że przecież muszą być gdzieś punkty zborne, gdzie winien się zarejestrować? To
wszystko były pytania trudne do odpowiedzi. Wyłgiwał się z nich jak mógł i
przeważnie w coraz inny sposób, ratując w końcu nieznajomością języka. Musiał
też wystrzegać się bardzo punktów kontrolnych, policji, żandarmerii polowej.
Udawać ciągle, że nie ma czasu na rozmowy i w dalszym ciągu prześlizgiwać się
nocą.
Raz,
pod wieczór to było, wyszedł na dużą szosę i wbrew zwyczajowi niezatrzymywania
się w miejscowościach bardziej ruchliwych, wstąpił wskutek zmęczenia do
zajazdu. Gospodarz wysłuchał milcząc jego bajeczki i nic nie powiedział. Po
pewnym czasie w ulicy stanęła kolumna amerykańskich aut. Po wyrazie twarzy z
jakim Ali zaczął się nagle żegnać i dziękować za gościnę i wymawiać od
noclegu, Włoch musiał coś zmiarkować. Ale znowu nic nie powiedział. Ali wyszedł
na szosę, był teraz w cywilnym ubraniu i mógł przejść niepostrzeżenie,
zwłaszcza, że zapadł był mrok wieczorny. Zanim jednak zdążył skręcić z szosy w
boczną ścieżynę prowadzącą w górskie ostępy Apeninów, czyjaś silna ręka ujęła
go z tyłu za ramię. Ali nie szarpnął się i nie uciekał, a jak zawsze
ześrodkowany w sobie, odwrócił powoli głowę. Przed nim stał jego gospodarz,
Włoch. Patrząc na Alego zmrużył jedno oko:
— Ty gdzie chcesz,
właściwie?
— Do Mediolanu —
odpowiedział machinalnie Ali.
—
Piechotą nie dojdziesz. Nigdy — mówił półgłosem, — Ta kolumna amerykańska
jedzie właśnie do Mediolanu. Pusta jest. Zaraz rusza. Wślizgnij się z tyłu i
schowaj pod budą.
— A jak wykryją? —
spytał Ali z taką szczerością, jakby z tym Włochem łączyły go od dawna zażyłe
stosunki.
——
Też nic nie zrobią. Może jeszcze tytoniem poczęstują. To tacy ludzie.
Ali
kiwnął głową. Tamten puścił jego ramię i postukawszy palcem we własne czoło,
powiedział:
— Trzeba mieć: tu.
Rozdział III
MEDIOLAN
Jeszcze śnieg się trzymał w górach, jeszcze był luty i marzec
1945, a różnymi szczelinami Alp spływali ku dolinie Lombardzkiej ludzie o
wystających kościach policzkowych. Jeszcze gdy panowała tu faszystowska republika
Mussoliniego.
Dżemaj
przybył do Mediolanu jeden z ostatnich, w kwietniu. Ustawił na biurku
fotografię Amin-eI-Husseini. Wielkiego Muftiego Jerozolimy, którą mu ten ofiarował
z własnoręcznym podpisem, trzepnął w plecy Sulejmana Zaburiego, a później
zatarł ręce i oświadczył:
— Może wszystko pójdzie ku
lepszemu!
Sulejman
uśmiechnął się. Był szczęśliwy, że wydostał się z Wiednia. Znał dobrze Wiochy i
język włoski, bo przebywał tu kiedyś przez czas dłuższy, wykładając arabski na
jednej z uczelni. Wprawdzie nie lubił Italii, miał do niej uprzedzenie i
lekceważył Wołochów, ale tym chętniej pocieszał się wielkimi planami Dżemaja i
towarzyszy, według których Italia będzie tylko krótkim etapem w dalszej ich
wędrówce, prawdopodobnie na Bliski Wschód. Czy ma być to Kair, czy
Konstantynopol, było sprawą mniejszej wagi. Szczegół w potężnym zaiście planie,
do którego rozpracowania Dżemaj przystąpił natychmiast. Ujął go w obszernym
memoriale, który zamierzał przedstawić decydującym czynnikom politycznym
mocarstw zachodnich, jak tylko zjednoczone ich armie wkroczą do północnych
Wołoch. Główne tezy tego memoriału dałyby się streścić w następujących
zarysach:
„Konflikt
pomiędzy światem zachodnim i międzynarodowym komunizmem jest nieunikniony. W
wojnie, która wybuchnie już w najbliższej przyszłości, decydującym czynnikiem
będzie wybór kierunku natarcia na Sowiety. I dlatego właśnie, natarcie to
winno być skierowane w najbardziej wrażliwą, niejako „miękką część"
Sowietów, to znaczy od południa, w ich posiadłości muzułmańskie: Kaukaz i
Średnią Azję, gdzie cała ludność gotowa powstać jak jeden mąż przeciwko znienawidzonej
władzy, prześladującej wiarę Proroka. Dla tym skuteczniejszego jednak wpływu
na te narody, należy zjednać do krucjaty antykomunistycznej Ligę Arabską i
wszystkie niepodległe państwa muzułmańskie Bliskiego Wschodu. Rolę łącznika
pomiędzy narodami muzułmańskimi pod jarzmem sowieckim i wolnym światem
arabskim obejmie najskuteczniej antybolszewicka emigracja muzułmańska,
działająca w ścisłym kontakcie z odnośnymi czynnikami mocarstw zachodnich.
Poza dyplomatyczną drogą odnośnych mocarstw, oni, emigranci muzułmańscy z
Sowietów, podejmą się odpowiedzialnej akcji przekonania swych współbraci i
współwyznawców ze świata arabskiego o wspólnym zagrożeniu przez bezbożny
bolszewizm i konieczności wspólnego działania".
Zapewne
Dżemaj, który szczęśliwie uratował się spod bomb spadających na Wiedeń, widział
się już w roli wielkiego działacza i dyplomaty na Bliskim Wschodzie. obficie
zaopatrywanego w mocną walutę mocarstw zachodnich. Pokazał też ten memoriał
Tugajowi. Ów przeczytał uważnie kilka stronic druku maszynowego i odłożył.
— Co pan o tym sądzi?
—
Sądzę — odparł Tugaj — że to zbyt dobre, żeby mogło być prawdziwe.
— Czy nie jest wystarczająco
przekonywujące?
—
Niemcy znają przysłowie: „Rachunek bez gospodarza". Obawiam się, że pan
napisał właśnie coś w tym rodzaju. Zresztą zobaczymy. Musi pan tego gospodarza
najpierw poznać. Nie mówiąc już o jego istotnych zamiarach.
Dżemaj
był rozczarowany i rozstali się chłodno. Wczesnym popołudniem zaszedł do
Tugaja, na Viale Bianca Maria. Mehmet z kupą plotek:
„Bogaci Gruzini pokłócili
się z Azerbejdżańcami. Okazało się, że ktoś komuś skradł walizkę w
drodze, ale kto komu trudno dociec. Ponieważ są wśród nich oficerowie rezerwy,
więc toczy się sprawa honorowa... Na Piazza del Duomo ustawiono nową tablicę wymieniającą
ofiary bolszewizmu. Wśród nich na pierwszym miejscu jest Finlandia, na drugim
Polska, ale o nas, o Tatarach Krymskich, nic nie ma".
—
No, cóż o was można powiedzieć... — zaczął Tugaj, ale Mehmet już przeszedł na
temat AIego:
— Przepadł gdzieś, nie
wiadomo gdzie.
— Biedny człowiek.
*
Wypadki potoczyły się
szybciej niż się na ogół spodziewano. Już w końcu kwietnia powieszono
Mussoliniego za nogi na Placu Loreto i zaczęło się wyzwolenie. Od Turynu, z
gór, spłynęły fale partyzantów. Wyglądali malowniczo: bagnety, noże, taśmy
kulomiotowe na krzyż, czerwone chusty, dzikie spojrzenia niegolonych twarzy.
Krzyczeli i strzelali we wszystkich kierunkach. Przez trzy dni trwała kanonada
wystrzelanych w powietrze ładunków, jakby toczyła się największa z bitew tej
wojny. Gdy wreszcie można było wyjść z domu, miasto przybrało odświętny wyraz.
Z balkonów zwisały czerwone sztandary. Portrety Lenina i Stalina na każdym
kroku. Tłum wiwatował na cześć dwóch Amerykanów, którzy siedzieli w kawiarni
położywszy nogi na blat stolika. Na Piazza del Duomo spalono na wielkim stosie
porąbane deski propagandowej wywieszki o krajach ujarzmionych przez bolszewików.
Przestraszone gołębie wirowały na tle błękitnego nieba, a dym szedł w górę jak
z całopalnej ofiary miłej Bogu.
Signora
Porolli zjawiła się w mieszkaniu przy Via Ticiano, trzymając za rękę Inguszkę i
garbiąc się pod wypchanym plecakiem. Inguszka niosła tylko nową sukienkę w
osobnym tekturowym pudełku.
Gdy
Tugaj ją zobaczył po raz pierwszy, a było to na Placu D'Aosta, miała na sobie
jeszcze krótki kożuszek i chusteczkę na głowie. Szła w towarzystwie signory
Porolli i Mehmeta. Po przywitaniu i zapoznaniu, spytała:
— Gdzie tu jest tołkuczka?
— Nie wiem.
— Ona chce kupić korale na szyję — wyjaśnił Mehmet.
— Korale można kupić w sklepie.
— Czy w sklepie może każdy kupować? — zapytała.
— Na pewno.
—
Wszyscy jej mówią, a ona wciąż nie wierzy. Bo jak raz korali nie mogliśmy
nigdzie zobaczyć. Ech, duszka ty moja, sowiecka!
Bokiem
przeszedł patrol czerwonej milicji, obrzucając ich spojrzeniem. Gdy minęli
odwróciła się za nimi.
— Kudłaci — powiedziała.
Z
ogrodu zoologicznego frunęło stadko papug, latających swobodnie i przysiadło
na gzymsie zbombardowanej filii banku di Santo Spirito.
— Jak pani na imię? — spytał
Tugaj.
— Zina, Zinaida znaczy.
—
Zinaido — spytał — chciałaby pani wrócić na Kubań?
— Ja nie z Kubania. Ale
chodźmy już.
— Żadnych wiadomości od
AIego?
— Nie, żadnych
— odpowiedziała tonem, którego obojętność zdziwiła Tugaja.
Świeciło
zimne słońce i zanosiło kurzem od zrujnowanych domów. Tugaj pożegnał się, gdyż
umówił się był na spotkanie z panią Paulina, która zresztą przyjechała do
Mediolanu o wiele wcześniej i dawno się tu zadomowiła. Często spotykali się w
kawiarni Biffi, w oszklonych arkadach koło głównego placu, i przesiadywali
godzinami nie mając nic innego do roboty.
Zinaida,
gdy się tylko na dobre roztasowała, zabrała się do studiowania nowego życia.
Kupiła słownik włoski i zaczęła od litery „A". Wychodząc na miasto
wkładała wiedeńską sukienkę. Signora Porolli dopasowała ją lepiej. Wyglądała
zupełnie po europejsku, nawet elegancko. Pewnego razu przechodziła arkadami
koło kawiarni i Tugaj ukłonił się jej. Odpowiedziała uśmiechem.
—
Kto to? — spytała Grostaczko. — Zaraz! Poznaję moją sukienkę... Więc to ta...
— Tak. Ona.
— Bardzo dobrze leży. Widział pan?
— Owszem.
— Tanio sprzedałam. Cóż robić, biedni ludzie —
westchnęła.
— Ładna dziewczyna.
— Taka sobie.
Nastały
dnie pogodne i coraz cieplejsze. Prawie wszystkie kobiety nosiły już letnie
suknie. Tugaj chciał zamówić sobie jeszcze jedno espresso, gdy właśnie zaczęły
bić dzwony kościelne. Ludzie biegli w kierunku placu.
—
Chodźmy zobaczyć — powiedziała wstając pani Paulina. — Lusia, wyprostuj się.
Tugaj •wstał niechętnie.
— Przejdźmy tędy — wtrącił —
będzie mniejszy tłok.
Ale
wszystkie chodniki zalegał wielki tłum, który chciał zobaczyć defiladę.
Posuwając się wolno, odciśnięci zostali w sam środek starego miasta. Zatrzymali
się wreszcie na rogu ulic Meraviglia, Dante i Placu Cordusio. I tu natknęli się
na grupę Azjatów stojących w kupie. Była też Zinaida; stała koło Mehmeta bardzo
niewygodnie, gdyż widok zasłaniały jej plecy Sułejmana Zaburiego z łupieżem na
kołnierzu marynarki. Żeby coś zobaczyć musiała wyciągać szyję i kręcić głową.
Uczesana była jak Włoszka, a na lewym ręku świeciła nowa bransoletka z tombakowego
złota. Kerim-Bek wysforował się prawie na krawędź szpaleru. Dżemaj. najwyższy
wzrostem, zabawnie górował nad grupą Kałmuków, których przedtem nigdy się nie
spotykało. Mehmet, zobaczywszy Tugaja uchylił kapelusza o rondzie szerokim,
jaki zazwyczaj noszą księża katoliccy. Wokół rozentuzjazmowany tłum wiwatował i
machał. Była to wielka parada zwycięstwa.
Przodem
poczęły iść kolumny czerwonych, komunistycznych koszul. Przed pierwszym szeregiem
niesiono portret Stalina średnich rozmiarów. Muzyka grała. Via Dante, cała
udekorowana w czerwone sztandary — wśród których z rzadka zwisały włoskie bez
herbu królewskiego, angielskie, amerykańskie i francuskie — mieniła się w
oczach. Jezdnią szli i szli jak czerwona rzeka. Z wież kościelnych biły
dziękczynne dzwony. Za czerwonymi koszulami maszerowały w równych
odstępach granatowe koszule organizacji katolickich. Niesiono portret papieża.
Za katolikami znów szli komuniści.
Kałmucy
wciągnęli głowy w ramiona, zupełnie tak samo jak to czynili, gdy nad ich
głowami wyła bomba. Kerim-Bek cofnął się mimo woli o jeden kroić wstecz od
jezdni. Dżemaj jakby zmalał w oczach. Z trudem wydobył chustkę, by otrzeć pot
z czoła, bo miejsce wystawione było na promienie słoneczne. Żabim odwrócił się
i z uśmiechem naiwnie igrającym na ustach, szepnął po rosyjsku:
— Kuda my popali...
Dokądże to trafiliśmy...
— Tss! — syknął Dżemaj.
Tugaj
powiódł wzrokiem dokoła nie mogąc dojrzeć nigdzie pani Pauliny. Dopiero po
chwili, wypatrując ponad głowami tłumu dostrzegł ją przy stoliku małej kawiarenki
w bocznej uliczce. Siedziała tam w towarzystwie oficerów alianckich, z którymi
już od kilku dni zawarła znajomość. Trzymała w ręku chusteczkę i Tugajowi zdawało
się, że ma łzy w oczach. Podszedł do nich.
—
Boże, Boże... — szeptała. — Co za szczęście. Nareszcie dożyć. A my wszystko
straciliśmy, wszystko. Dom, majątek, kapitały, przez tych Niemców...
—
A mówiła pani, że przez bolszewików? — zdziwił się Tugaj.
— Ja!?
Tugaj
pochylił głowę nad filiżanką i w milczeniu mieszał cukier łyżeczką.
—
Lusiu — zwróciła się do córki. — Ty widzisz?! Czyśmy wierzyły, że
doczekamy wreszcie!... Wyprostuj się.
Major
w czarnym, alianckim berecie pykał z fajeczki i uśmiechał się trochę
sceptycznie spoglądając z tyłu na wiwatujący tłum.
—
Dobrze panom być sceptykami — podjęła znowu pani Paulina. — Ale jak tyle lat
cierpiało się nędzę. Jeść nie było co.
Major
ze współczuciem pokiwał głową. Pani Paulina schowała chusteczkę i zatrzasnęła
torebkę. Tugaj nie odezwał się słowem. Major wyciągnął przed siebie wygodnie
nogi.
—
Byłem w Hiszpanii — powiedział. — Ostatnio w Rosji, a teraz poznałem Italię.
Jeżeli prawda co mówią. że nizina rosyjska jest forpocztą Azji o kulturze
bizantyńskiej, to półwysep Iberyjski i Apeniński wydają mi się forpocztą
Afryki o kulturze łacińskiej.
—
O tak — przytaknęła pani Grostaczko. — Tu je«t podobno strasznie gorąco latem.
Słynna katedra, którą
zaczęto budować jeszcze w roku 1386 i skończono zaledwie przed stu laty, a
minimalnie tylko uszkodzona podczas bombardowań, była rzęsiście iluminowana.
Kardynał Schuster podejmował uroczystą wieczerzą zwycięskich gości. Powietrze
pod wieczór, z braku wiatru, stało się parne, zastałe jak sadzawka i przesycone
ludzkim potem, ludzkim wydechem, ludzkim śmiechem i krzykiem. Parowały kobiece
ciała i benzyna czołgów.
Przy
stoliku zgadało się, że Tugaj jest Persem, pragnie powrócić do kraju i chciałby
w tym celu zetknąć się możliwie szybko z odpowiednią placówką dyplomatyczną w
Rzymie. Pani Paulina z dużą życzliwością sama skierowała rozmowę na ten temat,
zapytując, czy któryś z obecnych panów nie mógłby mu pomóc, jeżeli chodzi o
środki lokomocji?
—
On ledwo się wyrwał z Niemiec w ostatniej chwili — zakończyła.
—
Tak — przytaknął Tugaj. — Ledwo się wyrwałem. Oficerowie byli tak uprzejmi, że
obiecali zabrać Tugaja do Rzymu swoim samochodem. Wyjeżdżają właśnie jutro
wieczorem.
Tugaj nie chciał opuszczać Mediolanu bez pożegnania z ludźmi,
z którymi zżył się już po trochu w ostatnim okresie. Nie miał jednak za dużo
czasu, więc nazajutrz zaszedł tylko do Dżemaja, prosząc aby w jego imieniu zechciał
pozdrowić wszystkich znajomych. Zastał go przed biurkiem, gdy właśnie nerwowymi
szarpnięciami palców wyrywał z ramek portret Wielkiego Muftiego Jerozolimy. Podarł
na strzępy, zgarnął je ze stołu do lewej ręki i stanął na chwilę zastanawiając
się.
— Po co to? — spytał Tugaj.
— Trzeba.
Poszedł
wrzucić do klozetu. Woda musiała źle działać, bo słychać było jak targał
kilkakrotnie za łańcuch. Później zatrzasnął drzwi i wrócił. Życzył Tugajowi
pomyślnej drogi, obiecał przekazać jego pozdrowienia wszystkim pozostałym.
Był uroczysty.
— A pan, zostaje tu? Na
długo jeszcze?
— Jeszcze nic nie wiem.
Tugaj
zawahał się, ale w ostatniej chwili nie zapytał go o dalsze plany związane z
wręczeniem memoriału. Uścisnęli sobie ręce.
W
pierwszych dniach czerwca przybył do Mediolanu Ali. Bez trudu odszukał
mieszkanie przy ulicy Ticiano, według adresu i wskazówek zanotowanych na
kartce, którą strzegł w ciężkich przygodach jak drogocenny klejnot. Zaczęły
się jednak zaraz ciężkie dla niego trudy i starania o jakiś prawdziwy, czy
fałszywy dokument upoważniający do prawa pobytu. Trochę pieniędzy pożyczył mu
Dżemaj.
Zinaida
wydała mu się znacznie odmieniona. Czuła się doskonale w nowym środowisku. Miał
jednak przykre wrażenie, że jakby trochę się go wstydzi... Może ze względu na
ubóstwo ubrania tylko? Czy też brak pewności siebie i zastrachanie, które
odczuwało się w jego ruchach. Istotnie, Ali czuł się jak złapany, odsunięty,
poniżony i nieśmiały; inaczej być nie mogło, w jego sytuacji. A Zinaida
zapewne chciała żyć możliwie pełnym życiem. Czy nie miała do tego prawa? On zaś
nie mógł jej nic dać i niczym zaimponować. Być może nawet, że jego obecność
upokarzała jej miłość własną. Podobne, choć mniej skonkretyzowane myśli
przebiegały przez głowę AIego, gdy go golącego się rano w domu zastał Mehmet i
przywitał słowami;
—
A czy słyszałeś, bracie, co oni zrobili z Kozakami?! Ali domyślił się kto są ci
„oni". Odpowiedział, że nie słyszał.
—
Ha! jak nie zechcieli wracać do Sowdepii, to wyrżnęli prawie wszystkich! Drawa,
powiadają, czerwona była od krwi jak niezabielany barszcz. Przez trzy dni trupy
płynęły tak gęsto, że pies by po nich mógł przebiec na drugi brzeg suchą łapą.
Ot jaki los.
— Skąd wiesz o tym?
— Tu był jeden. Uciekł
stamtąd i opowiadał.
R o z d z i a ł IV
ŚWIĘTY TEODOZJUSZ CZERNIHOWSKI
Na wojnie i o wojnie, zawsze się przesadza. W cyfrach, w
opisach okrucieństw, czy w cytowanych litrach przelanej krwi. To jest
tradycja. Tak było zawsze. W drugiej wojnie światowej obowiązywała spuścizna
przekazana jej przez wszystkie poprzednie wojny od zarania dziejów ludzkości.
W istocie nie było naturalnie tak źle, jak to wynikało z relacji Mehmeta. Na
głównym placu w Peggetz pozostało kilkudziesięciu zabitych i rannych. Kilkudziesięciu
też utonęło w Drawie. Łącznie z samobójstwami, liczba ofiar nie przekraczała
zapewne setki. Dokładnej statystyki nie ma, a jeżeli nawet gdzieś by się
znalazła to chyba w rejestrach tych czynników oficjalnych, które nie są
zainteresowane w jej opublikowaniu.
W
nocy na 2-go czerwca znaczna część Karaczajów, stojąca obozem pod Oberdrauburg,
uszła w góry wraz z rodzinami, końmi, dobytkiem, częściowo nawet z bydłem. Gdy
następny dzień rozświetlił słońcem dolinę Drawy mogli widzieć, kto chciał i
miał dobry wzrok, co się dzieje na dole. Powtarzały się sceny z dnia
poprzedniego: widać było tyraliery żołnierzy brytyjskich, czołgi i ciężarówki,
do których pakowano ludzi. Zaczęło się od Kabardyńców, później przyszła kolej
na Osetyńców, później... i tak dalej. Na łąkach pozostawał rozrzucony dobytek,
rozbiegane konie, kilka trupów. Siodła. Na przestrzeni wielu kilometrów stały
porzucone wozy, furmanki, kibitki, bryczki; leżały rosyjskiego typu chomąta,
naczynia; wiatr unosił z rozgrabionych waliz niepotrzebne nikomu papiery,
listy, fotografie i różne inne drobiazgi byłego Kozackiego Stanu i Legionu
Kaukaskiego.
Dzwoniono
w kościołach. Echo odbija się od jednej strony gór, uderza w drugą, powraca;
coraz wyżej, wyżej, coraz dalej i ciszej idzie głos do nieba, prosząc Boga o darowanie
grzechów, a osiadłych ludzi upomina by ich nie popełniali, nie kradli, nie
rzucali się jak sępy na porzucony dobytek:
„Grzech-grzech, bim-bom,
bam-bim!..."
W Dolsach mieszkała biedna kobieta z dwojgiem małych dzieci
i staruszką matką. Odkąd mąż poszedł na wojnę i pod Wielkimi Łukami położył
głowę „za Fuhrera", stała się wyrobnicą. Nie wypłacze, nie wyprosi u Pana
Boga męża z powrotem. Takie rzeczy się nie zdarzają. Więc szkoda jej było
drogiego czasu na marnowanie go łzami, gdy trzeba dalej żyć i dzieciom dać żyć.
„Bim-bom, bam-bim" — niesie wiatr; płyną obłoki omijając
szczyty, płynie Drawa ciskając się po twardych kamieniach. Płynie ludzkie
życie.
Niepokaźny
kozaczyna przyprowadził niepokaźną, siwą krówkę i zastukał w okno wdowy. Długo
nie mogła kobieta pojąć, czego od niej chce ten człowiek. Był taki szary jak
pospolity dzień wojenny, bez wyrazu na postarzałej twarzy. Ruchy leniwe, mowa
obca. W podobnych zetknięciach ludzie skłonni są kwitować się wzajemnie
wzruszeniem ramion. Ale Kozak nie odchodził. Długo nie mogła pojąć kobieta, aż
wreszcie tyle pojęła, że chodzi tu o tę siwą krówkę. Czy sprzedaje?
—
Ile chcesz za nią? Ona nie ma pieniędzy. Dzieci?... Są, owszem. Naturalnie
dzieciom mleko by się przydało, codziennie świeże. Ale, mein Gott, on nie
rozumie: wie-viel?!
Kozak
coś mówi i rozkłada ręce, a tu czas leci, robota nie czeka. Zniecierpliwienie
malowało się na twarzy kobiety. Wreszcie przygodny tłumacz objaśnił, że on nie
chce nic. Za stary, żeby uciekać w góry, a krówki mu szkoda. Niech więc
przyjmie z Bogiem i doi z niej mleko dla dzieci. Nic nie chce za to. po co mu
teraz pieniądze?
— Teraz Kossak kaputt, verstehn?
Nix Geld... Niech tylko ma starania o tę małą,
siwą krówkę. Po twarzy kobiety pociekły łzy.
— O du,
mein lieber Gott?
— Da, da,
ponimaju: Gott. Po naszemu Boh.
Mitia
wybrał fatalną trasę ucieczki. Z początku cieszył się, że las gęstnieje, że nie
spotyka osiedli tylko nadpróchniałe szopy na siano. Zmęczył się pięciem w górę,
przysiadł na powalonym pniu. Wokół panowała cisza. Sięgnął do kieszeni
obszukując je czy nie znajdzie gdzie tytoniu, gdy raptem niezwyczajny ruch
przykuł jego uwagę: z krzaków wyprysnęło stadko dzikich kozic, przez sekundę
stanęło jak wryte, spostrzegłszy wroga swojego rodzaju i — poooszło! — w górę,
w las, migając białym lusterkiem pośladków. Mitia znieruchomiały, z zamarłą
ręką w kieszeni, patrzył za nimi i uśmiechnął się, być może po raz pierwszy od
kilku dni. ,,Odzie mieszkają kozice, tam nie mieszkają ludzie", pomyślał.
Tytoniu nie znalazł, i odpocząwszy poszedł ich śladem.
Skierował się na północ. Ody jednak przewalił szczyt
Stronachkogel, zszedł lasem w dół, otwarła się przed nim zaludniona dolina
rzeki Moll i duża droga, wiodąca z Winklem do Obervellach. Po drodze gęsto
krążyły wehikuły wojskowe. Zwrócił się tedy na północny-zachód, ale tu trafił
na wiraże szosy wiodącej z Lienz przez Winklem do Heiligenblut i dalej poprzez
Grossglockner-Pass aż do Salzburga. Ważna arteria, całkowicie opanowana ruchem
wojsk. Był teraz bardzo już zmęczony niezwykłym dla niego marszem przez trudny
teren. A w dodatku przygnębiony świadomością, że jest odcięty trójkątem szos.
Wypadło czekać, aż zapadnie zmrok. Przy świetle dziennym przeszkody nie
podobna przekraczać. Ryzyko zbyt wielkie.
W nocy zbliżył się do szosy, wybrawszy miejsce gdzie las
podchodził najbliżej, i przeskoczył ją pomiędzy dwoma błyskami reflektorów. Z
boku dostrzegł zarysy dużego budynku, zapewne hotelu dla turystów. Był
rzęsiście oświetlony i łatwo się było domyśleć, że dziś tam żołnierze wojsk
zwycięskich mają ciepło i jedzą prawdopodobnie kolację. Ale Mitia nie zwykł był
rozczulać się nad własnym losem. Nie znał tego uczucia, które nie posiadało
żadnego praktycznego zastosowania w jego dotychczasowym życiu. Jedzą? Niech
jedzą. On nie je, bo nie ma. Dla kogoś wybiła godzina kolacji, dla innego walki
o zachowanie życia. Nie ma się nad czym zastanawiać, a tym mniej roztkliwiać.
W tej chwili oświetlono go reflektorem. Skoczył za występ
skalny, a stamtąd poczołgał się lasem. Później wstał i poszedł szybko. Za słaby
by się piąć pod górę, posuwał się zboczem o nieznacznym tylko wzniesieniu. Po
kilku godzinach znalazł się znów w dzikim i pustym miejscu. Trasa jaką obrał
wiodła go od tej chwili na szczyty górskiej grupy Schober.
Czym
dłużej jednak trwała samotność, tym większy lęk narastał w zbiegu. Minęły dwa
dni. Spotkał drwala, od którego wyżebrał kawałek chleba i który go poinformował
o zarządzonych obławach. Ciągła myśl podsycana przez wyobraźnię, przeistaczała
się w obsesję. Dał się całkowicie powodować odruchami, które rządzą tropionym
zwierzęciem. Każdy strzał w dole, głosy ludzkie, a w końcu każdy trzask
złamanej gałązki, ba, podejrzany szmer ptaka w koronie drzewa, budził strach i
porywał do ucieczki. I Mitia uchodził coraz wyżej. Obszedł już szczyty
Sattel-kopfe. Schleinitz, Kleine Rotspitze, a
później Grosse Rot-spitze, Hoher Prijakt. Z dwóch tysięcy metrów, dwóch tysięcy
osiemset, dziewięćset, drapał się na trzy tysiące. Obrósł, niegolony,
szczotką, sczerniał od wiatru, zimna i słońca. Nocami marzł. Spał w lesie, w
szczelinie skalnej, w wykrocie drzewa. Głód zapędzał go w dół i obrał sobie
kilka samotnych domostw, dokąd przychodził żebrać o kawałek chleba. Dawano mu
trochę z litości, trochę ze strachu przed dzikim włóczęgą, z każdym dniem mniej
chętnie.
Istnieje
pewna cecha zakorzeniona głęboko w psychice ludzi osiadłych, którą trudno by
tłumaczyć prawem, zwyczajem, czy też skłonnością, lub słabością. Czymkolwiek
jednak ją nazwiemy, wyraża się w instynktownej niechęci do człowieka bez dachu
nad głową. Przemijający włóczędzy, zbiegowie, ludzie ścigani, to znaczy
dotknięci nieszczęściem takiego rodzaju życia, które oszczędzone zostało
bliźnim zagospodarowanym na trwałym kawałku gruntu liczyć mogą na również
przemijające współczucie, litość, mogą się spodziewać, acz nie zawsze,
tylokrotnie wspominanego w modlitwach kawałka chleba powszedniego. Stanowią
bowiem pewne zbiorowe pojęcie ubóstwa, któremu wypada, czy też należy, okazać
pomoc. Natomiast jeden, konkretny włóczęga, nie pojęcie, a człowiek z krwi i
kości, wciąż ten sam, krążący jak duch, jak niczym niezasłużony wyrzut sumienia
— zawsze w końcu budzi szczere zniecierpliwienie, które przechodzi w odrazę.
Gdy się je, wiadomo, że on jest głodny; gdy się idzie spać wiadomo, że on śpi
tylko pod przykryciem świerków; gdy się idzie w las można go spotkać; gdy się
właśnie nie jest usposobionym do miłosierdzia, on się zjawia po prośbie. To
męczy, denerwuje, złości. Bo niby z jakiej racji? Czy się ponosi winę za jego
niedolę? Czy się ma ponosić koszty tej ciągłej jałmużny, i ciągłe wystawianie
na pokusę grzechu: braku miłości bliźniego? A od czego są inni ludzie? Dlaczego
ciągle tu nawraca? Niechby sobie już poszedł (raz wreszcie!) z Panem Bogiem! A
ostatecznie... Tak jest: ostatecznie... jeżeli nie może sobie poradzić inaczej,
to niechby już raczej jego złapali! Bo co to za życie i dla nich i — (dodaje
się wtedy na usprawiedliwienie) — dla niego?!
Raz
uprzedzony przez kobietę, w której wskutek coraz gorszego wyglądu zewnętrznego,
przestał już wzbudzać litość, Mitia, pchnięty paniką, uciekł aż na Hochschober,
wyszedł z lasu, poszedł zrazu karłowatą kosodrzewiną, później kamienistym
pastwiskiem i doszedł do granicy śniegu. Przystanął, rozejrzał się po
otaczającym pejzażu, o którym się zawsze twierdzi w bardzo wysokich górach, ze
przypomina pejzaż księżycowy. Dął silny wiatr. Chmury przebiegały tuż nad
głową. Szemrał strumyczek wyciekający z topniejącej w czerwcu łachy śniegowej.
Jeden jedyny czarny kruk, zdawało się jeszcze czarniejszy na tle chmur, leciał
kędyś nastawiając skrzydła pod wiatr i nie krakał. Daleko rozpościerał się kraj
skał, zastygłych form geometrycznych, szczytów, stożków, załamań. Był stąd
widok na łańcuch górski za łańcuchem, w bezbrzeżną tęsknotę niesioną wiatrem
nad skorupą globu ziemskiego. Mitia stał, rozglądał się i zastanawiał nad
kierunkiem jaki ma obrać, gdy raptem w szum wiatru wdarł się daleki zrazu,
przerywany jeszcze, ale coraz wyraźniejszy odgłos motoru. Szybko poszukał
oczyma najbliższej rozpadliny skalnej, skoczył w nią jak ryś, przywarł, ukrył
się i śledził. Samolot długo zataczał kręgi i zniknął wreszcie na północnym
zachodzie.
Wtedy
Mitia podniósł porzucony uprzednio kij i ruszył w kierunku południowo-zachodnim.
W nocy zszedł w dolinę, z pewną trudnością przeprawił się na prawy brzeg Iseli
i skierował w góry, jak sądził, położone nad granicą włoską.
*
„Argyll
and Sutherland Highlanders 8 Battalion" po wykonaniu włożonego nań
zadania: deportacji Kozaków z doliny Drawy, otrzymał nowe zlecenie, które w
praktyce sprowadzało się do służby patrolowej w terenie. Pułkownik Malcolm
zdawał się nawet zadowolony, że jego chłopcy nie muszą gnuśnieć w koszarach.
Zorganizowana na większą skalę obława na ludzi zarówno wojskowych jak cywilnych
dawała czasem bardzo pocieszające rezultaty. Zwłaszcza. jak się wyraził
pułkownik, dostarczała odpowiedniego treningu i zaprawy bojowej młodym i
niedoświadczonym żołnierzom, którzy dopiero w tym czasie przybyli do batalionu
z domu.
Właśnie tych ludzi, którzy z młodzieńczym zapałem zabrali się
do skrupulatnego wykonania rozkazów, najbardziej obawiał się Mitia. Dlatego
też trzymał się możliwie •wysokich i niedostępnych ścieżek. Idąc jedną z nich
usłyszał nagle przyciszone głosy i jak zawsze skoczył w bok ukrywszy się w
gęstwinie z zapartym tchem. Zanim jednak mógł dostrzec kto idzie, usłyszał
urywkowe słowa wypowiadane po rosyjsku. Szło około sześćdziesięciu ludzi, w
tej liczbie trochę Kozaków i większość Kałmuków. Mitia wyszedł z ukrycia.
Powiedzieli mu:
— Nie ma tam czego szukać po włoskiej stronie granicy .
Idziemy w kierunku Innsbrucku.
— A tam co? —
spytał.
— A tu co?! — odkrzyknął jeden z Kałmuków ze złością.
Reszta szła w milczeniu, nie zwracając uwagi na wymianę
zdań. Mitia też zaniechał dalszych pytań i przyłączył się do grupy. Nie było
zresztą o czym gadać. Czasem o jedzeniu, czasem o wyborze tej lub innej
śnieżki. Wszystko inne było już dawno wypowiedziane. Prowadził starszy wiekiem
kaukazczyk. Chodziło na razie o to by ujść pogoni i wydrzeć się ze strefy
organizowanych obław.
Nazajutrz wydostali się z lasu i poszli granicą śniegów. Tu
ich przyłapał samolot i ostrzelał z karabinu maszynowego. Rozbiegli się jak
stado kuropatw i pochowali zanim jeszcze prowadzący zdążył krzyknąć: „Kryj
się!" Samolot strzelał bezładnie, szeroko rozsypując kule z ciężkich karabinów
maszynowych. Jedna z nich trafiła młodego, niskiego wzrostu Kałmuka,
rozdzierając mu fatalnie prawe udo. Spreparowali nosze i ponieśli na zmianę
rannego. To Jednak znacznie utrudniało dalszy marsz po bezdrożach i stary
kaukazczyk zmuszony był wybierać trasę dogodniejszą. W końcu postanowili
zniżyć się trochę i poszukać jakiejś ścieżki. Ale od tej chwili samoloty
krążyły nieustannie i zachodziła obawa, że ustalą kierunek ich marszu i
zawiadomią posterunki obławy.
—
Nie ma co — zawyrokował przewodnik. — Trzeba zejść w gęsty las, ukryć się i
zmylić trop.
Zeszli
i ukryli się wśród jodeł i świerków jak pod zielonym dachem. Głód dokuczał
nieustannie. Kto co miał jeszcze, ten jadł prędko, cichaczem i odwracając
głowę, żeby inni nie widzieli. Ale widzieli, dostrzegali błyskawicznie, bo
nazbyt już byli głodni.
—
Masz może jakąś krztę tytoniu? — zwrócił się jeden do Miti.
— Nie mam.
Tamten
wyciągnął nogi, spojrzał na swe podarte buty i przełamał konwencjonalne
milczenie, poruszając temat, którego starali się unikać:
—
Przepadniemy, chłopcy. Nie ma dokąd iść. Cisza, niewidoczny w gęstwinie
wierzchołków, tuż nad nimi, łupał dzięcioł. Wreszcie oberwał się stamtąd kawałek
kory i obijając o konary, nigdzie nie zatrzymując spadał z lekkim szmerem
coraz niżej i niżej, aż legł na mchu.
—
Dokąd, mówisz, iść? — odezwał się drugi. — Dokądkolwiek. A tobie obrzydła już
wolność?
—
Powiedział! Ładna mi wolność! — i trzeci, biorący udział w dyskusji potoczył
ręką wskazując ciemne pnie drzew. Rękaw na prawym ramieniu miał rozerwany i w
tym ruchu zwisający łachman zrobił wrażenie skrzydła.
—
Najgorsza wolność i ta nawet lepsza od najlepszego więzienia.
—
Idziemy!— Kaukazczyk wstał, otrzepał spodnie. — Komu tam kolej nieść rannego?
Tą ścieżką.
Na tej to właśnie ścieżce
natknęli się na zasadzkę. Tylko kilku udało się w czas prysnąć w gęstwinę.
Mitię uratowała okoliczność, że właśnie zatrzymał się z tyłu dla załatwienia
własnej potrzeby, gdy z przodu padł strzał ostrzegawczy brytyjskiego patrolu.
Rzucił się w bok, rozbił kolano o pień, wywrócił się, ale nie czując bólu,
dopadł rozpadliny, potoczył się po niej w dół drąc ubranie, twarz i dłonie do
krwi. Znów był sam.
Jednakże
tego samego jeszcze wieczoru szczęście zaświtało dla Miti. W nastroju
graniczącym z apatią, pod wpływem głodu, zszedł po pochyłości i wstąpił do
jednego z trzech domów, które tu stały w grupie. Gospodarz okazał się
nadspodziewanie życzliwy. Nakarmił go, dał mu się umyć. Z początku Mitia,
odwykły od tego rodzaju traktowania, powziął podejrzenie, iż jest to fortel,
aby go zatrzymać w chacie i dać znać do najbliższego posterunku brytyjskiego.
„Może nagrodę wyznaczyli za wydawanie zbiegów", pomyślał. „Kto ich tam
wie". Toteż po zjedzeniu i nabraniu sił, miał się na baczności. Ale gdy
gospodarz podarował mu stare ubranie, był tak zdziwiony, że zapomniał o
podejrzeniach. Nazajutrz rano, po przespaniu się w szopie z sianem, otrzymał
śniadanie i gospodarz powiedział mu, że w sąsiedztwie zamieszkała jakaś
kobieta, najwidoczniej, dodał, będzie to któraś „z waszych". Mitia
podziękował jak potrafił, za wszystko, i udał się do wskazanego mu domu.
Istotnie, zastał tam Kozaczkę, rozwieszającą na podwórzu bieliznę.
Było
ciepło. Mocno pachniało nagrzanymi na słońcu, świeżo ciosanymi strużkami sosny.
Prócz tego był to dzień niedzielny. W dolinie dzwoniono na mszę. Gospodarzy nie
było w domu, widocznie poszli do kościoła. Pozdrowił rodaczkę i przysiadł się
obok, na belkach złożonych pod zamierzaną budowlę. Przez chwilę wydawało mu
się. że w taki cichy poranek mogliby i oni, jak inni ludzie na świecie w
niedzielne przedpołudnie, pogawędzić o jakichś swoich, własnych, sąsiedzkich
sprawach; o troskach minionego tygodnia, o nadziejach na tydzień przyszły...
—
No cóż, uratowałaś się jakoś, swojaczko? — zagadnął.
—
To nie ja. to mnie święty Teodozjusz Czernichowski uratował.
—No?
— A ty byłeś w Peggetz?
— Byłem.
—
No to więc wiesz. Po pierwsze, jak to zaczęło się wszystko, ślubowałam
św. Teodozjuszowi Czemihowskiemu, że w każdy piątek, nie tak jak dotychczas,
pościć będę na sucho, jeżeli uda się z tego piekła wydostać. To znaczy mnie,
mamie, memu braciszkowi, a jeszcze miałam dziecko na ręku. Jakoż i cud się
zdarzył. Ody wszyscy zaczęli uciekać przez most, św. Teodozjusz skierował
Anglików za innymi, a my, znaczy ja z dzieckiem, braciszkiem i mamą dali się w
prawo. Wprawdzie zgubiłam pantofle i biegłam w skarpetkach, ale dolecieliśmy
jakoś gór i zaczęli drapać na skały. Później już w lesie, spotykaliśmy Kozaków.
Niektórzy pożyczali mi swoich butów, chociaż kawałek przejść, bo już miałam
nogi poranione. Mama też ledwo szła, a trzeba był wspinać się coraz wyżej i
wyżej. Najgorzej z pokaleczonymi nogami. Aż las się skończył i doszliśmy do takich
kamienistych łąk, a później do śniegu:
Ach, dzień był, dzień!
— Tak. Przez wszystkie te
dni była ładna pogoda.
—
Szliśmy, i trzeciego dnia natrafiliśmy na trupy: Kozak, kobieta i dziecko.
Widocznie popełnili tu samobójstwo. W^ jaki sposób, nie chciałam już tam
patrzeć. Tymczasem wyczerpały się nasze, zabrane do worka zapasy. Pragnienie
gasiliśmy śniegiem. Ale co jeść? Co robić? Gdzie iść? Do kogo się zwrócić?...
Jakoż pozostał tylko św. Teodozjusz Czernihowski. Idę i modlę się, a sama
myślę: jakaż ja głupia, przecież z tych kamieni wokół chleba nie będzie.
Nagle!.. Czy powierzysz! za zakrętem skały drewniany domek. Przed nim stoi stary Kozak i wyłamuje
okno. Zobaczył nas, kiwa ręką. Podbiegłam: święty Teodozjuszu Czernihowski H
Przez okno widać chleby na stole leżał
— Cóż to było takiego?
—
To było schronisko dla turystów. Znalazło się jeszcze trochę kaszy manny, mąki,
a także drzewo opałowe. Tam dobrze odpoczęliśmy, a później nazajutrz poszliśmy
dalej. Poprowadził nas ten sam stary Kozak. Aż tu raptem rozwarła się przed
nami przepaść...
— Mhm — wtrącił Mitia.
—
No taka przepaść, że przejść nie można. Nasz Kozak długo medytował, aż wreszcie
wykombinował drogę. W ciągu pięciu dni minęliśmy chyba trzy szczyty i cztery
przełęcze. I wreszcie zdecydowaliśmy się zejść na dół, to było właśnie tu. I
gospodarz przyjął mnie na pracę, w zamian za wyżywienie. Przyjął.
— To szczęśliwie.
—
Ale to nie wszystko! Posłuchaj co dalej było: Cztery dni temu przybył tu patrol
angielski. No, myślę, koniec. Ale, postanowiłam, nie dam się żywcem, żeby mnie
odesłali do Sowietów. Wyskoczę z okna z dzieckiem, o tu, nad tym urwiskiem
wychodzi moje okno i zabiję się. Ale na razie zaczęłam od modlitwy do św.
Teodozjusza Czernihowskiego: ,,Zmiłuj się. mówię, nie dopuść do ciężkiego
grzechu samobójstwa!" Właśnie w tej chwili wchodzi sierżant i każe pokazać
papiery. Wyciągam, wręczam. a z nich jasno przecie wynika, że uciekłam z Lienz,
co tam można ukryć. Sierżant długo je czytał, jeszcze dłużej obracał w palcach,
tak jakoś... Później popatrzył na mnie, raz, drugi... Opuścił oczy, oddał
papiery i powiedział tylko:
„Oł rajt".
— I?
— I poszedł.
— Słusznie, że cud.
— To samo ja mówię.
— Jak temu twemu świętemu na
imię?
— Święty Teodozjusz
Czernihowski.
— Szkoda, nie przyszło się
mnie spotkać w życiu.
— A ty nie bluźnij, bracie.
—
Ja nie bluźnię. — Mitia podniósł głowę znad kolan, obrzucił wzrokiem dobrze
zagospodarowaną zagrodę, twarz swojaczki obok, wyczuł miłe ciepło słońca,
otaczający spokój i o nic więcej nie pytał. Zrozumiał, że nikomu. nikomu tu
nie może zależeć, aby ostał się jeszcze jeden zbieg-przybłęda. Żeby ludzie
zaczęli gadać, i żeby się po okolicy rozeszło, i żeby nie naprowadzić jeszcze
jednego patrolu, jeszcze jednej rewizji dokumentów. Nie, on nie będzie psuł
tego co cudownym zrządzeniem sprawił św. Teodozjusz Czernihowski. Wstał.
— Bywaj. Do widzenia. Mnie
czas.
— A ty dokąd teraz? —
zapytała, nie zatrzymując go,
—
Ja?... W drogę. — Uniósł worek z prowiantem, którym go obdarzył na drogę
gościnny gospodarz, i poszedł. Poszedł przez góry, trzymając się leśnych
ścieżek.
Rozdział V
RZYM
Tugaj miał wiele kłopotów z uzyskaniem zezwolenia na powrót
do kraju. Przedstawicielstwa perskiego nie było w Rzymie. Próbował więc coś
uzyskać drogą pośrednią przez poselstwo tureckie. Ale zarówno tu, jak w innych
instancjach, podlegających obecnie pośredniej lub bezpośredniej kontroli
czynników militarnych, czyniono mu trudności. Jego długoletni pobyt w
Niemczech podczas wojny wydawał się niektórym podejrzany i sprawę przeciągano
aż do jej wyjaśnienia. W ten sposób doczekał się jesieni.
Był
jeden z tych dni po długotrwałym deszczu, gdy zaświeciło ostatnie już może w
tym roku, letnie słońce i przywróciło wiecznemu miastu jego swoisty blask,
nieporównany z żadnym innym. Wody, które ciągle gdzieś bulgoczą w murach
rzymskich, szumiały teraz jak potok. Platany przybrały żółtość obrazów van
Gogha, a rozmaite pnącze opadające ze ścian błyszczały wilgocią, jakby przed
chwilą śmiały się do łez. Chodniki nie obeschły jeszcze i w refleksie ich świateł,
nawet żebrak zbierający okórki amerykańskich papierosów wydawał się postacią
malowniczą. W powietrzu czuło się lekkość i miłe ciepło. Tugaj zdziwił się
szczerze spotkawszy w taki poranek panią Paulinę przybraną w chustkę na głowie
i wytartą jesionkę. Onegdaj jeszcze widział ją w nocnym klubie alianckim
wystrojona nie na jej lata.
—
•Dokąd to pani? — spytał przyglądając się koszykowi, który trzymała w ręku.
— Do UNRR'y — odparła. A
zgadując widocznie jego
myśl,
dodała: — Nie wypada tam chodzić elegancko ubranym. Ostatecznie tam przeważnie
biedni ludzie. Tugaj powstrzymał się od wszelkiej uwagi.
— Pan też w tę stronę?
—
Tak. Odprowadzę panią kawałek. Jakże się miewa panna Lusia.
—
Ach, ona teraz jest rozrywana. Pracuje w Relief Service. Wie pan, nawet bardzo
jej do twarzy w mundurku.
—
Tak? Szkoda, że nie miałem szczęścia spotkać jej ostatnio.
— Może pan będzie dzisiaj w
nocy w „Mandarineccie" ?
—
Niestety, chyba nie. Mam spotkanie. Przyjechali moi znajomi z Mediolanu.
Zresztą pani ich też. zdaje się, zna.
—
Nie wiem o jakich pan mówi. Ale zaraz, ja muszę na drugą stronę ulicy. Pan
dalej?
Tugaj
pożegnał się i poszedł do małej knajpy położonej opodal wzgórza Kwirynału,
dokąd miał przyjść Mehmet. który dwa dni temu przybył do Rzymu. O tej porze
sala była pusta. Mehmet siedział sam przy stoliku.
— Jak się żyje?! — Tugaj
wyciągnął doń rękę.
— Siak-tak. Wina?
—
Trochę za wcześnie. No, ale dobrze. Wszyscy teraz pijemy wino.
Mehmet
zaczął opowiadać co się działo w ciągu kilku ostatnich miesięcy w Mediolanie:
Przeważnie posadzono wszystkich za druty. Dżemaja, Kałmuków... — A prawda, pan
ich nie znał.
— Widziałem raz podczas
parady zwycięstwa.
—
Aha. Poza tym Dagiestańców, część Gruzinów. Niektórzy Azerbejdżanie się
wykręcili, ale Kozaków to wszystkich i dońskich i kubańskich.
— I co mają z nimi zrobić?
— Z nimi? Już, dawno wydali,
wszystkich Kozaków.
—
Przepraszam, pan mówi, Dżemaja? A nie słyszał pan, on miał wręczać jakiś
memoriał?
—
Nie, nie słyszałem. Cóż ja, prosty człowiek, a on wielki polityk. Nie zwierzał
mi się. Naturalnie wszyscy wykręcali się jak kto mógł. Niektórym się nawet
udało. ale przeważnie to nie. Jeden Kerim-Bek zbuntował się. Ody jemu
zarzucano, że walczył przeciwko narodom zjednoczonym... Zdaje się. że tak:
zjednoczonym?
—
Uhum.
—
No to Kerim zaczął wołać: „Cóż to, krzyczał, ja na zgubę swojej ojczyzny,
chcielibyście, żebym walczył?! Za bolszewików, żebym walczył?!
Awanturował się. — Mehmet pociągnął łyk wina i uśmiechnął się. — Dureń, no, ale
i mądrym mało pomogło.
— A Tatarów?
—
My... — zrobił wężowaty, wymowny ruch ręką i pojechał dłonią pod stół.
Roześmiał się.
— A Sulejman Zaburi?
—
Ten się wyratował. Jest w Rzymie, właśnie. Aha! I wie pan kto tu jest jeszcze?
— No?
— Ali!
— I Zinaida?
—
Nie... — spojrzał w bok, unosząc dlaczegoś brwi. — Zinaida, nie. To pan nic nie
słyszał? Prawda, skąd pan mógł słyszeć.
— Cóż się stało?
Mehmet
znowu łyknął wina, zmarszczył się, i zaczął opowiadać:
—
Ali cackał się z nią, cackał, ubierał, pieniądze dla niej pożyczał od innych i
nie oddawał, i z tego wszystkiego w wielką biedę popadli. Tymczasem ona
znajomości z oficerami alianckimi pozawierała. Do kawiarni poczęli ją
zapraszać. Nazywało się niby to. że ona chce w ten sposób AIemu pomóc,
dokumenty się wystarać, od deportacji ustrzec i tak dalej. Raz spotkałem go,
siedzi pod ogonem tego pomnika konnego co to na placu koło Duomo. Od razu
widzę: przegrany. Twarz szara, smutna, ale stara się uśmiechać i mówi, że ona
pojechała do Como. ale ma wieczorem wrócić. Po co? pytam. No, już on wie, po
co. Do Rzymu, powiada, później pojadą, a tam jakoś będzie. Wiedział, akurat!
Tylko nie on! Z oficerami pojechała do Como, tam śliczne jezioro. Nie wróciła
naturalnie i koniec na tym. To raz, po pewnym czasie przyszedłem do niego...
Pan nie powierzył Siedział o tak, przy stole — Mehmet odsunął się z krzesłem,
pochylił głowę do blatu i pokazał jak: — zębami, o tak, za stół gryzie. Jak
pies zupełnie. I płacze do tego.
— Biedny człowiek.
—
Biedny! Wszyscy biedni. Co jego żałować. A jak on żonę ukradł od tego Kozaka...
— Czeczeńca, zdaje się.
—
Czeczeńca, Ingusza, wszystko jedno. To czy tamten zębami nie gryzł? Też mógł
gryźć. Tylko, że stołu może nie miał. No to w bokówkę wozu gryzł. Jechał od
Częstochowy i gryzł. — Mehmet nalał wina i po chwili dodał:
—
A teraz jak bolszewikom wydali, to ziemię pewnie gryzie.
Tugaj
uśmiechnął się mimo woli z zapalczywości z jaką Mehmet opowiadał. Domyślał się,
że musi być czegoś zły na Alego. „Może sam się do jego Zinaidy przystawiał? Kto
go tam wie". Nigdy Mehmetowi bardzo nie ufał. Zauważył, że teraz pił wino
wyjątkowo łapczywie.
— Comerriere!
Jeszcze jeden litr!
Upił się szybko. Wywrócił szklankę. Nastrój się popsuł.
Kelner przyszedł z serwetą wytrzeć obrus, na którym rozlane wino stało jak
kałuża krwi. Miał minę obrażoną. Poznać zresztą było, że zarówno do ubrania
Mehmeta, jak jego obcych, kanciastych, nieeuropejskich ruchów odnosi się z
wyraźnym lekceważeniem, a może niechęcią.
Wkrótce po tym spotkaniu pogoda zaczęła się psuć. Zrobiło się
zimno. Pewnego ranka padał nawet śnieg i trzymał przez parę godzin. Oficerowie
biegali z aparatami fotograficznymi aby uwieczniać Colosseum w śniegu. Takie
niespodziewane zwroty w pogodzie ludzie przypisywali kiedyś wyrębom lasów,
później wpływom nowo-wprowadzonego radia, teraz bombie atomowej zrzuconej na
Hiroszimę 6-go sierpnia 1943 roku. Interpretacji było zawsze dużo w tej
dziedzinie, może dlatego, że nikt nikomu nigdy nie przeszkadzał mówić o
sprawach pogody co się komu podoba. Takiego to właśnie pochmurnego dnia Tugaj
wybrał się odwiedzić Mehmeta i jego przyjaciół. Mieszkali wszyscy razem, dosyć
daleko, ale względnie dobrze: Sulejman Zaburi, Mehmet, Ali i jakiś Albańczyk z
nimi. Albańczyk był osobą najważniejszą, bo znał pewnego Afgańczyka, który
pełnił funkcje sekretarza u muzułmańskiego misjonarza z Indii. Misjonarz zaś
był w dodatku oficerem brytyjskich wojsk indyjskich. ..Wielki i bogaty
człowiek", powiedziano o nim. Miał ich właśnie odwiedzić. Wiązano z nim
duże widocznie nadzieje. Na stole przygotowany był wystawny posiłek, a pośrodku
butelka włoskiego „Cinzano". Przyszło też dwóch Turkmenów, oglądających
się podejrzliwie. Zaburi był najstarszy wiekiem i zacierał ręce z zimna.
— Musi nam pomóc.
— On ma wielkie plany —
dodał Albańczyk.
— I dolary.
— Nie dolary, a funty.
Ali
miał na sobie ubranie skromne, wyglądał jednak dobrze, choć mówił bardzo mało.
Na oko zdawało się, że pogodził się już ze swoim losem, a nawet wciągnął w nowe
życie i nowe plany. Był gładko ogolony. Przy pomocy Zaburiego pisali już oni
różne listy i podania: do króla Faruka, do współwyznawców w Ameryce, a teraz
ten Hindus...
Wszyscy zerwali się na odgłos dzwonka u drzwi wejściowych.
Do sieni wkroczyło dwóch brodatych Hindusów w mundurach brytyjskich. Jeden z
nich miał na głowie zielony turban, drugi biały. W chwili gdy Mehmet pomagał
misjonarzowi zdjąć płaszcz wojskowy, nagle coś tknęło Zaburiego, który był
najstarszy wiekiem:
— Schować wino! — syknął.
Dwóch
Turkmenów chwyciło jednocześnie butelkę, groźną sekundę mocowali się ze sobą,
ale w sam czas zdążyli jeszcze ukryć ją przy nodze pod stołem. Misjonarz już
wchodził i witał się łaskawie. Następnie zwrócił twarz do okna, za którym
zgrzytały tramwaje i rozpoczął modlitwę. Turkmeni, którzy służyli ongiś w
sowieckiej kawalerii. stali wyciągnięci na baczność. Zaburi, w swych o dwa numery
za długich trzewikach z UNRR'y poruszył się i niebacznie dźwięknął o butelkę
ukrytą pod stołem. Misjonarz kiwał się w modlitwie pochylając zielony turban.
Przewody tramwajowe za oknem błyskały od wilgoci niebieskim, elektrycznym światłem.
Tugaj
zdążył tylko kilka słów zamienić z Alim, gdyż wszyscy zbyt zaaferowani byli
wizytą. Uznał w końcu, że jego obecność nie jest potrzebna i skorzystawszy z
nadarzającej się okazji, usunął się niepostrzeżenie.
W
ciągu następnych kilku tygodni był zbyt pochłonięty własnymi sprawami, aby się
zdobyć na zainteresowanie losem swoich znajomych. Dopiero w miesiąc po
odwiedzinach, wczesnym rankiem, zastukała do jego pokoju gospodyni mówiąc, że
przyszedł pewien Signor, który go chce koniecznie widzieć. W ciemnym
przedpokoju Tugaj rozeznał sylwetkę Zaburiego.
— Proszę, proszę!
Zaburi
zajął miejsce przy stole, wziął z wazy daktyl, zjadł, wypluł pestkę do ręki i
rzucił ją w kąt, do stojącego tam pustego wiadra. Blacha oddała przykrym
dźwiękiem.
—
No jakże tam wasz misjonarz? — spytał Tugaj. — Przyniósł wam jakiś prezent,
wtedy?
— Przyniósł, tak.
— No?!
— Bochenek fasowanego,
angielskiego chleba z „nafi".
— Phiii. To nie dużo.
—
Pan sobie wyobraża, ja się już trzydzieści lat nie modliłem, a teraz on
przychodzi i ja czwarty raz stoję po godzinie na tej lodowatej posadzce... Jak
sztubak. I nic z tego. — Wziął drugi daktyl, ale odłożył z niechęcią. — Przyjdź
pan do nas.
—
Chętnie. Tylko miałem dużo spraw na głowie. A teraz czuję się trochę
przeziębiony.
Zaburi cmoknął kilkakrotnie
zapowiadając złą nowinę:
— Ali rozpił się strasznie.
Tugaj wyjął z szafy butelkę wina i nalał do
szklanek.
—
Wszyscy teraz dużo pijemy. Wbrew nakazom Proroka.
—
Tak, ale on... — Zaburi wypił ćwierć szklanki. — On się zrobił zupełny wariat.
On chce wracać.
Tugaj
zatrzymał rękę niosącą szklankę do ust w pół drogi i spytał w zdumieniu:
— Dokąd?!
Zaburi
w odpowiedzi kiwnął znacząco głową. Można się było domyśleć dokąd.
Zapadło
milczenie. Na podwórzu okropnie miauczały koty, które w Rzymie mają zwyczaj
urządzać koncerty okrągły rok. Wyjątkowo nieprzyjemny głos. Głos przypominający
krzyk zarzynanego dziecka. Zaburi dopił swoje
wino.
— A gdzie ta, Zinaida teraz?
— spytał Tugaj.
—
Nie wiem. Gdzieś już w mundurze podobno, alianckim. autami rozjeżdża.
—
Hm, to rzeczywiście... Dobrze, przyjdę pod wieczór, pogadam z nim.
—
Niech pan będzie tak łaskaw; zawsze autorytet. Wszyscy mieli do pana
zaufanie.
Tej nocy siedzieli we
czwórkę wokół stołu. Na niepokrytym blacie stało wino, puste butelki poniewierały
się po kątach. Nie osłoniona żarówka, jak w więzieniu, wisiała nad ich głowami.
Przez niedomknięte drzwi dochodził świszczący oddech śpiącego Albańczyka.
Rozmowa, z odmierzonymi jakby przerwami, stała się zabójczo jednostajna.
Wszystkie argumenty były już dawno, dawno temu wyczerpane. Tak, w jakiejś
uszkodzonej rynnie, bywa, że woda deszczowa się zbiera, nagle wyleje i znów
zbiera w ciszy, i znów o swoim czasie wyleje. I znowu, i znowu w odstępach.
Pierwszy zasnął Zaburi. Był najstarszy wiekiem i nie wytrzymał: opuścił głowę
na złożone na stole ręce i spal cicho.
— Ali — mamrotał Mehmet.
— Mhm.
— No to zabiją ciebie.
— Niech zabijają. —
Siedzi rozparłszy łokcie i patrzy na odbicie żarówki w kałuży wina. Mehmet
odwraca twarz do Tugaja. Ten, kciukiem leżącej na stole dłoni robi ledwo
dostrzegalny ruch bezradności. Albańczyk chrapie za drzwiami. Sulejman śpi,
podciągnąwszy łokieć pod głowę. Ody chrapanie ustaje, panuje cisza. Trwa.
— Ali.
— Co?
— Nu rozstrzelają, nu.
— A, niech sobie.
Mehmet
patrzy na Tugaja. Tugaj robi ledwo dostrzegalny ruch. Cisza. Czasem ktoś
sięgnie po szklankę, wypije łyk, drugi. Cisza. Wszyscy są już bardzo zmęczeni
i odurzeni winem.
—Ali.
—No?
— Co, ty chcesz, żeby ciebie zabili?
— Jeszcze... Nic nie
wiadomo.
— Jak to: „nie wiadomo"!
Wiadomo dokładnie.
— No to niech będzie.
Mehmet
patrzy na Tugaja. Ten milcząc, ze zmęczeniem unosi jedną brew. Cisza. Trwa.
trwa.
—Ali.
— Hm.
— To ty
wariat jesteś? Cisza.
— Ale
powiedz: wariat jesteś? Zupełny? Tak? Dureń? Tak?
— Po twojemu.
— Nie. ale
powiedz: wariat, czy nie? — upiera się Mehmet.
— Niech
będzie, że wariat. — Rozparł jeszcze szerzej łokcie i teraz patrzy na swoje
złożone palce. Mehmet patrzy na Tugaja, oczekując wciąż od niego jakowejś
rady. Ale Tugaj już wszystkie rady dawno wypowiedział. Odbiły się one o
niewzruszoną apatię AIego. Teraz więc usiłuje tylko wzruszyć ramionami.
Albańczyk przewrócił się na drugi bok i znów chrapie. Za oknami przejechał
samochód MP ze sterczącą z tyłu, długą anteną.
—
Ali... — nagle sen zmorzył również Tugaja. Przykry sen. Śnił się szeroki, pylny
trakt... po którym jechały rury wodociągowe, pokręcone blachy... Obudził go
chłód ciągnący od kamiennej posadzki.
— Zimno, w
tych Włoszech — wycedził przez zęby, wstał i poszedł do domu. Świtało już.
Ale
nazajutrz przyszedł znowu jeden z owych pięknych dni, jakie zdarzają się w
południowych stronach podczas zimy. Słońce i raptowne ocieplenie wystawiło na
chodniki krzesełka kawiarni. Tugaj spał do późna i wstał z bólem głowy. Po
obiedzie przeszedł się do Porta Pinciana, zawrócił i zobaczywszy panią Paulinę,
Lusię i dwóch oficerów, przysiadł się do ich stolika na chodniku kawiarni przy
Via Veneto.
Lusia
wyglądała ładnie i zdrowo. Ubrana była w mundur wojskowej organizacji
kobiecej. Matka mierzyła ją co chwila wzrokiem, nie mogąc oprzeć się pasji
poprawienia czegoś w jej ubraniu. Mundur był jednak prosty i leżał dobrze.
Tylko te okropne, zielonkawe pończochy! Dwóch oficerów pykało z dwóch fajeczek,
obydwaj mieli nogę zarzuconą na nogę i zdawali się być zadowoleni z pobytu w
Rzymie. Pani Paulina przeniosła wzrok na Tugaja.
— Źle pan czegoś dziś
wygląda.
— Nie spałem.
—
To pewnie przebumblował pan w jakimś nocnym lokalu.
—
Niezupełnie. — I zaczął jej opowiadać historię AIego i jego nagłą, samobójczą
decyzję. — Pani go chyba dobrze pamięta — zakończył. — Przychodził często, w
Wiedniu, na Rembrandtstrasse. I później kupił tę sukienkę.
—
Nie, nie pamiętam — ucięła krótko. — Widziałam, że kręciło się po mieście to
tałałajstwo azjatyckie... Ach, przepraszam pan też pochodzi właściwie z Azji.
czy tak? No, ale pan to co innego. Pan jest człowiekiem obytym, wykształconym,
właściwie człowiekiem Zachodu, powiedziałabym nawet: Europejczykiem. Tak, tak,
niech się pan nie wypiera. Zresztą jest pan Persem, a Persja należy dziś do
naszych sojuszników. Ale znamy się tak dawno, i niech pan sobie pozwoli
powiedzieć szczerze, że zawsze podziwiałam pana ten jakiś dziwny sentyment do
różnego rodzaju wywłok, do których ja, przyznam, odczuwam wstręt organiczny. Do
tego całego mongolsko-rosyjskiego „wschooodu"! Ach, żeby panowie
wiedzieli... — zwróciła się do oficerów i zaczęła opowiadać o swoich
cierpieniach pod okupacją niemiecką i prześladowaniach jakich doznawała od
różnego rodzaju kolaborantów.
Oficerowie
ze zrozumieniem przytakiwali głowami. Tu-gaj słuchał jej ze szczerym
zainteresowaniem, gdyż miała dar wymowy. Ody jednak chciał coś wtrącić,
przerwała mu gestem ręki i mówiła dalej:
—
A to, co pan teraz opowiada o jakimś Tatarze, który chce wrócić, to nic a nic
mnie nie dziwi. Czytałam właśnie bardzo trafny artykuł... Gdzieśmy to czytały
Lusia?... No, jednym słowem o ,,ucieczce od wolności". Świetnie uchwycona,
rabska, azjatycka dusza. To u nich we krwi. Oni po prostu tęsknią do knuta, nie
potrafią inaczej żyć. Naturalnie, Związek Sowiecki jest dziś naszym
sojusznikiem. Ale przyzna pan. że ten cały bolszewizm, to też się zaczął od
Mongołów.
W
tej chwili ze zgrzytem hamulców, zatrzymał się koło chodnika wojskowy jeep.
— O, już są! — wykrzyknęła
pani Paulina.
— Dokąd to państwo? — spytał
Tugaj.
— Chcemy zrobić małą
wycieczkę po zabytkach Rzymu.
—
A... Przyjemnej zabawy. — Pożegnał się i po ich odjeździe opadł z powrotem na
krzesło. Po ubiegłej nocy czuł się osłabiony i przepity.
Przed
samym wyjazdem do Kairu, gdy Tugaj miał wreszcie wszystkie niezbędne dokumenty
w kieszeni, spotkał przypadkowo na Corso Umberto Mehmeta.
— Jakże się skończyło z
Alim? — zapytał go.
— Wyjechał.
Stali
przez chwilę w milczeniu. A później Mehmet opowiedział, że w obozie, zdaje się
w Rimini, czy gdzieś indziej w tej stronie, we Włoszech, nie pamiętał dokładnie,
Dżemaj poprzecinał sobie żyły szkłem od butelki.
—
Nie rozumiem — wzruszył ramionami Tugaj
szczerze poruszony. — Przecież nie mogli im odebrać żyletek, czy brzytew do
golenia. Po cóż zatem szkłem od butelki?
—
Nie wiem ja. Musiała być jakaś przyczyna — odparł Mehmet.
Rozdział VI
LUDZIE I
KONIE
Podobnie jak po załamaniu pierwszej kontrrewolucji, również
pod koniec drugiej kontrrewolucji w roku 1943 rodzina Kolcowych znalazła się w
zupełnym rozproszeniu... Przypominając sobie przepowiednię Tymoteusza
Osmuchina sprzed lat 85-ciu (gdy to w buran śnieżny rodził się... itd.),
wypadnie stwierdzić, iż stało się nawet gorzej niż przepowiedział ów znający
się na znakach ziemi i nieba sąsiad. Albowiem nie tylko sam Aleksander Kolcow
przeżył nad wyraz burzliwe życie i skończył śmiercią gwałtowną, lecz ponadto
prawie wszyscy członkowie jego rodziny, którzy odumarli wcześniej lub później,
nie zeszli z tego świata śmiercią naturalną, i to począwszy od małego Mikołaja,
który utonął w Donie w roku 1898. Tak więc: żona i córka zostały spalone. Zięć,
Abbas, rozstrzelany w Krasnodarze. Syn najstarszy. Aleksander, zginął w walce z
komunistami bułgarskimi. Jego syn, a wnuk starego Kolcowa, Michał, który zaciągnął
się do korpusu rosyjskiego w Jugosławii, figurował w spisach pod koniec
kampanii przeciwko komunistycznym wojskom Tity, pod charakterystyczną dla
wojennej nomenklatury rubryką: ,,zginął bez wieści". Tylko jedna z córek,
a siostra Michała, Maria, zmarła śmiercią naturalną na tyfus.
Wśród
żyjących pozostała żona Saszy i jego druga córka. Prakseda, która wyszła za
Serba. Ale wśród żyjących pod komunistycznym ustrojem na Bałkanach. A że do
końca nie interesowały się nawet, czy jakowaś rodzina egzystuje jeszcze, więc
łączność nie mogła być nigdy nawiązana.
Jeżeli
chodzi o Lidię, żonę Dymitra, czyli Miti, to trudno zdecydować czy można ją
zaliczać do rodziny, skoro po osadzeniu męża w obozie, złożyła jeszcze w roku
1939 podanie o rozwód? Przemawiałaby za tym chyba jedna okoliczność, że
powtórnie za mąż nie wyszła. Wyjść zresztą nie mogła. Stało się bowiem, czy to
pod wpływem wyrzutów sumienia wywołanych wypiciem o jednej za dużo szklanki
samogonu w mieszanym towarzystwie, czy łez pod wpływem samego tylko samogonu,
ale wypowiedziała głośno przekonanie, iż ludzi zsyłają do obozów nie zawsze
słusznie. Aresztowano ją przed wybuchem wojny niemieckiej i skierowano po
wyroku do Ust-Wym, grupy łagrów położonych w Korni ASSR. wzdłuż drogi kolejowej
Kotłas-Uchta; tam osadzona została w 17-tym Łagpunkcie, zawierającym dwa
kobiece oddziały. W tych warunkach nasuwałaby się więc kolejna wątpliwość, czy
można ją jeszcze do żyjących zaliczać?
Syn
Miti, Piotr, w zdrobnieniu zwany Pietią, po zniknięciu matki i przejściu
różnych kolei losów, przyłączył się do bandy bezprizornych, w oficjalnym
słownictwie przemianowanych po drugiej wojnie światowej, na:
„beznadzornych". W ten sposób zamknął koło tradycji rodzinnej z końca
pierwszej kontrrewolucji.
...........................................................................................................
Gdy
Ula, starzejąca się kobieta, l-go czerwca 1943 roku znalazła się stłoczona w
wagonie towarowym na stacji Lienz, i gdy po upływie pewnego czasu pociąg ruszył
w kierunku wschodnim, odczuła rodzaj kojącego odprężenia. Mogła przede
wszystkim siedzieć, co po dniu biegania od świtu w nerwowym napięciu, sprawiało
wielką fizyczną ulgę. Poza tym wszystko było już jasne. niewymagające
komentarzy, zabiegów, starań i wiecznej walki o okruchy nadziei. Sprawa została
załatwiona, bez możności przeciwstawienia jej swej woli. Można się było poddać
kompletnej, tak dobrze jej znanej z poprzedniego życia rezygnacji, i właśnie
dlatego odczuwała swoją sytuację jako powrót do czegoś swojskiego, nieomal bliskiego.
Czasem apatia, podobnie jak stan 'wyczerpania i osłabienia pod wpływem dużej
gorączki, jest stanem przynoszącym uspokojenie nerwów. Tak też łatwiej było
przenieść śmierć ojca, którego nawet nie dano jej było zobaczyć w ostatniej
chwili. Los własny interesował ją najmniej. Był losem, niczym więcej. Ale gdy
koła pociągu odstukały już kilkadziesiąt kilometrów, poczuła, że zachodzi w
niej zmiana o bardziej ważkim charakterze. Zmiana ta dotyczyła nadziei na
zobaczenie syna, Alego. W ostatnich miesiącach był on jedynym przedmiotem jej
rozmyślań i całą tęsknotą. W ostatnich godzinach wolności opowiadała o nim
jeszcze żołnierzowi brytyjskiemu. A oto w tej chwili postać Alego przesunęła
się po prostu w inną płaszczyznę wyobraźni. Zlała się z tłem masowego losu.
Ula, która niedawno nie dopuszczała tej myśli, przyłapała siebie na dziwnym
spokoju z jakim teraz pomyślała: „Nie wiadomo, czy żyje jeszcze?..." Może
łąk. może nie. Może zobaczy, może nie zobaczy. I, rzecz szczególna, z taką
myślą czuła się lepiej i bardziej spokojna.
Pociąg się toczył.
Przeciętny
skład pociągu wynosił około czterdziestu wagonów. Pociągów było wiele i w
pierwszych dniach deportacji, mijało stację w Spittal trzy dziennie. Każdy
ochraniany tylko dwoma żołnierzami brytyjskimi. Drzwi towarowych wagonów nie
były zamknięte na głucho, a jedynie zakręcone mocno drutem. Przez pozostawioną
szparę Kozacy wyrzucali na zewnątrz podarte dokumenty, fotografie, ordery,
odznaczenia, naramienniki, a nawet pieniądze. W wielu wypadkach udało się też
odkręcać lub poprzecinać druty i wyskoczyć w biegu.
Wydawanie
w ręce bolszewików następowało częściowo w Judenburgu, na moście nad rzeką
Mur, gdzie na drugim brzegu straż trzymały już posterunki sowieckie; częściowo
w Graz. Ogółem z terytorium południowej Austrii wydano Kozaków i członków ich
rodzin około 30 do 33 tysięcy. Konkretna statystyka nie została ogłoszona przez
żadną ze stron; ani przez tę która wydawała, ani przez tę, która przyjmowała
tych ludzi.
Jednocześnie
podążały na wschód transporty z innych miejscowości, wioząc przymusowo
deportowanych Rosjan i przedstawicieli prawie wszystkich podsowieckich narodów,
które zbuntowały się przeciwko ustrojowi komunistycznemu. Mocarstwa zachodnie
lojalnie wykonały zobowiązania powzięte wobec swego sojusznika. Mniej więcej
przy zachowaniu identycznej proporcji gwałtu, łez, krwi, rozpaczliwych
samobójstw, wywożono ludzi z Kempten. Hessen, Mannheim, Dachau, Plattling, z
Salzburga, Daggendorfu, z Ceske Budejovice i z innych, po prawdzie rzekłszy,
niezliczonych obozów. Konkretna statystyka nie została nigdy ogłoszona.
Transport, w którym jechała Ula, przybył do Graz, głównego
punktu zbornego, gdy już nie było tam generałów kozackich. Wydani dnia 29-go
maja na moście w Judenburgu, przebyli noc w pomieszczeniach zrujnowanej
stalowni. Nazajutrz przewiezieni byli do Graz. skąd natychmiast, specjalnym
wagonem do Wiednia. Tegoż samego dnia wsadzono ich do samolotu i odprawiono do
Moskwy. Tam, na lotnisku oczekiwały już więzienne samochody, które przewiozły
ich do więzienia w Butyrkach.
Ula, gdy wyszła z wagonu, zwróciła się do konwojenta, po raz
pierwszy śmiało, bo w rodzonym języku:
—
Ej, swojak! — powiedziała. — Gdzie by tu umyć się można było?
—
Idź, idź. I niemyta pojedziesz dalej. Nie obraziła się na tę grubiańską odpowiedź.
— A prędko wypadnie jechać
dalej? — zapytała.
—
Postarzałaś już, a jeszcze ciekawości się nie oduczyłaś! — odpowiedział.
Ula
przekroczyła szyny wraz z innymi. Nawet się uśmiechnęła po drodze do baraków.
Po rewizjach, badaniach, rejestracji i innych formalnościach przebytych w nastroju mniej lub większej
rezygnacji dalsza droga prowadziła przez: Wiedeń, Budapeszt, Ploeszti, Kijów,
Briańsk, Moskwę za Ural. Do Prokopiewska, do Stalinska, Kuzniecka, do Karagandy,
Bałchasza, Czuburaj-Nura, Potmy, Tajszetu, Uchty... I znowu przeliczyć nie
podobna wszystkich obozów koncentracyjnych dokąd spływały dziesiątki i setki
tysięcy nowych więźniów idących z Zachodu na Wschód! Nie wymienić trudnych nieraz
nazw miejscowości o brzmieniu azjatyckim, które nabrały szczególnego
wydźwięku, odkąd nauka Marxa-Engelsa-Lenina-StaIina zapanowała niepodzielnie na
tych
ziemiach.
Nie wymienić i nie zliczyć cyfry •wszystkich ukaranych za wrogość,
nieposłuszeństwo, czy chociażby niechęć względem ustroju
socjalistycznego. Z terenów wyzwolonych spod okupacji niemieckiej, spośród
byłych jeńców, spośród buntowników i spośród kontrrewolucjonistów. Ula
należała do jednej z tych kategorii.
*
Ali
wracał dobrowolnie w początkach roku 1946. Na kilka miesięcy przed ogłoszeniem
dekretu z dnia 23 czerwca 1946 roku o „Rozwiązaniu Autonomicznych Sowieckich
Socjalistycznych Republik: Czeczeno-Inguszskiej, Krymskiej i Kałmuckiej".
Nie wiedział też, że już dwa lata wcześniej deportowano do nieznanych bliżej
okolic Syberii: 200.000 Kałmuków. 200.000 Czeczeńców i Inguszów, 150.000
Karaczajów i Bałkarów, 80.000 Tatarów krymskich, 70.000 Greków i Żydów.
Ale,
gdyby wiedział, też by nie zmienił swego postanowienia. Jak każdy
człowiek/miał prawo do zgryzot osobistych, które absorbowały go bardziej niż
wszelkie inne względy, którym kieruje się kolektywne życie zbiorowisk ludzkich.
Obmierzło mu po prostu życie własne.
...........................................................................................................
Dnia
12 sierpnia 1946 roku w moskiewskiej ..Prawdzie ukazała się następująca
notatka:
„W
tych dniach obradowało Wojskowe Kolegium Sądu Najwyższego SSSR w sprawie
oskarżenia przeciwko:
Własow
A.A., Małyszkin W.F., Zilenkow G.N., Truchin F.I.., Zakutnyj D.J.,
Błagowieszczenskij I.A., Meandrów W.L., Malcew W.L., Buniczenko S.K., Zwieriew
G.A., Korbukow W.D. i Szałów N.S. — Wszyscy stanęli przed sądem z oskarżenia o
zdradę i przejście na stronę wroga w charakterze agentów, celem uprawiania
akcji szpiegowskiej i dokonywania aktów sabotażu, terroru i dywersji przeciwko
SSSR, czyli o przestępstwa przewidziane w artykułach 58-1 b, 38-8, 38-9, 58.
10 oraz 13-11 Kodeksu Kryminalnego SSSR. Wszyscy oskarżeni przyznali się do
winy. W myśl art. I Ukazu Najwyższego Sowietu z 19. 4. 1943 Wojskowe Kolegium
Sądu Najwyższego skazało oskarżonych na karę śmierci przez powieszenie. Wyrok
został wykonany".
W
kilka miesięcy później, mianowicie dnia 17 stycznia 1947 roku, w pismach
zachodnio-europejskich pojawiła się następująca, lakoniczna wiadomość:
„Radio
moskiewskie doniosło w dniu 16 stycznia o wyroku Wojskowego Kolegium Sądu
Najwyższego SSSR zapadłego w sprawie byłych generałów białych armii: Krasnowa
P.M., Szkuro A.G., Sułtan KeIecz-Gireja, Krasnowa S.M., Domanowa T.I„ oraz
niemieckiego generała Helmut von Pannwitza. oskarżonych o działalność
szpiegowską i udział w organizacji walki zbrojnej przeciwko SSSR. Wszyscy
oskarżeni przyznali się do winy. Na podstawie art. I Ukazu Prezydium
Najwyższego Sowietu z dnia 19. 4. 1943 wszyscy oskarżeni skazani zostali na
karę śmierci przez powieszenie. — Wyrok został wykonany".
...........................................................................................................
W
tym samym czasie na listę komunistyczną podczas wyborów 1946 we Francji,
głosowało 30,5% całej ludności. We Włoszech podczas wyborów 1948 głosowało na
listę komunistów 31% całej ludności.
*
Mitia
cieszył się z zapasów żywnościowych, jakimi go obdarzono na drogę, gdyż w ten
sposób, układał sobie. będzie mógł przejść dłuższą trasę, bez ustawicznego
ryzyka, które mu groziło w osiedlach. Nie miał jednak mapy. Orientował się
wprawdzie biegle według słońca. z drugiej jednak strony częste przeszkody w
postaci urwisk i rzek zmuszały go do ciągłego zbaczania z kierunku. Najważniejszym
zaś problemem pozostawał w dalszym ciągu właśnie: kierunek. Zięby dokąd iść,
trzeba mieć cel. A jakiż był cel marszu Miti? Musiał przyznać przed sobą z
przygnębiającą szczerością, że takiego celu, a raczej takiej umiejscowionej
mety, nie posiadał.
Szedł
lasem. Dzień wypadł słoneczny, bez wiatru. O ciszy, która panowała wokół można
by powiedzieć bez przesady, że: stała w miejscu, nieruchomo. Południowe słońce
rzucało blaski i cienie poprzez korony drzew i trudno orzec co było
piękniejsze: blask czy cień. To prawda, że lasy wschodniej Europy pachną
inaczej, pachną przede wszystkim mocniej. Że od tego zapachu mchu, kory drzewnej,
liści, grzybów, zgniłego listowia i wszelakich innych roślin, aż w głowie się
czasem kręci, zwłaszcza gdy przy-grzeje letnie słońce. Natomiast brak im jest
tego oświetlenia, jakie posiadają górskie lasy południowej Europy w dnie
pogodne. Nie żeby tamte pozbawione były zupełnie gry świateł i odbicia liści na
drodze. Owszem, ale nie porównać je do ostrości konturów, jaskrawości barw!
Tam promień słoneczny wpada w gęstwinę jak klinga kozackiej szabli oddająca
matowym nieco srebrem, tu jak złocisty miecz anioła. Tam oko przyzwyczaja się
szybko, tu trzeba go co chwila mrużyć od nadmiaru kolorów.
Mitia
szedł niskim zboczem, przez las mieszany, po ścieżce usłanej trawą, miękkiej i
cichej jak kobierzec. Wyrwał się z prawa i poleciał w głąb kozioł.
Gwałtownością ucieczki nastraszył w pierwszej sekundzie wędrowca, zatrzymał go
czujnie w miejscu, kazał się obejrzeć. Ale wokół znowu panowała cisza. To on
sam był przyczyną strachu, którego napędził samie. Szedł więc dalej ścieżką.
Dzięcioł zielony zleciał z jodły i uciekł przed nim nisko między pniami.
Ścieżka wiła się łagodnie. Zbliżył się do polany i słyszał przed sobą gęste
paciorki szczebiotu sikorek, do wtóru mocniejszych cykań kowalików, które
lubią we wzajemnym towarzystwie obszukiwać korę drzewną. Na jego widok głosy
stały się krótsze, częstsze, bardziej jazgotliwe, ostrzegawcze. Szybko
rozfrunęła się ta mała zgraja nad jego głową. Stąpał dalej, a po jego twarzy
przesuwały się na przemian raz promienie słońca, raz cienie liści. Uszedł z
pół kilometra, gdy raptowne ostrzeżenie sójki z hałasem rozdarły ciszę.
Krzyczała na niego z taką uporczywą złością, jakby jej co zawinił, czy wkroczył
w prywatną jej posiadłość. A las należy przecie, niezależnie od ludzkich
pomiarów, do Boga nie do sójek Czegóż więc chce od niego?... „A jednak wszyscy
mnie tu uważają za intruza i wroga, nawet ptaki. Jak to dziwnie, że inaczej
być nie może..." I, stanął jak wryty! Na konarze drzewa wisiał Kozak. Jego
samobójcza postać zdawała się niepomiernie wydłużona, czarna jak kłoda, a
jednak rażąco odbijająca od pni. Nie kołysał się, bo nie było wiatru. Nie
ruszał, tylko wisiał równo, wprost po linii przyciągania ziemi. Miał pewno
twarz siną i wywalony język. Mitia obszedł lasem i nie patrzał. Przyśpieszył
kroku. Ale nie mógł dłużej iść już tą samą ścieżką. Bo gdy nią szedł to
wiedział, to czuł za sobą, samotnego wisielca. Uchwycił mocniej worek, skręcił
w krzaki i począł schodzić w dół, na przełaj.
Kołując
i nakładając drogi, pozbawiony mapy, sam o tym nie wiedząc, zbliżał się znowu
do doliny rzeki Drawy. A trzeciego dnia przytrafił mu się .następujący wypadek:
Wyszedł na drogę, po której niespodziewanie jechał wozem chłop. Miejsce było
pustynne, nic nie groziło. Po przyodziewku chłopa, wprawne oko Miti poznało
ślady wojskowej przynależności. Jakoż chłop okazał się istotnie byłym
żołnierzem, któremu szczęśliwa okazja pozwoliła niepostrzeżenie przemknąć się
do domu. Austriak walczył na froncie wschodnim i zachował w pamięci okruchy
rosyjskiej mowy. Mitia rozporządzał okruchami niemieckiej i tak jakoś się
porozumieli. Nie żeby chłop chciał mu okazać pomoc, zaproponował, że podwiezie,
czy zaprosił do swej chaty. O tym w ogóle nie było mowy. Poczęstował natomiast
tytoniem i pogawędził. Była to. wszelako gawęda z rzędu najważniejszych jakie
się zdarza prowadzić w życiu. To znaczy o bezpośrednim wpływie na dalszy los
człowieka.
Nieznajomy
powiedział Miti. że jedzie teraz, a raczej wraca, z okolic Lienz, że widział
tam dużo koni. A po namyśle i wypluciu szczypty tytoniu, która mu przylgnęła do
dolnej wargi, przypomniał sobie, że koło tych koni widział Kozaków. A później,
że nawet słyszał, iż Anglicy zostawili pewną ilość Kozaków do pasania, czy tam
pilnowania tych koni. Cały podobno oddział. I zaczął nagle Mitię namawiać: „Ze
tak po lasach się włóczyć, to niczego się nie wywłóczy. To jest sprawa
beznadziejna. Dlaczego by więc miał nie skorzystać, a przynajmniej nie spróbować
przyłączyć się do tych Kozaków? Dopóki ich Anglicy potrzebują, dopóty na pewno
nie wydadzą. W każdym razie nie teraz. A później zawsze można jeszcze uciec po
raz drugi". Były żołnierz wypowiadał te słowa beznamiętnie, raczej dla
zabicia czasu, zanim koń jego nie odpoczął trochę po przebytej, wspinającej
drodze. Później pożegnał Mitię niedbałym ruchem palców do daszka czapki i
cmoknął na konia.
Mitia,
który początkowo słuchał jednym uchem i któremu słowa spotkanego bynajmniej
nie trafiały do przekonania, zwolna dopiero zaczął się nad nimi zastanawiać.
Zwłaszcza jedno słowo: „Spróbować" — wydało mu się trafne. Czegóż to
bowiem nie próbował już w życiu. A nu!... Raz jeszcze. Przypomniał sobie nagle
wiszącego na drzewie, wstrząsnął się i poszedł w dół w kierunku Orawy.
Sprawa
naturalnie nie była łatwa. Trzeba się było wystrzegać patroli. Trzeba było
podpełznąć możliwie niezauważonym; trafić właśnie na swoich. A przede wszystkim
wiedzieć gdzie ich spotkać. Z drugiej strony orientować się było można po
większym skupisku koni, obserwując je z ukrycia. Istotnie zauważył, iż
poruszają się tam Kozacy swobodnie, bez żadnego konwoju. Wreszcie szczęście mu
sprzyjało, na tyle, że mógł zbliżyć się do jednego z nich i porozmawiać.
Tak,
owszem, wszystko się zgadzało z tym co opowiadał spotkany na drodze chłop.
Anglicy wydzielili oddział około 120 ludzi spośród Kozaków do strzeżenia i
opiekowania się końmi. Podzieleni są na dwie grupy po sześćdziesiąt ludzi.
Głównym ich miejscem postoju była wieś Nikolsdorf, a teraz przeniesiono bliżej,
do Dolsach. Obecnie w Lienz założono wielką bazę końską i szpital weterynaryjny,
gdyż znaczna część koni uległa zarazie świerzbu i nawet wypadło około dwieście
sztuk zastrzelić. Tego wszystkiego dowiedział się Mitia, ale i jeszcze tego, o
czym nie powinien był zapominać, co stanowić będzie najtrudniejszą przeszkodę
w osiągnięciu zamierzonego celu. tą przeszkodą
była ludzka pasja do życia, do czepiania się jego skrawków, do trzymania deski
ratunku w kurczowo zaciśniętym ręku i odpychania od niej każdego, kto by tę
deskę mógł jeszcze uchwycić, a tym samym przeciążyć. Człowiek jest zdolny do
wielu rzeczy w życiu normalnym, ale dopiero, w ratowaniu swego istnienia
okazuje pełną skalę wrodzonych możliwości. Nie dać sobie wydrzeć ochłapu: to
znał dobrze Mitia z czasów sowieckich. O czym zapomniał, to była reguła, że
najbardziej surowym i okrutnym w takich chwilach staje się człowiek właśnie w
stosunku do siebie podobnych, czy bliskich. Przed obcym bowiem nie odczuwa
tego lęku. W stosunku do swojego, boi się natomiast, że drgnie mu serce, ze
zbierze się mu na litość, że ustąpi swego miejsca przy desce i ten pociągnie
go w dół. Dlatego to, dla odpędzenia tych myśli i podobnych uczuć, stara się z
góry opancerzyć tym większą wrogością wobec swojaka. Takoż i Kozak, z którym
rozmawiał, opowiedział mu wprawdzie szczegóły, ale z twarzą coraz bardziej
chmurną, a w końcu z wrogą intonacją w głosie uciął:
— Ale tobie nie ma się czego nawet nadziejać.
— Dlaczego?
— A
dlatego, że naszych jest dość. Jak każdy z góry, z lasu zechce złazić i
drugiemu życie odbierać to, bracie. nie jest żaden interes. To wtedy Angliki
zaczną znowu przesiewać i bolszewikom wydawać.
— Ale przecież dali wam jakieś dokumenty?
— Nie — odparł ponuro. — Nie dali.
Okazało
się, że przepustka jest nie imienna a zbiorowa. Że ma ją w ręku tylko uriadnik,
którego wyznaczyli starszym, a może także podchorąży, weterynarz w szpitalu.
Mitia jednak nie odstąpił z powrotem w las, a dowiedział się, że zarówno
uriadnik, jak weterynarz podchorąży jest jego znajomy z 3-ej sotni l-go
konnego.
Oto
w jaki sposób po dłuższych staraniach udało mu się wreszcie wślizgnąć i zostać
zaliczonym do stu dwudziestu uprzywilejowanych.
Wkrótce
odprawiono ich do Villach, dla przyjęcia tam koni pozostałych po kawalerii
węgierskiej, które również należało przypędzić do głównej bazy w Lienz. Na tej
robocie minęło dwa tygodnie. Pewnego wieczoru, gdy siedzieli w grupie pięciu
Kozaków, popijając angielską herbatę, jeden z nich poruszył ważny temat:
—
No, jak myślicie chłopcy? Wyratują nam życie nasze wierne konie, czy też po
skończeniu roboty i nam wypadnie w lasy uciekać?
— A czyż robota się kończy?
—
Ciągle transporty koni odsyłają. Byłem wczoraj w Lienz. Oj, nie dużo już
zostało.
— Dokąd?
—
Diabeł ich tam wie dokąd. W każdym razie dla siebie zabierają; na zachód pędzą.
— Ludzi na wschód, a konie
na zachód...
— Koni bolszewikom nie
wydają.
—
A ty coś myślał? Koń parę szterlingów wart. A ty ile? Funta starych kłaków z
siodła, i tego dla nich nie wart.
Barczysty,
z rudą, niegoloną brodą Kozak dolnego Donu wstał, przeciągając się, ziewnął
głośno.
—
Anglicy, oni naród rozsądny — powiedział, i wyszedł do ustępu.
W
kilka dni po tej rozmowie zwołano Kozaków na apel. Przyszedł kapitan brytyjski
i zapytał przez tłumacza:
—
Czy są wśród was ludzie, którzy by chcieli wracać do Rosji?
— Milczenie.
— Nie ma? — spytał raz
jeszcze.
—
Tak jest. Nie ma nikogo! — odpowiedzieli zdyscyplinowanym chórem.
Kapitan
kiwnął głową, wsadził trzymaną -w ręku trzcinkę pod pachę i poszedł.
Minął
jeszcze tydzień. Ostatnie transporty koni odprawiono na zachód. Pozostały
tylko pojedyncze, najlepsze, wybrane przez oficerów sztuki. Znowu wezwano
Kozaków. Oblicze tłumacza rozjaśnione było uśmiechem. Ludzie nie są źli;
sprawia im przyjemność, gdy sprawiają komuś radość.
—
Dobra nowina! — wykrzyknął. — Otrzymacie cywilne dokumenty i będziecie mogli
szukać wolnej pracy!
— Hurra! Niech żyją
Anglicy!
*
Lt.-Col. Malcolm, jako prawy
i wytrawny żołnierz dbał o to, aby ludziom i oficerom 8-go Argyll batalionu nie
zbywało również na rozrywkach w okresie dalekiego od domu postoju nad rzeką
Drawą. Urządzano więc koncerty szkockiej orkiestry, zawody footbolowe.
Organizowano różne inne imprezy. Do najbardziej jednak reprezentacyjnych
należały popisy i zawody konne. Wielu oficerów znało się na koniach i posiadało
dobre oko w ich wyborze. W ten sposób nie uszły ich uwagi piękne kształty
klaczy zwanej „Katińka". Objeżdżał ją zwłaszcza Capt. Evatts, a później
Capt. John de Burgh z 16/3 Lansjerów. Stała się też dumą batalionu i niebawem
jego chlubą. ,.Katińka" należała do jednego z kozackich generałów. I
właśnie w czasie gdy generałów wieszano w Moskwie, Kalinka na zawodach
hippicznych w Austrii, rozegranych pomiędzy 46-tą i 78-mą dywizjami
brytyjskimi, przyniosła barwom 8-go batalionu wielkie zwycięstwo. Ogółem zaś aż
dziesięć pierwszych nagród.
Lt.-Col.
Malcolm dumny był z tej zdobyczy swego batalionu. I niewątpliwie wielką
osobistą zasługą pułkownika była troska, z jaką tę pełnej krwi klacz, w marcu
1948 przetransportowano do Poltalloch w Argyllshire, do stajni zarodowych.
*
Mitia
został tedy na Zachodzie. Swoje ocalenie zawdzięczał koniom. Kiedyś
powiedziano mu:
—
Idź, ładują konie z pierwszego pułku. Może swego zobaczysz.
Nie
poszedł. Było mu przykro. Nie przyznał się tak samo jak inni, ale też było
trochę wstyd obecnej roli jaką spełniał. Starał się go zagłuszyć, podobnie jak
inni, w różny sposób. Przeważnie rubasznym zachowaniem, ordynarnym wyzwiskiem,
czy dowcipem. Mieli też swoje rozrywki. Wprawdzie nie tak kulturalne jak
żołnierze 8-go batalionu, ale też pod względem wyrobienia kulturalnego trudno
się im było z nimi równać. Grali w karty, pili wino tanie w tym kraju, czasem
wódkę, bardzo drogą. Próbowali nawiązywać znajomości z kobietami.
Gdy
otrzymali dokumenty cywilne, po pierwszym wybuchu radości nie bardzo wiedzieli
od czego zacząć. Przeważnie pociągnęli do obozów dla Displaced Persons, gdzie
praktyka poniżenia wobec zwycięzców i wywyższenia ponad zwyciężonych
wytwarzała specyficzny kompleks rozdwojenia. zadrażnionych ambicji,
zgorzkniałych pretensji. W ten sposób nie zyskiwali sympatii ani wśród zwycięzców.
ani zwyciężonych. Na zewnątrz uciekali się do retorycznych sloganów; w
barakach dawali ujście złym humorom. Zaczęła się walka o byt, o wizy. Okres
przypodchlebnych uśmiechów, fałszywych zeznań, fałszywych świadków,
górnolotnych frazesów, przekraczania zakazów porządkowych i kurczowego
trzymania obowiązującej linii politycznej.
Trzeba
oddać sprawiedliwość, że Mitia, człowiek daleki od wzorów ludzkiego ideału,
przy tym wychowany w największym ujarzmieniu indywidualnej myśli, niespodziewanie
zachował więcej od innych niezależności osobistej, i nie poddał się
psychicznemu totalizmowi nowej formy. A niebawem stwierdził, Że przyszło mu to
o wiele -łatwiej niż się tego mógł spodziewać w ustroju zachodnich demokracji.
Nie oznaczało to oczywiście, aby pozbył się kompleksu goryczy i
sceptycyzmu. Pozwalał sobie po prostu
posiadać własny pogląd na rzeczy i niejednokrotnie go wypowiadać. Zresztą może
dlatego, że wcześniej od innych opuścił zbiorowisko „osób przeniesionych"
i znalazł pracę prywatną nad brzegami Jeziora Bodeńskiego. W powietrzu
łagodnym, przesyconym zapachem wody, jabłek i wysokogórskich powiewów
alpejskich.
Dawno
już nikt go nie nazywał Mitią. Raz dlatego, że mieszkał wśród cudzoziemców, a
dwa, że spośród rodaków nie posiadał nikogo na tyle bliskiego, kto by się miał
doń zwracać używając zdrobniałego imienia. Dla innych był za stary i
,,Mitia" brzmiałoby śmiesznie w stosunku do człowieka, którego skronie
pokryła siwizna. Wśród swoich miał wielu znajomych, a że cieszył się
poważaniem, więc mówiono mu zgodnie ze zwyczajem: Dmitrij AIeksandrowicz.
Później
pracę wyrobniczą nad jeziorem Bodeńskim zamienił na bardziej intratną we
Frankfurcie. Tam ożenił się, uzyskując przez to w posagu drobne, ale własne
przedsiębiorstwo ogrodnicze (Mitia ukończył agronomię w zawodowej szkole
zakładu poprawczego w Sowietach). W tym czasie zdarzyło mu się spotkać kilku
spośród towarzyszy niedoli i podczas wspólnej biesiady wspominać, nie tak znów
odległą, przeszłość nad Drawą.
Zazwyczaj
małomówny, pod wpływem wspomnień i wypitego alkoholu, usiłował dorzucić do
gremialnej dyskusji coś z własnych przeżyć, które uważał za bardziej ważkie.
Raz i drugi próbował zabrać głos, a gdy go wreszcie uzyskał, rzecz dziwna:
zaczął opowiadać fragment tak mało-ważny, który dlaczegoś utkwił mu bardziej od
innych w pamięci: Jak to, po spotkaniu z Kozaczka u gościnnego Bauera, szedł
przez las, i jakie miał przygnębiające wrażenie, że sama, czy nawet każdy
napotkany ptak, uważają go za intruza, za wroga w tym kraju... Chciał z tego
wyciągnąć szersze wnioski, skonstruować niemal literacką metaforę, ale nie
potrafił się wysłowić. I znów więc opowiadał o tym lesie, że szedł... Że wreszcie,
no co tu gadać! Człowiek, zwierzę, czy ptaki Wszyscy tu nas uważają za obcych!
Co tu gadać!... Był trochę podpity. Większość uznała jego opowiadanie za raczej
nudne. Jeden tylko. z rudawą bródką, usiany zmarszczkami na twarzy, chudy,
starszy już Kozak rodem z Ust-Miedwiedicy, wsparł głowę na ręku. a palcami
drugiej nerwowo przebiegał po blacie stołu. I wreszcie przerwał:
— Tak i tak. A jednocześnie:
tak i nie.
—
Jak: nie?! Czy po tym wszystkim co widzieliśmy i przeszli sami, możesz mieć
jakieś złudzenia, albo nadzieję?
— A mogę.
— No to już bracie, tego...
wiesz!
—
A ty. Dmitrij AIeksandrowicz, nie gorączkuj się. Masz rację, owszem nie
przeczę. Ale wysłuchaj i mojej. Ty mówisz: ptaki. A jaka różnica pomiędzy
ptakiem i człowiekiem?
— Że ma ogon! — zaśmiał się
któryś.
—
Poczekajcie, ja mówię poważnie. Nie tylko, że ma ogon i że lata, bo ludzie dziś
też latają. Ale, że do ptaka nie możesz przemówić. A do człowieka możesz:
prze-mó-wić! Wytłumaczyć, a czasem i przekonać.
—
Już my próbowaliśmy! Tam, nad Drawą, przekonywać!...
—
Dmitrij AIeksandrowicz, nie gorącuj się. Ja nie mówię że od razu. Ja nie mówię
że zawsze. Ale mówię, że taka możliwość jest. Z człowiekiem można pogadać.
— A po twojemu bolszewik!
też ludzie?
— Ludzie.
— To idź, pogadaj z nimi.
Głośny
wybuch śmiechu, o wyraźnym podłożu alkoholowego podniecenia, podtrzymał
ostatnie słowa. Ale chudy, starszy Kozak o rudej, rzadkiej bródce, nie poddał
się.
—
Śmiechem — powiedział — wy mnie ust nie zamkniecie. Dmitrij AIeksandrowicz. ty
bardzo ważne postawiłeś pytanie. Z bolszewikami gadać nie można, a fakt. że
tacy sami ludzie jak my. Więc co z tego za wniosek? Dla mnie jasny: że nie
ludzie winni, a ustrój. Ot i cała filozofia. A także i całe porównanie z
ustrojem poza sowieckim. Bo tu gadać wolno. A teraz widzisz różnicę?
— Gadać! Dużo ty, inni. mają
z tego gadania!
—
Dużo-niedużo, a od tego zależy wszystko. Nie od takiego, czy innego prawa do
życia, a od prawa do gadania. Nie żeby zaraz skutek jaki był. Czasem lata
przejdą, a czasem dużo lat. Ale ludzie spostrzegają swoje błędy, naprawiają
swoje błędy. Nie od maszyn to idzie, bracia, nie od wynalazków takich czy
innych. A od gadania. U nas stare przysłowie mówiło: ,, Język i do Kijowa doprowadzi".
To może przed bardzo dawnymi wiekami to przysłowie wymyślono, a Kijów znaczył w
nim niby cel. Także samo i teraz: gadaniem, a w końcu dojdziesz do prawdy. Tą,
czy inną drogą. Bo wolność gadania to znaczy wolność wyboru, żeby tam nie wiem
jaka -w tej chwili działa się krzywda, i komu. Ale gadać o niej wolno.
Ot, co jest najważniejsze. Ale dopiero tam, gdzie gadać zabroniono, gdzie:
nie-ma-gadania! Aaa... wtedy dopiero, bracia, nie można mieć nadziei. Wtedy
dopiero:
kajuk, kajuk... Oto dlaczego
ja mówię, że...
Ale
już mu przerwali nową gawędą i nowym wspomnieniem z ubiegłej wojny. I tak
sobie pogadawszy do późna, rozeszli się do domów.
Koniec
PRZYPISY AUTORA
Mimo ogłoszonych w tej sprawie publikacji i szkiców,
dotychczas nie ukazała się na ten temat żadna wyczerpująca monografia, która by
w sposób historycznie obiektywny przedstawiła przebieg wypadków, w ich
całości. W tym miejscu ograniczę się wyłącznie do ogólnego zarysu.
Druga
wojna światowa rozpoczęła się — dla narodów wschodnie) Europy, nie objętych
bezpośrednio zagrożeniem ze strony Niemiec — inwazją armii czerwonej i następną
okupacją sowiecką. (Państw Bałtyckich, wschodniej części Państwa Polskiego,
czyli krajów Zachodniej Białorusi i Ukrainy, oraz Besarabii). Z chwilą wybuchu
wojny fińskiej, zimą 1939-1940, większość okupowanych, bądź zagrożonych przez
bolszewików narodów, skoncentrowała swe nadzieje na Linii Mannerheima, oraz na
spodziewanej pomocy dla Finlandii ze strony mocarstw zachodnich. Wszelako Linia
ta została przez armię czerwoną przełamana, a spodziewana pomoc nie nadeszła.
Natomiast rok 1940 przyniósł dalsze wzmocnienie Związku Sowieckiego, rozszerzenie
okupacji bolszewickiej i .ponurą rzeczywistość pod jarzmem tej okupacji.
Wówczas nastąpiła radykalna zmiana nastrojów, i narody wschodnio-europejskie
skupiły całą uwagę na możliwość konfliktu niemiecko-sowieckiego, przenosząc
nadzieje wyzwolenia, z pokładanych dotychczas w mocarstwach zachodnich, na —
Niemcy. Nadzieje te osiągnęły punkt szczytowy w dniu 22 czerwca 1941 roku,
czyli w dniu wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej.
Od
tej chwili wytworzyła się na wschodzie Europy sytuacja dosyć specyficzna.
Mianowicie wszystkie narody ,,młode", które można by scharakteryzować jako
,,chłopskie", o stosunkowo świeżej tradycji demokratycznej, wzdłuż pasa od
Oceanu Lodowatego aż do Morza Czarnego (Finlandia, Estonia, Łotwa, Litwa,
Białoruś, Ukraina, Słowacja oraz Rumunia), opowiedziały się raczę; po stronie
niemieckiej. Natomiast dwa, o starej tradycji zachodnio-europejskiej, Polska i
Czechy, raczej po stronie sowieckiej.
Wspomniane
wyżej nadzieje pokładane w Niemczech doznały głębokiego rozczarowania, wskutek
znanej polityki i metod hitlerowskich. Wszelako ta polityka i te metody nie
wpłynęły na zasadniczą zmianę stanowiska narodów wschodnio-europejskich, które
w dalszym ciągu za wroga numer l uważały bolszewików. Fakt powyższy wymaga
szczególnego podkreślenia, oraz rozważenia pod kątem innego aspektu niż się to
dotychczas popularnie czyniło. Albowiem czym bardziej odpychającą była polityka
i metody hitlerowskie, tym bardziej unaoczniają, Jak dalece spontaniczna,
głęboka i szczera musiała być nienawiść tych narodów do ustroju bolszewickiego.
Analogiczne
stanowisko zajęła większość ludności w starych granicach Związku Sowieckiego,
jakkolwiek nastąpiło tu znaczne rozwarstwienie pogłębiające się z czasem w
miarę odstraszających praktyk polityki hitlerowskiej na wschodzie. D. Karów,
na podstawie zgromadzonych przez Instytut Badań Historii i Kultury SSSR w Monachium
materiałów, w znacznej części pochodzących ze źródeł sowieckich, daje
następujący obraz tego rozwarstwienia na terenach okupowanych przez Niemców,
jeżeli chodzi o ludność podstawową, a więc w pierwszym rzędzie wiejską : W
obwodzie Białoruskim stronników sowieckich było 20%, obojętnych 29%,
przeciwników ustroju bolszewickiego 51%. — Na Krymie: prosowieckich 9%,
obojętnych 30%, antybolszewików 61%. — W obwodzie Leningradzkim: prosowieckich
14%, obojętnych 24%, antybolszewików 62%. — Na Ukrainie: prosowieckich 9%,
obojętnych 10%, antybolszewików 81%. — W Północnym Kaukazie : prosowieckich 4%,
obojętnych 20%, antybolszewików 76%. — W obwodach Dońskim i Kubańskim:
prosowieckich 4%, obojętnych
9%, antybolszewików 87%. — Naturalnie w poszczególnych rejonach zachodziły
pewne odchylenia w tę lub inną stronę. Tak na przykład podstawowa ludność tatarska,
niektóre szczepy Kaukazu, albo Kałmucy nadwołżańscy, wykazywali do 100%
nastawienia antybolszewickiego.
O ile spontaniczny
partyzancki ruch antysowiecki nie da się ująć w konkretną cytrę z braku
ścisłych danych, o tyle znana jest liczba obywateli sowieckich, którzy
wystąpili przeciwko bolszewikom po stronie niemieckiej w oddziałach mniej lub
więcej regularnych. Nie od rzeczy może wypadałoby w tym miejscu wspomnieć, że
propaganda sowiecka nadała ostatniej wojnie z Niemcami miano ,,ojczyźnianej",
aby nawiązać w ten sposób do tradycji 1812 roku. Tymczasem już w roku 1943
ogólna liczba obywateli sowieckich, która w zwartych formacjach wystąpiła
zbrojnie nie w obronie, a przeciwko ,,ojczyźnie socjalistycznej”, dwukrotnie
przewyższała Wielką Armię Napoleona, osiągając prawie 1 milion. W następnym zaś
1944 roku, łącznie z ROA (Rosyjska Oswobodzicielska Armia) generała Własowa,
wahała się od 1.200.000 do 1.600.000 ludzi. I to, fakt znamienny : mimo
wyraźnych już wtedy niepowodzeń niemieckich i przewidywanej klęski Niemiec.
Stwierdzenie tych wszystkich
faktów nie mogło oczywiście leżeć w interesie mocarstw zachodnich, związanych
sojuszem ze Związkiem Sowieckim podczas wojny. Abstrahując już, że nie mogło,
nie leżało i nie leży w interesie samego Związku Sowieckiego. Ale i po wojnie
fakty te, do dziś dnia, 2 różnych względów, których omawianie zaprowadziłoby
za daleko, nie są przyjmowane chętnie do wiadomości i traktowane przez opinię
publiczną jako raczej drażliwe. Temu ogólnemu nastawieniu sprzyja jeszcze ta
okoliczność, że większość przedstawicieli wschodnio-europejskich narodów na
emigracji, wobec politycznego przetasowania frontów — słusznie dopatrując się w
mocarstwach zachodnich jedynego dziś oparcia i sojusznika przeciwko Sowietom —
uważa niedawną swą przeszłość walki przeciwko bolszewikom u boku Niemiec, za
epizod co najmniej wstydliwy, a kładzenie nań nacisku za co najmniej
nietaktowne...
W ten to sposób nikomu dziś
nie zależy specjalnie na oświetleniu obiektywnej prawdy, l historyczne
doświadczenie ostatniej wojny, które wykazało olbrzymią szczelinę i głębokie
rozwarstwienie imperium sowieckiego, przechodzi w niepamięć jako coś, czego
nie było. A w każdym razie nie w tym stopniu i nie w ten sposób jak było
naprawdę.
ŹRÓDŁA BIBLIOGRAFICZNE
ARTEMJEW
W.P., Reżim i ochrana isprawitielno-trudowych łagierej MWD.,
Monachium, 1956.
CHURCHILL W., The Second Word War, Londyn,
1952. DAN1LOW J.N., Rosja w mirowoj wojnie
1914-1915, Berlin 1924. DEN1KIN A., Kto spas sowietskuyi włast od
gibieli, Paryż, 1937. GORLITZ W., Der
Zweite Weltkrieg, Stuttgart, 1951.
IRANEK-OSMECKI, Przyczynki
do powstania Warszawskiego, „Kultura", Nr 11/73, Paryż, 1953.
JAKONOWSKIJ E.,
„Kandel", Wozrożdienije, zeszyt listopad-grudzień, Paryż, 1953.
JAKOWLEW B., Koncentrajonnyje
łagieri SSSR, Monachium, 1955.
KALINOW C., Les Marechaux Sovietiques vous
parlent..., Paryż, 1950.
KARÓW D., Partizanskoje
dwżenije w SSSR W 1941-1945, Monachium, 1954.
Kazaczij Isloriczeskij
Kalendar,
Ohio. USA, 1955.
KIRIMAL
E., Der Volksmord in der Krim, Institut zur Erforschung d.
UdSSR., Sowjet Studien Nr. l, Monachium, 1956.
KLELST P., Zwischen Hitler md Stalin, Bonn, 1950. KORJAKOW
M., Oswobożdienije Duszi, New York, 1952.
KUTIEPOW
(Generał), Sbonik Statiej, Paryż, 1934. LINKOW G., Wojna w tylu
wraga, Moskwa, 1956.
LEWYCKYJ K..Ukraińcy o
Powstaniu Warszawskim, ,,Kultura", Nr 6/56, czerwiec, Paryż, 1952.
MACKIEWICZ
J.. The Katyn Wood Murders. Londyn, 1951.
MALCOLM A.D., History of the Argyll and Sutherland Highlanders 6-th
Battalion. Londyn, 1949.
MANSTE1N E., Verlorene Siege, Bonn, 1955.
MORA S., Sprawiedliwość sowiecka, Rzym, 1945.
MORA S., Sprawiedliwość sowiecka, Rzym, 1945.
NAUMENK.O W., Sbornik Matierjałow o wydaczie
kozakow w 1945 (Odbitki; hektograficzne. Zeszyt
1-11. Orangeburg. USA.
KUBANSKIJ F., Nie zabudiem! Nie prostim!,
Paterson, New Jersey, USA, 1956.
ORTYNSKYJ L., Prawda o ukraińskiej
dywizji, „ Kultura". Nr 11/61, listopad, Paryż, 1952.
PLIEVIER T., Moskau,
Monachium, 1952.
Polskie
Siły Zbrojne w Drugiej Wojnie Światowej, Tom III, Londyn, 1950.
SZOŁOCHOW M., Tichij Don. Moskwa, 1941.
THORWALD J., Wen sie verderben wollen, Stuttgart, 1952.
Naprawdę świetnie napisane. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń41 yr old Programmer III Rollin Rewcastle, hailing from Frontier enjoys watching movies like Defendor and Flying disc. Took a trip to Historic Centre of Guimarães and drives a Gurney Eagle Mk1. powinienes to sprawdzic
OdpowiedzUsuń