Wymacane Niemcy, wymacana wolność słowa
Trudno się nie zgodzić z opinią kanclerz Angeli Merkel, że napaści na kobiety w Kolonii i innych niemieckich miastach były "wstrętne, odrażające i całkowicie nieakceptowalne". Ale co bez wątpienia jest w tej sprawie najwstrętniejsze i najbardziej odrażające, to zachowanie niemieckich mediów elektronicznych i drukowanych, które przez kilka dni trzymały wokół sprawy ścisłą zmowę milczenia.
Dopiero po kilku dniach, dzięki internetowi, w którym rzecz cała była żywiołowo omawiana, ta zmowa milczenia pękła i nie tylko użytkownicy mediów społecznościowych, ale także telewidzowie, słuchacze i czytelnicy dowiedzieli się, co w istocie działo się w, jak ją nazwał policyjny komunikat z następnego dnia, "pokojowej atmosferze" na miejskim placu. Dowiedzieli się zresztą z początkowo bardzo suchych i powściągliwych komunikatów, choć przy innych okazjach media te potrafią natychmiast zrobić z każdego wydarzenia wielkie, trzymające w napięciu widowisko.
Teraz okazuje się, że nie tylko w Kolonii, że nie tylko w Niemczech... A skoro zmowa pęka i zastraszane ofiary odzyskały głos, to możliwe, że zaraz dowiemy się, iż nie tylko w sylwestra, ale już od dawna.
Ktoś nie poświęcający wiele uwagi otaczającemu go światu, zadowalający się potocznym wyobrażeniem postępu, demokracji i ogólnie pojmowanej "europejskości", może się zdziwić - no, jak to możliwe? To tysiąc bandziorów szaleje po niemieckich miastach, rozpędzając bez wysiłku zniewieściałą policję, i bezkarnie gwałci oraz rabuje niczym Armia Czerwona po 1945 - i nic o tym nie mówią w telewizji, nie piszą w gazetach? No, przecież to Zachód, przecież wolność słowa, przecież nie ma tam cenzury?!
"Oj, naiwny, naiwny, naiwny, jak dziecko we mgle..." - chciałoby się zaśpiewać piosenkę ze starego kabaretu. Nie, media niemieckie wcale nie są wolne, rzetelne ani uczciwe, i co więcej, nie odbiegają pod tym względem od średniej europejskiej. Dla człowieka, który choć trochę interesował się w ostatnich latach sprawami publicznymi, to żadne odkrycie.
Ukrycie głęboko pod suknem takiego niusa, jak sylwestrowe napaści, nie jest żadnym precedensem. A czy zanim załamała się gospodarka Grecji, mógł się przeciętny Europejczyk dowiedzieć z gazet lub telewizji o nadchodzącej katastrofie, choć fachowcy widzieli ją już kilka lat wcześniej? Czy dotarły do niego jakiekolwiek wątpliwości co do wspólnej waluty? Czy jest uczciwie informowany o rzeczywistym wpływie ludzkiej działalności na klimat i o tym, kto i jakie biliony dolarów zarabia na rzekomej walce z ociepleniem? Czy mógł sobie kiedykolwiek na ten temat wyrobić własne zdanie?
Nie, w tych sprawach i w dziesiątku innych obywatel Zachodu poddany był i jest propagandowemu praniu mózgu dokładnie tak samo, jak obywatel PRL - karmiony dzień po dniu obrazami spuszczanej surówki, terkoczących na polach traktorów, kwitnącego dobrobytu i zadowolonych włókniarek (w latach siedemdziesiątych) albo, odwrotnie, wizjami szalejącego na ulicach bandytyzmu, chaosu i nędzy wywołanej ciągłymi strajkami rozwydrzonej "ekstremy Solidarności", gdy ta sama telewizja urabiała grunt pod stan wojenny.
Rozciągnięcie tej samej medialnej osłony na cios imigracyjnym młotem, którym europejska oligarchia chciała skruszyć państwa narodowe, zwłaszcza w środkowej Europie, było może tym jednym krokiem za daleko. Euro czy klimat nie mogą prostemu obywatelowi dać po mordzie, a "uchodźcy" jak najbardziej, co sprawiło, że teraz nawet najgłupszy przeżuwacz medialnej papki odczuć musiał jakimś dyskomfort. Inna sprawa, czy na długo. Media w Europie pozostają wciąż w pewnych rękach i na pewno włożą wiele wysiłku w odbudowanie instynktów baraniego stada, dyrygowanego sprawnie z gabinetów polityków i szefów ponadnarodowych korporacji.
Tomasz Gabiś w króciutkim, ale arcyciekawym komentarzu w dzisiejszej "Rzeczypospolitej" wymienia nawet parę przykładowych nazwisk osobistych przyjaciółek Angeli Merkel, kontrolujących koncerny Bertelsmann i Ringer Axel Springer. A niemiecki "rynek" medialny (można o tym przeczytać nawet na lisowych "parówkach", w wywiadzie z Tomaszem Sommerem) podzielony jest pomiędzy cztery zrośnięte z państwem koncerny i nie ma mowy, aby przebił się na nim ktokolwiek niezależny, a już zwłaszcza jakiś "auslander".
Gabiś przywołuje także badania Ursuli Hoffman-Lange, jeszcze sprzed upadku berlińskiego muru, które pokazały, że Niemcami rządzi kilkaset osób, zawsze tych samych, powiązanych ze sobą, odpornych na wszelkie zmienne polityczne koniunktury, a zwłaszcza opinię wyborców. I to nie jest żadną tajemnicą dla kogoś, kto odrzuca bezmyślny sposób traktowania otaczającej go rzeczywistości.
Ten sam system, który panuje w metropolii, odtworzony został i w naszej polskiej kolonii, tylko w bardziej siermiężnym i biedniejszym anturażu, no i z elementem kolonialnej zależności tutejszej oligarchii od tamtej. Ten sam system obezwładnił także i wykoleił Unię Europejską - ile razy trzeba przypominać, że szefem Komisji Europejskiej jest organizator legalnie przestępczego masowego wyprowadzania przez koncerny miliardów spod opodatkowania w eksploatowanych krajach przez banki luksemburskie, a w jego Komisji roi się od ludzi latami funkcjonujących wcześniej w Brukseli zupełnie otwarcie jako lobbyści korporacyjnych potęg?
Jeśli ktoś chce w Polsce, czy gdziekolwiek w Europie, walczyć o demokrację, o jej odbudowanie, czy wręcz stworzenie - to ma we mnie, od zawsze gorliwym republikaninie, oddanego przyjaciela. Chętnie mu nawet ofiaruję, i to z autografem, swoje "Myśli Nowoczesnego Endeka" (myślę o książce, nie o tym tu cyklu), bo temu właśnie są one poświęcone.
Ale jeśli ktoś chce w skolonizowanej Polsce demokracji bronić - bronić! - "żeby znowu było tak, jak było", czyli wmawia sobie i innym, że demokracją był na przykład pan Rzepliński, uczestniczący wraz z Platformą w tworzeniu niekonstytucyjnych (w świetle orzeczenia jego własnego Trybunału) przepisów czyniących go udzielnym księciem na ustawodawstwie - to ja przepraszam, ale naprawdę jest albo skrajnie naiwnym głuptasem, albo chorą z nienawiści do Kaczyńskiego ofiarą propagandowego judzenia, albo cynicznym cwaniaczkiem z przegranego układu, walczącego o ocalenie dostępu do choćby skrawka koryta.
Powiedzmy zresztą, że w wypadku Trybunału Konstytucyjnego można było mieć jakieś złudzenia, choć na mój gust sposób, w jaki poszedł on na rękę układowi podczas kradzieży oszczędności z OFE, kompletnie go w tym składzie kompromituje. Ale "obroną wolności słowa" nazywać obronę dyrektora Dąbrowy, Lisa czy megakłamliwej TVP Info, to już szczególna perwersja.
Nigdy nie używałem określenia "media publiczne", zawsze mówiłem wprost, że są to media państwowe, i tak jak całe państwo, zawłaszczane - przez każdą kolejną ekipę rządzącą coraz bardziej, a przez sitwę PO-PSL już ostatecznie i do samego spodu.
Wzorem z metropolii, maksymalnie zamilczały te media sprawy ważne, rozpętując za to długotrwałe histerie wobec tak ważkich afer, jak sałatka profesor Pawłowicz, redukowały listę zapraszanych do wąskiego grona popleczników władzy (gdyby to policzyć, to pewnie z 90 proc. eksperckiego czasu w sprawie TK wypełniło czterech dyżurnych gości: Chmaj, Safjan, Stępień i Zoll), jechały na najprymitywniejszym manipulowaniu emocjami według wzorców Goebbelsa i sowieckiej "Prawdy", a cały ich przekaz sprowadzał się do wbijania masom codziennie w głowy, niczym gwoździ w deskę, dwóch wiadomości: znowu kolejny wielki, wspaniały, podziwiany sukces rządu! - znowu kolejna wielka, straszna, odrażająca, potępiana przez cały świat kompromitacja Kaczyńskiego.
Nie podoba się komuś, że przechodzą one, wraz z całym państwem pod zarząd PiS - proszę bardzo, ja też nie jestem tym zachwycony. Ale proszę mi nie wciskać głupot, że to gorsze niż rządy PO-PSL, że do wczoraj mieliśmy tam wolność słowa i "dziennikarzy", a operacje takie, jak medialna osłona świństw i uwikłań Bronisława Komorowskiego, uwieńczona posłaniem trzech "blokujących" kamer na jego pełne krętactw i zasłaniania się niepamięcią zeznania w procesie Sumlińskiego i nie wspomnienie o tym zdarzeniu ani słowem, miało cokolwiek wspólnego z demokracją i wolnością słowa, i wartego obrony!
Zaproszeni do Niemiec przez Angelę Merkel i szybko przyuczeni do bezkarności "uchodźcy" wymacali nie tylko swe przypadkowe ofiary, ale także realny stan dzisiejszej "liberalnej demokracji" i "wolności słowa" - pokazując wszem i wobec, że zamiast wolności słowa jest bezwzględna (ach, gdyby nie ten cholerny internet!) cenzura, a zamiast demokracji - oligarchia.
A perspektywa odbudowy republiki - daleka i trudna. Co nie zmienia mojej wiary, że to nastąpi. Ale, jak na razie, wybór mamy tylko między oligarchią wysługującą się eksploatującym nas z kolonialną bezwzględnością obcym potęgom, albo taką, która, jak na Węgrzech, nie pozwala swojego folwarku rozkradać innym i myśli o jego stanie, interesach oraz przyszłości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz