Droga donikąd
(Powieść)
Autor jeszcze przed wojną ogłasza
drukiem szereg doskonałych nowel i ciekawą tematycznie powieść p. t. "Bunt
rojstów". W 1943 r. bierze udział w komisji dla zbadania zbrodni
katyńskiej. Zebrany tam materiał umożliwia mu napisanie już w Anglii znakomitej
książki - rozprawy p. t. "Zbrodnia katyńska", przetłumaczonej na
szereg języków.
Powieść "DROGA DONIKĄD"
pokazuje czytelnikowi życie ludzi na kresach wschodnich i na Litwie w latach
1940-41, a więc w okresie, kiedy obszar ten dostał się we władanie systemu
sowieckiego. Na tle rodzących się wówczas konfliktów rozwija się ciekawa
fabuła, obejmująca trójkąt małżeński w szeregu tragicznych powiązań. Tłem jest
dzika tych okolic przyroda, przepięknie przez autora przedstawiona i tak wielką
rolę odgrywająca w przygodach bohaterów powieści. Wybitny talent narracyjny
autora powoduje, że czytelnik od pierwszych stronic aż do końca trzymany jest w
stałym napięciu. "DROGA DONIKĄD" będzie na pewno wielkim WYDARZENIEM
LITERACKIM NA EMIGRACJI.
Żonie mojej, Barbarze
FIRST PUBLISHED IN THE GREAT BITAIN 1955
ALL COPYRIGHTS RESERVED
Okładkę projektował Tadeusz Terlecki
Publisher by ORBIS (London) Ltd., 38
Knightsbridge, London, S.W.1.
Printed in Great Britain by The Poets and
Painters Press, 146 Bridge
Arch, Sutton Walk, London, S.E.1.
BIBLIOTEKA AUTORÓW
POLSKICH
CZĘŚĆ PIERWSZA - KAROL STR. 4
CZĘŚĆ DRUGA - TADEUSZ STR. 47
CZĘŚĆ TRZECIA - WERONIKA STR. 127
Poza powieściowymi
osobami wszystko jest autentyczne w tej relacji. Ludzie, zwierzęta
i rzeczy; zdarzenia, tajne dokumenty i daty; nazwy wsi; świt i zachód o
czasie moskiewskim, linia przebiegająca rojstami, która dzieliła litewską i
białoruską republiki sowieckie, a także kierunek każdej drogi. Autentyczne są
nazwiska oficerów ludowego komisariatu bezpieczeństwa państwowego - N.K.G.B
Autentycznym nazwiskiem jest
również: Wiśniewski. Zatem go bardzo mało, prawie przelotne, a imienia nie
wymienię. Gdy przed laty, w tamtym okresie, opracowywałem pierwsze szkice do
niniejszej powieści, on, Wiśniewski, pożyczył mi maszynę do pisania.
Powiedziałem wtedy: "Panie Wiśniewski, jeżeli kiedykolwiek wydam tę
książkę, podziękuję panu na jej wstępie". On tylko odkiwał głową z niedowierzaniem,
powiedziałbym nawet, że z tego rodzaju lekceważeniem, jakie się w ciężkich
opresjach życia posiada dla projektów pozornie nierealnych.
Nie wiem, czy i gdzie żyje w tej
chwili Wiśniewski: w litewskiej, białoruskiej czy w polskiej republice sowieckiej?
Ale słowa dotrzymałem i mu dziękuję.
AUTOR
Część pierwsza
KAROL
I
Marta obsypała kluski mąką i
przykryła stolnicę serwetką, aby nie wyschły zbytnio przed gotowaniem, a także,
aby chronić je przed natarczywością much, zbierających się w kuchni. Potem
otrzepała ręce i na twardym, dębowym progu porąbała żywiczne polano na cienkie
drzazgi. Na fajerce stał już duży garnek z osoloną wodą. Marta odpięła fartuch,
obejrzała raz jeszcze uważnie kuchnię i przeszła do pokoi.
Na kominku w pokoju Pawła zegar
wskazywał wpół do piątej. Za pół godziny pociąg powinien odejść z miasta, za
drugie pół godziny słychać będzie jego gwizd na przejeździe, i wtedy należy
rozpalić ogień. Marta podeszła do półek z książkami i przeciągnęła palcem po
krawędzi polerowanego drzewa. Kurz leżał grubą warstwą.
Wróciła, więc do kuchni po
ścierkę i zaczęła sprzątać. "Jutro opadnie nowy kurz, a jeśli go zetrę,
pojutrze będzie leżał taki sam. I tak będzie trwało dopóki..." - Marta
przeraziła się (niedokończonej myśli, jak złego słowa wypowiedzianego w złą
godzinę. "Boże, Boże, niech już zostanie tak jak jest. To jedno, chociaż:
żebym mogła tu żyć między tymi półkami w tym domu, wśród tych rzeczy i z
Pawłem, który zjawi się za chwilę!" - Zegar na kominku wycykiwał wpół do
szóstej, ale pociągu nie było słychać. Marta przeszła do sypialni.
Własne odbicie w lustrze pociesza
w samotności, tak jak dobry przyjaciel spotkany w chwili, w której nie ma się
co począć. Marta przybliżyła twarz do lustra, wypatrując przedwczesnych
zmarszczek. To, że ich nie znalazła, napełniło ją raczej niemiłym zdziwieniem.
Zaczęła więc przegarniać włosy na skroniach w poszukiwaniu siwizny. "Jakie
to dziwne" - myślała - "ani jednego siwego włosa, ani jednego śladu
zmartwienia". Ale jakże bardzo zaniedbała się w ostatnich czasach! W
bocznej szufladzie leżała dawno nieużywana szminka. Odrosły jej długie włosy, i
trzeba by zmienić uczesanie. Marta szczotkowała je teraz uważnie, a potem
upinała długo, sprawdzając efekt z obu profilów. Postanowiła także przebrać się
i umalować: "Paweł będzie zadowolony. Zwłaszcza jeżeli przywiezie ze sobą
Karola".
Oni tymczasem siedzieli wprost na
torze, na szynie, na głównym dworcu kolejowym i czekali. Było późne lato roku
1940.
- Życie nasze - mówił Karol -
składa się już od dawna prawie wyłącznie z czekania. Czekania w kolejce,
czekania na żarcie, czekania na areszt, czekania na dalszy postęp
skomunizowania kraju, w każdym razie czekania na coś bardziej jeszcze przykrego
niż jest dzisiaj. Taka jest reguła, i nie ma co zawracać sobie głowy.
Paweł splunął pomiędzy
rozstawione kolana i odparł:
- Wyjątek stanowi czekanie na
wojnę kogo bądź ze Związkiem Radzieckim.
W tej chwili czekali na pociąg
podmiejski. Miał wyruszyć o godzinie piątej po południu. Zegarek wskazywał już
wpół do siódmej. Czekali. Na zwrotnicach zaczęły się zapalać latarnie. Było
szaro. Mżył deszcz.
- Sowiecka pogoda - wycedził
Karol.
- Hm...
Obok siedzieli i stali ludzie w
bezruchu.
- Czy pociąg przyjdzie? - zapytał
Paweł, podnosząc wzrok na przechodzącego kolejarza, który nie przystając
zapalał swą ręczną latarkę. Ale ten wzruszył ramionami i poszedł dalej.
Siedzieli w najgorszych ubraniach
i roboczych butach. Paweł przeciągnął dłonią po wilgotnych włosach, bo czapki
wsadzili sobie pod tyłek, żeby było wygodniej. Paweł był ongiś dziennikarzem;
posiadał w podmiejskiej okolicy mały domek. Teraz po utracie dawnej posady
kupił do spółki ze swoim przyjacielem piłę za 60 rubli, bo zamierzali pracować
w pobliskim lesie jako drwale. Kraj dopiero zaczął się sowietyzować.
Na sąsiedni tor wjechał duży
pociąg, ale nie ich. Lokomotywa wysapywała niepotrzebną już parę. Na froncie
uczepioną miała gwiazdę z sierpem i młotem. Była to zatem lokomotywa
reprezentacyjna. Pociąg miał aż dwa wagony sypialne. Przyszedł z Moskwy przez
Mińsk; tablice na wagonach głoszą: Mandżuria - Litwa.
Z wagonów zaczęli wychodzić
szarzy ludzie, niosąc drewniane kufry, toboły i worki. Przyjaciele patrzyli na
nich milcząc. Później Karol trącił w bok Pawła:
- "Mandżuria...", co?
- Aha...
- Wielkość Związku Sowieckiego
robi na mnie zawsze wielkie wrażenie. A na ciebie: nie? Pomyśl tylko: Ukraina,
góry Kaukazu... W Turkiestanie rosną winogrona... Rosną czy nie?
- Rosną.
Na dachu jednego z wagonów
ustawiono głośnik radiowy. Śpiewał przezeń baryton pięknie i z przejęciem.
Wisiały na deszczu czerwone flagi i prawie w każdym oknie dworca portrety
Stalina. Było szaro, deszcz się wzmagał, ryczało radio. Pociągu podmiejskiego
wciąż nie podawano. Byli głodni i źli.
Z wagonu sypialnego wyszli
pasażerowie. Pan w płaszczu deszczowym, pani w kapeluszu mocowała się z
parasolką; jeszcze dwóch panów. Zaczęli wynosić ogromne, lśniące walizy.
Ludzie, czekający na pociąg
podmiejski, zbliżali się ociężale i tłoczyli w pewnej odległości, ażeby
obejrzeć cudzoziemców ubranych tak, jak jeszcze niedawno sami chodzili
ubrani... Pasażerowie mówili głośno i gardłowo. Tragarzy na dworcu nie było
widać. Podróżni stali bezradni wśród ciężkich walizek naradzając się między
sobą. Wreszcie jeden z nich, dostrzegłszy widocznie barczystą staturę Karola,
kiwnął nań parasolem. Niewątpliwie mogliby zarobić trochę, przenosząc
Europejczykom walizki. Innego dnia zrobiliby to na pewno, ale w tej chwili
żaden z nich się nie ruszył. Za ciężką wydała się ta robota. Nie walizki,
oczywiście, ale "w ogóle"... - jak to powiedział Karol, robiąc
nieokreślony ruch w powietrzu. Później odwrócił głowę:
- Po jakiemu oni rozmawiają?
- Nie słyszę stąd.
- Może ktoś z korpusu
dyplomatycznego.
- Może.
Deszcz padał. Siedzieli
nieruchomo. Cudzoziemcy obrzucili ich wzrokiem szczerej wzgardy. Pan otworzył
paraso1, którym poprzednio kiwał, i odwróciwszy się do pani powiedział:
- Co za typowa ospałość
wschodnich ludzi.
- Lenistwo - odrzekła pani.
Pociąg podmiejski podano tym
razem o godzinie 8 wieczorem, czyli z trzygodzinnym opóźnieniem. Wszystko
rzuciło się do zdobywania go szturmem. Paweł rozerwał komuś rękaw płaszcza
zębami trzymanej piły. W przepełnionym wagonie śmierdziało mokrym ubraniem,
machorką i tym specyficznym odorem niewietrzonego wagonu - ni to zwietrzałą
farbą, ni to węglowym kurzem.
Domek Pawła stał niedaleko
przystanku kolejowego wśród sosnowego lasku. Gwiazdy świeciły, i nie było
bardzo ciemno. W domu elektryczność się nie paliła, i żona Pawła ustawiła na
stole świecę.
- Co się stało?
- Nie wiem - odparła Marta - od
rana się nie pali. Pewnie coś w elektrowni. Mniejsza z tym. Daję zaraz kolację.
- Patrz, kupiliśmy nową piłę -
powiedział Paweł. - Jutro musimy o świcie iść do pracy.
Za oknem szumiały drzewa na
jakimś dziwnie jesiennym wietrze, choć był to dopiero sierpień. Paweł pokręcił
się na miejscu, zerwał kartkę z sowieckiego kalendarza.
Siadaj - powiedział do Karola -
czemu nie sia dasz?
- Później nie wypuszczając kartki
zbliżył się do świecy i milcząco czytał tekst na odwrocie: "Czterdziesta
rocznica strajku zakaukaskiej drogi żelaznej w Tyflisie - pod kierunkiem
towarzysza Stalina". "Dwudziesta rocznica przyjęcia przez
międzynarodowy kongres uchwały marynarzy o nieprzewożeniu materiałów wojennych
przeciw Związkowi Radzieckiemu." "Czwarta rocznica przemówienia
towarzysza Stalina na przyjęciu bohaterów Związku Radzieckiego."
"Trzydziesta siódma rocznica mowy Lenina na II zjeździe RSDRP w obronie
formuły pierwszego paragrafu..."
- Boże! Co za nuda!
- Będziecie jedli kluski
kartoflane?! - zawołała Marta z kuchni.
- Mogą być kluski - odparł Paweł
rzucając na podłogę zmiętą kartkę.
II
- Już wiem, o co bolszewikom
chodzi - mówił Karol, prychając wodą w ustawioną na pokrywie studni miednicę.
Wstawało właśnie słońce z lasów
pokrywających kraj. Na każdym listeczku lśniła rosa, o której powszechnie mówi
się, że jest srebrna, choć w istocie swej nijaka, nieziemska, z nieba spadła, i
dlatego tak orzeźwiająca. Ptaki na drzewach robiły razem z nimi swą poranną
toaletę smarując dziobem piórka i głośno usiłując przekonać się nawzajem, że na
świecie jest radośnie. W rzeczywistości tylko zwierzęta albo bardzo
doświadczeni ludzie wiedzą, w jakim stopniu radość zależy od stanu pogody. -
Zawsze wychodzili o świcie pod studnię, żeby się umyć. Sprawiało im przyjemność
prosto ze snu skoczyć obydwiema nogami w świeżość dnia jak w orzeźwiającą
rzekę.
- Wiem, wiem...- powtarzał Karol
niemal wesoło, przecierając ręcznikiem po mokrym torsie. - Bolszewizm nie od
radości "nieba" chce oderwać człowieka, a właśnie przeciwnie, od
radości "ziemi". On nie jest wrogiem, jak to powiada pierwszy z
brzegu klecha, życia pozagrobowego, a właśnie życia doczesnego. On niczego nie
"rozpętał", jak to utrzymywali nasi ojcowie w okresie rewolucji
1917-18 r., a na wszystko, absolutnie na wszystko nałożył pęta! Ot, co!
- Słuchaj, ja się nachylę -
przerwał mu Paweł - a ty polej mi wodą plecy... Ufff! Zimna...
- Teraz wiem, że bolszewizm
powstał nie z walki z Bogiem, a z walki z człowiekiem, z jego przyrodzonym
prawem do wolnego życia.
- Dzisiaj w nocy przyszedłeś do
tego przekonania?
- Dziś w nocy.
- Dajże ten ręcznik!
Słońce dosięgło już wierzchołków
sosen. Studnię obrastały krzewy wiśniowe, z których można było zerwać i zjeść
na czczo purpurowe owoce. Paweł lubił Karola zawsze, a teraz może więcej niż
kiedyś, w tej zaś właśnie chwili chyba najwięcej. Po prostu nadawał się on do
tego, by go lubić w rześkiej atmosferze budzącego się dnia; pasował do niej ze
swym zdrowym ciałem i pogodnym usposobieniem. Miał on kiedyś duży majątek
ziemski nad rzeką Dźwiną, który mu teraz przepadł. Wychowywał się u jezuitów,
ale trochę ciasne poglądy szkolne przełamał następnie na dwóch fakultetach
uniwersyteckich, które ukończył z odznaczeniem. Co go najbardziej
charakteryzowało, to skłonność nie tyle do filozofii, ile do filozofowania,
skłonność, która u niego objawiała się zarówno w darze obserwacji, lak i
poddawaniu wszystkiego, co widzi, krytyce. Dłubał w szczegółach z pasją, którą
na Zachodzie europejskim przypisują dlaczegoś naturze Rosjanina, a która
właściwie jest po prostu tylko cechą wrodzonej inteligencji. Karol - był to
duży, silny blondyn, o regularnych rysach twarzy. Ideał typu nordyckiego, o
którym marzył Hitler.
- No, powiedz jeszcze coś mądrego
- odezwał się Paweł wciągając portki, gdy Karol szorował swe zęby, mocne jak u
psa. Ten zamruczał coś w odpowiedzi, ale w tej chwili Paweł spostrzegł, idącą
za płotem, żonę miejscowego handlarza, Weronikę. Przez jedną chwilę z
zapatrzenia nie mógł trafić nogą w nogawkę, zawstydził się tego zaskoczenia, a
ona też poczerwieniała lekko, zaraz odwróciła głowę i udała, że go nie widzi.
Nie słuchając już Karola zapinał pas, przebiegał szybko palcami po guzikach
rozporka i patrzył w ślad za nią. Odczuwał niejaką przykrość, że musiała tak
wcześnie wstać chyba tylko po to, żeby się z nim zobaczyć, bo dokąd mogła iść o
tej porze? Przez chwilę miał takie uczucie, jakby wstydził się za nią przed
Karolem. Słońce przeświecało jej ciemnoblond włosy na czubku głowy niby
aureolę.
- Skąd się taka ładna wyrodziła w
tym kraju, gdzie dziewczęta są przeważnie toporne, mają nisko osadzone zadki i
krótkie nogi? - zauważył Karol, wypluwając wodę z ust i patrząc za nią również.
Handlarz miejscowy, Wincenty
Rojkiewicz, który dorobił się niegdyś na skupowaniu po wsiach okolicznych bydła
i skór po cenie tańszej niż rynkowa, znalazł ją w siole Popiszki - po drugiej
stronie puszczy.
Puszcza zwana Rudnicką od
miejscowości Rudniki, położonej w jej środku, leżała w odległości 20 kilometrów
na południe od miasta. Stanowiła jedną z resztówek niekończących się ongiś lasów
Wielkiego Księstwa Litewskiego. W niej polowali wielcy książęta, a po
zjednoczeniu Litwy i Polski królowie obydwu narodów. Carowie Wszechrosji nie
raczyli do niej zaglądać, obrawszy sobie za rewir do polowań bardziej słynną
Puszczę Białowieską, gdzie do dziś dnia żyją żubry, podczas gdy w Rudnickiej
wyginęły one na przełomie XVIII i XIX wieków. Ale ostatniego niedźwiedzia
zabito w niej na początku XX, gdzieś przed rokiem 1914.
Od tej fatalnej daty począwszy,
kraj przechodził z rąk do rąk piętnaście razy podczas licznych wojen. Z
rosyjskich w niemieckie, w bolszewickie, litewskie, polskie i znowu litewskie,
polskie ... Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej zjeżdżał tu na łosie jeszcze w
roku 1938. W cień drzew ukradkiem zaledwie zaglądała historia, i od jakich
przodków, przez jaki szlachetny atawizm zrodziła się piękność Weroniki,
niepodobieństwem byłoby dojść dzisiaj. Być może, pochodziła od jakiegoś
przygodnego kochanka, z licznych zabłąkanych czy polujących w puszczy
myśliwych...
Były to ziemie nie tylko
litewskie, białoruskie i polskie jednocześnie, zjednoczone w przeszłości i
pokłócone współcześnie; zamieszkiwali je też Żydzi i Rosjanie; na tych ziemiach
zwycięscy w wojnach tatarskich wielcy książęta osadzali przed wiekami jeńców
dając im grunty i przywileje. Dlatego wśród sosen północnych zdarzało się
spotykać jeszcze minarety z półksiężycem; tu, w stołecznych ongiś Trokach nad
potrójnym jeziorem, zasiedli krymscy Karaimi, wyznający Pięcioksiąg Mojżeszowy,
ale odrzucający Talmud; kościoły katolickie budowano przeważnie w stylu
włoskiego baroku, rzadziej w gotyku; cerkwie prawosławne w niezmiennie
kopulasto bizantyjskim stylu; z czasów Reformacji zostało trochę wyznawców
Kalwina, mniej Lutra; w bardziej zaś odległych od miasta stronach, wśród lasów
i bagien, ludzie szukający prawdy poddawali się wpływom różnorakich sekt; w ten
sposób pokłócone ze sobą Cerkiew i Kościół zgodnie zwalczały badaczy Pisma
Świętego, baptystów, zielonoświątkowców, sztundystów i wiele innych
herezji...Ale opisywać szczegółowo ludzi tego kraju byłoby równie długo, co
wymieniać wszystkie jego rośliny, zwierzęta albo rzeki i jeziora, które z dużej
wysokości dostępnej dziś samolotom wydają się być podobne kałużom, ostałym po
wielkim deszczu; tu dodać może by jeszcze wypadało, że niebo nad krajem jest
przeważnie chmurne.
Gdy Hitler ze Stalinem podzielili
wschodnią Europę, Sowiety wkroczyły doń czerwoną armią w latach 1939-40, i był
to początek tego nowego okresu, o którym nikt na świecie nie wiedział przedtem,
w co się wyrodzi kraj i ludzie, gdy zostaną opanowani przez współczesny
bolszewizm.
Weronika liczyła wówczas 28 lat i
była dla Pawia cudzą żoną. Sam zaś Paweł z Karolem zaczęli pracować w pobliskim
lesie.
Z początku nie szło im bardzo.
Drwal zawodowy, Franciszek, zwany ,,spod Lasu", bo posiadał samotną chatę
z daleka od osady na leśnym skraju, zwykł był pouczać:
- Piła powinna chodzić równiutko
jak po sznurku, leciutko tak. - Brał do ręki i pociągał w poprzek kłody:
"Ziń-ziń-ziń..." - I tak równo, letko, zaaaawszystkiem letko. Broń Boże,
nie poddawać, nie popychać, a tylko ciągnąć, ot jak:
"Ziń-ziń-ziń-ziń..." Nie naciskać! Od nacisku idzie krzywo, zaczyna
trzeć. A sosna, ona, wiadomo, mokra, żywiczna. Żywica, jak pokryje piłę, to
wtedy: stop maszyna!
- A jaka na to rada?
- Jedna tylko i jest rada: naftą
smarować. Uhum, innej nie ma.
Od tego czasu zaczęli zabierać ze
sobą do lasu butelkę nafty i przenikliwy jej odór towarzyszył im stale. Karol
tylko niedzielami wyjeżdżał do miasta, żeby zobaczyć się z matką, którą
ulokował u starej ciotki. Jako były oficer rezerwy, obowiązany był
zarejestrować się w sowieckiej komendanturze wojskowej, a ponieważ tego nie
uczynił, żył na stopie półlegalnej. Leśniczy wyznaczył im odcinek pracy wzdłuż
drogi. Cztery pary kolein biegły po niej, wyżłobione w piasku: na wprost
wpadały w kałużę zastałą po ostatnich deszczach, czarną, a jednak czystą jak
lakier (po wierzchu pływały igły sosnowe, a w głębi usadowiło się odbicie
nieba), potem ciągnęły dalej piaskiem aż do zakrętu, gdzie nikły w krzakach
leszczyny.
Karol zaczynał zazwyczaj
optymistycznie, po sowiecku wykrzykując:
- Dawaj!
"Zińń-zińń-zińń-zińń..."
Tam i na powrót, bez liczenia czasu, piłowali wpatrzeni w nieskończoną
klepsydrę biegnących ciurkiem trocin. Sypią się i sypią, takie już znane, zżyte
z kolanem, gdy się piłuje na klęczkach, z końcem buta, gdy pozycji stojącej, z
listkami roślin; układają zawsze w jednakowy wzór miliony i miliony drobinek, w
które się patrzy godzinami, rozumie ich rozpęd, kąt padania, wącha ich
świeżość, przemieszaną z zapachem żywicy i nafty.
- Dawaj!
W ten sposób aż do drugiego
śniadania. Później rozkładali przyniesiony ze sobą posiłek. Karol nie bywał już
tak rozmowny, jak rankiem, a coraz częściej popadał w długie milczenie. Zawsze
o tej porze przelatywała tamtędy sójka, zawsze z łomotem skrzydeł siadała na to
samo drzewo i zawsze, zobaczywszy ich w dole, robiła taki sam wielki krzyk
ostrzegawczy.
- Ach, głupia - westchnął Paweł.
- Dlaczego głupia?
- Że też jej to sprawia zabawę
udawać, że spostrzega nas
po raz pierwszy, choć zna nas
równie dobrze, jak my ją. I kogo ona leci ostrzegać, przed czym?
- Daj jej spokój.
- Dam, jeżeli ci na tym zależy -
i Paweł leniwie odwrócił głowę. W odpoczynku, na który sobie pozwalał, nauczył
się patrzyć tylko w kierunku przypadkowego ułożenia twarzy; wyciągnięty na
mchu, oszczędzał każdy ruch. Pewnego dnia Karol odezwał się od niechcenia:
- Tu ktoś pętał się w nocy kolo
naszych
metrów.
- Po czym sądzisz? - Taaak...
Widzę. Poruszał sztabel. Szczapy na wierzchu poprzewracane.
- Może gajowy coś sprawdzał.
- No, dość leżenia! Dawaj rąbać.
- Cóż, dawaj.
Droga była mało uczęszczana, i w
ciągu dnia prawie nie widywali ludzi. Kiedyś zajrzał znowu do nich Franciszek
spod Lasu; przysiadł się na jednym z powalonych pni i przyglądał w milczeniu,
jak nie przerywając roboty na zbędne powitanie rozłupywali drzewo. Po dłuższej
chwili powiedział:
- A dlatego jednakże, to sztuka
robić siekierą.
- Pewnie, że sztuka. A bo co?
- Nic, ja tak sobie tylko
przyuważam. Ot, pan - wskazał ruchem głowy na Karola - kudy silniejszy, a rąbie
gorzej. Bo, widzisz, to nie od siły zależy siekierą władać, a od oka. Znaczy z
przyrodzenia trzeba mieć zdolność do tego. Żeby w sam środek trafić. Dziecko
też polano rozszczepi, tylko rzecz w tym, żeby w środek uderzyło, a nie po
kolanie...
Karol rąbał istotnie niewprawnie
i denerwował się często. Słuchając Franciszka spuścił ostrze w twardy sęk aż
zgrzytnęła stal, przerwał, oparł się na trzonku dwoma rękami i oświadczył:
- Franciszek ma rację. Do każdej
pracy trzeba mieć zdolność przyrodzoną. Tak samo w sztuce fizycznej, jak każdej
innej. Oto dlaczego stachanowszczyzna fałszywa jest w samym założeniu.
Przypuśćmy, że Stachanow nie był blagą, a geniuszem. To co z tego? Tak sarnio,
jakbyśmy żądali od malarzy czy literatów, żeby tworzyli masowo dzieła genialne,
dlatego że jeden spośród nich jest geniuszem...
Paweł skrzywił się: - Rąb, rąb,
Karol. W ten sposób do wieczora nie postawiany trzech metrów!
Franciszek spojrzał w bok i
wstał: - Idzie biały czort. Ot, nie lubię ja tego Litwina.
Przez las szedł leśniczy.
- Za co?
- A za co jego lubić.. Do
widzenia.
Leśniczego "białym"
nazywano dla jego zupełnie jasnej, prawie lnianej czupryny. Był to blondyn
barczysty, krępy i młody, powolny w ruchach i gburowaty. Bardzo rzadko
zachodził do lasu i nigdy nie miał zwyczaju ani się witać, ani żegnać z ludźmi.
Ktoś go ponoć widział uśmiechniętego i powiadał, że twarz jego przybierała
wtedy wyraz dziecinnej łagodności. Może być, że dla uniknięcia tego wyrazu
starał się być zawsze zasępionym.
- Cóż... wy tu za metr stawiacie!
To nie metr! - upominał.
- A jak trzeba, panie leśniczy?
- Jak. Wiadomo, jak. Sześć
centymetrów trzeba dorzucić w górę. Drzewo osiada.
Nikt nie wiedział, w jaki sposób
utrzymywał się ten człowiek nadal na stanowisku leśniczego po wkroczeniu
bolszewików. Posiadał na Żmudzi koło pruskiej granicy ponad 20 ha gruntu.
Zaciętą, kułacką nienawiścią nienawidził Sowietów. Drwalom, którzy targowali
się przy wypłacie w kancelarii, zwykł był powiadać:
- Ja wam tego gówna nie żałuję! -
i miął gruboskórnymi palcami portrety Lenina na banknotach czerwońców.
Byli jednak i tacy, którzy go
lubili. Karol nie znosił. Leśniczy jeszcze raz spod lnianej czupryny spojrzał
ponuro na ustawiony sztabel, dotknął go końcem buta i poszedł w las bez pożegnania.
Po południu pracowali zazwyczaj
milcząc, zrzadka przerzucając się jakimś półsłówkiem lub przekleństwem. Pod
wieczór, gdy oczy nabiegały krwią od zmęczenia, zaczynało się również
czerwienić słońce; o tej porze pnie sosen przybierały odcień miedzi. Butelkę z
naftą zostawiali wetkniętą między szczapy ustawione w metr, zabierali
narzędzia, torby, pusty dzban po zsiadłym mleku i wracali do domu.
Tylko o świcie, gdy wyskakiwali z
łóżek wprost pod zimną wodę studni, czuli się raźno, i Karol robił się znowu rozmowy.
- Któregoś ranka wyszli nieco później do roboty. Przekroczyli tor kolejowy,
minęli pierwszy zakręt i nagle - uderzyło w nich spojrzenie szklanych oczu
samochodu, który stał na drodze akurat obok miejsca ich pracy. Mimo woli
zwolnili kroku, ale żaden nie przemówił słowa. Przy samochodzie kręciła się
grupka ludzi. Widać było i leśniczego, jak rozkraczony swoim zwyczajem - stał w
poprzek rowu przydrożne. Jeden z obecnych, który wzrokiem mierzył zbliżających
się z daleka, przeskoczył ten rów, stanął pośrodku drogi wyraźnie oczekując aż
podejdą bliżej. Karol szedł sztywno jakoś, miarowo i nagle syknął przez zęby:
- Przepadłem, jeżeli zaczną badać
dokumenty. Ludzie przy samochodzie byli w cywilu, prócz jednego wojskowego w
czapce o czerwono-granatowym otoku NKWD. Prysł ranny nastrój; nogi zrobiły się
ciężkie, uczucie przykrości krążyło nieuchwytnie koło żołądka. Paweł zauważyły,
że ułożone wczoraj metry były porozrzucane. Czegoś w nich widocznie szukali.
Tknięty złym przeczuciem, po myślał, iż mogliby powiedzieć, że wcale tu nie
pracują, a w zupełnie innej partii lasu, gdyby nie leśniczy...
Człowiek stojący pośrodku drogi
wskazał na nich palcem i zapytał leśniczego:
- Ci tu pracują?
Leśniczy spojrzał spode łba i
spokojnym, surowym głosem odpowiedział bez mrugnięcia powiek:
- Nie, to nie ci.
W tej chwili Karol przystanął
bezradnie. Człowiek w skórzanym płaszczu już miał zadać mu jakieś pytanie, gdy
nagle leśniczy wyprzedził go i krzyknął:
- Nu, co stoicie! Gęby
rozwarłszy! O której do roboty?!
A później narzekacie, że małe
zarobki! Do Wysokiej Górki kilometr drogi jeszcze, a oni stoją! już! Poszli
pracować'!
Ruszyli, wyminąwszy enkawudzistę
nie oglądając się za siebie. Z tyłu doszedł jego glos, gdy mówił do leśniczego:
- A wy, grażdanin leśniczy, co
tak, jak za dawnych czasów? Po staremu ciągle na robotników pokrzykujecie, a?
Nie doooobrze. U nas tak do robotników się nie zwracają. Pora już przywyknąć do
nowego...
Szli spokojnie, równo, prawie
noga w nogę. Topory na ramieniu, na toporzyskach torby z posiłkiem
przewieszone, piła w ręku. Ominęli kałużę, zakręt, leszczynę. Paweł odetchnął
ciężko.
- Wyratował - mruknął Karol.
- Uhum.
Minęli parów i mostek na ruczaju.
Gdzie to jest ta Wysoka Górka? -
spytał Karol.
- Tu zaraz będzie. Dróżką w
prawo. Stamtąd widać dobrze.
- Co widać?
- Daleko widać, stamtąd.
- Aha.
Dlaczegoś nie rozmawiali ze sobą
więcej. Po przyjściu na miejsce zabrali się zaraz do roboty, żeby czasu darmo
nie tracić. Ale robota im nie szła. Na trzeciej kłodzie piła zaczęła nagle
zaciskać. Paweł spróbował zażartować:
- Może skoczyć po naftę do
starego sztabla? Karol ze złością porzucił rączkę piły, wyprostował się, otarł
pot rękawem. - Nic z tego nie będzie - powiedział. Przysiedli i zapalili.
Po dłuższej chwili z olchowego
młodniaka wychylił się leśniczy. Gdy podszedł blisko, spojrzał na wetkniętą w
poprzek kłody piłę i mruknął:
- Co, kiepsko chodzi?
- Zaciska. Naftę zostawiliśmy...
- Ech wy, pilszczyki! Wracajcie
na stare miejsce - Zrobił ruch głową.
- A co to było, panie leśniczy?
Czego oni tam szukali?
- Co było... - przeciągnął. -
Ktoś pewnie coś chował po lesie, ktoś inny doniósł... - I nagle rzucił ze
złością. -Co tam pytać, co było? Cholera ich wic, co było! Zostaliście
żywi-zdrowi? Zostaliście na swobodzie?! Nu, i dziękujcie... Panu Bogu. -
Zawrócił i odszedł, jak zwykle, bez pożegnania.
Gdy wracali o zachodzie słońca do
domu, drogą biegł jeszcze wyraźny ślad opon samochodowych. Tego wieczoru Maria
zmywszy naczynie po kolacji zastukała do pokoju Karola. - Gdzie jest Paweł? -
zapytała. Karol miał zwyczaj o tej porze, pomimo zmęczenia, czytać jeszcze
przed nocą. Tym razem zasiała go siedzącego nieruchomo na krześle bez książki z
wystygłym niedopałkiem papierosa w ręku. Ocknął się, zaskoczony.
- Nie wiem... Wyszedł pewnie
gdzieś - Uprzytomnił sobie w tej chwili, że Paweł mógł się udać na schadzkę z
Weronika, i nie chciał, aby Marta sądziła, że zmieszał się jej pytaniem. - Może
coś robi na podwórzu?
- Nie, nie ma go tam. Bardzo się
pan przejął dzisiejszym zajściem w lesie? - zagadnęła, aby coś powiedzieć.
- Nie... Tylko...
- Tylko trochę - podpowiedziała
Marta i ujęła za klamkę.
- Widzi pani, to jest tak: do
życia w nowych warunkach fizycznych zawsze można się przyzwyczaić. Ale do
psychicznych
warunków może być trudniej.
Hm...życie w wiecznym niepokoju,
a głównie bez nadziei na
uzyskanie tego spokoju w przyszłości, hm, to jakby przyzwyczaić się do życia
bez jutra.
Nie sądzi pani że to jest
istotnie trochę, tego ...
- Tak, tak, ma pan rację -
przytaknęła z roztargnieniem Marta, pochłonięta własnymi myślami. - A on dawno
wyszedł?
- Zdawało mi się, że przed
chwilą.
Paweł wrócił późno do domu, ale
żona nie pytała go, gdzie był.
III
Każde miasto przedstawione
plastycznie powinno by posiadać kształt piramidy. Pośrodku spiętrza się w
wysokich gmachach i świątyniach, wystrzela ku górze dorobkiem duchowej i
materialnej kultury, następnie zaś spłaszcza ku peryferiom, przechodzi u
podnóża piramidy w wieś. Krańce, stykające ze sobą miasto i wieś, nie tworzą
wyraźnej granicy, a raczej pas neutralny na wpół mieszczański, na wpół
chłopski. Mieszkają w nim trochę rolnicy, trochę mieszczanie pośledniejszych
zawodów. Dorożkarze konni, asenizatorzy, kowale, cieśle; bliżej miasta
prostytutki złodzieje, dalej karczmarze, paserzy, wyrobnicy rozmaitych zawodów,
wreszcie zdecydowany proletariat. Są tam małe domki, i często niebrukowane
ulice. Za obramowaniem parkanu rosną chude jabłonki; koło płotów, pod którymi
odlewają się przechodzący mężczyźni, krzewią się czasem jarzębiny, których
czerwone jagody nanizują dziewczynki zamiast korali, dorośli zaś zbierają na
przyprawę do wódki, jeżeli nie zostaną przedtem zjedzone przez gile i
jemiołuszki, których wczesne pojawienie się jesienią wróży zazwyczaj mroźną
zimę. Ten pas wokół miasta ma wybitne właściwości promieniujące, sięgające z
jednej strony głęboko w pole i lasy, z drugiej zaś w zaułki i spelunki, i
fabryki śródmieścia.
Dom Pawła leżał poza obrębem tego
pasa, już na właściwej wsi, ale jeszcze w zasięgu jego promieniowania. Stąd
różnice klasowe zarysowane były dość wyraźnie. Średniej zamożności letniska
podmiejskie otoczone były zwartą masą tradycji chłopskich, z przymieszką sprytu
i złośliwości miejskiego proletariatu. Jeszcze przed wielkim przewrotem Marta
kilkakrotnie wyrażała swoje z tego względu obawy, które okazały się
nieuzasadnione. Z chwilą wkroczenia bolszewików stosunki się zaostrzyły, a
raczej wyrównały. Współżycie sąsiedzkie zacieśniło się.
W tym pierwszym okresie Paweł
zetknął się bliżej z Weroniką w okolicznościach dość przypadkowych. Było to
jeszcze przed podjęciem pracy w lesie.
Pewnego dnia wybrał się do miasta
celem odwiedzenia swych dobrych znajomych, Łaszowskich, którzy zawsze byli mu
bardzo przyjaźni. Łaszowski był kiedyś wyższym urzędnikiem kolejowym, znanym
poza tym z zaradności życiowej. Paweł nie widział go wprawdzie od dawna, ale
doszły go słuchy, że ponoć i w zmienionych warunkach daje sobie dobrze radę i
gdzieś, jak to mówiono: urządził się. Żonę jego uważał za gościnną i
bezpretensjonalną, zresztą bardzo poczciwą.
Był dzień upalny: 5 sierpnia 1940
roku. Paweł zdążając do Łaszowskich myślało tym, co powie im przy spotkaniu, a
wspinając się po klatce schodowej uśmiechał bezwiednie pod nosem, jak ktoś, kto
mimo woli przygotowuje sobie zawczasu żartobliwe słowa powitania. Nie wiedział,
że Łaszowska już od dwóch tygodni sprawuje stanowisko "uprawdomu",
czyli administratora znacjonalizowanej kamienicy, w której mieszkali na
czwartym piętrze. Gdy doszedł do pierwszego, usłyszał na górze kłótnie. "
Czyżby to ona ?" - pomyślał ze zdziwieniem, gdyż zdawało mu się, że
poznaje ją po głosie, i zwolnił kroku. Wspiąwszy się wyżej nie miał już
wątpliwości. W otwartych drzwiach stała Łaszowska, której w tej chwili jakiś
jegomość coś perswadował, czego Paweł nie dosłyszał, gdyż tamten mówił szybko i
niewyraźnie,
- Jak towarzysz śmie! - krzyknęła
Łaszowska. - ja, stara komunistka, nie pozwolę sobie!... - i ręce, zaciśnięte w
pięści, przyciskała do swych dużych zwiędłych piersi, którymi wykarmiła dwie
zdrowe córeczki.
Paweł zatrzymał się, zdumiony.
Zdawało mu się, że ona go nie dostrzega lub też udaje, że nie dostrzega.
Oderwał rękę od poręczy schodów, zrobił krok w tył, zawrócił i zbiegi szybko z
powrotem. W myślach wyobraził sobie, że opowie o tej scenie Marcie, zaczynając
od słów: "Nie wierzyłem po prostu własnym uszom..." Nagle ogarnął go
po raz pierwszy ten rodzaj wielkiego zniechęcenia, które w późniejszym okresie
opadało go tylokrotnie. Postanowił pierwszym pociągiem wracać do domu.
W pobliżu dworca kolejowego
wszystkie ulice wylotowe wypchane były ciżbą ludzką. Środkiem jezdni
maszerowały na plac dworcowy zwarte szeregi, inne nadchodziły lub czekały w
kolejce aż przednie ustawią się i zrobią im miejsce. Nad głowami tłumu kołysały
się czerwone sztandary. Monotonne szurganie nóg po bruku zagłuszało dźwięki trzeciej
międzynarodówki. W gazecie, którą dziś czytał, nie było żadnej zapowiedzi o tak
wielkiej manifestacji. Zapytał kilku przechodniów, ale nikt nie wiedział, co
miała oznaczać.
- Zapytaj pan tych, co idą -
odparł ktoś, wzruszając ramionami.
"Właściwie, po co?" -
pomyślał Paweł, ale otarłszy się o starszego człowieka, z wyglądu rzemieślnika,
który maszerując usiłował nogą złapać takt w szeregu, spytał półgłosem, o co
chodzi?
- O ważne rzeczy - odpowiedział
tamten.
W poczekalni dworca panował
ścisk. Nikogo nie puszczano na peron. Pociągi podobno miały odejść później.
Wielu próbowało przepchać się kolo biletera, ale w drzwiach stał żołnierz z
czterograniastym bagnetem na karabinie i ludzie cofali się znowu. Bileter
kolejowy był to człowiek już nie -młody, z natury widać mrukliwy. Na czapce
jego tkwiła gwiazda, daszek opadał na oczy, oczy na wąsy, wąsy wisiały w dół
nad zaplutą podłogą. W zmarszczkach twarzy czaił się brud stacyjny.
- Panie! - zawołała jakaś
kobieta. - Niech pan zlitui się, mnie dzieci czekają w domu...
- Nie ma tu żadnych panów -
odburknął. Kobieta cofnęła się rozglądając bezradnie.
- Jak do niego, cholera, mówić? -
rzuciła szeptem zapytanie.
- Wiadomo, jak - podpowiedziała
inna.- "Towarzyszu" trzeba mówić.
- Towarzyszu... - zaczęła znów
pierwsza tonem biadającym , ale urwała raptownie.
W przejściu ukazał się oficer
NKWD. - Nie można teraz! Czego się pchacie?! Ech, naród jaki niezorganizowany!
- zawołał. Okrzyk nie był groźny, nie poparł go też żadnym przekleństwem ani
nawet srogą miną. Po prostu powiedział stanowczo i z dobrze wyreżyserowaną
perswazją. Zrobił krok naprzód i "naród", nazwany przezeń
niezorganizowanym, zaczął się od razu cofać tłocząc szybko tu tyłowi, jak
poprzednio tłoczył się do przodu. Zrobiło się cicho. Tylko gdzieś w kącie kwiliło
dziecko, trzymane na czyimś ręku. Kilku robotników rozsiadło się na cementowej
podłodze, rozłożywszy swój posiłek pomiędzy piły, siekiery, śmiecie i
niedopałki papierosów. Inni stali grupkami lub siadali pod ścianą, bo ławki
zostały dokądś wyniesione. Cały ten tłum kobiet, dzieci, robotników, chłopów,
nieokreślonego zawodu mieszczan, wszystko, co było w tej chwili na dworcu i co
chciało dokądś jechać w swoich indywidualnych sprawach, zepchane zostało do
dawnej poczekalni III klasy, której drzwi zamknięto następnie na klucz, aby nie
przeszkadzali zorganizowanej manifestacji przed dworcem.
Paweł dowiedział się nareszcie,
że uroczystość odbywa się ku czci delegatów, którzy przybywają właśnie z
Moskwy, przywożąc ze sobą zgodę Rady Najwyższej SSSR na włączenie kraju do
Związku Sowieckiego. - Za oknami zagrały wszystkie zebrane orkiestry.
Wielkie szyby dworców kolejowych,
zmęczone ciągłym i w dzień, i w nocy wypatrywaniem ruchu ludzkiego przed
podjazdem, nie myte prawie nigdy, zachodzą z biegiem czasu - bielmem kurzu. Z
wewnętrznej strony pająk rozpostarł pajęczynę, i Paweł, który docisnął się do
okna, patrzył przez nią, jak przez kratę więzienną. Żołnierze sprezentowali
broń. Hymn sowiecki grał. Delegaci wychodzili z dworca..
Poprzez cieniutką kratę zakurzonej
pajęczyny dostrzegł limuzynę, która, lśniąc lakierem, bardzo śpiesznie,
widocznie zapóźniona, okrążała plac lawirując między szeregami manifestantów i
zatoczyła pod samo niemal okno. To przedstawiciele prasy miejscowej. Jeden z
pierwszych wysiadł Łaszowski. Taki, jak dawniej, tłusty na twarzy, rubaszny w
ruchach, pewny siebie, gdy zajeżdżał kiedyś, bywało, przed dworzec, witał się z
przodownikiem policji, szedł na kieliszek wódki do bufetu, odpowiadał ruchem
głowy na ukłony niższych rangą kolejarzy. Nic się nie zmienił; szwedzka bródka
i ogromna gwiazda czerwona w klapie... - Paweł musiał mimo woli mruknąć coś pod
nosem, bo stojący obok robociarz zapytał:
- Co pan mówi?
- Ładna maszyna...
- Owszem, niczego sobie.
Paweł wycofał się z okna i stał
przez chwilę namyślając się, w jaki sposób przeczekać do końca uroczystości,
gdy prawie koło samego ucha usłyszał szept:
- Czy pan nie wie, czy nas prędko
puszczą z tej sali?
Odwrócił się. Koło niego stała
Weronika. Pasma płowych włosów przylepione miała do wilgotnych skroni. Od jej
nadmiernej bliskości, z upału i widocznego zmęczenia, parowało kobiecym ciałem.
- Tu tak strasznie duszno -
powiedziała dlaczegoś szeptem.
- Cóż robić - odrzekł pociągając
nosem.
- Żeby choć było gdzie siąść.
- A usiądźmy, jak inni, na
podłodze koło ściany. Trudno. Zresztą, to nic może już długo trwać.
Spojrzała pod siebie z wahaniem.
Cementowa podłoga była brudna. Obok wpółleżał, wsparty na łokciu, jakiś
człowiek, który co chwila wolną ręką smarkał nos w dwa palce, strząsał na ziemię
i wycierał je przywykłym ruchem o spodnie. W kącie zatroskana kobieta wysadzała
kilkuletnią dziewczynkę, która już nie mogła wytrzymać. Znaleźli gdzieś wolne
miejsce i przykucnęli na zgiętych nogach wsparci o siebie, przytuleni z musu
całym bokiem. Ręka Weroniki przesunęła się kilkakrotnie po udzie, usiłując
naciągnąć spódnicę na kolana.
- Nie, tak nie można -
powiedziała. Istotnie, w ten sposób kucnąwszy, musiała z daleka ukazywać majtki
pod spódnicą; podwinęła ją więc pod siebie i zdecydowanym ruchem usiadła na
podłodze. Za oknami grzmiała wciąż orkiestra .Człowiek obok znowu się
wysmarkał. Z placu dochodziły okrzyki wiwatujących. Paweł uśmiechnął się do
Weroniki i też usiadł wyciągając nogi.
- Dobrze, że ja pana spotkałam...
- szepnęła. - Bo tak samej...
- Przecież jasny dzień.
- Wszystko jedno, ale jakoś...
sama nie wiem, straszno - I przywarła mocniej do niego.
IV
W połowic września zawiadomiono
wszystkich robotników,. że na podwórzu miejscowej szkoły ludowej o godzinie
czwartej po południu odbędzie się wielki wiec. Przewodniczący sielsowietu miał
wiedzieć, z jakiej okazji, ale tak się był przejął pierwszą wizytą jakiegoś
delegata z miasta, że zapomniał. Na pytania, więc odpowiadał z rozdrażnieniem:
"Wiec! No, wiec. nie rozumiesz! Będzie wiec. Jaki?!.. Pójdziesz, to
zobaczysz, jaki. Co mnie tu głowa będziesz zawracać!"
"Chodź, zobaczymy!" -
powiedział Karol do przyjaciela.
Szli na wiec, poprzedzani przez
grupę robotników, na których przodzie kroczył jeden o szerokiej i czerwonej
twarzy, zdradzającej oznaki przepicia. Kulał na lewą nogę, za to tym
energiczniej wymachiwał prawą ręką rozczapierzając przy tym wszystkie palce.
Droga wypadła przez lasek. Jego rozpięta niedbale, wzdęta na wietrze bluza
przesłaniała widok ścieżki, po której wszyscy szli gęsiego. Kulawy nie od
wracając głowy, pokrzykiwał do idących z tyłu:
- Ja im dam wiece! Taka ich mać
tam i nazad i w poprzek! To oni myślą, że oni z robotników wariatów będą
strugać! Zaczekajcie, chłopcy, już my im pokażem!
- Daj, Leoś, spokój - odezwał się
któryś, obojętnie spluwając w bok na wrzosy. Ale kulawy uspokoił się dopiero
przy zbliżaniu się do szkoły.
Na ganku wisiała czerwona flaga.
Pod nią tkwiło nieruchomo dwóch milicjantów. Poniżej na stopniach siał mówca,
nieznany nikomu w okolicy. Przed wrotami ma podwórze czekała mała limuzyna,
przez której okno dostrzec można było młodą dziewczynę. Przeglądając się w
lusterku szofera, karminowała sobie wargi.
Tłok wzrastał. Przybyli robotnicy
i robotnice okolicznych robót sezonowych, z szos, lasów i łąk torfowych, a w
lej liczbie wiele maskującej się na robotach publicznych inteligencji
miejskiej. Był to pierwszy tego rodzaju wiec w okolicy. Mówca mówił długo i
monotonnie. Już po kilku minutach ludzie, którzy rozsiedli się wygodnie na
trawie, zaczęli poziewać. Słowa, wszystkim dobrze znane z gazet, plakatów,
radia i transparentów, padały równo jak krople z dachu. Zresztą, poznać było,
że agitator jest już zmęczony, że już chyba kilka wieców podobnych musiał dziś
odbyć z tą samą intonacją w głosie, gestami i wykrzyknikami. Mówił o
przewidzianych wyborach, kandydatach, których zresztą nikt nie znał,
przestrzegał przed uchylaniem się od obowiązku głosowania, zapowiadając, że w
paszporcie każdego wyborcy robione będą odpowiednie adnotacje.
Paweł siedział pośrodku podwórza,
zabawiając się mrówką, której przegradzał drogę coraz to inną przeszkodą, gdy
mówca, kończąc przemówenie, krzyknął: "Niech żyje republika radziecka!
Miech żyje ojciec wszystkich mas pracujących całego świata, kochany nasz
nauczyciel i wódz, wielki, genialny towarzysz Stalin!!!" - Głos mu się
załamał z och rypnięcia, wzniósł wysoko rękę, ruchem tym podciągając w górę
starą marynarkę i ukazując przedawnione ślady potu pod pachami.
- Niech żyje! - odkrzyknął
pierwszy kulawy robotnik, wymachując również ręką. - Niech żyje! - krzyknięto z
wielu stron naraz i ludzie powstali z miejsc. Powstał również Karol. Paweł
pozostał sam jeden na trawie; mrówka mu w tej chwili gdzieś uciekła, zresztą -
poczuł się nagle, jakby sam był na wpół rozduszonym owadem wśród depczących
wokół nóg. Zdążył cofnąć prędko rękę przed czyimś obcasem i wstawał powoli.
- Towarzysze!... - wołał mówca -
Towarzysze! - krzyczał, jak to zwykło się krzyczeć, gdy chodzi o zagłuszenie
wiwatującego tłumu. - Towarzysze!... Wysyłamy dziękczynną depeszę od
robotników, chłopów i inteligencji pracującej do naszego kochanego!
...ukochanego! ...Sta...!
- Hurra! - Nie dano mu dokończyć.
- Towarzysze! Dziękczynną depeszę
za zgodę na przyjęcie naszego kraju!... Do wielkiej rodziny wolnych narodów
Związku Ra......!
- Hurrra!
Mówca urwał, wierzchem dłoni
wytarł ślinę w kącikach ust, kiwnął szybko głową na znak, że wiec skończony, i
znikł W drzwiach budynku szkolnego. Ludzie milczkiem i tłocząc się w bramie
opuszczali podwórze.
Wracali bezładną kupą, tym razem piaszczystą
drogą, milcząc; niektórzy tylko poruszali szczękami, jakby żuli w gębie coś
niesmacznego. Paweł oglądnął się za Karolem, ale go nie było. Widocznie poszedł
sam na przełaj przez lasek. Na zakręcie dopędziła ich i minęła szara limuzynka,
na trzecim biegu torując sobie drogę poprzez piach. Z okna jej wy chyliła się
ta sama dziewczyna i powiewała czerwonym szalem. Jej chuda ręka, wystająca z
rękawa bluzki, miała w sobie coś z naiwnego gestu dziecinnych zabaw.
Kulas odmachnął jej przyjaźnie
ręką i odwracając twarz do idących obok, wycedził powoli:
- Poszła ona w ...mać, kurwa
czerwona.
Zwolnili kroku, bo samochód obdał
wszystkim kurzem. Dzień był gorący.
- Taksówką, taka ich mać,
rozjeżdżają... - odsapnął kulas, któremu iść było ciężko.
- A czego wrzeszczeliście
"hurra", w takim razie? - niespodziewanie wtrącił Paweł.
- No... A jakże inaczej?... -
odpowiedział kulas i odwrócił do Pawła swą szeroką twarz, na której malował
wyraz szczerego zdziwienia.
Znów popłynęły dni jednostajnej
pracy. Wstawali o świcie, wracali o zachodzie słońca. Dni stawały się znacznie
krótsze, tylko norma robocza pozostała niezmienna. Paweł nie widywał się w
ostatnich czasach z Weroniką, nie układało mu się; czuł się zmęczony i chodził
wcześnie spać.
Jakoś w sobotnie popołudnie Franciszek
spod Lasu zaprosił na samogon, który był sam wypędził. Dzień był chmurny. Karol
ciągle w złym humorze od ostatniego widzenia się z matką w mieście, przepijał
milczkiem. Franciszek niby to gościnnie podejmował, a też niezupełnie był w
swoim sosie. To żonę poganiał, to w okno wyglądał, jakby o czekiwał kogoś, choć
na pytanie Pawła odpowiedział, że ni kogo więcej się nie spodziewa. Goście
mieli wrażenie, że coś mu leży na sercu. Wypili już pół litra, gdy powiedział
nie spodziewanie:
- Bądźcie, panowie, ostrożni... -
A gdy spojrzeli na niego, trochę zaskoczeni, dodał łagodząc. - Jak to tak sobie
tylko mówię, jak to powiadają, na wszelki wypadek.
- A cóż my takiego... - nie
dokończył Karol i wzruszył ramionami. - Zresztą, między swymi.
- Ja panu powiem, tylko, że, ot,
słów nie bardzo dobrać potrafię... Jakby to wyrazić, przykładem, pod Niemcem
czy chociażby pod tym samym Ruskiem dawniej... A! To była inna sprawa. A za
bolszewika, to swój człowiek prze staje być swoim... I licho wie, dlaczego tak
wychodzi?
- A żeby na przykład nie dawać
się?! - Jak dawać się?
- No, powiedzmy, dawniej
strajkowali ludzie...
- Ach, też pan jak dziecko! -
przerwał Franciszek. - Któż to może poradzić! Zniszczą, zdepczą każdego, ani
obejrzy się.
- No dobrze - upierał się Paweł -
ale dlaczego w takim razie koniecznie przytakiwać? Jak na przykład na tym
wiecu. Wszyscy jak jeden człowiek: "Hurra!".
- Widzisz pan, a ja to rozumiem.
Inaczej i być nie może. Bo straszna teraz siła ludziom dana. Takiej siły
wprzódy nikt a nikt nie miał. A dziś każdy. I ludzie sami tej siły przelękli
się.
- Co za siła?
- A ta siła i jest, że każdy
jeden, kto tylko zechce, może zgubić. Nie trzeba, jak kiedyś bywało, nożem czy
zza węgła albo i w lesie jakim strzelić. Dziś słowem jednym można zgubić. Poszedł
z donosem, powiedział co na drugiego i tamten człowiek przepadł. Prawda, że i
przedtem można było naszczekać, ale to inna sprawa, za wszystkiem inna rzecz
była. Zaraz zapytali, a gdzie dowody? A gdzie świadkowie? A skąd wiesz? A sąd,
a tamto i drugie, i trzecie. I jeszcze patrzaj, żeby za swój donos samemu nie
przyszło się płacić. A dziś... Powiesz: zapisali i koniec. Ani sądu, ani
niczego. Oto, skąd i jest, że każdy na oczach innych nie chce w niczym różnicy
podać, żeby od reszty nie różnić się. Razem, to razem. Kto pierwszy
"hurra", jak pan mówisz, to za nim wszyscy "hura". -
Przechylił się w tył na ławie i krzyknął do drugiej izby:
- Mania! Daj tu literek jeszcze
jeden! Karol, który po wypiciu udobruchał się i wpadł w lepszy nastrój,
zadysponował półgłosem: - Żeby tych jeszcze ogóreczków małosolnych. Doskonałe!
- Aha, słusznie. Mania! I
ogóreczków daj jeszcze! Słyszysz? - zawołał Franciszek, a po chwili zwróciwszy
się do Pawła: - A pan co myślisz, że pana nie przyuważyli, że siedziałeś na
trawie i nawet nie wstałeś, jak na cześć Stalina wiwatowali? Przyuważyli...
bądź pan o to spokojny.
Karol spuścił głowę i bawił się
machinalnie pustym kieliszkiem.
- No, i co? - Paweł spojrzał w
twarz Franciszka prawie wyzywająco.
- A cóż może być?... - odparł
tamten.
- Nie ma sensu, nie ma sensu...
-- zabębnił nerwowo palcami po stole Karol.
- Co mówisz? - podniósł nań wzrok
Paweł.
- Wszystko nie ma sensu. Bo dokąd
to prowadzi?
- Donikąd, zapewne.
- Więc nie ma sensu. Bo każda
czynność musi mieć cel. Musi. Po coś czy dla kogoś musi się robić. A my po co
tak robimy, jeżeli ani dla ludzi, ani dla siebie? Może właśnie trzeba zmienić
stanowisko...
- Co chcesz, żebyśmy robili?
Rąbiemy drzewo. Widocznie potrzebne.
- To pan słusznie powiedział -
przytaknął Franciszek. Gospodyni wniosła nową butelkę i talerz z ogórkami.
O tej porze, to znaczy już dobrze
po zachodzie słońca, szła przez ogród Ola, najbliższa sąsiadka Marty, żona
Antoniego Rymaszewskiego, niosąc, jak codziennie, garnek mleka z wieczornego
udoju. Przelazła przez dziurę w płocie, minęła studnię, obrośniętą wiśniami,
machinalnie wyciągając przed się rękę, aby osłonić oczy przed niewidocznymi
gałązkami, i pchnęła furtkę wiodącą z ogrodu na podwórze. Pies, poznawszy ją
węchem, zamerdał ogonem. Marta była sama w kuchni. Z okna padało światło
wydłużoną strugą, oświetlając na żółto pień sosny.
Ola wprawnym ruchem domacała się
klamki i jak to leżało w jej zwyczaju, z lekkim westchnieniem postawiła na
stole dzban mleka.
- Tylko co doiłam. Ciepłe
jeszcze. - Zaczęła przelewać. Co ja to chciałam powiedzieć... Będzie pani
jeszcze zacierkę, może, robić?
- Nie, mój mąż nie lubi parzonego
mleka. - Nie luuubi?... - przeciągnęła ze zdziwieniem Ola, jakby tu chodziło o
jakieś ważne zaskoczenie. Wzięła pusty dzban, ociągała się chwilkę i nagle
zbliżając się do Marty wyszeptała:
- Niech pani przestrzeże swego
męża, żeby ostrożny był z Franciszkiem.
- Z którym Franciszkiem?!
Ola obejrzała się po kuchni,
jakby dla sprawdzenia, czy nikt jej nie dosłyszy, i zniżyła głos: - Z tym, co
pod lasem mieszka. O nim mówią, że związał się z sielsowietem i całą tą ich
paczką... Podobno jemu przykazano śledzić i donosić.
- Na kogo?
Wzruszyła ramionami.
- A zdawało się taki porządny
człowiek, Ola westchnęła w odpowiedzi. - Dobranoc. - Ale za-trzymała się
jeszcze u drzwi. - A i ten Rojkiewicz, żeby czasem nie zaszkodził... Pani
wie... - spuściła oczy - mąż tej Weroniki...
- Ach, wiem, wiem - uśmiechnęła
się Marta, machnąwszy lekceważąco ręką. - Dobranoc.
Paweł wrócił do domu późno w noc
i spał ciężkim przepitym snem. Gdy nad ranem wszedł do kuchni i zaczerpnąwszy z
wiadra pił chciwie wodę pełnymi haustami, by ugasić płonące po samogonie
pragnienie, Marta zrobiła mu uwagę:
- Ty uważaj jednak... - Żeby
tylko te twoje flirty nie sprowadziły nam na głowę jakiego nieszczęścia.
V
Deszcz padał przez trzy dni.
Deszcz drobny i ukośny. Nisko nad ziemią rozpostarte strzechy chat ociekały
kroplami, które z czasem wydrążą rowek wokół domu, wypłuczą z piasku drobne
kamyki, błyszczące mokrością, gdy słońce po jawi się znowu. Ale słońce pojawia
się coraz rzadziej, natomiast chmury chadzają coraz gęściej, prędzej i niżej. -
Ech, jesień, jesień! Koła furmanek żłobią głębsze koleiny w rozmiękłych
drogach. Obumiera nać na kartofliskach, ostatnie liście pastewnych buraków, w
lesie gniją ostatnie grzyby.
Pociągnęły pierwsze klucze żórawi
i - rzecz dziwna: nigdy jeszcze ludzie, przywykli od wieków do miedzianych
głosów tych ptaków o jesiennej porze, nie zadzierali tak często głowy i nigdy
przedtem nie stawali tak długo, jak teraz, śledząc oczyma aż rozpłyną się w
dalekości nieba.
Takoż było i z Pawłem: podniósł
wzrok i patrzył w nie bo długo, długo nie mogąc oczu oderwać, aż ofuknął go
Karol okrzykiem znad skarpy:
- Na żórawiach świat się nie
kończy. Nieś prędzej!
Deszcz padał trzy dni, ale Karol
z zaciętością wbijał drewniane kołeczki w skarpę, umocniając darń nad rowem
odpływowym. Paweł cisnął przed nim naręcze kołków i po szedł strugać nowe. -
Porzucili poprzednią pracę, gdyż wszyscy drwale objęci zostali organizacją nowego
związku zawodowego i otrzymali każdy po kilka ankiet do wypełnienia.
Poszczególne rubryki kwestionariuszy wnikały w najdrobniejsze szczegóły
osobistego życia. Nie ulegało wątpliwości, że ten szczegółowy rejestr ma na
celu przeprowadzenie w przyszłości gruntownej filtracji wśród robotników.
Natomiast ci, którzy pracowali przy budowie wielkiego rowu odwadniającego łąki
torfiane, nie podlegali jeszcze tym restrykcjom. Zaangażowali się tedy do pracy
umacniania darnią skarp nowego rowu.
Rankiem nad rowem stała mgła.
Czasem utrzymywała się do południa. Ubrania nasiąkały wilgocią. Ręce były mokre
przez cały dzień; buty i spodnie na kolanach umazane w wiecznym błocie; od
nieustającej wilgoci i niewygodnej pozycji ukośnej, w jakiej się pracowało,
bolały kości. Po twarzy spływał pot na przemian z deszczem.
Wieczorem pewnej soboty Karol
pojechał, jak zwykle do miasta, ale wrócił dopiero aż we wtorek po południu.
- Co się stało?!
- Ach, nic - odparł cierpko. -
Takie tam różne domowe zawracanie głowy. Masz, przywiozłem ci na pocieszenie
ostatni numer moskiewskiej "Litieraturnoj Gaziety".
Paweł rzucił okiem na wielki
wstępny artykuł o Dostojewskim, zamieszczony z okazji jakiejś rocznicy.
Zaczynał się od słów: "Stalin powiedział o Dostojewskim..."
- Ale czegoś taki skwaszony? -
zapytał odkładając gazetę.
- Ja? Nie... Tylko wilgoć
widocznie źle na mnie działa.
Wieczorem po pracy, po raz
pierwszy poruszyli temat zbliżającej się zimy. Karol zauważył mimochodem, że
wątpi, czy przez okrągły rok uda się im otrzymać robotę na wsi, tym bardziej
gdy sezonowe się skończą. Nazajutrz pracował milcząc, to znów przesadnie klął
pogodę, choć deszcze właśnie ustały.
- Knujesz coś? Co? - spytał go
Paweł żartobliwie.
- Et, tam, sam wiesz, co można
knuć. Ale swoją drogą, jeżeli nie dostanę chronicznego reumatyzmu, to chyba
będzie cud. W takim błocie!
Na tym rozmowa się urwała.
W najbliższą sobotę Karol znów
pojechał do miasta i więcej nie wrócił. Paweł chodził sam do roboty. Po kilku
dniach dostał kartkę od Karola, że ma nadzieję uzyskać jakąś posadę w
szkolnictwie ludowym. Później przyszła druga kartka z zawiadomieniem, że
otrzymał pracę w dawnej wzorowej szkole powszechnej, której kierowniczką była
Maria Zwolińska. Właśnie Paweł zapoznał go z nią swojego czasu, bo pochodziła z
sąsiedztwa. Paweł sądził, że Karol raczej dobrze trafił. Marta była tego samego
zdania.
Siedzieli przy kolacji we dwoje.
Marta zwróciła mu uwagę, że zabrakło już cukru do herbaty. - Musisz pojechać do
miasta - powiedziała.
- Tak, tak - odparł spiesznie. -
Sam wiem, że muszę. Zresztą, w ogóle muszę... - I zamyślił się nad czymś. A
później dodał. - Chcę się też zobaczyć z Karolem.
W mieście panowała ta sama
dojmująca wilgoć. W szkole Zwolińska przywitała go, zwykłym u niej, nerwowym i
bezpośrednim przejściem do opowiadania o czymś, co ją w tej chwili przejmowało.
- Walczę - mówiła - z tymi panami
z komisariatu oświaty, którym wciąż się zdaje, że uczucia narodowe można sobie
lekceważyć! No, niech pan spojrzy!
- Na co mam patrzeć? - zapytał,
rozglądając się po dużym, jasnym korytarzu szkolnym.
- No, nie widzi pan tych
wszystkich haseł i plakatów?
Na ścianach, nie widzi pan?!
- Widzę, owszem. Ale to przecież
dziś wszędzie to samo.
- Ach, nie o to chodzi! Ale
przecież dostrzega pan chyba, że są pisane w obcym języku! A w mojej szkole
procent dzieci...
Paweł podszedł do ściany i począł
odczytywaś napisy. Były to slogany głoszące, że "życie w Sowietach jest
najszczęśliwsze", że "teraz dopiero nastała prawdziwa wolność",
że "dziecko jest przyszłością narodów związkowych, a Stalin ojcem
wszystkich dzieci", że "Stalin jest największym nauczycielem",
że... Odwrócił się i wzruszył ramionami:
- Dlaczego pani chce, żeby to
koniecznie dzieci miały czytać? Nie bardzo rozumiem.
- Widzi pan, bo ja bym jednak
chciała, że skoro to jest szkoła polska, to bądź co bądź musi być całkowicie w
naszym języku, bo przecież...
- Proszę mi powiedzieć, gdzie
jest Karol? - przerwał jej sucho.
- Pracuje tu - odrzekła głosem
nieco urażonym. - Te raz go nie ma, wyszedł w jakichś sprawach do inspektoratu szkolnego.
Myślę, że nie przyjdzie prędzej z powrotem jak za dwie godziny.
Choć miasto liczyło nie więcej
niż 250 tysięcy mieszkańców, a życie jego skupiało się na kilku głównych
ulicach certrum, Paweł nie spotkał prawie znajomych. Tych zaś kilku, których spostrzegł,
spieszyło dokądś albo przechodziło właśnie na drugą stronę jezdni. W poprzek
głównej ulicy wisiał olbrzymi transparent z napisem:
"Związek Radziecki wyratował
nas od okropności wojny! Niech żyje Stalin! Wódz mas pracujących!"
Na następnym rogu drugi, takich
samych rozmiarów: "Dziękujemy Stalinowi za nową, radosną przyszłość
naszych dzieci!"
Na skrzyżowaniu ktoś dotknął
ramienia Pawła. Był to Leon, młody aplikant adwokacki, dawny kolega jeszcze z
gimnazjum. Przywitali się, szczerze ucieszeni spotkaniem, i poszli chodnikiem,
opowiadając sobie wzajemnie nowiny. W pewnym momencie Leon spytał:
- Ty byłeś w naszej pralni?
Prawda?
- Nie... - zdziwił się. - W
pralni? W jakiej pralni, co za pralni?
- Ach, nie... - Leon zamilkł,
przeszedł kilka kroków milcząc.
- To ty nie znasz Tadeusza
Zakrzewskiego? - Nie znam. Kto to jest?
Zawahał się chwilę, namyślając,
potem odpowiedział wy mijająco:
- Nic ważnego. Tak sobie tylko
pytam. Zresztą, pralnia, no, normalna pralnia bielizny. Nasze znajome trzymają,
Czasami tam spotykamy się. Schodzą się tam najkomiczniejsi ludzie... Pogadać,
pohandlować... Rozumiesz?
- Domyślam się - odparł Paweł
sądząc, iż chodzi zapewne o rodzaj pokątnej giełdy czarnego handlu.
- Ja tam właśnie idę, możebyś
zaszedł ze mną, jeżeli nic masz nic lepszego w tej chwili.
Paweł zgodził się chętnie.
Skręcili w bok i minęli kilka ulic. W jednym z zaułków, pnącym się malowniczo w
bez ładzie starych kamienic, z dala już dostrzegało się spory szyld:
"Pralnia". Dwa schodki prowadziły wprost z chodnika do nawpół
otwartych drzwi, skąd nagrzane powietrze parowało na ulicę. Okno wystawowe
zawieszono chusteczkami i damskim, niebieskim fartuszkiem, z widniejącym na
jego tle portretem Salina. Siedział tam też ryży kot. Stalin uśmiechał się
łagodnie do przechodniów, a kot mrużył zielone o czy. Jedna z trzech
prasowaczek, przystojna dziewczyna, której spod zawiniętej na głowie chusteczki
wymykało się pasmo ciemnych włosów, naciskając żelazkiem zerknęła bystro na
wchodzących, na poły zalotnym, a na poły ironicznym u śmiechem witając Leona.
Ten kiwnął jej głową w niemym porozumieniu i pchnął wąskie drzwi do pokoju za
ladą.
Pośrodku stał stół, za nim pod
ścianą ceratowa kanapka. Pokoik był ciasny. Zakratowane okno, niedbale
przesłonięte dawno niepraną firanką, wychodziło na podwórze kamienicy. Trzech
młodych mężczyzn rozmawiało, paląc papierosy, o rzeczach obojętnych. Jeden z
nich, siedzący na kanapce, pykał z fajeczki, przysłuchując się w milczeniu.
Sposób, w jaki siedział, jakoś nienaturalnie zgarbiony, jego skoncentrowany
wzrok, nawet fajeczka, którą przekładał językiem z jednego końca ust w drugi,
wszystko to zrobiło na Pawle wrażenie czegoś sztucznego. Był to Tadeusz
Zakrzewski. Leon przedstawił mu Pawła i rozmowa, na chwilę przerwana, potoczyła
się dalej wokół jakiejś starej afery spadkowej. Paweł nie bardzo wiedział, po
co tu właściwie przybył. Wszyscy, poza Leonem, byli mu obcy.
- Gdzie pan pracuje? - zagadnął
raptownie Zakrzewski.
- Nigdzie. Szukam właśnie czegoś.
- Czy pan zna Wulfkę?
- Szofera?
Odkiwnął głową potakująco.
- Owszem, znam.
- Ma tu zaraz przyjść - odrzekł,
wyjmując fajkę z ust.
Paweł wyraził powściągliwe
zdziwienie.
W tej chwili otworzyły się drzwi
i wszedł Wulfka.
Wulfka należał kiedyś do
popularnych postaci miasta.
Był to jedyny Żyd wśród szoferów
taksówek. Specjalizował się w nocnych kursach.
Z chwilą wkroczenia bolszewików
był jednym z pierwszych, którzy wietrzyli za nowym porządkiem rzeczy. Czymże
bowiem był dotychczas? Szoferem taksówki. Własnej, to prawda, ale zawsze tylko
sługą. Czasem otrzymał większy napiwek, czasem większy kieliszek wódki. Raz
dostał w twarz od pijanego oficera; wielokrotnie poklepywany był dobrotliwie po
ramieniu. Widział wiele możliwości i stron życia, ale chyba na zawsze miał je
omijać swym autem, by w końcu, zmęczony, albo przepity, powracać do garażu
śmierdzącego benzyną i smarem. I oto nastał czas wyzwolenia.
Wulfka zrobił się na początek
agitatorem, potem awansował na pełnomocnika instytucji, której przeznaczenia
nie bardzo rozumiał. Następnie, delegowany do prowincjonalnego miasteczka, w
krótkim okresie przejściowym staje się niemal dyktatorem, tytułowanym przez
wystraszonych mieszkańców komisarzem. Szoferska kurtka skórzana w sam raz
przydała się do pasa, przy którym powiesił pistolet systemu "Nagan",
i zdawało mu się, że wygląda właśnie tak, jak wyglądają słynni
"czekiści", o których czytywał dotychczas w antybolszewickiej
literaturze. Sądził, że jest w przedsionku zawrotnej kariery.
Ale już po upływie kilku tygodni
Wulfkę przenoszą do innego prowincjonalnego miasteczka, gdzie w uporządkowanym
na nowo ładzie społecznym mianowany zostaje zastęp i kierownika posterunku
milicji. - O tym okresie opowiadał teraz Zakrzewskiemu w ten sposób:
- Jak przysłali tych milicjantów
ze wschodu, to jednego dnia coś mnie nie podobało się, to ja wtedy jednego
milicjanta wyrugałem, tak po naszemu, "po matieri", pan rozumie? To
wtedy woła mnie kierownik i mówi: "U nas tak nie wolno". Pan rozumie?
A później zdarzyła się taka rzecz: aresztowali w okolicy pana Boguckiego, który
miał majątek. Pan wie. Bogucki? On był dyrektorem banku. To ja jego wypuściłem,
bo on porządny człowiek zawsze był. To pan wie, co mnie powiedzieli?
"Wy", powiedzieli, "towarzyszu, nie jesteście mocni w zasadach
walki klasowej. Czy on porządny, czy nieporządny, to nie ma nic do rzeczy. Do
rzeczy ma to, że on był posiadaczem, któremu my to posiadanie odebraliśmy. I
dlatego on zawsze będzie naszym wrogiem". Pan rozumie? - Rozumiem,
odpowiedział Zakrzewski; a co się stało z taksówką? Wulfka odmachnął w odpowiedzi
ręką gestem pełnym zniechęcenia i zwrócił się do Pawła:
- Pan zna pana Boguckiego?
Ale Paweł go nie znał.
- On teraz gdzieś się schował. -
Nastało milczenie.
Wulfka poprawił się na krześle,
rozpiął szynel, czapkę zsunął na tył głowy, założył nogę na nogę i zmienił
temat rozmowy:
- Słuchajcie, panowie, ja wam
powiem otwarcie. Ja byłem teraz szoferem w takiej komisji wojskowej i z nią
objechałem kawał Rosji. Byłem w Moskwie, Kijowie, Odessie. Owszem, w dużo
miastach, a teraz wracam ze Smoleńska... - Zamyślił się, podłubał w nosie,
wytarł dyskretnie palce o róg serwety na stole i nagle ożywił się:
- Co to za ludzie, ja ich nie
rozumiem? Czego oni chcą i dlaczego oni tak żyją?! Mnie pytali: "Nu, jak
tam u was żyło się pod panami?" To co ja mogę odpowiedzieć? Prawdy
przecież nie powiem. To ja mówię: "No, ot, tak, podobnie, jak u was za
carskich czasów". He he he... To mnie jeden stary bierze na bok i mówi do
ucha: "To ty myślisz, że u nas za carskich czasów żyło się źle?.." A
ja jemu mówię na drugie ucho: "A ty myślisz, że u nas żyło się
kiepsko?..."
Obecni zaśmiali się krótko.
- Słuchajcie, Wulfka - odezwał
się nagle Zakrzewski tonem trochę protekcjonalnym, wyjmując przy tym fajeczkę z
ust i wskazując nią Pawła. - Wy tu nie moglibyście jakiejś pracy wykombinować,
ot, dla ...obywatela.
Wulfka obrócił się do Pawła. -
Pracy... Pracy jest te raz pełno.
- W lesie albo kamienie tłuc na
drogach - wtrącił Zakrzewski. - Ale tu chodzi, by wykombinować coś ekstra.
- Daj pan spokój - machnął ręką
szofer - pan myśli może, że jak ja Żyd, to mogę coś zrobić? Nic ja nie mogę.
Leon, który w międzyczasie
załatwiał półgłosem jakąś sprawę z jednym z obecnych, wstał i powiedział, że
musi już. iść. Paweł skorzystał, żeby wstać również, pożegnał się i wyszli
razem.
- Co to za protektora
wyszukaliście sobie w tym ja kimś Zakrzewskim? - zapytał, gdy znaleźli się na
ulicy.
- Ciekawy człowiek.
- Nie wydaje mi się.
- A ty z nim pogadaj.
- Sztuczny jakiś, pretensjonalny.
I w ogóle ci inni, ten Wulfka, ni stąd, ni zowąd, co to za towarzystwo?
- Teraz się spieszę - rzucił na
pożegnanie Leon. - A z Tadeuszem porozmawiaj, radzę ci; zobaczysz.
Paweł przypomniał sobie, że miał
się wystarać o trochę cukru w mieście, poszedł go szukać i stracił na to więcej
czasu niż przypuszczał. Gdy powrócił do szkoły Zwolińskiej, powiedziano mu, że
Karol był i już wyszedł, a także - że więcej nie będzie tu pracować, bo właśnie
dostał w inspektoracie przydział do nowego uniwersytetu robotniczego. Paweł
zastanawiał się chwilę, czy ma próbować odszukać go w jego prywatnym
mieszkaniu, ale ze względu na spóźnioną porę zaniechał.
Minęło dwa tygodnie. Paweł był
zbyt zapracowany, aby w tym czasie udawać się do miasta. O Karolu nie
wspominał. Mirta zapytała go kiedyś:
No, cóż z twoim przyjacielem?
Wzruszył ramionami. Zrozumiała, iż był zły na niego, nie daje o sobie znaku.
Jakoś tego samego dnia dowiedzieli się z list osób trzecich, że Karol otrzymał
nominację na inspektora i objął katedrę "zasad leninizmu i
stalinizmu".
VI
Antoni Rymaszewski, z zawodu
stolarz, urodził się w dawnej gubernii mińskiej w roku 1903, czyli w okresie,
gdy rządy nad Europą sprawowali jeszcze carowie, królowie i kajzerzy. Zapisany
do stanu włościańskiego jako syn chłopa. Ojciec jego miał kilka dziesięcin
gruntu miary rosyjskiej i był człowiekiem, którego nazywają popularnie twardym,
tzn. pracowitym i skąpym. Z biegiem lat dorobiwszy się bogatej gospodarki i
dokupiwszy ziemi, zabezpieczył sobie starość, a dzieciom przyszłość. Rewolucja,
która obaliła ca rów, wydała między innymi w końcu lat dwudziestych de kret o
"rozkułaczeniu wsi", czyli usunięciu z niej wszystkich tych chłopów,
których określono mianem "kułak". Określenie było trafne, albowiem
chłopi tej kategorii istotnie przez całe życie zaciskać musieli swe kułaki, czy
to wokół narzędzi rolniczych, czy też każdego grosza w garści, bacząc, by się
nie potoczył na zbędne wydatki. W ten sposób mogli się jedynie czegoś dorobić w
tamtych czasach. Nawiasem do dać należy, iż ręce chłopskie zmywają się w tym
kraju tylko do pewnego stopnia i wieku. Później skóra od zmian czterech pór
roku, od mrozu, słońca, deszczu i wichru, pęka, myta zaś rzadko - dla
oszczędzenia zarówno mydła, jak czasu - nabiera w te pęknięcia brudu codziennej
pracy. Tak więc zaciśnięte kułaki są zazwyczaj ciemne, w przenośni powiedzieć
by można o nich: czarne.
Po raz ostatni zacisnęły się one
w bezbronnej rozpaczy, gdy wszystkich tych lepiej zagospodarowanych chłopów, za
ładowano razem z rodzinami do wagonów bydlęcych i wy wieziono w lasy dalekiej
północy. Liczba ich sięgała 3,7 miliona. Wśród nich znalazła się również
rodzina Rymaszewskich. Ojciec umarł wkrótce na zsyłce. Antoni był wówczas
młodym i zdrowym chłopcem. Pogłodowawszy na przymusowych robotach w lasach,
próbował dwa razy ucieczki, ale bez powodzenia. Nie zniechęcił się. Po raz
trzeci uciekł w towarzystwie innego syna chłopskiego. Wiele rzek przebyli
wpław, mokli na deszczu i marzli nocami. Żywili się prze ważnie jagodami, a
także surowymi grzybami, które, jak wiadomo, na północy są o wiele zdrowsze
niźli w lasach położonych bardziej na południe. Kontrola kraju nie osiągnęła
jeszcze tej doskonałości, do jakiej doprowadzona jest dzisiaj. W ten sposób
zdołali dotrzeć do Moskwy j zaoszczędzone zawczasu specjalnie na ten cel
pieniądze kupili na dworcu Białoruskim bilety do Mińska. Pociąg ruszył.
Dojechali jednak tylko do Orszy.
Stamtąd idą piechotą bocznymi drogami. Ciągle na zachód, ciągle na zachód.
Pewnego razu natknęli się na patrol GPU; uciekali. Towarzysz Rymaszewskiego
został zastrzelony. On sam ukrył się w lasach. Szedł już tylko nocami, na wpół
przytomny z głodu i wyczerpania, kierując się wciąż na zachód, ku odrutowanej
granicy, by przedostać się na stronę polską. Ostatnią noc przepełzał całą na
brzuchu, podarł ubranie w strzępy, pokaleczył się o druty, a jednak zdołał się
wydostać z granic Związku Sowieckiego. Utytłany w błocie, w łachmanach,
wycieńczony do ostatnich granic ludzkiej wytrzymałości. Wspominał później o tym
dniu jako o najszczęśliwszym w swoim życiu.
Po latach nauczył się stolarki i
ożenił się z Olą. W posagu przypadło jej 2 hektary gruntu i jedna krowa.
Następnie dokupili sobie jeszcze jeden hektar i jeszcze jedną krowę.
VI
W roku 1940, gdy do kraju
wkroczyli bolszewicy, Rymaszewski był już od dziesięciu lat osiadłym,
małorolnym wyrobnikiem, ojcem kilkuletniej Krysi. Sąsiedzi radzili mu uciekać.
- Gdzież ja teraz będę uciekał? -
odpowiadał, kładąc nacisk na słowo "teraz" i wzruszając ramionami.
Wówczas sąsiedzi zastanowili się
i zmienili zdanie:
- A i prawda, że jemu teraz to
nie bardzo jest gdzie uciekać.
Rymaszewski splunął z wyraźną
odrazą dla toczącej się dyskusji. Inni pokiwali głowami.
- Jak on ma uciekać? Co on żonę i
dziecko weźmie na rękę albo też zostawi samych?! Rzeczywiście, nie ma jak.
- A i dobytek, chociażby krów
tych, teraz nie przeda, bo kto będzie kupował w niepewnym czasie!
- Ach, nie o krowy tu rozchodzi
się! - odparł z podrażnieniem Rymaszewski. Ale nigdzie nie ruszył. Został.
Starał się najrzadziej wychodzić z domu i nie pokazywać ludziom na oczy, nie
przypominać o swojej osobie. To naturalnie nic nie mogło pomóc, i pewnego dnia
tej jesieni zjawił się u niego młody Andrzej Bożek, sekretarz sielsowietu.
Przewodniczącym sielsowietu
został Bolesław Drużko, miejscowy szewc, człowiek starszy i spokojny. Natomiast
sekretarzem mianowano niedawno Andrzeja Bożka, bliskie go sąsiada
Rymaszewskiego. Bożek sam był synem kułaka, ale wybór padł na niego ze względu
na jego zdolności i za miłowania organizacyjne. Przed niespełna rokiem był
jeszcze członkiem tzw. "Młodzieży Państwowej" i wiceprzewodniczącym
wiejskiego koła Związku Młodzieży Katolickiej, ulubieńcem poprzedniego
proboszcza. Z chwilą wkroczenia bolszewików z zapałem przerzucił się do
działalności społeczno-politycznej nowego obozu. Proboszczem został inny ksiądz
w tym czasie; Bożek omijał go starannie i starał się nie chodzić nawet drogą
koło plebanii. Zresztą, prawdę rzekłszy, inna równoległa droga, która z jego
chaty wiodła do centrum osady, nie była wcale dłuższa.
Rymaszewski wybierał się był
właśnie do miasta i glansował pieczołowicie cholewy swych nowych butów
postawiwszy nogę na krześle, gdy wszedł Bożek.
- Antoni - powiedział - was do
sielsowietu potrzebują.
Rymaszewski zbladł. Czyścił dalej
but i nic nie odpowiedział. Z drugiej izby wyszła Ola.
- Po co? - spytała.
- Tam... jedna sprawa taka... Na
chwilę. Tylko prędko - dodał Bożek, usiłując nadać swemu głosowi ten ton
niezależnej obojętności, jaki był zaobserwował u swych prze łożonych, ale nie
opanował go jeszcze dostatecznie, więc koniec dania wypadł mu prawie jak
pogróżka.
Ola też przybladła i spojrzała na
męża.
- Wraz przychodzę - odezwał się
Antoni, ale Bożek nie ruszył się z miejsca, dając tym do zrozumienia, że mają
pójść razem. Wtedy Rymaszewski rzucił szczotkę na podłogę i skierował się do
drzwi.
- Antoś... - wyszeptała bezradnie
żona. - Ty... Ty by może... - Sama nie wiedziała, co chce powiedzieć.
- A, daj spokój - odparł
szorsitko. - Idziemy - zwrócił się do Bożka.
Szli szybko i obydwaj milczeli.
Antoni wiedział z doświadczenia, że w takich sprawach pytaniami nic uratować
nie można. Z prędkości poszli na przełaj i mokre wrzosy chlastały mu po
wyczyszczonych przed chwilą cholewach. Z daleka już widać było stojący przed
domem sielsowietu samochód osobowy marki sowieckiej. "Ech", pomyślał,
"bu ty trzeba było włożyć stare, szkoda nowych..." Z żoną się nie
pożegnał, jak należy, a tylko burknął do niej jakieś cierpkie słowo. Ot, życie!
Weszli po trzech schodach, i
Bożek bez pukania otworzył drzwi na prawo. "Jest!" - powiedział
wchodząc pierwszy.
Za stołem w zielonej bluzie wojskowej,
z rzemieniem na ukos i pistoletem u boku, siedział jakiś oficer. Rymaszewski
spojrzał na stół, na którym leżała czapka i po jej czerwono-sinym otoku poznał
przynależność do NKWD. Siedzący podniósł głowę, spokojnie rzucił wzrokiem
wprost w twarz Rymaszewskiego i znowu bez słowa pochylił się nad maszynopisem.
Rymaszewski wchodząc zamierzał zachować niezależność ruchów, zapytać dla
utrzymania pozoru, po co go zawołali, na pytania odpowiadać tonem obojętnym,
ale zdekoncertowało go, że oficer NKWD z wyraźnym skupieniem studiuje jakiś
dokument, a na niego nie zwraca najmniejszej uwagi. Chciał więc z kolei
przemówić do obecnego Drużki i nawet rozglądnął się po izbie, ale Drużko
patrzał w zupełnie innym kierunku z wyraźną intencją uniknięcia wzroku Antoniego.
Bożek zaś niby przerzucał pilnie jakieś papiery na drugim stole. Panowała
prawie idealna ci sza, tylko wiatr z zewnątrz dobijał się łagodnie do szyby.
Rymaszewski chciał jednak koniecznie coś powiedzieć. W tym celu odchrząknął
już, gdy raptownie poczuł tak dobrze mu znane kiedyś uczucie odpływu energii;
uchodziła mu w dół ciała, nieprzyjemnie tak, wzdłuż nóg; i oto znika już
prężność pod kolanami, i oto przypomina sobie, iż żeby utrzymać postawę,
najlepiej jest jeszcze stać tylko bez ruchu i czekać.
Siedzący za stołem lejtenant
NKGB, Czemodanow, wciąż nie podnosząc wzroku coś mruknął do siebie, sięgnął
ręką, nie patrząc, po czerwony ołówek i podkreślił jakiś ustęp w maszynopisie.
Rymaszewski stał ciągle; spojrzał
sobie pod nogi, zobaczył przyczepioną do końca podeszwy grudkę nawozu, chciał
wytrzeć o podłogę, ale się nie zdecydował.
Czemodanow rękawem lewej ręki
zlekka przesłaniał maszynopis, a palcami prawej przebierał machinalnie wąski
rzemyk na piersiach, który mu podtrzymywał pas z pistoletem. Nagle podniósł
oczy i zapytał rzeczowo:
- Rymaszewski Antoni?
- Tak - odpowiedział tamten
głucho.
- Aha, nu taaaks... -
przeciągnął. - Tu nie ma czego badać. Tu - i stuknął palcem po maszynopisie -
wszystko jest dokładnie wyszczególnione. Każdy szczegół. Znaczy, winien?
- Winien - odparł cicho Antoni,
stojąc na swych rozmiękłych pod kolanami nogach.
- Hm, taaak... Żona, dzieci, tu?
- Tu, a gdzie one podzieną się. -
I dodał ochryple:
- Jedna córeczka tylko.
Czemodanow siedział wciąż z
nogami podciągniętymi pod krzesło, łokcie na stole, spokojnie, trochę pochylony
ku przodowi, prawie grzecznie.
- Kto ukrywał broń i ulotki
kontrrewolucyjne w lesie, tam koło drogi, co? - I uczynił ruch podbródkiem,
widocznie nie znając miejscowości, i dlatego w złym kierunku od stołu, przy
którym siedział.
Rymaszewski poruszył prawą ręką,
rozstawiając dlaczegoś palce.
- Ja nie wiem. Ja do lasu nie
chodzę.
- Wy nie wiecie? - zapytał
Czemodanow, kładąc nacisk na słówko "nie". - Wy, Rymaszewski, duuużo
wiecie. Wy wszystko wiecie, jeżeli tylko chcecie wiedzieć. - Wyciągnął nogi,
oparł się plecami o poręcz krzesła i spojrzał z tym samym, co uprzednio,
rzeczowym wyrazem twarzy w szybę okna. Widać stąd było gałązkę sosny i kawałek
szarego nieba. Być może, iż gdyby od tamtej strony, to znaczy od nieba, zajrzeć
w oczy Czemodanowa, wyczytałoby się w nich jakby przebłysk tęsknej nudy.
Czemodanow znów zwrócił się do Antoniego. - Ale nie chcecie wiedzieć, co?!
Ten tylko przełknął ślinę.
Czemodanow poruszył szczękami
tłumiąc ziewanie i za raz przybrał bardziej surowy wyraz. On sam wiedział
przecie doskonale, że żadnej broni ani żadnych ulotek ukrytych rzekomo w
sztablach drzewa nigdy nie było, a donos sprzed kilku miesięcy okazał się
fałszywym, tak samo jak maszynopis leżący przed nim na stole nie dotyczył wcale
Rymaszewskiego, a był po prostu nowym okólnikiem do wszystkich powiatowych
oddziałów NKGB w sprawie konfidencjonalnego rozpracowania terenu. Uczynił
pauzę.
- Tak ot co, Rymaszewski, was by
trzeba... - i urwał. - Wy co, ciągle na szkodę Związku Sowieckiego chcecie
dziaałać, hę?
- Ja... ja... nigdy. To jest,
broń Boże, przeciwnie...
- Hm, a czymże możecie dowieść
waszej lojalności?
Rymaszewski, nie pojmując
jeszcze, otworzył obydwie dłonie ruchem bezradnym. - No... ja... pracuję...
- Pracuję, to mało. Każdy teraz
pracuje. Kto nie pracuje, ten nie je.
Rymaszewski stał znowu bez ruchu.
- Kto nie pracuje, ten nie
jeee... - przeciągnął jeszcze raz Czemodanow. - Trzeba, Rymaszewski, w inny
sposób dowieść swej dobrej woli. - I po pauzie: - Trzeba, Rymaszewski,
demaskować wrogów Związku Sowieckiego. Ot co!
Nastała cisza. A potem coś, jakby
z dalekich zaświatów, zaczęło się z trudem przeciskać poprzez zwoje mózgowe
Antoniego i zanim mógł pojąć, że to jest nadzieja, już zaczęła mu spływać do
serca. Dom... Izba... żona, córka... Matko Boża, czyżby miał powrócić?! Teraz
poczuł, jak mu coś rozpiera pierś i jednocześnie, prawie jak coś najmilsze go
pod słońcem, przedstawił sobie trzy schodki przy ganku sielsowietu, po których
może dane mu będzie zbiegnąć, by wrócić do domu! Czemodanow, czapka na stole
wydały się nieomal bliskie...
- Zrozumieliście? - usłyszał
jakby z oddalenia jeszcze, ale już się ocknął i odpowiedział służbiście, prawie
wesoło:
- Rozumiem.
- Nu, ot, na razie. Podpiszcie
tu. - I lejtenant wy ciągnął spod dokumentów, zawczasu widocznie przygotowany,
złożony we czworo karteluszek papieru, rozprostował go i podsunął spokojnie na
drugą stronę stołu; umaczał pióro i podał. Przygotowany był na to, że
Rymaszewski zechce odczytywać, jak to czynią nieliczni, którzy usiłują zachować
do końca pozory, ale Rymaszewski zgiął się tylko nad stołem, przez sekundę
jedynie zawahał, czy ma na nim położyć trzymaną wciąż w ręku czapkę, wpakował
ją jednak szybkim ruchem pod pachę i niewygodnie prędko podpisał nie czytając.
Zauważył jedynie w tekście wyraźne litery: NKGB i wskutek nagłej śmiałości,
która go ogarnęła, za pytał wyprostowując się:
- Co znaczy: NKGB [*] , bo
za moich czasów...
- Ludowy komisariat
bezpieczeństwa państwowego - odparł sucho Czemodanow, wysuszył bibuła podpis i
zrobił ruch ręką w kierunku drzwi.
Antoni chciał właściwie coś
jeszcze powiedzieć, może nawet podziękować, ukłonił się, ale cofnął się tylko i
ujął klamkę.
- Rymaszewski! - zawołał nagle
znad drugiego stołu Bożek. - Ty u mnie uważaj tylko!... - i pogroził mu palcem,
przymykając jedno oko.
Czemodanow zrobił niechętny ruch
głową, milcząco dezapróbując wyskok Bożka, ale nic nie powiedział. Pochylił się
znowu nad okólnikiem, a gdy buty Rymaszewskiego zastukały po schodkach ganku,
przeciągnął paznokciem po ustępie maszynopisu, który podkreślił uprzednio
czerwonym ołówkiem. Bożek zlekka skonfudowany wstał.
- No, więc, towarzysze - podjął
Czemodanow - u was bardzo mało zrobiono. Nic, można powiedzieć. Praca
organizacyjna nie rozpracowana wcale. - Wziął papierosa, przypalił od zapałki
podanej mu usłużnie przez Bożka. - Tu punkt czwarty okólnika -wypuścił dym
nosem, a papieros poruszał mu się w kąciku ust do taktu słów - brzmi wyraźnie:
"Natychmiast zorganizować faktyczne, ... faktyczne" - powtórzył z
naciskiem - "sprawdzanie osób podlegających ewidencji w ich miejscu
zamieszkania i dla każdej rodziny zaprowadzić specjalny formularz sprawy, celem
za rejestrowania w 2 oddziale NKGB (patrz rozporządzenie NKWD SSSR nr
001223)".
Szewc Drużko stał przed stołem z
rękami wyciągniętymi jak na baczność. Bożek z boku, pochylony służbiście i
wpatrzony w litery okólnika z wyrazem nabożności na twarzy. Czemodanow podniósł
głowę, strzepnął popiół i rzucił niecierpliwie:
- Siadajcie, towarzysze. Wy,
wasze meldunki, ścisłe, jasne, możliwie krótkie, kierować teraz będziecie do
towarzysza Raczenki w zarządzie gminy, który zastępować mnie będzie w terenie.
Raczenkę już znacie?
- Tak jest - odpowiedzieli jednym
głosem.
- Nu, ot i w porządku.
Czemodanow włożył papiery do
teczki, niedbale skinął ręką na pożegnanie, wyszedł, zbiegł po schodach do
czekającego samochodu i otworzył drzwiczki.
- Do miasta? - zapytał szofer,
naciskając starter.
- Uhum.
W tej chwili Franciszek, zwany
"spod Lasu", zbliżał się do domu sielsowietu i już z daleka ukłonił
się, ale Czernodanow go nawet nie zauważył.
Ola, po wyjściu męża, siała
jeszcze jakiś czas w otwartych drzwiach jak skamieniała. Potem rzuciła się w
głąb izby, porwała bez słowa swą dużą, siedmioletnią córeczkę na ręce; była za
ciężka, więc postawiła ją z powrotem i ciągnąc za sobą pobiegła do sąsiedniej
chaty swej zamężnej siostry.
- Mania! Mego zabrali! -
krzyknęła od progu. Mała Krysia, ledwo mogąc nadążyć za matką, rozpłakała się.
- Jak?! Kiedy?! - zawołała
siostra od pieca, pchając szuflę z ciastem chlebowym w rozpalony otwór. Jej
córeczka, rówieśniczka Krysi, też zaczęła płakać. - Cicho, dzieci!
- Poprowadzili!... Już nie
zobaczę!... Bożków chłopa! przyszedł i wezwał. Boże mój, Boże!... - Zawodziła
po babsku, rozdzierająco i zgrzytliwie.
Mania, spotniała przy piecu,
odgarnęła włosy z czoła, wytarła ręce w fartuch i zaczęła rozpytywać, z emocji
zapominając o zasunięciu blachą otworu paleniska. Przeszła długa chwila zanim
mogła coś wyrozumieć z oderwanych okrzyków i zawodzeń siostry.
- Co robić?! Manieczka?!
Przyszedł i wezwał!... Zasuń blachą piec, Mania. Co robić?!
- Ach, Boże, zapomniałam z tego
strachu. A ty jemu dała choć czego na... - urwała. Chciała powiedzieć: "na
drogę?"
- Nic nie dała! Mania! Co robić?!
Boże mój, Boże! U mnie ręce trzęsą się! Żeby ich, tych!...
- Cicho, nie krzycz. Dzieci,
precz z izby! Idźcie bawić się.
W tej chwili kura rozgdakała się
w sionkach po zniesieniu jajka. Ola zaczęła szlochać wielkim głosem, a łzy
spływały jej po twarzy, nie wycierane, tworząc na policzkach mokre smugi.
Później obydwie kobiety zaczęły mówić jedna przez drugą, niby to radzić, ale
wszystkie rady były właściwie bezradnie. Mania powróciła do wypowiedzianego w
pierwszym odruchu zdania i nie widziała innego wyjścia niż żeby spakować
najpotrzebniejsze rzeczy i trochę jedzenia, lecieć do sielsowietu, póki nie za
późno, i doręczyć Antoniemu zanim go powiozą do więzienia. Za oknem słychać
było śmiechy dziewczynek. Ola machinalnie podeszła do okna i nagle urwała wpół
szlochu... Sekundę stała jak wryta, a później krzyknęła: "Wraca!!!"...
Mania doskoczyła do okna,
wyglądając ponad jej ramię.
Isiotnie, między sosnami, na
wrzosach, rysowała się sylwetka Antoniego, który szedł szybkim, z daleka mogło
się zdawać, wesołym krokiem.
- Wraca! Matko Przenajświętsza!
...Ola skoczyła do drzwi, gdy z naglą decyzją zawróciła, poszukała oczami po
ścianie i padła na kolana przed popularną litografią Chrystusa o płonącym
sercu, która wisiała w rogu izby. - W imię Ojca i Syna, i Ducha...
- Mama! Tatuś wraca!... - wpadła
do izby Krysia i zatrzymała się, przenosząc wzrok z matki na święty obraz tak
jej dobrze znany, na którym Chrystus z kamiennie łagodnym wyrazem wskazywał na
promieniste serce, podobne do zabawki choinkowej. Ciotka ujęła ją delikatnie za
łokcie z tyłu i szepnęła:
- A ty by też uklękła i
podziękowała Panu Jezusu ...
Rymaszewski zbył kilku słowami
pytania kobiet, oświadczył, że wszystko w porządku, spojrzał na swą chatę
radosnymi oczyma, jakby mu ją kto podarował na nowo. Pod wieczór przyniósł
samogonu i zaprosił Andrzeja Bożka.
Gdy podpili sobie już dobrze,
Antoniego opanowała rzewna czułość. W tej chwili chciałby naprawdę coś
bezinteresownego zrobić dla Bożka, wygodzić mu, okazać przyjaźń, sam zresztą
nie wiedział, jakby nawet po trzeźwemu sformułować podobne uczucie względem bliźniego,
gdy się chce komuś koniecznie oddać choćby jakąkolwiek usługę. "Co mu
takiego powiedzieć w zaufaniu najszczerszym?..." - Próbował zebrać myśli,
ale one leciały szumiącym w głowie strumieniem alkoholu i wszystkie wydały się
błahe, splątane... Naturalnie, że Czemodanow miał słuszność, on, Antoni,
istotnie dużo wiedział... Wiedział na przykład, że szwagier, mąż Mani, handluje
potajemnie świniami i sprzedaje mięso po cenach spekulacyjnych na czarnym
rynku... Że starego kłusownika Sosnowskiego, z zaścianku Borowi ki,
podejrzewają, że ukrył dubeltówkę, którą posiadał kiedyś... Że Stankiewicz,
nie, nie Jan, ale Adam Stankiewicz z Nowosiółek był kiedyś wachmistrzem w
żandarmerii, a za meldował, że był kapralem w ułanach... Że... I nagle, jak to
bywa po pijanemu, niespodziewanie dla siebie samego, przechylił się przez stół
j głośnym szeptem, którego nie mógł opanować, zaczął zwierzać Bożkowi, że Paweł
i Weronika... Weronika, żona Rojkiewicza...
Ola, która usługiwała przy stole,
odezwała się z udaną naganą w głosie:
- Ot, też, mężczyźni! Babskimi
plotkami zajmują się... - W rzeczywistości jednak rada była, że mąż nie po
rusza poważniejszych tematów.
Ale Bożek był już kompletnie
pijany. Mełł jakieś słowa bez związku, zrobił ruch ręką w kierunku Oli i na jej
uwagę odpowiedział bez sensu:
- Tttty... Ola, nie bój się... My
wszystkich, mówią! - trzasnął pięścią w stół. - I Weronika, i nie-Weronika, i
wszystkich... Ty zobaczysz jeszcze... - A że był jeszcze młody i nic bardzo
zwyczajny takiej ilości samogonu, po zieleniał na twarzy, chwiejnym krokiem
trzymając się ściany wyszedł na ganek i ciężko, chorobliwie rzygał na schodki i
na końce swoich butów.
VII
Marta, żona Pawła, nie była
zazdrosna. Inne kobiety miewały o to do niej nawet pretensje, zupełnie jakby tu
chodziło o wyłamanie się z przyrodzonej solidarności. Niektóre czuły się prawie
urażone: "Cóż ona sobie myśli!..", powiadały o Marcie, być może
podejrzewając ją w głębi ducha o chęć wywyższenia się w ten szczególny sposób
po nad inne. Paweł w miarę możności korzystał z tej niewątpliwej zalety swojej
żony. Teraz jednak rosnące wciąż kłopoty materialne, ostatnio zwłaszcza brak
zarobków po ukończeniu robót sezonowych, niepewność jutra, wszystko to razem
wytwarzało atmosferę nie sprzyjającą wszelkiemu romantyzmowi rzeczy, a tym
samym nieprzychylną dla kobiety nawet tak ładnej, jak Weronika.
Nieustannie krążyły wieści o
dokonywanych aresztowaniach - zarówno w mieście, jak na wsi, i nikt prawie nie
spał spokojnie w nocy. W domu Pawła boczne drzwi nie bywały teraz zamykane,
zawsze gotowe, by nimi uciekać chyłkiem do ogrodu, przez płot i w las. Nocą
budziły ich widma: na przeciwległej od okna ścianie pojawiały się nagle i
drżały cienie pelargonii rosnących w doniczkach na para pecie; szły w górę,
sięgały sufitu koło pieca, a z nimi razem posuwał się krzyż witryny okiennej,
oświetlanej od zewnątrz, jeszcze z bardzo daleka, reflektorami jadącego po
szosie samochodu. Zazwyczaj te cienie, padające na ścianę, budziły wcześniej
zanim jeszcze pies zdążył zaszczekać na podwórku, taką już wyrobili w sobie
instynktowną czujność. Paweł i Marla zrywali się z łóżek, podchodzili do okna i
mimo woli trzymając się za ręce patrzyli bez słowa na migające w oddali
latarnie, na idące od nich w niebo słupy jasności, które od wiadomego wzgórka
spadały raptownie w korony drzew i poprzez bezlistną już prawie plątaninę brzóz
i klonów, dzielących dom od
szosy, świeciły prosto w twarz. Jeżeli światła nikły raptem na zakręcie, szli
spać. Jeżeli zbliżały się, rosły, kłuły w oczy, a później mignąwszy poprzez
podwórko, kładły się wydłużoną wstęgą na drogę za płotem, ręce ich ściskały się
bezwiednie i kurczowo: wypatrywali, czy auto zwolni biegu, czy nie zazgrzytają
hamulce. Ale auta mijały ich dom.
Ach, Weronika, Weronika! Nie były
to noce dla niej przydatne. - Sen wracał dopiero nad ranem. Pies, wygłodniały,
długo musiał poszczekiwać, zanim Marta ukazywała się na ganku. Pod kredensem
gryzła sobie spokojnie mysz. Dzień wstawał niewyspany, niebo kłębiło się
chmurami, podobnymi do bezładnej, zużytej pościeli.
Weronika nabrała zwyczaju
przychodzenia pod różnymi pretekstami gospodarskiej natury, których w
sąsiedztwie wiejskim nigdy nic mogło brakować. Jej oczy trzepotały zawsze
trochę niepewnie pod rzęsami, gdy rozmawiała z Martą, ale zdawało się jej, że
zachowuje pozory dostatecznie ukrywając własną przebiegłość. Dopiero przesadna,
jak jej się zdawało, obojętność, a czasem ledwo dostrzegalna ironia w obejściu
Marty wprawiały ją w zakłopotanie. Nie mogła oczywiście słyszeć, jak Marta
mówiła do męża: Zobacz tam, czego ta "twoja" Weronika znowu
chce?" Nie mniej jednak instynktownie wyczuwała lekceważenie ze strony
prawowitej żony, gdy ta zostawiała ją sam na sam z Pawłem, nie przerywając
sobie jakiejś pilnej właśnie roboty. Drażniło Weronikę i to, że sama nie
potrafi się znaleźć tak, jakby chciała czy układała w duchu, ani też zachować
równie idealnej obojętności w ruchach i słowach. Miała wrażenie, że sytuacja
się czemuś rozłazi, jak ten przetarty materiał pod palcami.
Nie Marta, a. przeciwnie,
Weronika stawała się coraz bardziej zazdrosna.
Któregoś dnia, gdy szła z Pawłem
ścieżką przez las, nie wytrzymała:
- Co ona taka... Odstępuje ciebie
dla mnie czy co? Taka dumna czy jak?! - W zielonkawych oczach zamigotała złość.
Paweł nie umiał, a, po prawdzie,
to i nie chciało mu się nawet odpowiadać. W duchu przyznawał rację Marcie, że
czasy istotnie nie były właściwe do tego rodzaju dodatkowych powikłań. Stawał
się też z. każdym dniem coraz bardziej rozdrażniony w obejściu i wyraźnie, jak
się Weronice zdawało, szukał pretekstu, aby unikać Z nią częstszych spot-kań.
Szedł w milczeniu i dopiero po dłuższej chwili mruknął:
- Nie wiem, czego ty chcesz.
Wolałabyś, żeby co?
- Ja nie chcę żadnego podarunku.
Paweł uśmiechnął się szczerze.
- A po drugie... - podjęła i
urwała nagle. U wylotu ścieżki widniały już białe ramiona krzyża, postawionego
tam
przed kilku laty na pamiątkę
jakiegoś człowieka, który zmarł w drodze.
- Co "po drugie"? -
spytał z roztargnieniem. Zrobili jeszcze kilkanaście kroków- milcząc.
- Nic... Tak tylko sobie pomyślałam
- odpowiedziała, łagodniejąc nagle. A później szepnęła. - Co będzie dalej?
Ba, żeby to on wiedział, co
będzie dalej. Żeby to on mógł wiedzieć, co będzie dalej.
Weronika spojrzała z ukosa,
pytająco, a jemu się zdawało przez mgnienie oka, że ułowił w jej wyrazie twarzy
to samo naiwne zaufanie, którym go obdarzyła wtedy na dworcu kolejowym. Szedł
dalej milcząc, ze spuszczoną głową. Zbliżali się do krzyża, przy którym mieli
się rozstać. Chciałby już być przy nim, żeby zostać wreszcie sam. Weronika niby
bezwiednie zwalniała kroku. Później zatrzymała się i poprawiała pończochę,
umocowaną nie podwiązką, a po chłopsku tasiemką pod kolanem. Paweł zerwał kiść
sosny, patrzył na nogę w grubej pończosze i żuł w zębach gorycz igieł.
- To kiedy teraz? - spytała
strącając w dół spódnicę i ruszając dalej.
Wzruszył ramionami: - Nie wiem.
Doszli do krzyża. Spuściła oczy,
powiedziała "do widzenia" i poszła.
Wincenty Rojkiewicz wrócił
wcześniej do domu, niż był zapowiedział, i spotkał żonę ponurym spojrzeniem.
"A niech będzie, co chce" - pomyślała Weronika, wyczytawszy zły wyraz
jego twarzy.
- Gdzie ty badziała się? -
spytał.
- Badziała się. No!
Przez moment zawahał się, ale
hamując wybuch powiedział spokojnie:
- Werka, ja tobie sto razy
mówiłem, żebyś tam... do nich nie chodziła.
"Naplotkowali już czy
domyśla się?" - przemknęło Weronice i odpowiedziała bez zastanowienia:
- Chodziłam pożyczyć przetaku.
- Przetaku! Ja tobie kupię trzy,
jak chcesz!
"Ot, głupi", pomyślała,
"nawet nie sprawdzi, że nasz prawie nowy", ale odparła: ...
- Gdzie dzisiejszym czasem można
co kupić!...
Rojkiewicz wyszedł, trzasnąwszy
drzwiami, i za chwilę znów powrócił. - Co ty! To ty nie słyszałaś, że oni są
pod uczotem [†] ! Dziecko ty, tak?! Nie
wiesz, jakie teraz czasy?! Chcesz nieszczęścia na dom sprowadzić! Mało
jeszcze... - I sam sobie przerywając, już zmienionym tonem powiedział:
- Przed godziną Jana aresztowali.
- Którego?!
- "Którego?!... Jana, męża
Mani.
- Za co?!
Zdjął kożuch i powiesił na
gwoździu. - Za to, że świnię kupił w Nowosiółkach i przedał w mieście.
- To co, to nie wolno? - zapytała
Weronika ze szczerym zdziwieniem, zapominając o kłótni. - Nie wolno już
handlować?
Rojkiewicz nie odpowiedział i znowu
wyszedł, trzaskając drzwiami. Spojrzała za nim w okno, jak wziął wiadro, szedł
do studni, zaczepił o łańcuch i odkręcał korbę. "Konia poszedł
napoić", westchnęła dlaczegoś z rezygnacją i odwróciła się do codziennych
sprzętów izby, obrzucając je bezradosnym wzrokiem.
Są rzeczy, o których się po
prostu wie, że istnieją, które stanowią fakt oczywisty, a do których nie
podobna się przyzwyczaić tylko dlatego, że jedynie z trudem dają się wyobrazić.
Podobnie Paweł, ilekroć przypominał sobie, że Karol w tej chwili wykłada
"Zasady leninizmu i stalinizmu", nie mógł się z tą myślą uporać.
Przymykał oczy, usiłował wywołać w sobie obraz przyjaciela na katedrze
czerwonego uniwersytetu, zestawiając go z poprzednimi jego słowami, z jego
odruchami, które znał tak dobrze, dowcipami... Nie, nie klapowało. Jak to mogło
się stać? Zastanawiał się, czy trudność nie pochodzi w gruncie z lenistwa
myśli, z braku dostatecznej jej żywości? Po prostu może wszystko rozstrzyga
czas, potrzebna ilość czasu, i czy rzeczy, tak zwane popularnie niepojętymi,
nie wydają się takimi dlatego jedynie, że następują zbyt raptownie? Może za
rok, dwa, trzy wydałyby się naturalnymi?
Rozstawszy się z Weroniką wrócił
do domu i zasiadł bezczynnie w swoim pokoju. Na półce stały stare jego książki,
traktujące o jakichś sprawach, dziś nieistotnych. Za oknem rozrósł się krzak
bzu i o tej porze zwieszały się zeń kiście nasion. Czerwonobrzuchy gil
przyleciał, usiadł tuż za szybą i łuskał te nasiona. - "Przecież jednak
życie idzie trybem normalnym..." - myślał zapatrzony w ptaka. "Ptaki
to są ładne stworzenia, ładne, ładne, ładne".
Marta krzyknęła z drugiego
pokoju: - Ja wychodzę na chwilę!
Ocknął się. Było mu wstyd, że tak
siedzi bezczynnie. Usłyszał, jak w kuchni stuknęły drzwi. Poszła zapewne do
sąsiadek wymienić coś z rzeczy na produkty. Żyli już od pewnego czasu w ten
sposób, a głównie za żonine sukienki, których się wyzbywała. Roboty sezonowe
się skończyły. Tak dłużej trwać nie może i nie można dłużej siedzieć z
założonymi rękami! Trzeba coś postanowić.
Przyciągnął bezmyślnie leżący na
stole podręcznik pszczelniczy, który był kupił dwa miesiące temu, myśląc, że
może postawi w ogrodzie ule. Rzucił wzrokiem na pierwsze zdanie:
"Zawdzięczając genialnemu Stalinowi, przemysł pszczelniczy..." - "Nie
ma co, wszyscy w tej samej sytuacji, nie ja jeden" - pomyślał, wstał i
przeszedł się po pokoju. - ,,A Karol znalazł wyjście. Tak, Karol, i to bardziej
zagrożony od innych. I protektora sobie, powiadają, znalazł wpływowego. Mój
Boże: "A jak inaczej?", wyraził się ów kulawy robotnik..."
Chodził coraz szybciej po pokoju
tam i z powrotem. "Trzeba zaraz coś rozstrzygnąć, coś postanowić. Ani
godziny dłużej! " Spojrzał na zegarek: jeszcze zdąży na południowy pociąg
podmiejski... W tej chwili uprzytomnił sobie, że już kilkakrotnie jeździł z
podobnym postanowieniem do miasta, żeby, jak mawiał, "rozpatrzyć się i o
coś zaczepić", a za każdym razem bez skutku. W raptownej zaś decyzji
ruchu, którą powziął w tej chwili, nie ma nie tylko żadnego konkretnego planu,
ale brak mu nawet jasności myśli, jakby jej w ogóle unikał? Czy nie dlatego
chodzi tak szybko po pokoju, że gna go obawa, żeby właśnie myśli nie
doprowadzić do logicznego końca? - "Zaraz, zaraz" - zatrzymał się
pośrodku - "nie wolno dać się zapeszyć samoanalizie. Trzeba się zaczepić o
jakąś praktyczną burtę, brać rzeczy jakimi są. O, właśnie, jakimi są! Wcale nie
ucieka od decyzji, tylko po prostu ją odkłada. Odkłada do..." - Znowu
spojrzał na zegarek. - "Trzeba się śpieszyć na pociąg!"
- Jednym słowem - powiedział
głośno do samego siebie - zobaczę jeszcze. Tak, to jest właściwa formuła:
zobaczę...
Przeliczył pieniądze, jakie miał
w kieszeni, było ich mało. Może wypadnie mu, sądził, przesiedzieć w mieście
nieco dłużej, przenocować itd. Musi mieć trochę pieniędzy, aby nie być zbytnio
skrępowanym w ruchach. Obrzucił mimo woli wzrokiem pokój i nagle przypomniał
sobie, że w szafie, ukryta za parasolami, stała stara szabla, karabela, którą
zdjęli z jej honorowego miejsca nad kanapą. Nie była zbyt cenna, pochodziła z
końca XVIII wieku, na co wskazywał strój ulana, wykutego w srebrze na
rękojeści. Pochwa wysadzona była również srebrem małoprocentowym. Sprzeda ją,
postanowił, do nowego muzeum. Wyciągnął szybko z szafy, dlaczegoś z uczuciem,
jakby kradł cudzy klejnot rodzinny. Prędko, nie patrząc nawet na szablę, którą
tak lubił opakował ją w starą gazetę; był to akurat ten sam numer
"Litieraturnoj Gaziety", którą przywiózł kiedyś Karol. Napisał
pośpiesznie kartkę do żony zostawiając ją na widocznym miejscu i wybiegł z domu.
Okres, w którym liście opadają w
tym kraju z drzew, łączy się zazwyczaj z okresem wiatrów. Gdy idzie się z
wiatrem, liście biegną z tyłu; gdy się wychodzi, odchodzi z domu, są one jak
wierne pieski, które toczą się po ziemi, odprowadzając kawałek drogi na ostatnie
pożegnanie, czy też jak oswojone ptaszki, pisklęta rude, żółte, brązowe,
śmiesznie i niezgrabnie podskakując wydłużanym stadem i czepiające się cholew
albo nogawic spodni. Wiatr zadmie, i w swoim dziecinnym ferworze liście
jesienne robią minę, jakby nigdy nie miały zamiaru opuścić podróżnego, a owszem
toczyć się za nim aż na kraj świata, a nawet zawadiacko wyprzedzają go na
ścieżce. Zwłaszcza liście klonowe na swych pogiętych nóżkach okręcają się
młynkiem i wyczyniają tyle szmeru, że ścieżka wydaje się być żywą. Wierzyć im
jednak nie można. Cała hałastra zatrzyma się nagle i układa w błocie na płask.
Ale raptowny, jesienny wiatr
przeskakuje na lewo. Paweł, nastawiając od tej strony kołnierz palta, nie mógł
się oprzeć wewnętrznemu uśmiechowi, gdy widział, że liście, które go zoczyły z
tamtej strony drogi, zrywają się i pędzą w ukos poprzez koleiny, doganiając go
wyciągniętą kolumną, zawsze z jakimś większym liściem jak oficerem na przodzie,
tylko po to, by powiedzieć: do widzenia.
Wszystko to są jednak czułości na
niby. Ileż to razy w życiu podnosił Paweł jakiś wyjątkowo piękny liść, w
pierwszym odruchu postanawiając przechować go na pamiątkę, a nigdy do tego nie
doszło. Po prostu pokręcił go za łodyżkę i rzucił. A ktoś, kto szedł z tyłu
nadeptał albo i kołem przejechał. Bo to się tylko mówi o wzajemnej miłości
między człowiekiem i krajobrazem, a w gruncie bujda to wszystko! I cóż to może
być za miłość pomiędzy na przykład Pawłem i liściem? Fiuu! Wiatr jesienny i
tyle; chmury nad drzewami i drzewa, które można mieć w słusznym podejrzeniu, że
szumią tak samo wrogowi jak swemu. Cierpki zapach grzybów, kory, wilgotnego
mchu; mgiełka nad rojstem i całe szczęście, że deszcz nie pada.
I znowu liście biegną z tyłu.
VIII
Z nastaniem jesieni portretom
Stalina w witrynach sklepowych przestały wreszcie dokuczać muchy. Miasto
przybrało wygląd jeszcze bardziej szaro-czerwono-szary. Wszyscy mieszkańcy
wpadli na ten sam pomysł, aby się sztucznie przybiednić. Kobiety zamiast
kapeluszy włożyły chustki na głowę, mężczyźni zaś czapki. Każdy wdział ubranie
możliwie najstarsze i podniszczone. Do jesieni pasowały palta koloru nijakiego,
spod których wystawały spodnie niezaprasowane, również koloru nijakiego. Z
drugiej jednak strony unikano Wyróżniania się szczególną biednością.
Przeciwnie, chodziło o to właśnie, aby się jak najmniej wyróżniać, zlać z
otoczeniem możliwie najidealniej, przystosować do tła. W ten sposób w państwach
kapitalistycznych usiłują zlewać się niewidocznie z tłem ulicy szpicle
policyjni i konfidenci. Po wkroczeniu armii czerwonej sztuka rozpływania się w
szarości dnia stała się od razu udziałem wszystkich; nie musiała być zatem
trudna, skoro ulica od pierwszych dni przybrała wygląd, jakby szły nią
wyłącznie tłumy konfidentów.
Ludzie sowieccy, wkraczający do
miasta, spotykali obraz znany im z domu. W większości zatem zaskoczeni bywali
nic dobrobytem, panującym poza granicami Związku, a raczej faktem, że w
państwach kapitalistycznych wyglądało nie gorzej, a mniej więcej podobnie jak w
ojczyźnie mas pracujących, choć propaganda twierdziła co innego. Nie wszyscy
jednak byli tego samego zdania.
Starszy lejtenant NKGB Michał
Zajcew, napisał do swego brata list, w czarnych kolorach malując sytuację, jaką
zastał. Przybył on z pierwszymi oddziałami i zatrzymał się w trzeciorzędnym
hotelu, nazwanym dlaczegoś przez właściciela "Italia". Hotel położony
był w dawnej dzielnicy handlowej. Właściciel przezornie schował całą pościel,
pokoje nie były sprzątane od kilku dni, służba, poza jedynym portierem,
rozbiegła się. Nadomiar złego nastąpiło krótkie spięcie, a mechanika w ogólnym
rozprzężeniu nie dało się odszukać. Stary portier przyniósł do numeru świecę
wetkniętą w butelkę po piwie i żeby udobruchać gościa, zapytał, czy nie
sprowadzić mu "dziewczynek"? Zajcew, który dotychczas nie stykał się
z jawną prostytucją, za której uprawianie idzie się w Sowietach do łagrów, w
pierwszej chwili nie zrozumiał, a później poczerwieniał i odrzucił propozycję z
oburzeniem. Portier widział w swoim długim życiu nieskończoną ilość różnych gości,
więc się nie zdziwił i życzył mu dobrej nocy.
Nazajutrz Zajcew, nie mogąc
dostać szklanki gorącej herbaty, wyjął z podróżnej torby papier listowy i
napisał list do Moskwy.
"Drogi Kola, słyszałem i
czytałem dotychczas dużo, ale nigdy nie przypuszczałem, iż świat
kapitalistyczny do tego stopnia tonie w nędzy i brudzie. I to podwójnym:
fizycznym i moralnym... Nigdzie tu poza tym nie ma ani stołówek, ani
kooperatyw... Wyobraź sobie, że już pierwszego wieczoru zaproponowano mi
kobiety, które tu z nędzy i głodu zmuszone były sprzedawać swoje ciało... Ulice
niesprzątane... Tłumy ludzi wiwatują oczywiście, ciesząc się z
wyzwolenia..."
Schodząc po schodach z
zapieczętowanym listem, poklepał po ramieniu starego portiera w halu:
- Nu, co? Cieszycie się?
- Naturalnie. Jakżeby inaczej? -
Odparł tamten bez uśmiechu. - Cieszymy się. Bardzo nawet.
Zajcew spojrzał mu w oczy i nagle
zwątpił w jego słowa. "Stary chrzan!", pomyślał. "Takich się nic
przerobi".
Od tamtego dnia minęło pół roku.
Paweł, przechodząc do muzeum obok kościoła św. Kazimierza, minął Zajcewa,
którego wówczas jeszcze nie znał. Zajcew stał w towarzystwie dwóch oficerów
sowieckich i przyglądał się barokowej architekturze świątyni; ziewał,
przesłaniając ręką usta. Muzeum mieściło się naprzeciw.
Zajmowało ono duży gmach pośrodku
placu. Było pierwszym ośrodkiem, mającym skupić siły naukowe kraju, rozproszone
wskutek zamknięcia uczelni i innych organizacji tego typu. Paweł nie spodziewał
się nawet, iż spotka w muzeum tylu znajomych. Pracowało w nim kilku profesorów
uniwersytetu i gimnazjów, kilku luźnych naukowców i miłośników-dyletantów
spośród elity intelektualnej miasta wszystkich zamieszkujących je narodowości.
Poszedł szerokimi schodami na piętro. Na klatce schodowej b. profesor
uniwersytetu po profesorsku, niezgrabnie, pomagał woźnemu w przesunięciu
jakiejś skrzyni. Paweł minął go nie zatrzymując się i wszedł do jednej z sal.
Kazano mu czekać, gdyż dyrektor muzeum, jedyny autentyczny naukowiec sowiecki,
rozmawiał właśnie z Moskwą przez telefon ze swego gabinetu.
Któryś z byłych nauczycieli
uśmiechnął się podając Pawłowi rękę:
- Jedyna przyzwoita praca -
szepnął nachylając się konfidencjonalnie. - Konserwacja tego, co było, nie?
- Zupełnie jak u Romanowa.
- Jakiego Romanowa? - spytał
szybko, zaskoczony brzmieniem nazwiska cesarskiego.
- Pantelejmona.
- Co to za jeden?
- Pisarz sowiecki. Nie czytał pan
jego książki "Trzy pary jedwabnych pończoch"?
- Nie.
- Charakteryzuje w niej
inteligencję rosyjską w pierwszych latach po rewolucji w Moskwie. Właśnie tak samo
skupiała się i właśnie w muzeum... Nawet pod takim samym hasłem konserwacji
przeszłości. Identycznie. Jak to się jednak wszystko powtarza... - zakończył
gorzko. Były nauczyciel uśmiechnął się z przymusem i odszedł.
Po upływie pół godziny Paweł
zdecydował się zapukać nieśmiało do drzwi kancelarii.
- Tsss... - wyskoczył z niej ten
sam były nauczyciel gimnazjalny. - Dyrektor rozmawia z Kownem.
- Mówił pan, że z Moskwą.
- Proszę pana - odciął tamten
cierpko - czego pan sobie właściwie u nas życzy?
- Już wspomniałem. Chciałbym
sprzedać starożytną szablę.
- Nie kupujemy. - Zawrócił na
pięcie i zaniknął za sobą drzwi do kancelarii.
Paweł wyszedł na plac nawprost
pomnika Lenina i Stalina. Pod cokołem stała młoda para. Dziewczyna trzymała za
rękę swego przyjaciela i patrzyła mu w twarz z rozkochaniem. W jej oczach
szkliło się odbicie nieba. Wypogodziło się. Nad pozłacaną kopułą kościoła na
tle błękitu krążyło stadko białych gołębi. Paweł, zły na siebie za jałową
stratę czasu, teraz przyśpieszył kroku. Postanowił zajść do Konrada, byłego
adwokata, o którym krążyły słuchy, że ma jakieś rozległe ni to możliwości, ni
to stosunki. Paweł znał go z dawnych czasów jako człowieka uczynnego. O jakie
to stosunki w tej chwili mogło chodzić, nie miał pojęcia. W każdym razie chciał
się z nim zobaczyć. W domu go jednak nie zastał. Powiedziano mu, że wykłada na
kursach wieczorowych.
- Wykłada? Co? - zdziwił się
Paweł.
- Fizykę.
Paweł udał się pod wskazanym
adresem. Nie było stąd daleko. Konrad miał w szkole własny pokój, coś pośredniego
pomiędzy gabinetem fizycznym a gabinetem prywatnym.
- Jak się masz! - wyciągnął dłoń
na powitanie.
- Nigdy nie wiedziałem, że jesteś
fizykiem - odpowie dział Paweł.
- A tak. To było zawsze moje, jak
powiadają Anglicy, hobby. Teraz się przydało.
- Gdy prawo nie ma zastosowania?
- Gdy prawo nie ma zastosowania.
Paweł nie rozwodząc się długo,
wyluszczył z czym przy chodzi, że mianowicie chce, raczej, że musi koniecznie
coś znaleźć, jakąś pracę, bo inaczej... rozłożył ręce bezradnie. - Mówiono mi -
zakończył nieśmiało - że ty podobno... że masz jakieś sposoby, no,
możliwości...
- Bzdury ci ktoś prawił. Zresztą,
mniejsza - odparł Konrad, przybierając poważny wyraz twarzy. Pomyślał chwilę. -
No, a w prasie?... -- przeciągnął trochę niepewnym głosem, ale ułowiwszy
przelotnie wzrok Pawła, poprawił się z namaszczeniem w krześle. - Choć
oczywiście, ja rozumiem, to nie jest w tej chwili odpowiednie. Tak, tak.
- Wolałbym - wtrącił Paweł- coś
takiego, no, aby nie musieć...
- Tak, tak, ja oczywiście
rozumiem. Ja na przykład osobiście wykładam w dziedzinie zupełnie neutralnej.
Fizyka. Poczekaj, więc cóż by tu tobie pomóc, poradzić ...Hm.
- Towarzyszu Konradzie! -
zawołała nagle, uchylając drzwi bez pukania, jakaś dama. - Dziś godzina
konstytucji stalinowskiej została przesunięta. Więc czyby towarzysz nie zgodził
się swą fizykę... - Konrad nie dał jej dokończyć; zer wał się z krzesła i
pobiegł do drzwi tym specjalnym truchcikiem starszych panów, w którym obydwie
nogi wybiegają ja koś naprzód w zgiętych kolanach, a bardziej ociężały zadek
jakby fruwa z tyłu w powietrzu.
- Naturalnie, naturalnie,
towarzyszko dyrektorko. Bardzo chętnie.
- Poza tym podjęła dama -
chciałabym was prosić, czy byście nie poprowadzili piątej klasy w niedzielę na
odczyt... - Paweł nie dosłyszał, na czyj odczyt, gdyż Konrad uczynił brzuchem
ruch ku przodowi, dyrektorka się wycofała, a on zamknął za sobą drzwi, i sądząc
po krokach poszli wolno korytarzem.
Pozostawszy sam, Paweł rozglądnął
się po gabinecie. Nad szafą z przyborami fizycznymi wisiał portret Stalina.
Obok stołu, półki z książkami naukowymi. Na stole leżał tom w zielonej oprawie.
Sięgnął poń ręką i jął przerzucać kartki. Było to najświeższe wydanie
"Słownika politycznego".
Litera A
...........................
AGENT. - Agentura szpiegowska
państw kapitalistycznych. W zakres jej działalności wchodzi tajny sabotaż
przeciwko SSSR...
.........................
AGONIA. - W przenośni mówi się o
agonii państw kapitalistycznych...
.........................
ASCETYZM. - Odwraca uwagę mas
pracujących od walki o lepsze jutro, osiągnięte przez partię Lenina-Stalina...
Litera B
.........................
BANDYTYZM. - Zbrojny napad na
SSSR...
Litera W
........................
WATYKAN. - Agentura i ostoja
międzynarodowej re akcji, szaleństwa i nienawiści. Dysponuje ogromnymi środkami
szpiegostwa i propagandy...
........................
WROGOWIE LUDU. -
Trockistowsko-bucharinowscy agenci obcych wywiadów, którzy...
Wrócił Konrad, przepraszając za
przerwę, westchnął, dając tym do zrozumienia, jak przykre ma teraz obowiązki,
jednocześnie jednak zerknął spod oka podejrzliwie i nawet z pewnym
rozdrażnieniem na Pawła, widocznie mając mu za złe, że był mimowolnym świadkiem
rozmowy w drzwiach. Paweł dla odwrócenia jego uwagi powiedział odkładając
książkę:
- Boże, cóż to za głupia
katarynka.
- Co? Ach, słownik polityczny.
Taaak. - Uśmiechnął się kwaśno. - Straszna bzdura. Z drugiej jednak strony -
zaczął poważniejąc - nie wolno widzieć wszystkiego wy łącznie od strony negacji
i kpin. Ostatecznie to oni nas zwyciężyli, a nie my ich.
- Nie zwyciężyli, bo nikt się
nawet nie bronił. Zadali cios w plecy...
- Wszystko jedno, wszystko jedno.
Albo raczej: tym bardziej. Takie słowa, jak "zdradziecko", "cios
w plecy" itp. to są wszystko dziecinne frazesy, mój drogi. W polityce realnej
się nie liczą. Liczą się tylko fakty i siła. Dość nasłuchaliśmy się bajek o
"kolosie na glinianych nogach". Okazało się, że glina wcale mocna.
Jedno państwo za drugim rozpada się w drzazgi, a oni jakoś... przeciwnie.
Zupełnie przeciw nie. - Wziął ze stołu okulary, których używał do czytania i
począł je przecierać nerwowo, za czym ciągnął z wzrastają cym rozdrażnieniem. -
Dość, dość, mój drogi, tej wiecznej donkiszoterii. Trzeba się wreszcie nauczyć
myśleć trochę realniej i brać rzeczy istotne pod uwagę, a nie ciągle spoglądać
przez różowe szkła romantyzmu. - Podniósł okulary pod światło. - My zwłaszcza
jesteśmy narodem nieuleczalnie chorym na najstraszliwszą chorobę, bo
samobójstwa. Tak też o nas inni sądzą, i dlatego lekceważą. Raz skończyć z ty
mi szarżami kawaleryjskimi, z przelewami krwi pour le roi de Prusse, z tym
porywaniem się z motyką na słońce.
Paweł mimo woli wtrącił
nietaktownie:
- Czyżbyś miał na myśli
"słońce konstytucji stali nowskiej"...
- Cóż to znowu za dowcip? To może
ma być złośliwość pod moim adresem? Toś źle trafił, mój kochany, bo właśnie
ja...
- Ależ, Konradzie, skądże znowu.
Co ci do głowy przychodzi! Nie rozumiesz się na żartach czy co? Nie pojmuję
twego rozdrażnienia.
- Nie, bo widzisz - odrzekł
pojednawczo - czasy nie są dla żartów stworzone. My nic, tylko wiecznie... jak
ten Hotentot z nożem w zębach. Trzeba się oduczyć tych gestów, niepotrzebnych
ofiar itd. Mówię - a mówię to, jak się domyślasz, nie tylko w swoim imieniu,
ale... - Tu odchrząknął i zrobił minę, jaką czynili kiedyś starostowie,
zasiadający do przewodniczenia radzie powiatowej. - Ale mówię w imieniu -
zniżył głos poufnie - czynników mających szerszy horyzont niż my tu, dwaj.
Żadnych wystąpień, żadnych ekscesów...
- Zdaje się, że nie zachodzi tego
obawa. Raczej przeciwnie. Wszyscy niestety...
- Właśnie, że nie
"niestety", mój drogi, a "chwała Bogu!" Naszym zadaniem
zachować substancję narodową, stan posiadania, utrzymać się samym. Nwet położyć
uszy po sobie, mówiąc ordynarnie. To może nie jest przyjemne, ale...
- Wygodne - wtrącił Paweł.
- Ale konieczne, konieczne! -
dokończył Konrad, hamując ponownie wybuch rozdrażnienia. Spojrzał na zegarek.
Paweł przesunął wzrokiem po
ścianach obitych w zielonawe tapety i przypomniała mu się nagle zielona
sukienka Marty, którą wymieniła onegdaj na kawałek słoniny. "Czas, czas!
Szkoda czasu", pomyślał. Ale Konrad chciał zakończyć swą przemowę jeszcze
jednym argumentem:
- Zresztą, nie trzeba zapominać,
jeżeli już wychodzimy z założeń politycznych, że już raz, i to przez sto lat,
byliśmy opanowani przez Rosję i wyszliśmy z tego cało.
- Ty myślisz, że dziś to jest ta
sama Rosja?
- Identyczna.
Paweł nie odpowiedział i dopiero
po chwili milczenia, która nastała, odezwał się:
- Właśnie chciałem cię prosić,
żebyś dopomógł mi, jak to się wyraziłeś, do "położenia uszu po
sobie"... ("Eh", pomyślał jednocześnie, "niepotrzebnie tych
słów użyłem").
- Tak, słusznie, no, akurat
zastanawiam się... - I Kon rad, nie przestając bawić się okularami lewą ręką,
prawą przerzucił przez poręcz, rozsiadł się wygodniej, powiódł roztargnionym
wzrokiem i zapytał: - Co to jest? Co ty masz w tym opakowaniu? Parasol?
- Nie, nie parasol. To jest
szabla.
- Co takiego?!! - Zerwał się z
krzesła na równe nogi. - .Szabla?! Coś ty zwariował z szablą chodzić po
mieście?!! Przecież...
Paweł przerwał mu i zaczął
tłumaczyć, iż jest to zabytek muzealny, stara karabela wysadzana srebrem, ale
Kon rad nie dał mu dokończyć!
- Srebrem czy nie srebrem! Co to
ma do rzeczy! Kto dziś będzie o to pytał, kiedy ona została zrobiona: sto lat
temu czy cztery! Ja nie rozumiem ludzi, takiego pokroju, jak ty! Wszystko sobie
lekceważą, wszelkie przepisy, rozporządzenia. Przecież wyraźnie ogłoszono we
wszystkich językach krajowych: zdać całą broń palną i sieczną. I sieczną, i
sieczną! - powtarzał.- Bo inaczej grozi surowa kara. Aha, nawet w rubryce
siecznej wymieniono specjalnie: szable. Więc jak ty możesz narażać siebie, no i
ostatecznie innych... Przychodzić tu, do mnie, w biały dzień... A gdyby tak
nagle rewizja! Nie!!!... - I aż zakręcił się z oburzenia na miejscu. Paweł nie
był pewien, czy Konrad nic przesadza w okazywaniu oburzenia, aby tym prędzej go
się pozbyć. Wstał nie poruszając już sprawy, dla jakjej przyszedł. Pożegnali
się z pewnym zażenowaniem, ale Konrad, opanowując się, już na progu, dorzucił:
Przyjdź więc może za kilka dni.
Tylko już bez... - Uśmiechnął się wymuszenie, ale urwał spojrzawszy szybko
wzdłuż korytarza.
- Dobrze, dziękuję - odrzekł
Paweł bez przekonania, w ostatniej jeszcze chwili spotkawszy przypadkowo wzrok
portretu ponad szafą z instrumentami fizycznymi. Jak wiele portretów o zamarłym
na ustach uśmiechu, wydawał się uśmiechać ironicznie.
Dochodziła piąta po południu.
Mrok już dawno zgęstniał. Paweł nie jadł obiadu. Na ulicy było chłodno i
nieprzytulnie wśród rzadkich latarni. Złe samopoczucie fizyczne potęgowała
jeszcze świadomość własnej niezaradności, straconego daremnie czasu. Gdy
przypomniał sobie, że nie ma pieniędzy, nie umiał po prostu zahamować
wzrastającego w nim przygnębienia na myśl, że mógłby powrócić do domu znowu z
pustymi rękami. Postanowił pożyczyć u kogoś ze znajomych, przede wszystkim
jednak na razie pozostawić gdzieś szablę na przechowanie do jutra, zanim
rozejrzy się za nową możliwością jej sprzedaży. Niewygodna była w noszemiu,
ręce mu marzły, opakowanie zaczęło się przecierać i z boku wyłaziły już końce
srebrnego krzyża głowni. - "W każdym razie nie wieźćże mnie jej z powrotem
na wieś!", pomyślał.
Zaszedł do najbliżej
mieszkających znajomych, jakich sobie przypomniał, ale ci odmówili stanowczo:
,,Nie możemy się narażać!". W pierwszej chwili Paweł zatrzymał się na
progu zdumiony, ale zamiast się roześmiać z ich obaw, zrobił uprzejmie
nieśmiałą minę, co jeszcze bardziej spotęgowało stanowczość odmowy. Na stole
stala właśnie herbata nalana do szklanek i stygła. Paweł wycofał się tyłem, za
czepił szablą o uszak drzwi, powiedział "przepraszam" i znalazł się
na ulicy. Pierwotnie zamierzał opowiadanie o śmiesznym zachowaniu Konrada użyć
jako dowcipne zagajenie prośby, ale teraz porzucił tę myśl.
Zaszedł do znajomej wdowy po
oficerze, zamieszkałej w sąsiedztwie.
- Ani na jedną godzinę nawet !-
odpowiedziała. - Nie może pan chyba wymagać, abym narażała swoje dzieci!
- Tym razem wzruszył tylko
ramionami i poszedł dalej. Począł mżyć deszcz.
W ten sposób zaczęło się jedno z
najbardziej przedziwnych przeżyć Pawła. Chodził od jednego do drugiego ze
swoich znajomych w swoim rodzinnym mieście, upraszając jak o łaskę, by który z
nich zechciał pozwolić na pozostawienie u niego na przeciąg jednej nocy starej,
historycznej szabli, którą przodkowie tego kraju nosili u boku jako klejnot i
oznakę szlachectwa, którą dziedziczyli z ojca na syna i którą bronili ojczyzny
przed najazdem wrogów; tak się jednak złożyło, że ludzie, do których właśnie
zachodził, odmawiali mu tej łaski. Najgorsze było, że głodny i zziębnięty nie
mógł opanować zdenerwowania, argumenty żartobliwe czy przekonywujące dawno mu
już wypadły z głowy, chwilami przygnębienie przeradzało się po prostu w uczucie
wewnętrznej paniki. Miał teraz twarz zmęczoną, mokrą od deszczu, nos czerwony z
zimna, i ten jego wygląd tym bardziej wzbudzał podejrzenie, że chodzi mu o
jakąś sprawę niezupełnie czystą. Z drugiej strony owładnął nim zacięty upór,
ażeby nie wracać w tym stanie do domu, bez uprzedniego załatwienia czegokolwiek
w mieście. Z biegiem godzin postanowienie to przerodziło się nieomal w
maniackie pragnienie pozbycia się starej szabli. Gazeta, rozmiękła na deszczu,
darła się coraz bardziej. Przechodził z ulicy w ulicę, w niektóre już po raz
wtóry. Stawał w cieniu, usiłując przypomnieć sobie adresy innych jeszcze
znajomych, gubił je znowu w pamięci, zmarzł w nogi i szedł dalej. W pewnej
chwili uświadomił sobie całą śmieszność swej sytuacji: biegania z szablą pod
pachą wieczorem w deszcz po mieście... Znowu przystanął, starając przywrócić w
sobie równowagę ducha i zastanowić się, w jaki sposób mogło do tej
tragikomicznej dla niego sytuacji dojść? "Czasy nie są stworzone dla
żartów" , przypomniał sobie słowa Konrada, a później kolor tapety jego
gabinetu i znów, drogą skojarzenia, zieloną sukienkę Marty.
Zachciało mu się palić. Oparł
szablę o róg bramy, wyjął papierosy i zapałki. W tej chwili z hałaśliwym
szczekaniem wypadł na niego pies. Paweł porwał więc szablę i upuścił zapałki;
palce miał trochę skostniałe; pochylił się nad zapałkami i wtedy spod pachy
wypadła mu szabla z brzękiem na chodnik. Wyszedł dozorca domu i przyjrzał mu
się podejrzliwie. Paweł podniósł szablę i ruszył, aby czym prędzej zniknąć za
rogiem.
- Hej! Ty! Co tu chciał, pod
bramą! - okrzyknął go dozorca. Paweł przyśpieszył kroku. Ale pies, ośmielony
widocznie głosem swego pana, rzucił się za oddalającym z głośnym szczekaniem i
dopadł jego nogi. Paweł chciał go odruchowo kopnąć, pies uskoczył i zaczął
ujadać jeszcze głośniej. Dozorca podszedł aż do rogu i znowu krzyknął tym razem
z groźbą w głosie:
- Ej! Ty tam! Co tam niesiesz pod
pachą?! - Paweł przycisnął szablę mocniej łokciem i szedł tak prędko, że prawie
biegł. Jakiś przechodzień zatrzymał się na przeciwległym chodniku i obejrzał
się za nim. Pies wciąż ujadał z tyłu. Z sąsiedniej, ciemnej bramy wychyliła się
baba i zapytała przechodnia: - Złodziej jakiś? - Wtedy Paweł zauważył że inny
przechodzień ruszył w skos przez jezdnię jakby mu chciał przeciąć drogę, i nie
zdając sobie sprawy z tego, co czyni, pobiegł tak szybko, jak mógł. - Trzymać!!
- krzyczał dozorca. - Złodziej! - wrzasnęła baba. Paweł biegł nie oglądając
się, porwany wewnętrzną paniką, byle prędzej, byle prędzej. Usłyszał za sobą
przenikliwy gwizd. Nie wiedział teraz, czy to serce mu tak bije, puls w
skroniach, czy też stukają nogi goniących go ludzi. Skręcił w pierwszą ulicę na
prawo. Na szczęście, nie była prawie oświetlona; skręcił w lewo i biegł co sił.
"Złooodziej!" usłyszał jeszcze raz wyraźniej i wpadł w bramę
przechodnią; to mu przywróciło świadomość, że zna przecie dobrze rodzinne
miasto i winien wiedzieć, którędy uciekać. Wybiegł na drugą ulicę nie
zauważony. Jakiś samochód ciężarowy turkocząc zagłuszał krzyki. W tej chwili
olśniła go myśl, że w kamienicy, którą miał przed sobą, z najbliższej klatki
schodowej jest wejście do mieszkania Leona. Wśliznął się do niej, nie zauważony
przez nikogo, i poszedł schodami na trzecie piętro. Przyciskał teraz szablę do
piersi z całej mocy, aby uciszyć bicie serca i wyrównać oddech. Poprawił czapkę
na głowie i zadzwonił.
Leon sam otworzył mu drzwi.
Szablę obejrzał z ciekawością. Wydobył nawet z pochwy i złożył się nią jak do
fechtunku, później wsadził z powrotem i rzuciwszy na kanapę chętnie zgodził się
ją przechować. Pożyczył też Pawłowi trochę pieniędzy. Porozmawiali ze sobą pół
godziny, po czym Leon chciał go poczęstować herbatą, ale Paweł odmówił, mając
nadzieję zastać jeszcze kogoś o tej porze w kawiarni.
- No, jak chcesz, szkoda.
- Naprawdę, bardzo jestem tobie
wdzięczny - powie dział Paweł.
- Ależ nie ma za co. - A po
namyśle dodał: - Zresztą, może i ja pójdę z tobą. Zagramy sobie partyjkę
szachów.
- Świetnie.
Dochodziła ósma wieczór. Na ulicy
było po dawnemu pusto i ciemno. Paweł czuł się, jak człowiek, któremu raptem
wielki kamień spada z serca. W kawiarni było ciepło, dużo ludzi. Orkiestra
grała właśnie modną "Katiuszę":
"Rozkwitały jabłonie i
gruuusze,
"Wy-chodziiiła na-brzegi
Katiuuusza"...
Paweł zapomniał o swym
postanowieniu szukania znajomych, porozmawiania, rozpatrzenia się... Zamiast tego
zamówiwszy sobie filiżankę gorącej kawy zasiadł do gry w szachy i beztrosko się
w nią zagłębił. Czuł się prawie szczęśliwy. Na lewo ich stolika opowiadał ktoś
wyświechtaną już anegdotę o rzodkiewce: "Wszyscy są jak rzodkiewka, z
wierzchu czerwoni, a poskrobać, okazuje się, że pod spodem - biali..." Ha
ha ha - słyszał śmiech. Paweł wygrał pierwszą partię. Orkiestra zaintonowała
marsz sowiecki: "Jeśli zawtra wojna, jeśli zawtra w pochod..."
Poprzez zatłoczoną kawiarnię
przeciskał się w kierunku Pawła reżyser nowopowstałej kameralnej scenki. Postał
chwilkę przypatrując się grze i zapytał:
- Co pan teraz porabia?
- Nic.
- Ja bym dla pana coś miał.
- Mianowicie? - mruknął Paweł z
roztargnieniem, wpatrzony w deskę szachową.
- Wie pan, chodziłoby o to...
Żeby z naszych klasyków na przykład... Lub z innych autorów wybierać od
powiednie ustępy i przerabiać na małe jednoaktówki. Oczywiście, trzeba by
dobierać odpowiedni tekst, to znaczy, jakby to powiedzieć... - oparł się o
stolik - najbardziej takie lewicowe, czerwonawe, słowem, odpowiadające duchowi
czasu... Pan mnie rozumie?
- Rozumiem - odpowiedział nie
zastanawiając się Paweł - ale się nie podejmuję.
Leon pochłonięty całkowicie grą,
podchwycił bezmyślnie wypowiedziane słowa i - jak to bywa przy szachach - bębniąc
łbem zabranego konia w blat powtarzał machinalnie:
- Rozumiemy, mistrzu, rozumiemy,
mistrzuniu rozumiemy dobrze, rozumiemy... szach! Ale niech nam pan teraz nie
przeszkadza.
Sytuacja Pawła istotnie była
krytyczna. Figura i pionek przewagi na korzyść przeciwnika.
- Spróbuję jeszcze - i posunął
wieżą. Partner się zamyślił. Reżyser odszedł bez słowa.
- Czego się właściwie wszyscy
boją? - spytał Paweł, czekając na ruch.
- Kto?
- No, wszyscy, mówię.
- Aaa, wszyscy... Szach!
Beznadziejnie. Paweł cofnął
króla. Leon wahał się chwilę, wreszcie ujął za głowę laufra. - A ty się nie
boisz?
- Ja? - odchrząknął Paweł i
wzruszył ramionami.
- No, więc. Myślę, że lego samego
i wszyscy. Szach.
Paweł zasłonił się pionkiem i
spytał:
- Gdzie ty właściwie teraz
pracujesz?
- Nie! Nic to tobie nie pomoże.
Szach! Gdzie pracuję? W biurze statystycznym. Robimy wykazy porównawcze.
- Porównawcze? - Cofnął znowu
króla.
- Porównawcze. Tak. Jak kiedyś
było źle, a jak teraz jest dobrze. A co na to powiesz? - I zrobił groźny ruch
wieżą.
- Nic nie powiem. Poddaję się.
- Gramy jeszcze jedną?
- Nie - odrzekł Paweł - chcę
jednak pogadać z reżyserem. - Wstał i podszedł do stolika w końcu sali.
Leon obojętnie zrzucał figurki do
pudełka. Za oknami zaczął padać pierwszy śnieg.
Tej nocy aresztowano kilka osób w
mieście.
IX
Śnieg padał przez całą noc, a gdy
ułożył się już wygodnie na jezdni, chodnikach i dachach, rozparcelował się
ciasno, ale solidnie, na gałęziach drzew - zaczął topnieć. Ziemia nie była
jeszcze zamarznięta i nie dawała mu potrzebnego oparcia. Dozorcy domów wyszli o
świcie przed kamienice i milcząc z niewyspania poruszali drewnianymi szufla mi
przeżuwając jeszcze nocne widziadła. Powietrze było zimnowilgotne jak w
ostygłej przykro łaźni; powietrze było przeciwstawieniem ciepłego barłogu, w
którym jeszcze spały dzieci, jeszcze śniły, zanim jawa nie obudzi je do
lepienia kulek z mokrego śniegu. Ale wtedy chodniki będą już za miecione, z
nieprzyjemnym odorem unosić się będzie ciepła mgiełka ze zlewów
kanalizacyjnych, a jezdnia pokryje się brudnożółtym śluzem. Tylko na dalekich
przedmieściach śnieg biały topniał bardzo wolno. Zbudzone wróble rozmawiały
gęsto w gałęziach; pojedyncze sikorki, sprawnie, lustrując sągi drzewa
opałowego, wykrzykiwały swe: "tiń-tiń!".
Wzdłuż ulicy ciągnął po topniejącym
śniegu nadmiernie szeroki ślad opon samochodowych. O świcie aresztowano
Konrada. Gdy go wyprowadzono do czekającej przed kamienicą małej limuzyny NKGB,
z największą przykrością odczuł na zimnie czczość w żołądku, zastałą w jamie
ustnej ślinę i niesmak rannego papierosa. "Najgorsze jest to" -
pomyślał - "że nie mogłem się napić gorącej herbaty". Trzęsło nim.
Przesunął palcami po szyi, wyczuł krzywo, po omacku, zawiązany krawat, ale go
nie poprawił. Dwóch pi jaków wracało skądciś, podtrzymując się wzajemnie i
gestykulując.
Synek dozorcy, rozbudzony
niezwyczajnym o tej porze ruchem, usiłował przepchać się do drzwi. Wyglądał
śmiesznie z pierzem poduszki w rozczochranych blond włosach.
- A ty czego?! Czego tu nie
widział?! - krzyknął nań ojciec. - Poszedł spać! - i zatrzasnął mu przed nosem
drzwi.
Szofer poprawił się na siedzeniu
i wyrzucił przez okno niedopałek papierosa, który w ciemnosinym poświcie
zatoczył półkole i upadł na śnieg, żarząc się przez czas jakiś aż zgasł
raptownie. Auto zabuksowało po wilgotnym śniegu i odjechało. Z dala tylne
światełko wyglądało, jak tlejący się przed chwilą niedopałek, później znikło.
Dozorca ujął szuflę, opartą o
ścianę, i spychał śnieg na jezdnię. Dwóch pijaków szło wciąż ulicą, a naprzeciw
nich dwie starsze kobiety w białych chusteczkach, z książkami do nabożeństwa
śpieszyły do kościoła na jutrznię. Zaczęły się krzyżować drogi ludzkie.
NKWD i NKGB zajmowało największy
w mieście gmach po byłych sądach. Konrad, jako dawny adwokat, znał w tym gmachu
na pamięć wszystkie prawie sale, korytarze, biura śledczych, notarialne, sądów
grodzkich, okręgowych, apelacyjnych, pokoje i ubikacje. Nie był tu nigdy tylko
o takiej porze: na przełomie nocy i dnia. Zaprowadzono go do pokoju nr 217 i
posadzono w krześle. W drzwiach stał żołnierz z bagnetem na karabinie. Konrad
musiał długo czekać, za nim zjawił się starszy lejtenant Zajcew.
Zajcew nie reprezentował
klasycznego typu ludzi NKWD. Młody, o jasnych włosach z wicherkiem na czubku
głowy, z podobnym nieporadnym kosmykiem nad czołem, miał ruchy szybkie, prawie
wesołe, twarz szczupłą, a niebieskie oczy biegały żywo pod jasnymi rzęsami.
Ojciec jego, Fieoktist Jegorycz,
był za caratu drobnym urzędnikiem pocztowym w Jarosławiu. Do ruchu
rewolucyjnego poczuł pociąg jeszcze w gimnazjum realnym. Później Fieoktist
wstąpił do partii "eserów", aresztowany został w roku 1901, sądzony i
skazany na dwa lata zesłania do Syberii. Na przejściowym etapie znalazł się
wiosną roku 1902 w więzieniu w Aleksandryjsku pod Irkuckiem. W tym czasie
przybyła tam nowa partia więźniów a wśród nich niejaki Feliks, syn Edmunda,
Dzierżyński. Zesłańcy musieli być zatrzymani, ponieważ rzeki, którymi mieli
płynąć dalej, stały jeszcze pod lodem. Pobyt w więzieniu przykrzył się im, poza
tym naczelnik więzienia, człowiek surowy, wydał zarządzenie sprzeczne z
regulaminem. Było bowiem prawem więźniów politycznych, że w ciągu dnia mogli
chodzić swobodnie po gmachu więziennym i dopiero na noc zamykano ich w celach.
Korzystali też z prawa wychodzenia na miasto w asyście konwojenta dla czynienia
zakupów prywatnych. Tymczasem naczelnik zarządził, aby więźniów zamykano w celi
o godzinę wcześniej niż dotychczas, a wychodzenia na miasto w ogóle zakazał.
Zarządzenia te wywołały sprzeciw
a następnie bunt więźniów, na którego czele stanął Dzierżyński. Przepędzili
wartowników, opanowali cały gmach i zabarykadowali go od wewnątrz. Naczelnik
więzienia przestraszył się konsekwencji służbowych, gdyż w wyniku śledztwa
mogło wyjść na jaw, że przekroczył przepisy. Nie mógł się jednak uporać własnymi
środkami i zmuszony był zwrócić się telegraficznie do władz przełożonych.
Wówczas z Irkucka przybył wicegubernator, zaopatrzony w specjalne
pełnomocnictwa, i osobiście rozpoczął pertraktacje z więźniami, obiecując im
przywrócenie wszystkich przysługujących praw. Incydent został załagodzony.
W roku 1917, gdy wybuchła
rewolucja w Rosji, młodszy syn Fieoktista, Michał miał zaledwie lat siedem.
Ojciec je go, który zaprzyjaźnił się z Dzierżyńskim podczas buntu więziennego w
Aleksandryjsku, postanowił tę przyjaźń odnowić, gdy Dzierżyński stał się
wszechpotężnym kierownikiem "Cze ka", przemianowanej w latach
następnych na GPU. Dzierżyński wziął go do siebie. Z biegiem czasu ojciec
Michała sta wał się coraz bardziej zamknięty w sobie. Kiedyś bywało w jego
zwyczaju, po powrocie do domu ze służby, powiesić pal to w przedpokoju i
wchodzić zacierając ręce, jakby z zimna, bez względu na pogodę. Teraz
zaprzestał nawet tego familiarnego ruchu, który dzieci pamiętały od zawsze.
Starszy syn, Mikołaj, uczył się w Moskwie w szkole agrotechnicznej. Matka
starzała się szybko. Gdy ojciec zachorował ciężko, wezwano z Moskwy Kolę.
Przybył, ale widać było, że chce czym prędzej powrócić, i w duszy czeka tylko,
aby dramat rodzinny mieć już poza sobą. Na dwa dni przed śmiercią stary
Fieoktist powiedział do poprawiającej mu poduszki żony: "Kiedyś w
więzieniu było lżej niż dziś na swobodzie..." "Bóg z tobą, Bóg z
tobą! Co ty mówisz!" - szepnęła oglądając się, czy aby dzieci nie słyszą.
Ale chory mówił bardzo cicho. Umarł jeszcze przed likwidacją opozycji.
Kola wyjechał. Michał, potem już,
zdjął w sam czas port rety Trockiego i Bucharina ze ściany, spalił je i wstąpił
na służbę do GPU, legitymując się zasługami ojca, starego rewolucjonisty i
przyjaciela Dzierżyńskiego. Pozornie jednak nie bardzo nadawał się do tej
służby. "To jakiś wesoły mały" - powiedział o nim raz szef, krzywiąc
się z lekka. - "Wódkę on pije?"
"Nie", odparł urzędnik,
który przemawiał za Michałem Zajcewem, zwracając uwagę na
proletarsko-rewolucyjną przeszłość ojca. Szef się zastanawiał. "No, choć
ta zaleta, że wódki nie pije, bo poza tym wygląda..." I przydzielił go na
stanowisko podrzędne. Ale na początku 1940 Zajcew uzyskał rangę starszego
lejtenanta.
Gdy wszedł do pokoju nr 217, w
którym siedział Konrad, len już był sobie ułożył, jakie stanowisko zajmie.
Postanowił zaskoczyć swoim fair-play, domyślając się, o co będzie oskarżany, a
nawet cokolwiek przesadzić o swojej "winie". - "Jak im trochę
piasku sypnę w oczy", myślał, "to nie zaszkodzi. Powinni mnie
zrozumieć, a może, kto wie, ocenić..." - Postanowienie to dodało mu otuchy
i pewności siebie. Poprawił wreszcie krawat i wysłuchawszy stereotypowych
oskarżeń, którymi zarzucił go Zajcew, odparował:
- Rozumiem doskonale, że przyjaźń
sowiecko-niemiecka jest w tej chwili tylko sprawą taktyki. Nie będę się wda wał
w jej ocenę. Do tego za mało posiadam danych. Ale w tej sytuacji, jaka się
wytworzyła w Europie, przekonany jestem, że Związek Radziecki musi w końcu stać
się naszym sojusznikiem, a my powinniśmy dążyć do szukania w nim oparcia.
Interes jest wspólny bez względu na to, czy ktoś jest, czy nie jest komunistą.
Cóż mi zarzucacie? Że utrzymuję tajne kontakty, łączność z zagranicą? Owszem,
przyznaję się, ale to dla obopólnego dobra. W ten sposób bowiem mogę
oddziaływać na społeczeństwo uspokajająco, powstrzymywać odruchy niechęci w
stosunku do Związku Radzieckiego, a nawet... - zawahał się - tak, nawet
nastrajać przychylnie do Związku Radzieckiego. Przez stosunki, które mi
zarzucacie, nabieram jednak autorytetu w społeczeństwie i autorytet ten
wyzyskuję dla umacniania przekonania, że Niemcy, mimo pozorów, są w gruncie
wspólnym wrogiem, przeciwko które mu może już w niedługim czasie, ramię przy
ramieniu... - Spojrzał na Zajcewa i urwał. W pierwszej chwili zdawało się, że trafił
istotnie celnie: na twarzy Zajcewa dostrzegł wy raz zaskoczenia, nawet usta
nieco otworzył, co mu nadawało wygląd prawie dziecinny, ale później wyczytał w
jego oczach wyraźne znudzenie. "Jakiś niski rangą facet" - pomyślał -
"nie wszystko kapuje. Za mądre dla niego to, co mówię".
Zajcew wstał i dał ręką znak, że
za chwilę wróci. Poszedł zameldować szefowi. Dopiero po dłuższej chwili wrócili
razem. Miedoczkin, szef miejskiego oddziału NKGB, ubrany po cywilnemu wcale
nienagannie, o twarzy szerokiej, nalanej, z wyglądu powiedzieć by o niej można:
kociej, o ruchach raczej leniwych, z rękami w kieszeniach spodni, stał bez
uśmiechu o dwa kroki przed Konradem i patrzał nań z góry w dół. Nie dałoby się
rozpoznać, z pogardą czy zainteresowaniem. Konrad zaczął powtarzać przed nim
swoje uprzednie expose, tym razem z większą pewnością siebie i kładąc większy
nacisk na swą dobrą wolę. Miedoczkin patrzał, zdawało się, nie słuchając. Jako
wytrawny w swej dziedzinie fachowiec, zrozumiał przede wszystkim wagę spontanicznego
przyznania się Konrada do winy. Następnie ocenił jego zdecydowaną pewność
siebie, której nie należało dopuścić do skostnienia, gdyż mogłaby utrudnić
dalsze śledztwo. Wiedział, że w takich wypadkach trzeba zastosować chwyt,
rzadko zresztą stosowany w pierwszych godzinach badania. Konrad mówił jeszcze,
gdy Miedoczkin, już w pół obrotu, wskazując go ruchem głowy przez ramię,
mruknął do Zajcewa:
- Wysadzić z siodła. - Zawrócił,
nie wyjmując rąk z kieszeni. Konrad urwał w pół słowa, i teraz on z kolei z
nieco rozchylonymi ustami patrzał ze zdziwieniem na marszczące się na siedzeniu
spodnie Miedoczkina, widoczne spod marynarki uniesionej rękami w kieszeniach...
W tej chwili Zajcew młodzieńczym ruchem głowy odrzucił z czoła kosmyk włosów,
wstał, obszedł biurko i trzasnął Konrada pięścią w zęby. Ten runął na podłogę
razem z krzesłem. Miedoczkin usłyszał upadek w chwili, gdy zamykał za sobą
drzwi.
- Kopyłow - powiedział sucho do
urzędnika przechodzącego właśnie korytarzem - proszę mnie połączyć zaraz ze
starszym majorem, komisarzem Gładkowym.
Zajcew wrócił na swe dawne
miejsce przy biurku. Kon rad uniósł się, wskutek szoku nie czując nawet bólu.
Był tylko bardzo blady. Z ust ciekła mu krew. Podniósł krzesło, siadł i
wyjąwszy z kieszeni chusteczkę, przyłożył ją do ust.
- Nu, a teraz nazwiska! -
skomenderował Zajcew.
Konrad spojrzał nań wzrokiem
zamglonym.
- Papierosa, co? - spytał Zajcew
i nie czekając odpowiedzi wyciągnął poprzez stół pudełko. Konrad wziął jednego
drżącą ręką, zauważył przy tym, że mały palec też krwawi. "To od
upadku", pomyślał i wytarł machinalnie palce o spodnie.
- Nam pośredników do narodu nie
potrzeba! - mówił Zajcew, całym ciałem przechylając się naprzód przez biurko. -
Wszystek naród jest z nami! Wszystek - zrobił szeroki ruch ręką. - Rozumiecie?
Konrad kiwnął odruchowo głową,
nie odejmując chusteczki od ust.
Paweł przenocował u Leona.
Nazajutrz rano sprzedał w sklepie komisowym starą szablę za lichą cenę i
poszedł do kameralnego teatrzyku na próbę, ażeby zapoznać się z jego poziomem i
repertuarem. Podobnie jak szkół, teatrów również było w mieście więcej niż
przedtem. Właśnie jedną z nowo powstałych scenek kierował do spółki ze znanym
literałem reżyser, który dnia poprzedniego zagadnął Pawła w kawiarni.
Było zimno. Wszyscy na scenie
chodzili w paltach. Próbowano jakąś przeróbkę z powieści. Na pustej widowni
siedziało kilkoro dzieci, trzymając na kiju wielką papierową gwiazdę, jaką się
obnosi w dzień Bożego Narodzenia.
- Co to za dzieci? - spytał
Paweł.
- Też aktorzy - odparł reżyser. -
Będziemy próbowali, ułożoną na zbliżające się święta, nową szopkę dziecinną.
Już bez diabła i aniołów. Tylko stara gwiazda się przydała - i zaśmiał się
krótko.
- Skąd pan je wytrzasnął?
- Kogo? Dzieci? A, to z jednej ze
szkół. Nie wiem, czy pan zna panią Zwolińską? Kierowniczka wzorowej szkoły
powszechnej. Dobrała dla nas najzdolniejsze. Obywatele! - krzyknął ku scenie. -
Co jest z tym drugim aktem? - Klasnął w dłonie i poszedł.
Sceniczna adaptacja urywka starej
powieści w tendencyjnych skrótach wydała się Pawłowi straszliwą szmirą. Prze
siedział cały drugi akt, zmarzł i poszedł do kawiarni, gdzie po próbie miał się
spotkać z reżyserem.
Oczekując przerzucał gazetę. Na
drugiej stronicy zna lazł poważny artykuł jednego z profesorów. Były to
rozważania ściśle fachowe, niemające nic wspólnego z polityką i utrzymane w
tonie naukowego obiektywizmu na temat stanu prac wykopaliskowych w kraju. Ale
jedno z ostatnich zdań brzmiało: "W obecnej chwili, gdy literatura i nauka
przeżywa prawdziwy rozkwit..."
Wszedł reżyser i przysiadł się do
Pawła.
- Jak się panu podobało?
- Owszem...
- No, to chwała Bogu. Wręczam tu
panu dwa tomy. Zwłaszcza polecam uwadze ten... - uniósł nieco w górę. - Gdyby
pan coś mógł z niego spreparować, zrobiłoby to bardzo duże wrażenie, bo autorka
popularna i głośna. Właśnie coś w tym rodzaju, jak pan to widział na
dzisiejszej próbie. Cieszę się, że się panu podobało.
Paweł nic nie odpowiedział, wziął
książki i położył obok na stoliku.
- I jeszcze jedna rzecz - podjął
reżyser. - Nie musi się pan już tak bezwzględnie trzymać liter tekstu. Liter,
rozumie pan? Skrót nie zawsze odpowiada całości. Czasem dodać kilka słów
swoich, żeby wyszło gładziej... - Zatarł ręce i zrobił porozumiewawczy ruch
palcami w powietrzu.
W tej chwili gwar w kawiarni
przycichł nagle. W progu otwartych drzwi stanęło dwóch oficerów sowieckich w
szynelach i wysokich "budienowkach". Zatrzymali się, niezdecydowani.
Po wyrazie ich twarzy poznać było, że nie mogą się zdecydować na wejście, nie
będąc pewni, czy przebywanie w tym lokalu nie przysporzy im jakowychś kłopotów
służbowych. - "Pójdziemy", mruknął młodszy i za wrócili. W przejściu
zetknęli się z Karolem, który wchodził w towarzystwie jakiegoś nieznajomego.
Paweł odwrócił głowę do okna. Reżyser przechylił się poprzez stolik i zniżając
głos zapytał:
- Czy zna pan tego pana, który
wszedł?
- Którego?
- Ten jasny blondyn, wysoki,
przystojny.
- A bo co?
- Tak sobie pytam... - Przeszedł
na szept. - Mówią o nim, że służy w NKWD...
- Nie wiem.
Tamci usiedli w oddaleniu.
- Aha, więc teraz omówmy sprawę
pańskiego honorarium...
Paweł wracał do domu wieczornym
pociągiem podmiejskim. Ale na pierwszym za miastem przystanku oświadczono
pasażerom, że pociąg dziś nie pójdzie dalej. Ściemniało się. Po niebie płynął
między chmurami wczesny księżyc i brał przymrozek. Topniejący i rozjeżdżony w
ciągu dnia śnieg zamarzał w grudki. Od domu dzieliło go jeszcze osiem
kilometrów. Iść było niewygodnie i ślisko. Czarne sylwetki ludzi rozpływały się
i nikły w mroku, podążając każda swoją drogą. Paweł wybrał najkrótszą koło
nieczynnej cegielni i przez las. Gdy się oddalił od stacji, zauważył, że idzie
za nim tylko jeden człowiek, opierający się na lasce, w czapce nasuniętej na
oczy. Kroczył z widocznym trudem, ale, jak się zdawało, przyśpieszał, jak
umiał, aby dogonić Pawła. Ten zwolnił kroku i obejrzał się jeszcze raz.
- Pan mnie nie poznaje? - zapytał
człowiek, zbliżając się i sapiąc z utrudzenia.
Księżyc oświetlił na chwilę jego
mięsistą twarz, w którą zapadła para oczu, otoczonych w tej chwili zmarszczkami
uśmiechu. Mógł liczyć lat około sześćdziesięciu. Źle ostrzyżone włosy, w
większości siwe, wyłaziły mu spod nieco przyciasnej czapki. Po jego ruchach
poznać było człowieka nie obytego z niewygodną wiejską drogą. Paweł pochylił
się ku przodowi.
- Archimandryta... Serafim?!...
- Tsss... - syknął tamten nie
przestając się uśmiechać. - Proszę do mnie mówić per pan, per obywatel,
towarzysz... jak się panu podoba, tylko zapomnieć na razie o moim stanie
duchownym.
- Więc... pan ukrywa się? W
przebraniu? Co się stało? Przecież na razie nikogo z duchowieństwa prawie nie
ruszają. Ani katolickiego, ani prawosławnego - dodał,
- No, widzi pan, mnie ruszyli.
Tylko zdążyłem im uciec.
- Za co?
- Ach, grzeszki młodości -
westchnął. Poszli obok siebie. - Zresztą, pan wie chyba - podjął po chwili
duchowny - że brałem czynny udział w politycznym życiu emigracji rosyjskiej.
Spodziewałem się tego.
- No, taaak, prawda. - I dodał: -
Nie można im tego brać chyba za złe, co?
- A nie można, a nie można. Może
odpoczniemy chwilkę pod tą szopą. Co to, cegielnia?
- Ciężka droga - powiedział
Paweł, wchodząc do szopy i siadając na wystającym drągu opuszczonego kieratu.
- Ech, na stare lata - westchnął
duchowny. Rozejrzał się po nieprzytulnym otoczeniu. Księżyc płynął i płynął
ciągle w tym samym miejscu nieba. Nikł za chmurami, czasem przeświecał je na
wylot, znów się chował, znów wyłaniał i płynął dalej. - Zresztą, to nie to
samo...
- Co nie to samo? - spytał Paweł.
- Pan powiedział: katolickie i
prawosławne. To duża różnica.
- Dlaczego?
- Widzi pan, cerkiew prawosławna
już dwadzieścia lat temu przeszła to, co kościół katolicki dopiero zaczyna
przechodzić. Od kościoła oni wymagają jeszcze tylko lojalności, małych
kompromisów... Uhum. A od nas już ślepego posłuszeństwa. Dwadzieścia lat temu
certowali się i z cerkwią, to znów na przemian prześladowali ją, różne
stosowali chwyty. Teraz mają dostateczne doświadczenie w tej dziedzinie:
powoli, etapami... Nie strasząc. Dziś u nas i patriarcha w Moskwie słucha NKWD.
A zaczęło się, jeżeli pan zna historię Tichona, też od kompromisów... Uhum.
- Zimno. Ruszymy chyba.
- Taaak - przeciągnął wstając. -
Ot, widzi pan, jak to Pan Bóg rozporządził. No, a co pan porabia?
Paweł za całą odpowiedź machnął
niechętnie ręką.
- Uhum, uhum, rozumiem. - Dreptał
po starczemu po ostrym śniegu. - Proszę nie wziąć za wymówkę, ani za złe słowo,
ja to nie do pana mówię, a tak, w ogóle... Ale nie rozumiano nas, Rosjan, w
naszym nieszczęściu. Uhum. Tak. A teraz przyszła i na innych kolej.
- No, niektórzy twierdzą, że to
właśnie Rosja do nas przyszła, Rosjanie.
- Uhum, wiem, wiem, słyszałem.
Pocieszają się, pocieszają się. Każdy pociesza się w nieszczęściu, chociażby
nieprawdą, a pociesza się. Nikomu złego nie życzę, ale gdy przekonają się, żeby
nie było za późno, za późno...
- To znaczy, kiedy przekonają
się? Nie odpowiedział zrazu.
- Ja wiem. Wśród Rosjan też są
tacy optymiści - podjął po chwili - co to mówią: "Naród został rosyjski,
jakim był, tylko po wierzchu pociągnięty pleśnią bolszewicką". Owszem, że
zostało jeszcze trochę, nie przeczę, ale to, co jest na wierzchu, co rządzi, co
działa, to nie pleśń, to już zupełnie nowa substancja, to bryła sowiecka. Uhum,
ludzie, widzi pan, sądzą, że jak Pan Bóg spuści karę, to ją zaraz musi cofnąć.
Jakby to tylko krótkoterminowe kary Pan Bóg uznawał; dlatego wielu jest takich
nawet wśród wierzących: w niebo wierzą, a w piekło nie wierzą. A Pan Bóg, On
mierzy wiekami. To wielkie złudzenie myśleć, że jak wydarzy się coś złego, to
zaraz, jutro, już musi być naprawione, ku lepszemu pójść. Niestety, często tak
bywa, że od jutra zaczyna się dopiero jeszcze gorsze. Ludzie muszą wycierpieć
swoje. Po młodości przychodzi starość, a nie odwrotnie - po starości młodość.
Tak to jest. Uff! Ciężko iść. Odpoczniemy chwilkę.
Znowu siedli, tym razem na
wywalonym pniu świerka.
- A co, zdaniem pana, krótko
mówiąc, stanowi główną cechę, różniącą naród rosyjski od sowieckiego, jak go
pan nazywa? - zapytał Paweł.
- Krótko mówiąc... Krótko nie
można powiedzieć. A jeżeli pan chce krótko, to: wszystko! Wszystko różni. Bo co
zostało wspólnego? Język, powie pan, i co jeszcze? Bagnet czterograniasty i
bury szynel?... Ja panu powiem, że nie ma w Europie dziś dwóch narodów tak do
siebie niepodobnych, jak naród rosyjski i naród... sowiecki. Naród - to nie
język, naród - to jego dusza, to jego tęsknoty, jego pieśni, jego literatura.
Naród kształtuje się pod wpływem wychowania. Naród rosyjski, który dziś znamy,
ukształtował się ostatecznie dopiero w wieku XIX. Pan zna rosyjską literaturę,
prawda? A wie pan, kiedy Gogol pisał swego "Rewizora"? Za czyjego
panowania? Za panowania cara Mikołaja I. "Żandarmem Europy" nazywano
tego cara. I oto ten "żandarm" pozwalał, żeby wystawiać sztukę, w
której wszyscy: i urzędnicy, i cały system łącznie z żandarmami wykpiony był do
nitki... Klasyczna literatura rosyjska - to tenże Gogol, Tołstoj, Dostojewski,
Turgieniew, Czechow, Szczedrin... wszystko duch sprzeciwu, niezadowolenia,
szukania prawdy, rozcinania włosa, duch wątpliwości ludzkiej. Chyba tylko jedna
na sto książek literackich wydawanych w Rosji nie stawała po stronie
uciśnionych i prześladowanych, nie krytykowała stanu istniejącego. A dziś nie
ma takiej, która by nie deptała właśnie uciśnionych i nie wychwalała
uprzywilejowanych, nie kłaniała się stanowi panującemu...
- Może ze szczerego zadowolenia...
- wtrącił Paweł.
- Tak, pan sobie żartuje w tej
chwili... Kiedyś zebrały się, bywało, trzy osoby przy wódce czy samowarze i
pierwsza ich rozmowa, to była łajać władzę. Dziś zbierze się dwóch i zaraz piją
zdrowie Stalina. Naród rosyjski kochał stepy i lasy, a sowiecki - kominy
fabryczne. Naród rosyjski ciągle buntował się przeciw kajdanom, a sowiecki nie
tylko się nie buntuje, on je liże! Tak zwana "dusza rosyjska" - to
była dusza buntu; dusza sowiecka - to dusza psiej uległości. Naród rosyjski,
niech jemu to Pan Bóg zapomni, to był naród spiskowców, sowiecki - szpiclów i
prowokatorów, i donosicieli! - Zakaszlał się i urwał. Chmury poszły sobie, i
księżyc już więcej nie płynął, a stał w miejscu i mroził. - A dobrze jest w
lesie - powiedział. - Cicho, bezpiecznie. - Pogrzebał kijem u nóg w zamarzłych
liściach borówek i podjął już spokojniejszym tonem. - Pan nie pamięta, bo
jeszcze był za młody, w roku 1912 w tym samym mieście, za panowania cesarza
Mikołaja II, wieczna mu pamięć... W jakimś piśmie wydrukowano taki ustęp:
"Gdy powstanie gniew narodu i spadnie w postaci pięści, z rządu carskiego
mokrego miejsca nie zostanie!" Coś w tym guście. A jakże, był o to proces
i wie pan, na co skazano redaktora?
- No?
- Na dwa tygodnie twierdzy. Na
dwa tygodnie. Może pan sobie wyobrazić, co by się stało z takim, który by
napisał: "Z rządu stalinowskiego nie zostanie mokrego miejsca"?
- Pewnie, że trudno sobie
wyobrazić, ale stopień tolerancji nie stanowi tu o żadnej granicy jakościowej.
- Uhum, ma pan rację, to nie
stanowi. Tak sobie tylko wspomniałem... - Wstał z pnia i poszli.
Droga prowadziła przez jar leśny.
Staruszek szedł bez słowa, całą uwagę skupiając na swych krokach, które stawiał
drobno i ostrożnie. Opierał się na lasce, to znów chwytał Pawła za ramię, żeby
się nie pośliznąć. Zapadała noc. Paweł zaczynał się niecierpliwić, gdyż stary
znacznie opóźniał tempo marszu często się zatrzymując i odpoczywając na
stojąco.
- Gdzie pan myśli nocować? -
zapytał go.
- A u jednego z pańskich
sąsiadów. Proszę mi wybaczyć, że nie powiem, u którego. Człowek bojący, uhum. A
o świcie znów. Daleko jeszcze?
- Będzie ze cztery do pięciu
kilometrów.
W jarze było zupełnie ciemno.
Gałęzie świerków zasłaniały światło księżyca. Czasami z krawędzi urwiska
wysterczał korzeń, w ciemności zdający się posiadać kształt fantastyczny.
- Niech pan nic myśli - zaczął
znowu duchowny - że we mnie jest jakoweś zaślepienie nacjonalistyczne, które
widzi przeszłość tylko w różowych kolorach. Raczej przeciwnie. Ja właśnie
potępiam ten odruch wiecznego buntu, który tkwił kiedyś w naszym narodzie. On
to i sprowadził całe nieszczęście. Powiedziano jest bowiem, że "kto
mieczem wojuje, od miecza ginie". Chciałem tylko podkreślić, że przyczyną
katastrofy była raczej tolerancja niż nietolerancja. Czy pan wie, ile razy ten
największy zbrodniarz wśród czekistów, Feliks Dzierżyński, był wypuszczony
przez policję carską na wolność? Sześć czy siedem razy. Śmieszne, prawda? I
znowu wracał do swej roboty rewolucyjnej. A gdyby go raz powieszono,
uratowałoby się życie milionów ludzi, których on zgładził później...
Paweł nie odpowiedział, gdyż
dyskusja powodowała opóźnienie marszu. Ale stary znów podjął:
- Pan pytał o różnice. Naród
sowiecki jest odwróceniem, przeciwieństwem narodu rosyjskiego, a nie jego
podobieństwem. Jest taka anegdota o słoniu, która w kilku słowach ma
charakteryzować każdy naród. Na zadany mianowicie temat: "Słoń",
Anglik opisał polowanie na słonie, Francuz napisał: "Słoń i miłość",
Niemiec - ścisłą rozprawę naukową...
- Znam tę anegdotę - przerwał
Paweł.
- Uhum, kto jej nie zna. Stara
anegdota. Otóż, jak pan sobie przypomina, Rosjanin miał rzekomo zastanowić się:
"Czy istnieje w ogóle słoń?" Niby to miało go charakteryzować jako
sceptyka, człowieka, który wszystko na świecie podaje w wątpliwość. A dziś
zapewne obydwaj zgodzimy się na to, co by odpowiedział sowieciarz.
Odpowiedziałby: "Stalin powiedział o słoniu..." i basta, żadnego
sprzeciwu, żadnej krytyki, żadnej wątpliwości, wszystko jasne, wszystko
wiadome. I teraz niech pan z łaski swojej porówna te dwie odpowiedzi. Czy może
być coś bardziej sobie przeciwstawnego? Krańcowy sceptycyzm i krańcowy
afirmatyzm, ziemia i niebo, ogień i woda!
Wyszli z lasu. Het, na lewo,
zaświecił ogień w chacie, ale znikł zaraz, nie wiadomo, zgaszony czy przesłonięty
nierównością terenu. Księżyc się nieco skłonił bliżej ziemi i teraz ukośnie
oświetlając trupim blaskiem zlodowaciałe skiby nadawał krajobrazowi odcień
bezmiernego smutku i opuszczenia. Na prawo kępa drzew. Żadnych ludzi, żadnych
zwierząt. Nad głowami gwiazdy i pustka. Nigdzie nie zaszczekał pies. -
"Dobrze jest w taką pustkę" - myślał Paweł - "bezpiecznie od
ludzi". - Cisza, tylko kroki ich po dawnemu rozgniatały z chrzęstem
zmarzłą powierzchnię drogi. Idzie się, idzie bez końca. Ale po co mówić? Po co
przeszkadzać ciszy w jej trwaniu? Jutro już może wiatr ją zakłóci, drzewa
zechcą gadać, wrony polecą nisko nad rolą z krakaniem, potoczy się furmanka po
grudzie, chłopska. Przepędzą ciszę. Dziś niech ma swoje, niech korzysta na
zdrowie z nocy, niech się cieszy, niech się modli, niech robi, co chce! Niech
im wybaczy chrzęst kroków i nie zwraca na nich zbytniej uwagi. Oni sobie
przejdą chyłkiem, polem, potem przez kępę, potem pastwiskiem... Ach, zając się
zerwał!
Krzaki, za krzakami musi być
rów... Ale wychyliwszy się z krzaków stanęli raptownie. Gdzieś, bardzo daleko,
błyskały reflektory aut.
- Co to?! - szepnął duchowny,
odruchowo wstrzymując Pawła ręką.
- Te światła? To już szosę widać.
Jadą...
- Jadą - powtórzył jak echo.
Rozstając się wkrótce potem,
ojciec Serafim zatrzymał rękę Pawła w swojej, podniósł głowę, jakby mu gwiazdy
miały dopomóc do przypomnienia czegoś, odchrząknął, powiedział:
"Uhum" i zapytał:
- Czy pan się nie spotykał czasem
z takim panem, co nazywa się Zakrzewski?
- Owszem - odparł Paweł z
wahaniem.
- Zna go pan?
- Słabo.
- Hm. Śmiały człowiek. Jeżeli nie
prowokator, to śmiały człowiek.
- No, nie sądzę, żeby był...
- Nie, nie, uchowaj Boże! Ja nic
takiego złego nie chciałem powiedzieć. Tylko że tak, ot, dzisiaj. Śmiały
człowiek. Uhum - i uścisnął rękę na pożegnanie.
- A pan go zna? - spytał Paweł. -
Dobrze?
- Nie... - odpowiedział,
oddalając się. - Też słabo.
X
Jeszcze w drodze Paweł postanowił
nie okazać po powrocie do domu żadnej opryskliwości w obejściu, ani nie szukać
ucieczki w innym objawie złego humoru, jak to jest czasem w zwyczaju, gdy się
przed kimś bliskim chce ukryć ciężar ugniatający serce. Układał sobie, że
potrafi rzecz wyłożyć rozsądnie i uzasadnić ją. - Powie Marcie, że będzie na
razie pracował dla teatrzyku; teatrzyk - to jeszcze nie NKWD; a później, no,
później zobaczy się.
Wchodząc potrącił po ciemku
krzesło, tłukąc sobie boleśnie kolano, i zaklął. Marta się obudziła i chciała
wstać, aby mu przygotować wieczerzę, ale skłamał, że nie jest głodny. Wtedy ona
spojrzała na niego spod oka, obserwując wyraz rozdrażnienia na jego twarzy;
pytania zbywał półsłówkami.
- Coś taki ponury? - zapytała. -
Stało się może coś złego?
- Nic się nie stało. Co się miało
stać. Musiałem wracać piechotą i zmęczyłem się. Spać mi się chce - oto wszystko.
Nazajutrz wstał późno, rozłożył
na biurku czysty papier, który ze sobą przyniósł, wziął pióro, a lewą ręką
przerzucał kartki przyniesionej powieści, którą znał zresztą dobrze i która
ongiś uważana była za radykalną. Miał z niej wysnuć wątek sceniczny. Odłożył
pióro. "Takie coś", pomyślał, "uchodziło kiedyś za talent! Cóż
za płytkość! A przecież kiedyś i mnie się podobała". Zamyślił się nad tym
"kiedyś" i daleko odbiegł wspomnieniami. W tej chwili żona zajrzała
przez drzwi. Wziął pióro nie podnosząc głowy znad czystego papieru. Marta
obrzuciła wzrokiem książkę i papier i odeszła bez słowa, widocznie, aby mu nie
przeszkadzać. Wtedy odłożył pióro. - "Przecież te dialogi" - myślał -
"w ogóle nie nadają się na scenę... A grunt, że będą miały zupełnie inny
sens, niż... W ten sposób, jak to chciał reżyser, znaczyłoby rzecz całą
sfałszować. Cóż za paskudna robota!" Zapalił papierosa. "Powiedzmy,
trzymać się ściśle tekstu i tylko go odpowiednio przetasować... Jak szuler
karty..." -Puścił dym w okno, a gdy skończył palić, długo i metodycznie
gasił niedopałek w popielniczce. - "Może i można: opuścić tamte ustępy, a
przestawić i zsyntetyzować te, tu... Tekstu to nie bardzo zmieni. Nie, tekstu
nie zmieni, ale intencję zmieni gruntownie. A zresztą, cóż to mnie obchodzi!
Pracuję anonimowo, wykonuję zawodowo płatne zlecenie". - Wziął pióro,
umaczał w atramencie, ale zamiast pisać, kreślił na papierze esy-floresy.
- Słuchaj - otwarła nagle drzwi
Marta - dziś na obiad będzie, wiesz co? Kasza gryczana, którą tak lubisz. Ze
słoninką! - Mówiła od progu ze sztuczną pogodą w głosie i oczy jej się śmiały,
ale z jakimś smutnym przymusem. Odczuł, że czyni ten wysiłek jedynie po to, by
go rozchmurzyć. Zrobiło mu się przykro. Odłożył pióro i sam się uśmiechnął,
również z wysiłkiem, ale najserdeczniej, jak tylko potrafił.
Nareszcie! Ucieszyła się,
podeszła lekko stąpając, stanęła nad nim koło biurka, patrząc z góry na papier
i rozłożoną książkę. Ręce założyła do tyłu i zapytała śmiesznie:
- Powiedz, co ty tu robisz
takiego w tajemnicy? Przede mną?
- Nie w tajemnicy - odpowiedział
zmęczonym głosem. - Dlaczego w tajemnicy? Skąd ci to przyszło do głowy Widzisz,
próbuję pisać. - Mówił siląc się na swobodę, ale czuł, jak mu coś w niej
przeszkadza i mimo woli musiał zrobić zapewne wymęczony grymas, bo pogładziła
go po głowie i spytała bardzo łagodnie:
- Co? Te śliczne esy-floresy?
Uśmiechnął się blado i zaczął jej
opowiadać. Cicho opowiadać wszystko po kolei. Wszystko, jak było. Od początku,
od wizyty w muzeum, od wizyty u Konrada, dziwną historię z szablą, grę w
szachy, spotkanie z reżyserem... Ona słuchając przestała gładzić jego włosy,
oparła lewy łokieć na stole, nie zdejmując wszakże prawej ręki z jego głowy,
sama się nachyliła, tuż, policzek przy policzku. Słuchała. Przed nimi leżał kawał
papieru na biurku z wyrysowanymi zakrętasami. Przez otwarte drzwi dochodziło z
kuchni bulgotanie i syczenie wody, wyskakującej z garnka na gorącą płytę. Kot z
podniesionym strzeliście ogonem, łasząc się o uszaki drzwi i po kociemu
skradając wzdłuż ścian, wszedł szukając Marty. Nie było nikogo więcej w całym
ich domu. Co tu więc ukrywać lub przeinaczać... Taki los. "Ot, i
wszystko", skończył Paweł.
- Słuchaj - powiedziała szeptem.
- Nie rób tego.
W pierwszym odruchu chciał się
żachnąć, bronić swego postanowienia, ale wsparł tylko głowę na dłoni i nagle
załamał się wewnętrznie. Objęła go prawą ręką za szyję i mocniej przytuliła
swój policzek. - Nie rób tego. - Paweł odwrócił twarz, bojąc się rozpłakać. W
kuchni wciąż bulgotała i syczała woda. Marta pocałowała go w skroń.
- Nie rób tego. Nie trzeba. Po
co?
Wiedział, co chciała powiedzieć.
Wszystko wiedział. Był jej wdzięczny, że nie mówiła więcej. Milczał.
- Kochany mój, damy sobie i bez
tego radę.
- Wszyscy... - zaczął drżącym
głosem.
- Niech sobie nawet wszyscy!
Chociaż nie wszyscy, nie. Ale gdyby nawet wszyscy, wszyscy...To nie my, dobrze?
- A jak inaczej...
- Pomyślimy coś, zastanowimy się,
wykombinujemy.
- A żyć, z czego?
- Mój Boże, no jakoś jeszcze
ludzie sobie radzą... Poczekaj, wiesz co? - Powiedziała nadrabiając sztuczną
swobodą. - No, nie patrz tam ciągle w kąt. Odwróć głowę, o tak.
- Co?
- Opowiadałeś na przykład o
jakimś Zakrzewskim. Zakrzewski, tak? Może byś z nim pogadał jeszcze, może on
coś...
- Cóż on tam może pomóc...
- Ale spróbuj. Sam mówiłeś, że
ten jakiś twój znajomy...
- Leon.
- No, właśnie, Leon radził ci,
żebyś z nim porozmawiał. Może coś z tego wyjdzie. Zresztą, ja nie mówię, że
koniecznie on. Nie on, to kto inny. No, nie smuć się, mam już dobre przeczucie.
Chodź, wstań nareszcie od tego biurka. Chodźmy na obiad, bo tam kartofle się
rozgotują i moja kasza przypali.
Dał się ciągnąć za rękę, po
dziecinnemu, niby to ociągając, niby jeszcze nie powiedziawszy ostatniego
słowa, ale w rzeczywistości poczuł nagle ogromną ulgę i nawet radość. Poza tym
i dzień był prześliczny za oknem, i kaszę gryczaną istotnie lubił bardzo.
Przelotnie pogłaskał kota i zasiadł do stołu.
Marta postawiła talerze,
przyniosła obiad z kuchni. Kot usiadł na wolnym krześle, zwęził źrenice do
ledwo widocznych szparek, bo było mu za jasno w tym miejscu i mruczał bez
powodu.
Nie było więcej mowy o
poprzednich zamiarach Pawła. Nie było też mowy o żadnych złych nowinach. Przy
końcu obiadu Marta prosiła, żeby narąbał drzewa i naniósł więcej wody ze
studni, bo chce robić pranie.
- I wody naniosę - odparł.
Wstał od stołu, pocałował żonę i
wyszedłszy na podwórko, ujął siekierę. Z nabranego już przyzwyczajenia
przejechał, próbując, palcem wzdłuż ostrza, postawił polano na pieńku i ciął.
Do wtóru, gdzieś w lesie kuł dzięcioł. Marta, niosąc drewniany kubeł z żarciem
dla prosiaków, wyszła z domu, nucąc półgłosem piosenkę. Spojrzał ku niej z
rozczuleniem, wytarł rękawem pot z czoła i pomyślał: "Sądzi, zapewne, że
dokonała wielkiego dzieła. Ale kto wie, czy w rzeczywistości ja bym potrafił
spreparować coś odpowiedniego na tę ich parszywą scenę; to jeszcze pytanie?...
Do tego trzeba być albo wyzutym z wszelkiego smaku, albo - przeciwnie -
posiadać wielki talent". Nachylił się, ustawił nowe polano na pieńku.
"Tak, wielki talent, żeby umieć pisać przeciw własnej wyobraźni i pisać
przy tym dobrze. Skąd mnie do takiego talentu. Ona myśli, że ja bym potrafił.
Kobieta, dopóki kocha, zawsze przecenia swego męża. A ja bym nie
pootraaaafił!" I ciął z rozmachem. "Drzewo rąbać, to co innego. Ale być
pisarzem w sowieckich warunkach, to sztuka. Sztuka, sztuka, sztuka".
Postawił sękatą sztukę drzewa i zastanowił się przez chwilę nad kierunkiem
uderzenia. Obrócił w palcach, przytrzymał i rąbnął. Nie rozłupał. Przewrócił
topór i walnął tępym końcem; drzewo trzasnęło, ale sęki nie puściły. Zapomniał,
o czym myślał przed chwilą, skupił się w sobie, przysiadł trochę, uniósł po raz
drugi i - łomot-jeszcze-go-raz! Rozpadło się. Wyprostował się z lubością. W
chlewie kwiczały i kłóciły się prosiaki przy żarciu. Marta usiadła na progu i
roztrącała je, dogadując im z cicha. A Paweł myślał: "Żeby dali pożyć choć
takim życiem".
- A gdzie jest ta obiecana woda!
- zawołała wesoło Marta.
- Prawda, woda, zapomniałem. Już
niosę. -Wbił z rozmachem siekierę w pień. Poszedł do studni, zaczepił wiadro o
łańcuch i odkręcając walec patrzył, jak niknie w czarnej czeluści. Studnia była
głęboka "Swoją drogą Marta ma rację. Z Tadeuszem porozmawiam"...
W tej chwili usłyszał z tyłu od
płotu czyjś szept. Odwrócił się raptownie jak przyłapany na głośnym mówieniu do
samego siebie. Za płotem, wsparta bokiem o pień brzozy, który zasłaniał ją od
strony domu, stała Weronika. Wówczas oderwał rękę od walca i opuścił ją
bezwładnie. Zwolniony łańcuch rozkręcał się coraz szybciej, szybciej, walec
zaczął furkotać z rozpędu, aż het, w głębi plusnęło wiadro z całej mocy.
Ciężkim krokiem podszedł do płotu. Nie starał się nawet uśmiechnąć.
- Gdzie byłeś przez te kilka dni?
- spytała Weronika.
- W mieście byłem.
- No, i co tam... - spojrzała na
niego uważnie, później trochę w bok. - Chciałam tylko zapytać... Czy my nie
spotkamy się jutro może? - Zielonkawe oczy zwęziły się i dodała szeptem. - Mąż
wyjeżdża.
Paweł, patrząc sobie pod nogi,
kopnął i rozdeptał stary, zmarznięty grzyb pod płotem. - Nie - powiedział -
jutro znowu muszę do miasta.
- Co ty tam robisz ciągle, w
mieście?
- Jak to co, pracy szukam.
- Będziesz tak jeździł, aż ciebie
aresztują.
- Za co mnie mają aresztować.
- A za co wszystkich?
- Wszystkich nie aresztują. -
Podniósł wzrok i zobaczył, jaka jest ładna w tej chwili. Może ładniejsza
jeszcze niż zazwyczaj. Położył rękę na jej palcach opartych o płot. Wysunęła ku
niemu twarz, jakby go chciała pocałować, ale szepnęła tylko niespodziewanie:
- Wiesz... a może... może my by z
tobą wyjechali?
- Dokąd?! - zdumiał się szczerze
i aż głowę cofnął do tyłu.
- Ty nie wiesz, co mówią, że
Bożek mówił... - zaczęła bezładnie zdyszanym nagle szeptem, gdy od domu
zawołała właśnie Marta:
- Wooody! - A nie widząc go przy
studni. - Gdzie jesteś?! Paweł!
- Ach - syknęła Weronika,
wyrywając palce spod jego ręki, i poszła szybko wzdłuż płotu nie oglądając się.
Zauważył tylko jej szorstki ruch, jakim poprawiła chustkę na ramieniu.
- Zaraz! - odkrzyknął. Powrócił
do studni i zaczął nakręcać wałek. Ale łańcuch szedł pusty do góry. Zaklął.
- Co się stało? Co tam
majstrujesz? - pytała Marta, zbliżając się wolno.
- Puściłem wał i wiadro z rozpędu
zeskoczyło z haku. Diabli nadali. Trzeba go teraz będzie "wilkiem"
łapać.
- No, widzisz, jaki jesteś
nieostrożny - odpowiedziała łagodnie. Pochylając się zaglądali razem w czarny
otwór. Studnia była głęboka, i woda na jej dnie nie odbijała niczyjej twarzy.
Część druga
TADEUSZ
XI
Kobiety, gdy są tylko same,
pozwalają sobie na niejedno, czego by mężczyźni krępowali się mówić lub czynić.
Są w gruncie śmielsze od mężczyzn, między sobą. Może dlatego, że solidarniejsze
i że mniej się obawiają odpowiedzialności za swe słowa. Stąd zgromadzenie
kobiet w kooperatywie wiejskiej przybrało od razu charakter burzliwy.
Gdy się zbliża zima, błogosławieństwem
stają się walonki, które chronią nogi przed zimnem. Ale walonki w gospodarskiej
krzątaninie na podwórzu, wśród śniegu, błota i gnoju, są możliwe do użycia
tylko gdy się je wsadza w kalosze. Fabryki wyrabiające kalosze były w kraju
liczne. Jedna z nich, w mieście Lidzie, odległa stąd zaledwie o kilkadziesiąt
kilo metrów, zaopatrywała kiedyś całą okolicę w promieniu. Dla czegoś prawie
równocześnie z rozpoczęciem kampanii zwiększenia produkcji w fabrykach zabrakło
kaloszy. Nigdzie nie można było dostać ich za żadną cenę.
Przyszedł grudzień. Zima nie była
spóźniona. Narzekania wzrosły. Nagle obwieszczono, że kalosze kobiece przyszły
i będą sprzedawane w kooperatywie po cenie bardzo niskiej, jak wszystko, co ma
być przeznaczone do użytku ludzi pracy. Kobiety zebrały się tłumnie od rana,
ale kaloszy nie było.
Żona towarzysza Raczenki,
Katarzyna, która zarządzała kooperatywą, młoda, kanciasta w ruchach, w źle
leżącym czarnym żakieciku, powiedziała, że jutro.
Na półkach stały chropowate
szklanki z butelkowego szkła, kilka butów wybrakowanych, bo nie do pary, w
kącie worek soli. Zapałek, machorki i nafty już zabrakło. Raczenkowa miała na
nogach walonki z kaloszami - bo w sklepie było zimno - ale kupione na prywatnym
rynku, a nie dostarczone przez fabrykę.
- Podwiozą - mówiła uspokajająco.
- Wszystko będzie, wszystkiego podwiozą, nie denerwujcie się, obywatelki.
- Na wiosnę!
- W maju!
- Jakoś u was długo wiozą! Już od
pół roku słyszymy to samo!
Raczenkowa wyniosła do sieni
pusty bidon po nafcie, ustawiając kopnęła go końcem nogi i milczała. Blacha za
dudniła głucho.
- Co oni mają?! - wykrzykiwała
jedna z kobiet. - Nic oni nie mają! Istne korojedy, cały kraj obiorą,
oczyszczą, ludziom ostatki pozabierają. Dlaczego przedtem wszystkiego było, a
teraz o każde głupstwo stań i stój w kolejce, marznij albo jeszcze w deszczu...
- To pół biedy, że w kolejce, ale
żeby choć doczekać. A to stoisz kilka godzin, a dojdziesz do sklepu i okazuje
się, że nie ma nic, że darmo człowiek stał.
- Dlaczego wprzódy...
- Dlaczego?! - krzyknęła
Raczenkowa obracając się nagle do zebranych - to wy nie wiecie dlaczego?!
- A wy sama skąd możecie
wiedzieć? - zapytała ją Marta, która stała najbliżej lady. - Tu nie byliście, a
dopiero teraz przyjechaliście z Sowietów.
- Właśnie dlatego, obywatelko, ja
i wiem, bo przyjechałem z ojczyzny mas pracujących. Dlatego wiem! U was dlatego
nie było kolejek przed sklepami, że towar był tylko dla bogaczy, dla burżujów i
panów. Biedni nie mieli za co kupować, bo cierpieli nędzę. A dzisiaj każdego
stać, dzisiaj masy mogą kupować! Stąd i kolejki, i brak towarów.
Zanim skończyła przerwał jej
wybuch bezładnego śmiechu i wykrzykników. Ale Raczenkowa nie dała za wygraną:
za swą pustą ladą, jak za szańcem, sama jedna przeciw masie, broniła pozycji
Związku Radzieckiego. Trudno jej było, ale też przybyła tu nie po to, by
gnuśnieć w bezczynności.
- To ja też burżujka?! Co?! -
krzyczała Ola z tłumu.
- Ale musicie zaczekać! Zaczekać!
- usiłowała prze krzyczeć Raczenkowa.
- Czekać i boso chodzić, tak?!
- A po czemu teraz masło! A
kiełbasa! A obuwie! - krzyczały jedna przez drugą. - Czy nie dziesięć razy
drożej?!
- Igły nawet kupić nie można!
- Chyba tylko portret Stalina...
- Która z kobiet wy krzyknęła te słowa, nie podobna było w tłumie ustalić, ale
niejednej wydały się już one nazbyt śmiałe, bo nagle głosy zaczęły zacichać, a
Maria, żona Franciszka spod Lasu, powiedziała nawet:
- No, jak nie ma kaloszy, to
czego tu stać w sklepie i po pustemu bałbotać. - Zawróciła się do wyjścia. Za
nią ruszyły dwie inne.
Raczenkowa, która miała za sobą
doświadczenia komsomołu oraz kursy agitatorów w Charkowie, wiedziała zarówno z
teorii, jak praktyki, iż nie wolno doprowadzić do incydentów z tłumem.
"Tłumem", mówił jej kiedyś Iwan Mikołajewicz Jegorow, świetny wykładowca,
"trzeba kierować i pro wadzić, a nigdy nie kłócić się z nim albo zwalczać.
Zwalczać i likwidować trzeba tylko jednostki z tłumu, i też umiejętnie,
indywidualnie. Oto do czego potrzebny jest nam aparat agencyjny naszych władz
bezpieczeństwa, tak szkalowany przez państwa kapitalistyczne; jest on w istocie
swej najbardziej nieodzownym składnikiem postępu. Bo nieodzowne jest usunięcie
kija ze szprych, gdy koło ma się toczyć na przód. Naprzód! Zresztą, i stare
przysłowie mówi, że "łyżka dziegciu psuje beczkę miodu". Trzeba ten
dziegieć usunąć sprawnie, żeby się nie rozmazał. Trzeba to umieć robić.
Niezgrabne ręce przy tej czynności pobrudzą cały miód i w rezultacie wynika
strata. Podobnie z tłumem, trzeba postępować ostrożnie..." Raczenkowa
puściła więc mimo uszu wykrzyknik o Stalinie, natomiast skorzystawszy z
chwilowe go uciszenia przechyliła się cała ku przodowi, oparła, nalegając
brzuchem na ladę, aż zatrzaski z boku spódnicy jej się rozpięły, i zaczęła
mówić głosem mocnym:
- Co wy mnie tu, obywatelki, ze
swoim masłem, butami czy igłą w oczy kłujecie! My idziemy naprzód, my budujemy
wielką przyszłość, my świat cały wzruszamy ze starych posad i przenosimy na
nowe tory! A wy w kółko o maśle jakimś, o igłach. Co warte było wasze masło,
wasze buty, gdy naród w jarzmie?! My wam niesiemy wolność, a kiełbasa i buty
przyjdą... - Nie dokończyła.
W tej chwili dał się słyszeć
tętent koni i szczęk rynsztunku. Wszystkie oczy spojrzały ku oknu. Pluton
kawalerii za trzymał się na drodze, a podoficer, przechylając się w siodle,
wołał coś do okna. Raczenkowa odrzuciła deskę, wyszła zza lady i skierowała się
prędko do drzwi.
- Ej, obywatelko! - krzyknęła za
nią któraś. - Spódnicę zgubicie.
- Dziękuję - odpowiedziała
ostentacyjnie, zapinając zatrzaski w pośpiechu i zbiegając z ganku.
- Dobrze, że w majtkach nie
wyskoczyła!
- Jeszcze nie wiadomo, czy ma.
- Może jej ich nie podwieźli. - I
kobiety ruszyły ku drzwiom, wychodząc za nią przed sklep, aby przyjrzeć się
żołnierzom.
- Gdzie tu będzie droga do Białej
Waki?! - pytał pod oficer ściągając konia, który tańczył w miejscu, wyrzucał
głową i gryzł wędzidła.
Poznać było po Raczenkowej, gdy
tak stała, drobna i zaniedbana, koło długiej szabli nie obawiając się
drepczącego konia... choć twarzy nie było jej widać, po plecach zdawało się
poznać było, że dumna się czuje na oczach wszystkich kobiet ze wspólnoty z tym
oddziałem zbrojnych mężczyzn. Uniosła twarz, zmarszczyła lekko czoło i
wyciągnęła rękę:
- To będzie tu... Zaraz, niech
sobie przypomnę... Pierwsza droga na lewo. - Nie była zupełnie pewna, ale nie
chciała zapytać którejś z kobiet miejscowych.
- Nie - odezwała się wysuwając
naprzód Weronika. - Na lewo nie przejedziecie. Trzeba prosto tutaj aż do szosy
i wtedy dopiero w lewo.
- Ot, ta, krasawica, wie
najlepiej - wyszczerzył zęby podoficer, dotknął ostrogą boku końskiego,
podjechał do niej blisko, nie zwracając więcej uwagi na Raczenkową i cały aż
się wychylił z siodła w uśmiechu. Reszta jeźdźców wyszczerzyła się też do
Weroniki i stłoczyła z tyłu.
- Isz, piękność jaka.
Weronika poczerwieniała, chowając
wyciągniętą rękę, cofnęła się o krok przed koniem i poprawiła chustkę na
piersiach. Z wysokości siodeł padło jeszcze kilka żartów i cmokań, za czym
oddział, dzwoniąc podkowami po grudzie, ruszył stępa we wskazanym kierunku.
Podoficer raz jeszcze się obejrzał rzędem białych zębów na opalonej twarzy.
Raczenkowa, w brzydkim żakiecie,
ze źle dopiętym w pośpiechu rozporkiem spódnicy, z którego przeświecał bokiem
skrawek koszuli, spojrzała przelotnie na Weronikę i bez słowa, odmierzając
przesadnie duże kroki, wracała do sklepu. Tłum kobiet rozchodził się bez
pożegnania. Ona zamknęła drzwi i została sama w kooperatywie. Przypomniała się
jej ławka w świeżo założonym, bezcienistym skwerze charkowskim, dawno już temu,
gdy po dziewczęcemu wyciągnęła przed siebie w powietrze obydwie nogi, obute w
gumowe pantofle, oparła na udach dłonie i przechyliła zalotnie głowę,
zaglądając w twarz Jegorowa... Przerwała mu właśnie w chwili, gdy perorował z
ogniem, co tak bardzo w nim lubiła. Ale w owym momencie zachciało się jej nagłe
być tylko przekorną dziewczynką:
- "Wszystko to dobrze,
Wania, ale powodzenie w miłości osiągają nie "masy" kobiet, ale
jednostki, jak myślisz, hę?" - I po co to jej była potrzebna taka
zalotność! Przeraziła się surowym wyrazem twarzy Jegorowa, który, zaskoczony w
pół zdania, zamilkł, a później odpowiedział sucho:
- "Są rzeczy, Katarzyno
Aleksandrówno, które się nie na dają do żartów" - i zrobił ruch, jakby
chciał zaraz wstać, ale się powstrzymał. Nie powiedział: "Katieńka",
ale właśnie "Katarzyna Aleksandrówna". Jej opadły bezwładnie nogi, a
on posiedział jeszcze chwilę i potem pożegnał się obco.
- "Ależ ja zażartowałam...
"- szepnęła wtedy i urwała przypomniawszy, że on właśnie powiedział, iż
nie należy żartować...
Ktoś pchnął z zewnątrz drzwi.
- Machorki nie ma? - zagadnął
chłop, wsuwając głowę.
- Jutro będzie.
- Ech!... - usłyszała razem z
trzaśnięciem drzwi, od którego aż szklanki z zielonego, butelkowego szkła
zadzwoniły na półkach.
Całe to niepotrzebne nikomu
zbiegowisko kobiet przed kooperatywą pokierowało inaczej krokami Pawła, a kto
wie może dalszym jego losem... Szedł do przystanku kolejowego i zatrzymał się
ujrzawszy tłum kobiet przed sklepem, pluton kawalerii, Weronikę zarumienioną, z
błyszczącymi oczami, przekomarzającą się, jak mu się zdawało, z żołnierzami i
ukłuło go coś podobnego do zazdrości, a zarazem opanowała wielka niechęć do
przechodzenia tamtędy, tak że cofnął się za róg płotu. Nie było jednak innej
drogi do przystanku. Natomiast dzień był słoneczny, mroźny. Śnieżny puch
pokrywał grudę. Paweł zatęsknił nagle do ruchu, do powietrza, które się wciąga
pełną piersią i postanowił nie jechać pociągiem, a pójść piechotą do miasta.
Zawrócił więc, na przełaj w skos minął wrzosy, wyszedł na bity trakt i poszedł
udeptaną z boku ścieżką.
Uszedłszy zaledwie z kilometr,
zetknął się z jadącą na przeciw furmanką, którą wyminął nie patrząc,
pochłonięty myślami.
- Dzień dobry - usłyszał nagle i
- prrr!
W furmance, odziany w kożuch i
burkę, siedział Tadeusz Zakrzewski.
- Ach, to śmiesznie! - wykrzyknął
Paweł podchodząc.
- Co śmiesznego? - spytał
Tadeusz.
- Zbieg okoliczności śmieszny. Bo
ja właśnie szedłem do miasta, żeby się z panem zobaczyć.
- Zatem, nie śmiesznie, a
świetnie, bo by inaczej mnie pan nie zastał, a i nie wiadomo, jak długo jeszcze.
- A dokąd pan jedzie?
- Na razie... Do Ejszyszek tylko.
Paweł, szczerze ucieszony ze
spotkania, począł namawiać, żeby zajechał teraz do niego, coś sobie przegryzą i
później będzie mógł jechać dalej. W międzyczasie zaś pogadają trochę. Do
miasteczka Ejszyszki będzie około 50 kilometrów, powiedział spoglądając na
słońce; zaraz południe, tak czy owak do wieczora chyba nie zdąży i będzie
musiał gdzieś nocować po drodze... Tadeusz rzucił okiem na zegarek na ręku i
prawie bez namysłu się zgodził. Zrobił miejsce dla Pawła, ten przysiadł się
bokiem i ruszyli.
- Co słychać w mieście? -
zapytał.
- To samo - odparł Tadeusz. - O
aresztowaniach pan słyszał? Konrada pan zna? Wie pan? Też aresztowany!
- Jego?! Jego aresztowali?!
- Fanfaron. Wpadł pewnie przez
głupotę. Później aresztowano jeszcze kilku. Zapewne w związku z nim. Aha,
między innymi dziś w nocy i Leona.
- Leona?!!...
Zatrzymali się na przejeździe
kolejowym. Przeleciał po ciąg, który zagłuszył odpowiedź Tadeusza. Koń podniósł
głowę i stulił uszy ku tyłowi, nieprzyjemnie rażony hałasem pociągu. "Jak
to dziwnie się złożyło, że nim nie pojechałem", pomyślał Paweł.
Gdy przyjechali do domu, po
przywitaniu i przedstawieniu Marcie gościa Paweł powrócił do tematu ostatnich
aresztowań, wtrącając retoryczny zwrot, że nikt teraz nikogo nie może być
pewny.
- Nikt - przyznał Tadeusz. -
Właśnie dlatego nie można się obejść bez ryzyka. Ryzykować trzeba. Nie można
być konsekwentnym wtedy, gdy konsekwencja doprowadza do absurdu. Czy ja mogę
być zupełnie pewny pana, a pan mnie? Oczywiście, że nie możemy być. Więc jaki
wniosek z tej przesłanki? Taki, żeby się nie komunikować wzajemnie? Czyli
doprowadzić do kompletnego sparaliżowania społeczeństwa, na czym właśnie
bolszewikom najbardziej zależy, a w czym przesadzając w strachu im dopomagamy.
- O! Przyznaję panu rację -
powiedziała Marta. - Zawsze twierdzę, że przesadzamy i tylko jedni drugich
ekscytujemy w strachu.
Tadeusz przypomniał sobie, że ma
flaszkę wódki w wozie, i wyszedł, aby ją przynieść.
- No, jak on się tobie wydaje? -
spytał Paweł żonę.
Marta zrobiła grymas, wydymając
wargi: - Bo ja wiem... - odparła, ustawiając kieliszki przy talerzach.
Tadeusz wrócił i nalewał stojąc.
- Wypijmy na "ty", - zaproponował Pawłowi. Jest to dziś jedynie
wygodna forma. Prosit! Więc: ty? Otóż, mój drogi, wracając do te matu: w
społeczeństwach, że tak powiem, normalnych...
- Niechże pan siada - przerwała
Marta.
- Dziękuję .W społeczeństwach
normalnych wiadomo jest, za co człowiek wpada, a za co nie. Kto łamał prawo,
ten wiedział, że może go spotkać kara. W Sowietach wpada się zarówno za
przestępstwa, jak za nic. W jaki zatem sposób możesz wiedzieć, czego się
wystrzegać, a czego nie? Ich normy prawne są zupełnie nowe. Takoż po nowemu
trzeba na nie reagować.
- Ale jak?
Wzruszył ramionami i uśmiechnął
się. - Trzeba właśnie dojść, wyszukać: jak.
- I jakież są rezultaty pańskich
dotychczasowych poszukiwań? - spytała Marta.
- Widzę, że pani domyśla się, że
to robię. Dobrze. Więc znowu, ryzykując, nie będę ukrywał. Pani pyta o
rezultaty? Dotychczas są bardzo nikłe. Pewne ściśle praktyczne wnioski na
codzienny użytek. Tak na przykład, że lepiej jest uprawiać i zostać złapanym na
małym wykroczeniu, niż nic nie robiąc być podejrzanym o przestępstwo poważne.
Ja, ot, sobie handluję po trochu niby, czyli według ich pojęć uprawiam zakazaną
spekulację...
- A w rzeczywistości, co robisz?
- zagadnął Paweł.
Tadeusz wziął z talerza kęs blina
i zanim przełknął trwało milczenie. "Zupełnie inny wydaje rai się
teraz", pomyślał Paweł, "niż gdy go poznałem za pierwszym razem. Nie
używa też fajki, a pali papierosy."
- Napijmy się - zaproponował
Tadeusz. - Ale co za sprawę, mówiłeś, że masz do mnie?
Wychylili wódkę.
- Niech pan poradzi mężowi -
wtrąciła Marta - czym by on mógł się teraz zająć?
Tadeusz powoli odstawił kieliszek,
wziął nóż i widelec, począł krajać, zapatrzony w talerz.
Paweł uważał, iż powinien wtrącić
jakieś wyjaśnienie:
- Zrobiłeś na mnie wrażenie
wówczas w pralni... - zaczął - jakby to powiedzieć, no przede wszystkim
człowieka wzbudzającego zaufanie... - "Jak to dziwnie, że zaczynam właśnie
od kłamstwa", pomyślał.
- Tobie radzę tak - przerwał
Tadeusz. - Kupić konia i wóz i zostać woźnicą. - Umaczał kawałek blina w śmie
tanie, nachylił się ku przodowi, by nie kapnąć i wsadził do ust. - Po pierwsze,
najwyższe zarobki wśród robotników niewykwalifikowanych; po drugie, maksymalna
możność swobody ruchu; po trzecie, co dla ciebie może być najważniejsze,
wszyscy robotnicy są rejestrowani, wtłaczani w związki zawodowe, kontrolowani,
przesiewani i tak dalej, jak to wiesz. Natomiast jedynie robotnicy z własnymi
końmi są ciągle jeszcze wolni... Dlaczego? Sądzę po prostu, iż dlatego, że
trudno ich jakoś... - zrobił ruch zaciskania pięści. - Może dlatego, że znaczna
część pochodzi ze wsi, może żeby ich nie odstraszać na razie, bo są bardzo
poszukiwani w tej chwili w kraju, który mimo zmechanizowania na papierze stoi
na trakcji konnej. No, tak... Po czwarte zaś mógłbyś być pomocny mnie.
- Hm...
- Ależ to świetny pomysł... -
zaczęła Marta i urwała, spojrzawszy na męża. - Ale skąd wziąć pieniędzy?
- Tak - poparł ją Paweł. - Koń,
wóz - kosztują.
- Zima przychodzi. Powiedzmy, na
razie tylko sanie. To dużo taniej.
- Wszystko jedno, ale nie mam
tyle.
- Może będę mógł pożyczyć -
powiedział wolno Tadeusz.
Marta i Paweł wymienili ukradkowe
spojrzenia.
W następnej chwili pies zaczął
ujadać; słychać było, jak szarpie łańcuchem i aż chrypnie od uciskającej go
obroży. Marta wstała i wyszła zobaczyć.
Za płotem, spacerowym krokiem,
rzucając niedbałe spojrzenia na furmankę stojącą po środku podwórza, szedł
Antoni Rymaszewski. Marta wróciła.
- Kto tam był? - spytał Paweł.
- Sąsiad? - spytał Tadeusz.
- Tak - odparła krótko, siadając
do stołu.
Jedli milcząc, tylko pies
szczekał za oknem. Gdy skończy li, Tadeusz spojrzał na zegarek. - No... ale
czas już chyba na mnie.
Marta niewybrednym ruchem trąciła
nogą Pawła pod stołem. On zmieszał się w pierwszej chwili w obawie, czy gość
nie zauważył, a nie wiedząc, jak nawrócić do poprzedniej rozmowy na temat kupna
konia i ponętnej propozycji pożyczki, zaczął namawiać Tadeusza, by pozostał i
przenocował u nich. Tadeusz ponownie spojrzał na zegarek, jakby decyzja mogła
zależeć właśnie od godziny. Zawahał się, pomyślał chwilkę i odpowiedział:
- Dobrze, ale w takim razie pod
warunkiem, że jutro pojedziesz ze mną razem.
- Ja?! - wykrzyknął Paweł,
zaskoczony.
- Tak. Obgadamy twoją przyszłą
karierę furmańską. Może nawet coś kupimy odpowiedniego w Ejszyszkach.
Miasteczko słynęło ongiś z targu końmi. Pojedziesz?
Paweł się zgodził. Marta
milczała.
Dawno już krótkie słońce zimowe
przesunęło się znad lasów południowych nad lasy zachodnie i zaczęło dotykać co
wyższych wierzchołków sosen; koń chrupał owies, prosiaki dwa razy wyżarły swoją
dzienną porcję; wrony, leniwie i wysoko, zwiastując mróz, ciągnęły stadami,
obsiadając szczyty drzew; dymy z chałup poszły prościutko w górę; w dalekich
więzieniach zapalono nieosłonięte żarówki; zając kicał z gęstwiny do skraju
lasu, szykując się do żeru na runi polnej; błysnęła pierwsza gwiazda na niebie,
pierwsze reflektory samochodów na ziemi; skrzypnęły studzienne żurawie po
wsiach. Najkrótszy dzień żegnał krainę narodów Związku Radzieckiego i oddalał
się na kapitalistyczny zachód.
- ...trzeba zdać sobie przede
wszystkim bardzo dokładnie sprawę z sytuacji - mówił Tadeusz, chodząc wielkimi
krokami po pokoju Pawła tam i na powrót. - To, co widzimy wokół, jest rodzajem
psychicznego paraliżu. Powiadasz: "Skutek terroru psychicznego, jakiego
świat dotychczas nie widział". Słusznie, ale jakie są źródła, na czym
bazuje się ten terror, skąd czerpie swą siłę magiczną? Znajomość psychiki
ludzkiej? Owszem, zgadzam się, ale to jeszcze nie wy prowadza nas ze sfery
ogólników. Trzeba wiedzieć z chirurgiczną dokładnością, który tu mianowicie
klawisz ludzkich zwojów mózgowych jest naciskany. Moim zdaniem, bolszewicy
dokonali naprawdę epokowego wynalazku i jak wszystkie tego rodzaju, jest on
względnie prosty. Natura ludzka wskutek swej niedoskonałości, nie jest w stanie
posiąść prawdy absolutnej. W tych warunkach kłamstwo w dziedzinie psychicznej
jest zjawiskiem równie naturalnym, jak, po wiedzmy, w dziedzinie fizycznej jest
nim żywioł powietrza, wody i tak dalej, bez których nie możemy się obejść.
Niezależnie od tego, czy będzie to kłamstwo złe, złośliwe, czy też niewinne,
towarzyskie, czy, jak bywa, miłosierne. Jeżeli teraz nawrócimy do mego
poprzedniego porównania z wodą, zobaczymy, że ongiś znalazł się wielki
wynalazca, który pod żywioł wody podstawił koło i wyzyskał w ten sposób
naturalny potencjał dla swych celów. Identycznie zrobili bolszewicy: pod
naturalny potencjał ludzkiego kłamstwa podstawili młyńskie koło, nie po to, by
mleć mąkę albo piłować deski na tartaku, ale żeby przepytlować ludzką psychikę.
Ja nie będę tu mówił o doktrynie bolszewickiej. Jest to temat bez dna. Ja mówię
o technice bolszewickiej, bo tylko znajomość techniki może nam dać klucz do
zahamowania ich maszyny. Otóż bolszewicy doszli na podstawie studiów bardziej
praktycznych niż teoretycznych, że skon centrowane kłamstwo ludzkie posiada
siłę, której granic na razie nie znamy, że można dokonać przewrotu gruntownego
w takich dziedzinach, jak mowa ludzka, znaczenie słów itd. - Tadeusz zatrzymał
się pośrodku pokoju, uniósł głowę i wskazał palcem sufit:
- Jeżeli ty albo ja, albo ktoś z
normalnych ludzi w normalnych warunkach zechce na przykład zełgać, że sufit
jest nie biały, a czarny, to rzecz wyda się nam zrazu bardzo trudną. Zaczniemy
od kołowania, chrząkania, wskazywania na cienie po jego rogach, będziemy
tłumaczyć, że w istocie swej nie jest on już tak zupełnie czysto biały...
Jednym słowem, będziemy się posługiwać skomplikowaną metodą, która zresztą nie
doprowadzi w końcu do celu, bo nikogo nie przekona my, że sufit jest czarny. Co
robią natomiast bolszewicy? Wskazują sufit i mówią od razu: "Widzicie ten
sufit... On jest czarny jak smoła". Punkt, dowiedli od razu. Ty myślisz,
że to jest ważne dla ludzi, że prawda jest odwrotna? Zapewne tak myślisz. A oni
się przekonali na podstawie praktyki, że to wcale nie ważne. Że wszystko można
twierdzić i że twierdzenie zależy nic od jego treści, a od sposobu jego
wyrażenia. I oto widzimy jak dochodzą do następnego etapu, powiadając do ludzi
tak: "A teraz wyobraźcie sobie, że istnieją podli kłamcy, wrogowie
wszelkiej prawdy naukowej, postępu i wiedzy, którzy tak nisko upadli w swym
nikczemnym zakłamaniu za pieniądze kapitalistów, że ośmielają się łgać w żywe
oczy, że sufit jest biały!" I zebrany tłum wyrazi swe oburzenie, wzgardę,
a nawet śmiać się będzie i wykpiwać tak oczywiste kłamstwa tych wrogów
prawdy... My sądzimy dotychczas, że oni mogą wyczyniać takie seanse zbiorowej
hipnozy tylko u siebie po uprzednim zmaltretowaniu swoich obywateli. Nic
podobnego. Oto przychodzą do nas i wydają na przykład broszurkę o tym, co u nas
się działo. Dla nas o nas samych. Ja tobie zaraz pokażę. - Wyjął z podręcznej
teczki małą, szarą książeczkę.
- Co to jest? - spytał Paweł,
który wpółleżąc na kanapie i słuchając Tadeusza zabawiał się gładzeniem kota, a
teraz wyciągnął rękę po broszurę.
Dziełko wydane zaraz po
wkroczeniu armii czerwonej w granice wschodniej Polski w r. 1939, nosiło tytuł
"Zapadnaja Biełaruś". Na odwrocie okładki: "Państwowe
wydawnictwo literatury politycznej. 18 drukarnia moskiewskiego trestu
politgrafiki. Nakład 100 tysięcy". - Widziałem to - rzekł Paweł zwracając.
- Czytałeś?
- Nie.
- To posłuchaj: "W Polsce
istniało takie prawo, że gdy zaskrzypi koło u wozu chłopskiego, niepokojąc sen
obszarnika, chłop musiał płacić 7 złotych sztrafu. Obszarnik miał prawo bić
chłopa aż do utraty przytomności, zabrać odeń ziemię i cały inwentarz za długi
- zupełnie bezkarnie i bez żadnego sądu... Robotnik pracował więcej niż 20
godzin na dobę... W armii panował system kar cielesnych, bito pałka mi... żydzi
mogli chodzić tylko po niektórych ulicach, po innych nie mieli prawa..."
Paweł roześmiał się szczerze.
- Ty się śmiejesz? Śmieje się
może jeszcze kilku, do słownie. Ci, którzy jeszcze rozumują starymi
kategoriami, kiedy to twierdziliśmy, że podobna lektura byłaby lekturą
humorystyczną. W tym tkwił właśnie nasz błąd. To nie jest literatura
humorystyczna. Oni to kolportują u nas masowo i... ludzie się nie śmieją. Nie
do pomyślenia? - mówisz. - Owszem, to jakby na przykład wydać w Londynie
książkę, że przechodnie nie mieli prawa mijać pałacu królewskiego inaczej, jak
na przykład na klęczkach albo coś w tym rodzaju. Zaręczam lobie, że też nie
będą się śmiali, gdy zostaną zagarnięci przez bolszewików. Zaręczam. "Nie
do pomyślenia" może być coś jedynie póty, póki istnieje możliwość
wytknięcia tego kłamstwa palcem. Z chwilą Jednak gdy palec zostanie sparaliżowany,
wszystko staje się do pomyślenia. Oni o tym właśnie wiedzą.
- No, ale poza granicami...
- Co poza granicami? Zaprzeczenie
każde stwarza jedynie sporność sprawy. I wiele milionów powie sobie:
"Ostatecznie, nie ma dymu bez ognia"... Otóż bolszewicy stworzyli:
dym bez ognia. To są rzeczy genialne, mój drogi! Sto tysięcy nakładu dla
rozpowszechnienia w naszym kraju, który jeszcze pół roku temu wiedział, jak
było naprawdę!
-Schował broszurę i wyjął inną
książeczkę, w czerwonej, płóciennej okładce.
- Co ty za bibliotekę wozisz ze
sobą? - zażartował Paweł.
- A to, dla pewnych celów...
misyjnych - odpowiedział Tadeusz tym samym tonem. - Ty może myślisz, że oni tak
piszą tylko na najniższym szczeblu propagandy? - Ciągnął dalej. - Więc
posłuchaj wielkiego pisarza Maksyma Gorkiego, jak on pisze o świecie
niesowieckim: "...I cóżbyście robili, gdybyście nie umieli łgać?!...
Ogromną zasługą władzy sowieckiej jest stworzenie takiej prasy, która szeroko
zaznajamia ludność z życiem całego świata i demaskuje kłamstwa tego życia...
Fakt znamienny tego świata, to wrogi stosunek do myśli..."
- Oj, dosyć - Paweł zrobił ruch
ręką.
- Ty możesz sobie na to pozwolić,
żeby przerwać, ale miliony i miliony muszą słuchać podobnych rzeczy, muszą. W
głowie zaczyna się kręcić. Jakaż może być dyskusja, gdy wszystko postawione
jest właśnie do góry nogami. Słowa mają tu znaczenie odwrotne albo nie mają
żadnego. Odbierz ludziom pierwotny sens słów, a otrzymasz właśnie ten stopień
paraliżu psychicznego, którego dziś jesteśmy świadkami. To jest w swej
prostocie tak genialne, jak to zrobił Pan Bóg, gdy chciał sparaliżować akcję
zbuntowanych ludzi, budujących wieżę Babel: pomieszał im języki.
- Więc jakiż jest, twoim zdaniem,
sposób przełamania tego zbiorowego paraliżu, wywołanego hipnozą kłamstwa?
- W każdym razie nie można go
szukać na drodze polemiki. Sam fakt bowiem polemiki wciąga w orbitę i prze nosi
nas w płaszczyznę bolszewickiego absurdu.
- Więc jaki? Powiedz.
- Należy go szukać na drodze
równie prostych odruchów psychicznych: strzelać!
Paweł usiadł i oderwał rękę od
kota:
- Jak to, strzelać? Do kogo?
- Zwyczajnie. Po prostu. Do
bolszewików.
Nastało milczenie. Tadeusz wciąż
chodził tam i z powrotem po pokoju. Kot, który mruczał dotychczas, urwał i
obejrzał się na Pawła.
- Wybacz mi - odezwał się Paweł -
ale czy to rozwiązanie nie jest już trochę za proste? Powiedziałbym: za naiwne?
- Czy ty znasz - odparł Tadeusz,
zatrzymując się po środku pokoju - bajkę Andersena o szacie królewskiej? Wiesz,
tę, że była taka szata, którą tylko ludzie sprawiedliwi mogli widzieć, i gdy
król szedł, rzekomo w nią przybrany, a w istocie goły, wszyscy krzyczeli:
"Cóż za przepiękna sza ta", bo nikt nie ośmielił się przyznać, że jej
nie widzi. I dopiero naiwne dziecko zawołało pierwsze: "Ależ on jest
goły!" Ten okrzyk naiwny przywrócił wreszcie poczucie rzeczywistości
wszystkim. Tak samo pierwszy naiwny jak go nazywasz, strzał...
- Nie wszystko da się uprościć za
pomocą przenośni i cytaty. Gdyby życie wypełnione było tylko gotowymi wzorami
do naśladowania... Ale przede wszystkim strzały po ciągną za sobą ofiary wśród
strzelających. Więcej nawet, mogą być właśnie na rękę bolszewikom, demaskując
ich wrogów, służyć za prowokację...
- Jakby oni i bez tego nie
wiedzieli, kto jest ich wrogiem!
- ...Po zabójstwie Kirowa -
ciągnął nie przerywając sobie Paweł - nie tylko opozycja partyjna, ale setki
tysięcy ludzi, zwłaszcza resztki rosyjskich sfer antysowieckich, przy płaciło
głową.
- Teraz ja ci zarzucę naiwność
rozumowania. Rozumujesz ciągle jeszcze kategoriami "mieszczańskimi".
Takie rzeczy, jak preteksty czy prowokacje, w ich starym, materialnym
znaczeniu, również uległy przeobrażeniu. Za czasów gdy strzelano do Kirowa,
bolszewicy nie doszli jeszcze do tej perfekcji w ich wynalazku, co dziś. Kirow
- to był właśnie ostatni objaw przeżytego okresu. To, co osiągnęli dziś za
pomocą swego koła, podstawionego pod strumień skondensowanego kłamstwa,
przekonało ich, że stare metody policyjnych prowokacji są zbyteczne. Hitler,
gdy napadał na Polskę, przebierał ponoć jakichś tam zbirów w polskie mundury na
granicy, którym kazał następnie atakować niemieckie posterunki. Stare,
mieszczańskie kawały! Bolszewicy wiedzą, że nie trzeba nic: robić. Wystarczy
tylko: powiedzieć... Czy ty myślisz, że jak napadali na Finlandię potrzebowali podstawiać
jakiegoś przebranego faceta, który by strzelił do nich pierwszy z linii
Mannerheima? Po co! Oni po prostu: po wiedzieli. Tylko powiedzieli, że Finowie
pierwsi zaczęli strzelać. To wystarczy. Gdyby im dziś potrzebne było wywarcie
represji podobnej, jak to było po zabójstwie Kirowa, to sądzisz, że będą czekać
na pretekst strzałów albo sami oddadzą strzał prowokacyjny? Nic podobnego! Oni
tylko: oświadczą, że taki strzał padł. A jeżeli im to nie będzie w tej chwili
potrzebne, to żebyś strzelił sto razy, schowają to w kieszeń. Nie wszyscy
jeszcze mogą to pojąć, że oni mogą powiedzieć cokolwiek bądź, co tylko chcą. -
Tadeusz podjął swój spacer po pokoju, milcząc przez czas dłuższy. Kot zeskoczył
z kanapy i skierował się do drzwi.
- Bolszewicy - zaczął znowu
Tadeusz, otwierając drzwi i wypuszczając kota - bolszewicy niczego tak bardzo
nie boją się na świecie, jak strzałów, strzałów wśród... ciszy. Oni doskonale
rozumieją, jakiego rodzaju moralnym echem od bić się może podobny strzał. Po co
utrzymują ten przeogromny aparat policyjny? Największy na świecie. Myślisz, że
dla zabawy? Tak sobie przez wrodzony sadyzm, jak to przedstawia naiwna
propaganda antysowiecka? Śmieszne? Przez miłość do setek tysięcy enkawudzistów,
żeby im dać nieprodukcyjne posady i pensje. Tyle pieniędzy, tyle energii
ludzkiej wyrzucić na marne? Nieee, mój drogi, oni się w takie rzeczy nie bawią!
Konkretny strach przed strzałami zmusza ich do tego; zapobieżenie strzałom,
niedopuszczenie do nich za cenę tego zawrotnego budżetu policji politycznej!
- Przypuśćmy, że masz rację. Ale
strzały są objawem materialnej przemocy. Wynika więc, że ich logicznym prze
znaczeniem jest kierowanie i trafianie również w jakąś moc materialną. Innymi
słowy, propagując strzały, wysuwasz potęgę materialną sowiecką ponad jej
psychiczne oddziaływa nie czyli przeczysz sam sobie.
- Nie, nie przeczę. Po pierwsze:
psychiczne działanie bolszewizmu, jak każde tego rodzaju, wymaga ciszy i
skupienia. Nie da się chloroformować pacjenta, gdy ten się rzuca; nie da się
hipnotyzować w atmosferze krzyku, hałasu, a tym bardziej huku strzałów. Jeżeli
to, co przeżywamy w tej chwili, podobne jest do złego snu, to czyż ze snu nie
najłatwiej jest wyrwać kogoś hukiem? Materialne znaczenie strzału sprowadza się
jedynie do kawałka ołowiu, który trafia w ciało. Ale huk wystrzału, to jego
moralne znaczenie o wiele większe od poprzedniego i niezależne, czyś trafił,
czy chybił. Ba, a przecież tu chodzi o masy. Ty się możesz zbudzić ostatecznie
od trzasku wywróconego krzesła, a masy czym zbudzisz? Tylko strzałem. - Zapalił
papierosa i niewidzącym ruchem podał ognia Pawłowi. - Ach, przepraszam. Nie
palisz?
- Nie tak dużo.
- Mój ojciec był sztabs-kapitanem
w rosyjskiej armii carskiej w tamtej wojnie. Zima roku 1915 pułk jego rzucony
został do Suwałk, pod sam front. Wyładowali się z pociągu i zajęli przygotowane
koszary w oczekiwaniu dalszych dyspozycji. Tymczasem Niemcy, którzy są
mistrzami wojny, za skoczyli raptownie. Rano, gdy pułk ustawiał się
najspokojniej na dziedzińcu koszar, do Suwałk wpadł pluton kirasjerów
niemieckich. Dowódca tego plutonu w asyście tylko dwóch konnych wjechał przez
bramę na podwórzec i mając przed sobą tysiąc uzbrojonych ludzi, kazał im po
prostu składać broń. I wiesz, co nastąpiło? Wszyscy zaczęli karabiny rzucać na
kupę, a podoficerowie przynaglali ludzi. Oficerowie w tym czasie jeszcze się
golili. Kilku z nich wyskoczyło w szelkach i też potraciło głowę. Mój ojciec
mydlił sobie twarz przed oknem. Gdy zobaczył, co się dzieje, odłożył spokojnie
pędzel, wziął karabin, pchnął okno, zmierzył i wy strzelił. Nie trafił, ale to
nie było konieczne. Niemcy rzucili się do ucieczki, tak jak przedtem wpadli, a
wszyscy żołnierze z powrotem do karabinów. Tak oto jednym strzałem ratuje się
tysiące przed psychiczną przewagą jednostek. To prze życie ojca, który je
często opowiadał, zapadło mi głęboko w pamięci. Nie będę ci prawił truizmów.
Podobne rzeczy są znane i powtarzają je wszystkie kroniki wojenne setkami.
Niemcy dlatego, moim zdaniem, są mistrzami wojny, bo rozumieją lepiej od innych
właśnie jej psychiczną grę. Czytałeś zapewne w gazetach o wyczynach niejakiego
generała Rommla na francuskim froncie sprzed kilku miesięcy. To są jeszcze
dziecinne igraszki w zestawieniu z tym, co wyczyniał w tamtej wojnie z
Włochami, na froncie pod Isonzą. Brał w niewolę siły stokroć silniejsze,
działając metodą psychicznego sparaliżowania tłumu. Stare rzeczy, jeżeli chodzi
o wojnę. Natomiast w polityce dopiero bolszewicy doprowadzili je do perfekcji,
jaką widzimy.
- Dlaczego w takim razie
postępują tak ostrożnie, do każdej rzeczy podchodzą etapami?
- Właśnie dla uniknięcia ryzyka
takiego strzału z okna. Na wojnie ryzyko jest niezbędne. Ale oni nie chcą
wojować, oni wolą brać gołymi rękami i mają rację. Oni nie znoszą ryzyka i, w
ich sytuacji, mają rację.
- Widzę - powiedział Paweł
wstając - że uważasz Sowiety za tzw. kolosa na glinianych nogach, którego można
jednym strzałem...
- Tak. Na glinianych. Niestety,
nie wszyscy tylko sobie zdają sprawę z rodzaju gliny. Sowiety są najmniej
materialistycznym państwem na świecie. Cała ich siła oparta jest wyłącznie na
operowaniu psychiką ludzką.
Było bardzo późno w noc, gdy
poszli spać. Tadeusz do stał posłanie na tej samej kanapie, na której ongiś
sypiał Karol.
Paweł wszedł na palcach do
sypialni, żeby nie budzić Marty, ale ona leżała na wznak z otwartymi oczami.
- O czym tak długo gadaliście? -
spytała.
- O polityce.
- Boże, czy nie szkoda czasu? - I
po chwili dodała:
Sama ciebie namawiałam, ale
teraz... Doprawdy nie jestem zupełnie pewna... Po co właściwie masz jechać do
Ejszyszek, ty?
- No, zobaczymy - odparł Paweł
ściągając buty.
XII
Część wschodnich obszarów Polski,
zajęta przez wojska sowieckie w roku 1939, włączona została do białoruskiej
republiki sowieckiej ostatecznie aktem z dnia 2 listopada tegoż roku. Natomiast
ziemia wileńska łącznie z całą Litwą prawie o rok później, bo 3 sierpnia 1940,
do litewskiej republiki sowieckiej. Dlatego różnica w zasobności tych republik
była ogromna. W litewskiej proces sowietyzacji życia dopiero się zaczynał,
podczas gdy na ziemiach włączonych do białoruskiej był już na ukończeniu.
Wynikała stąd przede wszystkim różnica cen. W litewskiej można było jeszcze do
stać na czarnym rynku buty, ubranie, skórę, manufakturę, inne fabrykaty,
galanterię i żelazo, natomiast po białoruskiej stronie brakło tych rzeczy
kompletnie. Kilo cukru kosztowało w Wilnie 3 ruble, a w Lidzie - 15,
Baranowiczach 25, w Brześciu 60 rubli. Za pilnik płaciło się w Litwie 2 ruble,
za granicą zaś biegnącą o kilkadziesiąt kilometrów bardziej na wschód - 14 rubli.
Rozrósł się handel pokątny i wymienny, zwany oficjalnie spekulacją.
Władze sowieckie walczyły ze
spekulacją w ten sposób, że po prostu rozciągały na tereny włączone do
"wielkiej rodziny narodów wyzwolonych" zakaz wolnego poruszania się.
Wprawdzie na stacjach nie było nigdzie napisane, że kolejami jeździć nic wolno,
owszem, podmiejskimi było wolno, ale dalekobieżnymi... "Po co?",
pytał kasjer przy okienku. "Pokaż dokument podróżny". Tuż przy
okienku stał agent NKGB. Kandydat na pasażera wycofywał się zazwyczaj tyłem, z
uśmiechem winowajcy na ustach, a później bokiem, bokiem, usiłował czym prędzej
zniknąć w tłumie. Ponieważ auta prywatne przestały w ogóle egzystować,
najbardziej rozpowszechnionym i zarazem najpewniejszym pozostał stary środek
lokomocji: furmanka konna.
Tadeusz wiózł ze sobą 10 tuzinów
pilników do pił, grube paczki z bibułką do tytoniu, pięć tysięcy proszków od
bólu głowy, za które płacono po 2 ruble za proszek, gdyż brak medykamentów
dawał się szczególnie we znaki na wsi. Poza tym większą ilość sacharyny w
pudełkach. Wszystko to zamierzał przekazać handlarzom w Ejszyszkach, którzy ze
swej strony przerzucą towar za granicę białoruską.
Zakładając o świcie dobrego
konia, maści deresz, do lekkiego wózka, Paweł spytał Tadeusza, skąd wziął taki wspaniały
zaprząg? Tamten odparł wymijająco, że to od przyjaciół. Paweł zagwizdał z cicha
z uznaniem i pojechali.
Pociągnęły się najpierw łyse,
kuliste wzgórza, po których wiła się droga i koła stukały twardo na
zamarzniętej ziemi. Niebo po zimowemu zaciągnięte było jednostajną, białoszarą
pokrywą chmur; bezmierne pola pokryte jak lukrem po wierzchu tylko drobnym
śniegiem, z którego przezierała ruń zasiewów jesiennych. Gdy wjeżdżali na
wierzchołek wzgórza, patrzyli przed siebie, jak spada, wije się znów w górę
pusta droga, niknie z oczu i znowu, hen, daleko ukazuje się na trzecim z kolei
wzniesieniu.
- Szeroko tu - ziewnął Paweł,
wyciągnął nogi w sianie i założywszy ręce za głowę, na wpół leżąc, począł
patrzeć w niebo.
Tadeusz cmoknął na konia i
poruszył lejcami. Koła po toczyły się żwawiej.
- Przegadaliśmy wczoraj do pół
nocy - odezwał się Paweł sennie - ale przyznasz, że niewiele wiem o tobie.
Nawet, skąd pochodzisz.
- Z Wołynia. Byłem kiedyś agentem
ubezpieczeniowym.
- Jeżeli to nie jest tajemnicą...
- Chcesz zapytać, skąd się tu
wzięłem i kim właściwie jestem? To że mój ojciec był oficerem jeszcze dawnej
armii rosyjskiej, o tym ci już, zdaje się, mówiłem. - Pojechali teraz stępa pod
górę i Paweł uniósł się na łokciu przysłuchując się.. - Rewolucja bolszewicka w
roku 1917 zastała nas w Kijowie. Mieszkaliśmy później w Moskwie i Rostowie nad
Donem. Ojciec umarł... Zawsze miałem za złe matce, że później w opowiadaniach
robiła go ofiarą bolszewickiego terroru, co zresztą ułatwiało jej niejedno po
tej stronie. W rzeczywistości zaś umarł on śmiercią zupełnie naturalną, w rok
po rewolucji. Ja miałem wtedy lat szesnaście. Przyglądałem się jej, tej
rewolucji, i zaczęłem myśleć, dużo myśleć. Myślenie stało się wówczas moim
zawodem, bo innego nie miałem. Śmieszne, co?
- Nie, dlaczego?
- Tk-tk! - cmoknął na konia. -
Słusznie. Przyroda nie zna rzeczy śmiesznych. Śmieszność i humor, tak zwane
poczucie humoru, są to w istocie jedynie wykrzywienia ludzkiej psychiki. Świat
jest poważny... Byłem agentem ubezpieczeniowym na wschodnich terenach Polski.
Jeździłem. Poznałem bardzo dużo ludzi. Szarych ludzi. Nigdy nie byłem na górze.
To, co poznałem, poznawałem wszystko od dołu. No, a gdy teraz góra rozwaliła
się, sądzę, że przyszła pora...
Zaczęli zjeżdżać z pochyłości i
Tadeusz napinając lejce przytrzymywał konia, zdawało się, skupiając na tej
czynności całą swoją uwagę. Na dole rozpędził, zacinając biczem, aby z tym
większą łatwością wjechać na następne wzgórze; dopiero w połowie pochyłości dał
koniowi przejść na stępa. Puścił wtedy wolno lejce i wyciągnął papierośnicę.
- Zapalisz? - Zapalenie na
wietrze zajęło im trochę czasu. Tymczasem koń wciągnął na szczyt i oczom
podróżnych ukazała się równa droga, biegnąca wśród niskorosłej brzeziny i
krzaków. Dalej, wprost przed nimi, widniał nie równy, czarnozielony grzebień
świerków na horyzoncie.
- Puszcza już? - spytał Tadeusz,
chowając zapalniczkę do kieszeni pod kożuchem.
- Uhum. - Obydwaj przez chwilę
patrzyli milcząc na ten banalny widok, jaki stanowią w tym kraju postrzępione
wierzchołki leśne na tle białego nieba. Tadeusz znowu ruszył lejcami i
potoczyli się monotonnie po równinie.
- Widzisz - podjął znowu - muszę
ci się przyznać do pewnej... jakby to nazwać... ni to właściwości charakteru,
ni to organizmu... Powiedzmy przykładowo: są ludzie, którzy wchodzą sobie
najspokojniej na cudze podwórka strzeżone przez złe psy i ku największemu
zdumieniu gospodarzy psy nie gryzą tego intruza. Nie gryzą go w ogóle żadne
psy. Otóż mnie na ogół nie gryzą ludzie. A chyba wiesz z własnego doświadczenia,
że są oni raczej gorsi od psów... - urwał i po chwili zmienił temat:
- Zwróć uwagę, że przeżywamy
teraz największe do świadczenie dziejowe. Dotychczas tysiące ludzi zastanawiało
się nad fenomenem bolszewickim, patrząc nań bądź to z okien turystycznego
wagonu, bądź z łagrów i katorg. Znaliśmy zarówno straszną nędzę tamtego życia,
jak jego tak zwane osiągnięcia: fabryki, stachanowszczyzny, znaliśmy wykresy,
statystyki, doktryny, teorię i praktykę w granicach Związku Radzieckiego.
Jednej rzeczy nie znaliśmy dotychczas, jedna tylko dziedzina leżała nie w
zasięgu naszego doświadczenia, a jedynie luźnych hipotez i przypuszczeń,
właśnie najważniejsza dla całego niesowieckiego świata, ta: "Co się
stanic, gdy pewnego ranka machina bolszewicka wystąpi ze swych gra nic i
zetknie się ze starym, wolnym światem? Jakie formy przybierze wtedy jej akcja i
jakie formy - reakcja wolnych ludzi?" Oto było pytanie, na które nikt
przed rokiem 1939 nie mógł dać odpowiedzi. I oto dziś na pytanie to
odpowiedzieć możemy my. Spójrz, co się dzieje wokół! Wszystko się rozkłada,
rozpada, całe narody przeistaczają się w miąż, w gówno!
Paweł podciągnął nogi, usiadł
wygodniej i patrzył w las, w który wjeżdżali, ale Tadeusz zdawał się w tej
chwili nie spostrzegać ani lasu, ani drogi.
- Najważniejsze - mówił - aby z
tego, co się u nas dzieje, wyciągnąć słuszne, a nie znowu fałszywe wnioski.
jakże śmieszne wydają się mi te puste frazesy, na które wy lano tony farby
drukarskiej, gdy poddawano psychohistoriozoficznej analizie zjawisko procesów i
pokajań moskiewskich w roku 1937! "Rosyjska dusza" - mówiono -
"azjatyckie rabstwo". Wszystko' bzdura! Tak samo kajać się i tarzać w
błocie będą Anglicy w Londynie, Francuzi w Paryżu, Niemcy w Berlinie, Polacy w
Warszawie!... - Odchrząknął, przechylił się, splunął na bok i dodał głosem
ochrypłym. - A może jeszcze o wiele gorzej - kto to wie?
Paweł żuł w zamyśleniu źdźbło
siana, które wyciągnął z wozu.
- Dziś mówią - podjął Tadeusz -
że "bolszewizm nie jest taki straszny, jak go malują", albo nie
wierzą i sceptycznie tylko pokiwają głowami: "Ach, ten Wschód!... My,
Anglicy, my Francuzi, Niemcy, Włosi, my ulepieni jesteśmy z innej gliny, my
byśmy się nie dali!" "My nigdy nie upad niemy lak nisko! My mamy
swoją kulturę zachodnią, która..." I tak dookoła Wojtek. Niestety,
kłamstwem można pacjenta uspokoić', ale nigdy uleczyć ani uchronić go przed
zarazą. Zresztą, bo ja wiem, czy słusznie upieram się przy tym jednym terminie:
"zaraza", na określenie tego psychicznego paraliżu. Można go też
porównać do hipnotycznego
działania kobry. A wiesz, jak
najpraktyczniej unieszkodliwić kobrę? Nic wiesz? To ci powiem: bierze się tęgi
kij i wali kobrę w łeb.
- No-no - mruknął Paweł pod nosem
- no-no.
Jechali wciąż lasem.
Miasteczko Ejszyszki od wieków
zamieszkałe było głównie przez handlarzy żydowskich. Brukowane kocimi łbami,
wykoszlawionymi jak bardzo stare obcasy; rynek pusty w dnie nietargowe; sklepy,
w których wiszą konopiane sznury, łań cuchy, babskie chusty, w oknach stoją
zakurzone talerze z fajansu, a w drzwiach beczka ze smarem do kół, czasem po
społu z workiem mąki lub zardzewiałym pługiem. Cztery restauracyjki z
przygodnym zajazdem.
W tej chwili większość sklepów
była zamknięta. Otworzono kooperatywę, w której nowym zwyczajem kupować można
było tylko ograniczoną ilość towaru na podstawie zaświadczeń.
- Kak ich chalera! Żydouki
prahlatyje! - przeklinali chłopi, wyładowując zły humor z tego stanu rzeczy na
sprzedawczynie.
Istotnie, głównie Żydówki
miejscowe obsługiwały kooperatywę, jak niedawno jeszcze obsługiwały sklepy
swoich ojców i mężów. Nie są już jednak grzeczne, jak bywało, i zabiegające o
klientów. Przeciwnie, roztargnione, niedbale traktujące tych, którzy z
właściwych klientów przeistoczyli się raczej w petentów.
Restauracje czynne są jeszcze,
ale już głośno się mówi o otwarciu stołówki ludowej. Z tego to powodu obywatel
Szloma Kowarski ma wielkie zmartwienie.
Do niego właśnie zajechali.
Trudno byłoby określić na oko,
ile lat liczył sobie ten człowiek. Skronie przyprószone siwizną, twarz tłusta i
po marszczona zarazem. Nos koloru buraczanego. Oczy małe, ukryte. Gdy tak stał
pod piecem, grzejąc plecy, na pierwszy plan wysuwał się jego brzuch. Marynarkę
miał rozpiętą, a na wytłumaczonej kamizelce leżała tombakowa dewizka. Stal i
patrzał w nieznaną dal, jaka się przed nim rozwierała ponad puste stoliki
restauracji, poprzez szare okienka w szary dzień, który się wlókł po ulicy.
Jakaś bardzo stara i zapewne już bardzo dawno wyssana przez pająka mucha
wisiała w pajęczynie okna, ale Kowarski jej nie spostrzegał. Nie przywykł
spostrzegać rzeczy nieistotnych, nieważnych. Rzeczą istotną była w lej chwili
katastrofa interesów. Lecz jego twarz nie wyrażała na pozór nic z tego, co
mówił bólem przepojony głos jego żony, dochodzący zza niskiego przepierzenia:
- Uś uś uś... Och...
- Co pani jest? - zapytał Paweł
starej Żydówki.
- Ja mam słabe serce.
Kowarski ani drgnął. Patrzył
przed siebie, wprost w okno. w wolną przestrzeń nieba ponad chlewem z drugiej
strony ulicy.
Miał on dwie córki. Starsza,
Sonia, była ładna, czarna, chodziła w wysokich bucikach, modnych teraz.
Młodsza, Gałka, brzydka, podobna do ojca z twarzy, brzucha i nóg, została
członkiem miejscowego komsomołu.
Nazajutrz rano Paweł obudził się,
gdy Tadeusza już nie było w izdebce. Przeciągnął się, ziewnął kilka razy i
zaczął się ubierać.
- Gałka!!..., - krzyczał ojciec w
głębi restauracji - Kum a her!
Gałka poleciała do sklepu, aby
sprzedać chłopu żądane przezeń obwarzanki i pięć deka landrynek dla dzieci.
Stamtąd dochodził jej miody głosik, załamujący się w zajadłym skrzeczeniu, gdy
targowała się o kopiejki, targowała z namiętnością starej żydowskiej przekupki:
- Co gada, co gada takie rzeczy!
- krzyczała do chłopa - te landrynki, to jeszcze polskie landrynki!
Paweł nie dosłyszał odpowiedzi
kupującego, a tylko znów wysoki, skrzekliwy głos Gałki:
- Nie sowieckie, nie! Co mnie
będzie mówił! Sowieckie ja za pół ceny mogę sprzedać. A to nastojaszcze
landrynki... Nie zawracać mnie głowa!
- Uś uś... - lamentowała stara z
cicha, i tak samo, jak wczoraj, Kowarski stał pod piecem we frontowej izbie,
tylko zdawało się nogi rozstawił jeszcze szerzej i milczał. Sonia ubrała się
elegancko i poszła na rynek, gdzie w jednym z opuszczonych sklepów
zapowiedziany był odczyt pt. "Kontrola i nadzór mas pracujących nad
użytkowaniem ziemi, lasów i wód w wolnej ojczyźnie Związku Radzieckiego".
Paweł zamówił sobie śniadanie i
przy okazji dowiedział się źródła troski małżeństwa Kowarskich. Interesy
rozwijały się przed rokiem 1939 znakomicie. Restauracja dawała coraz większe
zyski, zwłaszcza odkąd wybudowano nową szosę. U Kowarskiego była większa
frekwencja niż u konkurentów. Prawda, że pracował ciężko. Jeździł, skupywał
żywność za pół darmo, targował się o każde ćwierć grosza, kombinował,
oszukiwał. Ale się dorabiał. Postanowił tedy inwestować i rozszerzając interes
zbudował nową płytę w kuchni.
Najlepszy zdun przyjechał z
miasta i postawił mu płytę na dwanaście fajerek. Stało się to prawie w
przeddzień wkroczenia armii czerwonej.
Porządki nastały zupełnie inne.
Miejscowe władze postanowiły uruchomić ludową stołówkę. Obejrzano wszystkie
restauracje i Kowarskiego okazała się najobszerniejsza, a przede wszystkim jego
kuchnia najbardziej pojemna. Ko misja ustaliła to w protokole i nad Szlomą
Kowarskim zawisło widmo nacjonalizacji przedsiębiorstwa, oczywiście łącz nie z
jego własnym domem, który był kupił w roku 1928.
- Tyle lat pracy, tyle lat
pracy... Uś uś... - stękała stara. - Sonia, ona chodzi na każde zebranie
polityczne, Gałka w komsomole. Ale co to pomoże, co to pomoże?...
Tadeusz wrócił przed południem,
załatwiwszy część interesów dosyć pomyślnie, zabrał z kolei nową partię
przemytu i poszli z Pawłem przez pusty rynek do karczmy Hackiela Goldmana. Ten,
nie sprawdzając i nie patrząc nawet, wsunął paczkę pod ladę i wypłacił
pieniądze bez słowa. Tadeusz zgarnął je do kieszeni i siedli przy stoliku koło
bufetu, zamówiwszy wódkę i smażone rybki.
Żyd zapytał, jaka była droga, a
później dyskretnie o no winy z miasta. Słuchał uważnie, co mu Tadeusz mówił,
sam nie wtrącając już ani słowa. Po chwili milczenia, która potem nastała,
Tadeusz odezwał się nagle:
- I co pan powie, panie Hackiel,
tak na zdrowy, kupiecki rozum: człowiek pracuje całe życie, a tu przychodzi
taka władza i odbiera mu za jednym zamachem wszystko.
- Komu? - zapytał Hackiel za szynkwasem,
wydrapując paznokciem brud z kieliszka.
- No,a chociażby staremu
Kowarskiemu. Hackiel wzruszył ramionami: - Czy to władza winna?
- A kto?
- On sam sobie winien. Po co jemu
biło stawiać w kuchni dwanaście fajerek?
Tadeusz wypluł na podłogę kawał
rybiej ości i nic nie odpowiedział.
W Ejszyszkach wypadło zatrzymać
się przez dwa dni, w oczekiwaniu na przyjazd pośrednika, który miał zabrać cały
transport sacharyny.Tegoż dnia miał się odbyć co tygodniowy targ, jeszcze
dozwolony.
Od świtu już stukały po bruku
kola. Trzęsły się, podrzucane na nierównej jezdni, baby na u wozach, jagnięta,
worki, świnie; szli chłopy w kożuchach z Lejcami w rękach, szły krowy uwiązane
za rogi z tyłu wozu. Różnoraki, wielokrotny gwar uderzał w zapotniałe szyby
izby.
Gdy zaraz po śniadaniu Tadeusz
wyszedł na rynek, do pokoju wpadła zadyszana Sonia:
- Jakaś milicja przyszła!... -
Zanim Paweł zdążył się zorientować, chwyciła wiszący na gwoździku wbitym w
ścianę klucz i wepchnęła mu w rękę.
- Od czego to? - spytał szeptem.
- Od wygódki, prędko!
Kowarscy zbogaciwszy się
wydzielili sobie na wspólnym podwórzu własny wychodek i dorobili doń klucz,
ażeby inni mieszkańcy domu nie mogli zeń korzystać. Paweł wy szedł tylnymi
drzwiami, wcisnął się pomiędzy śmietniki, kurnik i wozownię, otworzył kluczem
drzwi, zamknął je na haczyk od wewnątrz i czekał. Niedługo. Już po kilku mi
nutach usłyszał obcasy Soni, wymijające na podwórku kupy gnoju. Zastukała,
śmiejąc się wesoło:
- Niech pan wychodzi! Oni chcieli
tylko napić się lemoniady!
Paweł odczepił haczyk i wyszedł
również rozweselony. Znów śmietniki, kurnik, wozownia. Przed nim po dziedzińcu
śmigały zgrabne łydki Soni, a dalej parkan, domy, grudniowe niebo i głucho
turkotał jarmaczny dzień w miasteczku, korzystając jeszcze z wolnego handlu. - "Wolność!"
- pomyślał - "Cóż to za rzecz!". - Dużymi kro kami dopędził Sonię,
uchwycił ją za rękę.
- Ach, Sonia, Sonia! Jaka z
ciebie rozstrzepanica. Dziś targowy dzień, tysiące obcych ludzi w miasteczku, a
ty mnie
w ustępie zamykasz.
Zaśmiała się wyrywając bez
przekonania rękę.
- A ja wiem?... Kto pan taki?
Wiem, że pan Pilecki, to on...
- Kto taki?
- Pilecki.
- Jaki Pilecki?
- No, Pilecki - zatrzymała się
patrząc w zdumieniu na Pawła. Pański przecie kolega, no ten, co razem z panem
mieszka, no?
- Aaaa... Tak, naturalnie,
Pilecki. Na ciebie patrząc pomieszało mi się w głowie. To, mówisz, że co on?
- Oj, puścić mnie! Nie mam czasu,
pełno ludzi w sklepie.
- Sonia! rozległ się okrzyk
starego Kowarskiego.
Paweł puścił jej rękę, wyszedł na
ulicę i stanął przed domem, przyglądając się ruchowi jarmacznemu. Tadeusz
obiecał był wrócić przed południem i mieli pójść razem oglądać konie na rynku.
- "Pilecki...", pomyślał, "kogoś miałem znajomego o tym
nazwisku...", ale nie mógł sobie przypomnieć. Postanowił pozdrowić go żartem
w ten sposób, jak wróci. Ale nie doszło do tego.
Gdy uśmiechając się wewnętrznie
Paweł wszedł do izdebki, zastał tam niespodziewanie Tadeusza, który musiał
wejść widocznie drzwiami od podwórza. Był ubrany jak do podróży, szybko pakował
walizkę, i można było wnioskować z jego podnieconych ruchów, że jest czymś
bardzo zaaferowany.
- No, chwała Bogu, że jesteś! -
powiedział szybko, nie patrząc na Pawła. - Gdzie byłeś? Zresztą, wszystko
jedno, nie mam czasu! Słuchaj...
- Co się stało?
- W porządku, w porządku. Nic. -
Wyjął z bocznej kieszeni grubą paczkę banknotów. - Tu masz - powie dział
zniżając głos - pięćset czerwońców, które tobie pożyczam. To znaczy pięć
tysięcy rubli. Możesz sobie kupić niezłego konia, bo teraz spadają w cenie na
łeb w obawie kolektywizacji. Wozy, niestety, drogie, ale jakoś kombinuj.
Później porozmawiamy szczegółowo. Teraz ja się strasznie śpieszę. Nie będziemy
mogli wracać razem, bo tak się zło żyło, że zaraz muszę jechać z pewnym
człowiekiem... na białoruską stronę. Ty wracaj, jak potrafisz. Dobrze by było,
że byś już tu nie nocował.
- Dziękuję - odparł Paweł, biorąc
pieniądze. - Więc jak i kiedy się zobaczymy?
- Aha... - Tadeusz zatrzymał się
w progu, zawahał, wszedł z powrotem i zamknąwszy drzwi powiedział: - Słuchaj,
gdyby zaszedł taki, zresztą mało prawdopodobny, wypadek, żebym w przeciągu
trzech miesięcy od tej chwili do ciebie się nie zgłosił, to bądź łaskaw zajść
do pralni, wiesz, zapytaj o pannę Halę i powiedz jej, że ja... Zresztą, nic nie
mów szczególnego, powtórz tylko, jak było, to już ona będzie wiedziała. Ale nie
wcześniej niż po upływie trzech miesięcy. Szczęśliwej drogi!
- Nawzajem. Pomogę ci założyć
konia.
Gdy Paweł zamykał bramę za
wyjeżdżającym Tadeuszem, przypomniał sobie dopiero:
- A pieniądze - zapytał - komu
mam zwrócić pożyczkę w razie czego; pieniądze?
- Też jej.
W kilka godzin później ostatni
pijak wytoczył się z knajpy Szlomy Kowarskiego, zwalił się do czekającego nań
wozu, a koń, nie kierowany, ruszył utartym szlakiem cło domu. Po dobnie jak
milkną kawki na kopułach cerkiewnych, stada wron w parkach miejskich, jak
zacichają kopyta konnicy, która wróciła do koszar po ćwiczeniach, a na szosę
opada tylko po nich zwolna kurz i pustka - tak z cicha zapada w martwotę po
dniu rynkowym małe miasteczko w dale kim, sennym kraju. Pozostają nawisłe
chmury, bezładne źdźbła słomy, koński nawóz, drgające na wietrze pierze po
sprzedanej kurze. I tylko na niektórych drogach, wybiegających na kształt
palców u ręki i jakby uciętych zapadającym mrokiem, jak cisza w uszach tak dzwonią
w pustce druty na słupach telegraficznych.
XIII
Śnieg padał i padał. Od Tadeusza
wciąż nie było wiadomości. Paweł kupił sobie konia w mieście, wozu
odpowiedniego nie znalazł, ale też nie był mu na razie potrzebny. Po życzył od
Mani sanie, które stały bezużytecznie w szopie, gdy mąż jej, Jan, wciąż jeszcze
siedział w więzieniu za nielegalną sprzedaż świni.
Pracę znalazł w odległym o pięć
kilometrów sowchozie; przy zwózce drzewa z lasu do smolarni.
Pewnego ranka jechał aleją
prowadzącą do byłego pałacu dawnego właściciela, gdy spotkany człowiek prosił,
by go podwieźć. Na skinienie głowy, siadł tyłem do wiatru i za pytał Pawła:
- Do lasu?
- Tak. Wozić osikę.
- Dużo płacą?
- Mało. 10 rubli za metr.
- Na machorkę, musić, ledwo
zarobisz?
- Prawie że nie więcej.
Chłop zdjął rękawicę, przechylił
się, w dwa palce ująwszy nos zgrabnie się wysmarkał, wytarł wierzchem dłoni i
włożył rękawicę z powrotem.
- Zmienilim jednego pana na
drugiego - powiedział.
- A tamten był zły?
- Kto jego wie, jaki on tam był w
sobie. Ja po jego po kojach nie chodził. Pan siedział we dworze, a ja w chacie.
A teraz jak w kazarmach. - Zeskoczył koło kuźni, podziękował i poszedł drogą do
smolarni.
Ranek był mroźny. Na drzewach
osiadła szać. Lasy byłe go obszarnika rozrzuciły się po wzgórzach i jarach,
bardzo niedogodnych do wywózki drzewa. Paweł wybrał sąg stojący pośrodku polany
i zabrał się do ładowania, ale robota nieszła mu tego dnia. Na spodzie leżały
ogromne szczapy i nierozłupane komle. Trzeba było odrywać je od zmarzłej ziemi,
dźwigać i wrzucać do sań. Podrąbywał lód siekierą, podważał żerdzią, nie
zważając na pot, który zalewał mu oczy. Ciągnął, dociągał porzucał na chwilę,
aby złapać trochę oddechu; po chwili zbierał siły i ujmował za nowo. Ręka
zaczęła mu krwawić od zadraśnięcia, nie czuł bólu, skupiwszy całą uwagę na
zawiłej kombinacji podciągnięcia kłody i oparcia jej brzegu o podłogę sań.
Nagle koń zrobił krok na przód, by zerwać pęd młodej sośniny spod śniegu, i
odciągnął sanki o kilka centynetrów. Kłoda ześliznęła się i padła w zagłębie.
Paweł skoczył wściekły, porwał konia za uzdę, targał nim, klął brzydko, po
chamsku; w uniesiony do góry łeb koński z wystraszonymi oczyma patrzał prawie z
nienawiścią: " Naazaaad!!" krzyczał, pchając wstecz. Robotę musiał
zaczynać od nowa.
Tak szła szczapa po szczapie, ale
najwiekszych nie miał siły unieść. Odwrócił się mimowoli do toważyszy, którzy
opodal ładowali swoje sanie. Jeden stał już gotów na drodze i skręcał
"cygaretkę". W pobliskim zagajniku chłopak z sąsiedniej wsi przeklinał
straszliwymi słowami swoją klacz. Prawie nad jego głową dzięcioł wykuwał
sosnowe szyszki: obrąbiał je dziobem, wyjadał nasienie, następnie silniejszym
uderzeniem wytrącał je ze szczeliny i leciał po nową. Wracał, szorstko prując
powietrze skrzydłami i migocąc w słońcu pstrokacizną. Wsadzał zgrabnie nową
szyszkę do szczeliny i zabierał się do pracy. Wykończył, znów wytącił i znów
leciał po następną. W ten sposób płynęły godziny. Na śniegu pod sosną gromadził
się stos obrobionych szyszek.
Paweł załadował wreszcie sanie,
spiął łańcuchem, podniósł lejce i wziął do ręki bad. " Ale, czy wyjadą z
tego śniegu? "- myślał z niepokojem. " Ach, Boże, żeby tylko koń
wyciągnął. Koniowi dopomóż, nie mnie!...?? - Wielki, kary grzbiet wspiął się w
łuk, uda zadrgały w strasznym naprężeniu, podpinka na podsiedziołku skrzypnęła
złowrogo... Paweł z boku wpił swoje ramię w kłonicę sań, nogi wparł w śnieg:
" No, no, nooo! Kary! ??- Sanki drgnęły, już, już prawie... I raptownie
lewa użwa, zbyt przepojona tłuszczem ześliżnęła się z hołobli, duha poleciała
precz. Koniec. Trzeba konia na nowo zaprzęgać.
Zacisnął zęby. A czas leci. Leci,
dzięcioł po nową szyszkę. Suną obłoki nad drzewami. Sunie słońce na niebie,
nieubłagane. Chłopak z zagajnika zdążył już wyjechać na drogę.
- Co tam jest z tobą? - krzyknął
do Pawła.
- Użwa, psia ją mać..., mać, mać!
Nietrzyma!
- Wsadź pod spód rękawicę albo
jedliny kawałek! - odkrzyknął i ruszył.
Paweł wyjechał z polany ze
znacznym opóźnieniem. Droga do smolarni była miejscami zawiana, miejscami
zwiana aż do piasku. Nie można było ani na chwilę spuszczać z niej wzroku. Bo
droga dla woźnicy jest istotą pełną wyrazu a zmienną jak samo życie. Ma swoje
humory i swój charakter.
Prowadzi w dół na łeb, to znów
pod bardzo ciężką górę. Czai się na swej prostej niespodziewanym korzeniem spod
śniegu, kamieniem. Droga może być wprawdzie przyjacielem, ale bywają dni, w
których staje się wrogiem najgorszym, z którym się walczy w pojedynkę. Mróz się
wzmagał. Wszystko wokoło zaczynało skrzypieć. Paweł tego dnia ledwo zdążył
obrócić z lasu do smolarni dwa razy.
W drodze powrotnej do domu było
już ciemno. Na zachodzie pozostało po zorzy wieczornej jedynie wąskie, zsiniałe
pasmo jaśniejszego nieba. Paweł podciągnął wyżej podpinkę na podsiedziołku,
ukląkł na przodzie sań i ujął lejce.
- Uważajcie, chłopcy, nocą -
odezwał się jeden z woźniców na tylnich saniach - a to mówią, że wilki jakoby
pojawiły się.
Paweł spojrzał pytająco na
gajowego, który stał przy drodze i patrzył na odjeżdżających.
- Ech, tam, mówią - mruknął gajowy.
- Jedne owieczkę w zaścianku zjedli. Jeszcze nie wiadomo, czy sam gospodarz na
mięso jej nie chciał przedać. Żeby na świecie nie było gorszych strachów jak
wilki! - Odwrócił się ociężale i spojrzał ku zachodowi.
Gnali szybko. Mróz zapierał dech.
Paweł zwrócony do konia miał tuż przed sobą kłąb jego zadu, który niestrudzenie
kołysał się i miesił tylnymi nogami drogę. Od blasku gwiazd błyszczała ona
wyślizganym mrozem. Jechali lasem jak między ścianami czarnego korytarza. Po
upływie godziny zamigotało wreszcie światełko na przejeździe kolejowym.
Minąwszy go skręcił między domy osiedla. Boleśnie, prawie płacząc-zawodząc
skrzypiał żuraw w obejściu Rojkiewiczów.
O tej samej porze Marta
przesłaniając z boku dwoma rękami oczy zbliżyła je do szyby, by odczytać
termometr za oknem. Wskazywał 29 stopni poniżej zera. W lesie pękały z mrozu
drzewa.
Paweł zjeżył się pod kożuchem i
pomyślał: "A jak inni w ten sposób całe życie, z domu do lasu, z lasu do
domu..." I gdy chwilę potem wchodził do sieni, otrzepując ze szronu
futrzany kołnierz, postanowił nieoczekiwanie: "Można być jednak
szczęśliwym!..."
Od tego postanowienia minęło
dziesięć dni. Pogoda uległa gwałtownej zmianie. Marta wstała o piątej rano,
wprost na koszulę narzuciła wielki kożuch, wciągnęła na bose nogi walonki i
zapaliła świeczkę w ręcznej latarni. Odsypawszy poranną miarę owsa, poszła
przez podwórze do stajni. Pies pobiegł z tyłu. Skobel usuwał się z trudem. Mar
ta musiała na śniegu postawić miarę owsa i latarnię, a później dwoma rękami
otwierać drzwi. Pies obwąchał owies i ziewnął, tak szeroko rozdziawiając mordę,
że w blasku latarni widać było czarne jego podniebienie; następnie zębami
począł iskać pchły w kudłach koło ogona. Koń stulił uszy i sapał ciężko w żłób.
O piątej rano czasu moskiewskiego panowała głęboka noc. Paweł spał jeszcze. Ale
koń musiał być nakarmiony co najmniej na godzinę przed wyjazdem. Do pracy
wyjeżdżał Paweł zazwyczaj o szóstej. Dlatego Marta wstawała wcześniej, by mu
oszczędzić godzinę snu, sama zaś mogła później jeszcze wrócić do łóżka i
odespać trochę.
Na dworze stała wilgotna mgła.
Śnieg był miękki, drzewa czarne i mokre. Od kilku dni panowała odwilż. Gdzieś w
sąsiedztwie zapiał kogut. Jednocześnie prawie, daleki jak echo, dał się słyszeć
gwizdek pierwszego pociągu z miasta. Pod kożuch i koszulę wdzierał się
przejmujący chłód. Marta wróciła do kuchni, przysiadła przed paleniskiem płyty
i zaczęła rozpalać ogień na ranne śniadanie dla męża. Pies łapą otworzył drzwi,
wpuszczając strumień zimnego powietrza i za pach mokrej psiej skóry.
- Poszed do budy! - krzyknęła na
niego i zatrzasnęła drzwi. Pies, który słyszał len okrzyk wiele razy w ciągu
doby, wycofa] się tyłem i poszedł nie do budy, a wzdłuż płotu obwąchiwać znane
mu na pamięć zapachy.
W wilgotnozastygłym powietrzu
komin ciągnął z trudem, ogień rozpalał się niechętnie. Potem wstał Paweł.
Przeszedł przez kuchnię bez słowa i wyszedł na podwórko. Pies mu siał podbiec
na jego przywitanie, bo usłyszała, jak Paweł krzyknął: "Poszed do
budy!" - Po chwili powrócił, ostukał bu ty z przyklejonego śniegu o próg.
- Po czemu płaciłaś mąkę
ostatnio? - spytał, poprawiając rzemień na spodniach. Spojrzała na niego z
ukosa.
- Ależ ty i chodzisz
rozchełstany, jak...
- No, już dobrze, dobrze... -
odparł szorstko, przechodząc do pokoju.
- Osiemnaście rubli za pud! -
zawołała za nim. Odpowiedział coś, czego nie dosłyszała. Zarobki Pawia nie
przekraczały przeciętnie dwudziestu rubli dziennie, bardzo rzadko sięgając
trzydziestu. Ledwo wiązali koniec z końcem.
Maria pobiegła do ogrodu, w to
miejsce, gdzie rosła kępa sosen. Nogą roztrąciła śnieg, zerwała garść zielonych
pod śniegiem listeczków borówczanych i powróciła szybko. Her baty ani
prawdziwej, ani sztucznej nie można było teraz
dostać, chyba za grube pieniądze.
Zaparzali więc liście borówek zrywanych z lasu. Dawały one piękny kolor
różano-her-baciany i żadnego smaku. Po wypiciu osiadał na szklankach brudny i
trudny do wymycia osad.
- Poszed do budy! - krzyknęła
jeszcze raz na psa, który się plątał pod nogami. Pies poszedł do furtki i tam
przy siadł, gdy nagle zawarczał krótko i zaczął szczekać. Obróciła się
pośpiesznie i zobaczyła postać, której w ciemności nie mogła rozeznać. Był to
Tadeusz.
Przyjechał pierwszym, rannym
pociągiem. Marta, gdy go poznała po głosie, odczuła instynktowną przykrość, że nie
będzie mogła pójść spać zaraz po śniadaniu; Paweł na jego widok poczuł
instynktowną przyjemność, że nie będzie potrzebował wyjeżdżać zaraz na robotę.
Tadeusz, mimo że również niewyspany, był w dobrym humorze.
- Przyjechałem po twoją duszę -
żartował zacierając ręce przed ogniem. - Musimy sfinalizować nasz układ i
chciałbym dziś jeszcze ruszyć w drogę.
Marta słuchała uważnie, mrużąc
oczy. Paweł patrzył nań pytająco.
- Znasz warunki, w jakich
handluję - ciągnął Tadeusz - jeżeli ten zakazany proceder, objęty dziś pojęciem
spekulacji i przemytu, można nazwać handlem. Z ryzyka i niebezpieczeństw, mam
nadzieję, też zdajesz sobie sprawę. - Tu rzucił wzrokiem w kierunku Marty i
dodał: - Zresztą, nie przesadzajmy, nie są one tak wielkie, jak się wydają.
Marta spuściła wzrok, poprawiając
coś na stole.
- Dobrze. Słucham - wtrącił
Paweł.
- Proponuję więc następujące
warunki: Będziesz jeździł ze mną, gdy wypadnie tego potrzeba. Mój towar i
manipulacja, twoje środki komunikacyjne. Praca i ryzyko wspólne. Zysk czysty na
połowę. Przy tym z przypadającej na ciebie części otrzymasz na rękę dzienną
najwyższą stawkę, jak byś pracował normalnie gdzie indziej, bo wiem, że nie
masz pieniędzy. Resztę zaś potrącę na spłatę twego długu. Dobra? Nie bój się,
może po dwóch, trzech najwyżej wyjazdach, spłacisz cały dług.
- To są świetne warunki -
odpowiedział Paweł, unikając dlaczegoś wzroku żony. - Czekałem na ciebie od
kilku ty godni. Dlaczegoś dopiero dziś przyjechał?
- Niedawno wróciłem, a później
chciałem doczekać się bezksiężycowych nocy.
Wyjechali o wczesnym popołudniu,
tak aby linię rozgraniczającą litewską republikę radziecką od białoruskiej
mogli przekraczać nocą. Było stąd niezbyt daleko, ale mu sieli zrobić krąg do
odległej o dziesięć kilometrów samotnej osady, w której zdeponowany był towar
Tadeusza. Zanim dojechali zapadał już zmierzch. Paweł pozostał w sankach,
podczas gdy Tadeusz z właścicielem zagrody znosili worki i pakowali je w sanie.
Noc gęstniała. Nie dojeżdżając
dużej wsi Stasiły, stanowiącej oficjalne rozgraniczenie między republikami,
Tadeusz kazał skręcić w prawo i zatrzymać przy pierwszej chacie jakiegoś
osiedla. Poszedł, zastukał i znikł w sieniach, ale już po chwili powrócił.
- Nie ma go - powiedział markotno
i postał przy saniach niezdecydowany. - Psia krew! Nie wiem, co robić. Sami nie
przejedziemy.
- Dlaczego?
- Bo tu trzeba wiedzieć, jak...
Teraz zaczynają się lasy i tam zasadzają się teraz bandyci, którzy polują
właśnie na takich, jak my: z towarem. Później znowu linia graniczna na rzeczce
i bywają częste patrole. A w Stasiłach do tego wszystkiego straż chłopska
każdego podejrzanego ma prawo zatrzymać. Dadzą tacy drągiem po głowie, zabiorą
towar i po krzyku; między sobą się podzielą. Człowiek miejscowy, i o wie,
którędy się przemknąć, bo sytuacja ciągle się zmienia. Miałem takiego
przewodnika właśnie i diabli wiedzą, gdzie go poniosło. Hm...
W dali widać było duży płomień,
skaczący dziko wśród nocy. - Wieprza osmalają czy co - mruknął Tadeusz w
zamyśleniu. - Podjedźmy tam - zdecydował.
Koło czwartej chaty paliło się
ognisko podsycane słomą, i w jego migotliwym blasku dostrzec było kilka
sylwetek. Okazało się, że robili coś wokół rozkopanego kopca, w którym na zimę
zwykło się przechowywać kartofle.
- Zmrozili, na czysto zmrozili!
Gnój! Na pola wyrzucić! - biedował gospodarz. Tadeusz odciągnął go na bok i
zaczął mu coś tłumaczyć. Ludzie przerwali swa czynność, przyglądając się
przybyszom. Paweł wylazł również z sań, żeby się ogrzać trochę przy ognisku.
- Hm, cóż, droga można pokazać,
dlaczego, owszem - mruczał gospodarz podchodząc z Tadeuszem. - A ile pan
dajesz?
- Pięć czerwońców dosyć chyba
będzie?
- Mało - uciął chłop. - Za taka
rzecz, mało.
- No, to ile?
- Bez stu rubli szkoda gadać. Pan
sam, widzę, nie palcem robiony. Wiesz, co za interes. Dzisiejszym czasem,
oho!... A ot, ja wszystkie kartofle stracił, przemrozili na błoto. Ot, tobie, i
żyj do wiosny. A cóż to sto rubli, nic!
- Samogon musić będziesz pędzić z
nich, a? - dociął zbliżając się sąsiad, bo wiadomo, że samogon kartoflany
wyrabia się tylko z mrożonych. Gospodarz udał, że nie słyszy docinka.
Tadeusz zgodził się dać sto
rubli.
- Kościa! - zawołał gospodarz do
syna. - Moża ty by podsiadł do ichnich sań i pokazał ludziom droga, jaka,
wiesz, ... teraz.
Syn, chłopak
dwudziestokilkuletni, nie miał widocznej ochoty i wymawiał się. Odwilż, mówił,
woda rozlana. Noc ciemna: - Gdzie ja tam będę pokazywał... Sam nie znajdę.
Innym razem może by ojciec
przyznał rację synowi, ale prawdopodobnie poniesiona strata uczyniła go
bardziej ła-sym na zarobek.
- Podjedź, Kościa, mówił
łagodnie, prawie prosząco. Za trzy godziny będziesz z powrotem w chacie. Toż
nie daleko. Tam, na Kacze Bagno, dziś spokojnie i przez rzeczkę. A da lej
niechaj sami jadą. Weź kożuszek.
- Rzeki lodem dziś nie
przejedziesz. Woda wszędzie.
- To prowadź na mostek.
- Na mostku... Kto ich wie, jak
tam na mostku...
Ot, oni, sto rubli dajo. Moża
dorzucą cokolwiek jeszcze...
- Za sto rubli i ja by pojechał
pokazać - odezwał się ten sam co uprzednio chłop.
- To jedź! - odciął mu Kością ze
złością, jednak po szedł do chaty po kożuszek. Za chwilę wyszedł, ale z tyłu wy
biegła baba.
- Gdzież ty jego na taka noc
posyłasz! - zakrzyczała do męża. - Zwierz ty! Ludzie jakieś po nocy badziają
się, nie wiadomo co za jedne! I skąd, cholera, ich nieczysta siła przyniosła! A
ty zaraz: "Jedź"! Nie wiadomo jeszcze, czy za płacą, po nocy, w
lesie!
- O, co się tyczy zapłaty, to już
prawda, że trzeba z góry dać - przyznał gospodarz.
Tadeusz dał mu sto rubli i
obiecał jeszcze czerwońca do rzucić chłopcu po przeprowadzeniu. Baba umilkła.
Gdy odjeżdżali, stary krzyknął jeszcze: - Kością!
- A?!
- Ty, synek, uważaj!
Nie odpowiedział.
Noc była czarna, wietrzna
wiatrem, który już od kilku dni nawiewał niespodziewaną w ciągu zimy odwilż.
Płynące po niebie chmury od czasu do czasu uchylały zasłonę z gwiazd i wtedy
dostrzec było można odblask rozlanych kałuży po śniegu, lęk duhy kiwający się
nad końskim łbem, czarne zarysy lasu. Kościa, któremu Paweł oddał lejce i bal,
wyciągnął go pokazując w lewo:
- Tam, ot, oni zasiadają. Pilnują
głównej drogi. A my jak raz bokiem, bokiem damy się, i nawet nie usłyszą.
- Kto? Bandyci?
- A cóż pan myślał.
Paweł wsadził ręce w rękawy burki
i poprawił się na siedzeniu. Tadeusz milczał. Kościa siedział bokiem na
przodzie sań . Koń przystanął w kałuży.
- No, jedź, jedź, braciszku,
czego stanął - mruknął Paweł.
- A niech on wody popije. -
Cicho, cicho bulgotała woda. Koniowi niewygodnie było pić, zgiął jedną nogę w
kolanie, sączył długo, uparcie poprzez wędzidło. Wreszcie uniósł łeb, zamlaskał
i niepopędzany sam ruszył.
- Co z tymi kartoflami u was
wyszło takiego? - spytał Paweł, aby przerwać naprężone milczenie.
- To i wyszło, że sam baćka
winien. Przyjechali, tygodnie temu dwa, ludzie z miasta i "dawaj",
proszą, "kartofli im sprzedać". Prawda, cena dawali akuratna, dobra
cena, ale gdzież w taki mróz będziesz kopiec rozkopywać...?! Nu, my, tak-siak
tłumaczyli im, ale oni przystali jak te muchy do konia: sprzedaj im koniecznie
i jeszcze nadbawili. A później straszyć zaczęli, że sowieci pod wiosnę rekwirować
będą. Wiadomo, każdy na swoja strona ciągnie. Ot, baćka i złakomił się na
zarobek. Słomą, mówi, okryjem, od mrozu zasłonim... A gdzież tam słomą
zasłonisz! Otwarli kopiec, a teraz jak od liga przyszła, patrzamy wczoraj, że
jakby dym dał się z kopca. Dziś odkopali: nawskroś przemarznięte.
- Dużo kartofli?
- Wszystkie, jakie mielim...
Teraz po cichu pojedziem - dodał. - Lepiej nie gadać.
Wyjechali z lasu. Kościa
zeskoczył z sań i poszedł przed koniem, człapiąc butami w mokrym śniegu.
- To już Kacza Łąka? - zapytał go
szeptem Tadeusz.
- Kacze Bagno - poprawił Kościa i
nagle przystanął. - Ciccicho... - Postali chwilę nasłuchując. Nic, tylko wiatr,
wiatr prawie wiosenny, ciepły, dął im w twarze, nasiąknięty wilgocią, zapachem
śniegu, upajającą świeżością przestrzeni, wiatr z południa. Kościa odwrócił się
i szepnął:
- Postojcia tutaj. - Sam zniknął
w ciemności. Nie było go długo. Później dało się słyszeć ciche człapanie; po
wrócił i wyjaśnił szeptem:
- Baćka, to on mądry. Niechajby
sam jechał. Ja mówił, że rzeki nie przejedziem. Jemu to tylko zarobek w
głowie... Trzeba teraz na lewo, do drogi i na mostek. Na tym mostku sowieci
często stoją. Pilnują. Pan - zwrócił się do Pawła - niechaj lejce puści, ja
konia za uzdeczkę przeprowadzę. Podjedziem bliżej, może słychać będzie, czy są.
Tylko cicho teraz... Dobrze, że wiatr z tamtej strony. Może i przeskoczym
jakkolwiek.
Pojechali między krzakami, ale
Kościa prowadził pewnie jak po wyraźnej drodze. Gałęzie biły po oczach, w
ciemności nie było widać nic prócz niewyraźnych sylwetek zarośli. Po upływie
kilkunastu minut dobrnęli do grobli. Znowu po stali, nasłuchując. Nic, tylko
wiatr. Kościa pociągnął nosem, rozsunął krzaki wikliny, wlazł na groblę. Było
tak ciemno, że nawet gdy się patrzyło z dołu, sylwetka jego nie odcinała się na
tle nieba. - Ja pójda zobaczyć - szepnął znowu, jak za poprzednim razem, znikł
w mroku i znowu nic, tylko wiatr leciał nad nakrytymi śniegiem moczarami,
szarpiąc galązki krzaków. Minęła bardzo długa chwila, podczas której nie
dochodził żaden inny odgłos. Wreszcie powrócił.
- Zdaje się, nie czuć nikogo.
Wjedziem na grobla. Mo stek niedaleko. Tylko, że bieda, że śnieg na bierwionach
nadto zmyło... Czy przeszorujem, nie wiadomo, my przez nie co, po gołym
drzewie? Sanie ciężkie, widać.
- Przepchniemy - odszepnął
Tadeusz.
- Pewnie, że stać nie będziem,
ręce założywszy. Ale czy zdołamy tylko? Można by śniegu podsypać pod płozy, ale
szumu narobim. A po drugie, czy jest u was łopata?
- A mostek długi?
- Nieee...
- To jazda - zdecydował Tadeusz.
- Koń mocny. Już bez słowa podparli sanie, wydostali się na groblę.
Mostek leżał o ćwierć kilometra
dalej. Szli obok sań piechotą. Na niebie zbiegały się chmury. Gwiazdy znikły.
Zrobiło się czarno. Nagle koń stuknął kopytem o drzewo, potknął się, poderwał i
załomotał po mostku. - "Raaazem!"... skomenderował Kościa świszczącym
szeptem. Paweł chlasnął konia biczem i jednocześnie wszyscy trzej wparli się
ramiona mi w sanie, pchając je z całej siły po oślizłych belkach mostu. Płozy
zazgrzytały po drzewie, koń sapiąc głośno i tłukąc podkowami robił wiele
hałasu. - "Raaazem!" podbechtywał Kościa. O kilka kroków dalej
zamajaczyła biała płachta śniegu po drugiej stronie mostu. - "No, koniec
udrę ki..." przemknęło Pawłowi, i zebrał muskuły do ostatniego,
najwyższego napięcia. "Jak wtedy osikę", pomyślał. "Ciągle coś
pchać trzeba; bo życie, dobrze się mówi, że się je pcha naprzód..."
I oto w tej samej chwili, nagle,
posłyszeli z lewej strony w ciemności wyraźny chrzęst rozsuwanych krzaków i
jednocześnie padły dwa głosy:
- Stoooj! A wy dokąd, obywatele!?
- Głosy były lek ko zdyszane. Najwidoczniej patrol usłyszał z pewnej odległości
podejrzany rumor na mostku i zdążył nadbiec w samą porę. - Dokąd po nocy! A? -
Jeden z żołnierzy, szybko sapiąc, wdrapywał się na groblę.
- Po koniu!! - syknął Tadeusz z
mocą, wskakując kolanami z tyłu do sań. Paweł podskoczył bokiem i ze
zwisającymi w powietrzu nogami, szarpnął lejce i zaczął bić batem konia, nie
bacząc, że zaczepia o głowę Koście. Ten skulił się, siłą rozpędu pchał jeszcze,
później skoczył na przód sań.
- Stój! Stój! - rozległy się z
tyłu wołania. Uciekający jednak zdążyli już odgalopować kilkanaście kroków i
wszystko zapewne mogłoby się skończyć dobrze, gdyby na drodze ludzkiego życia
nie zdarzały się przeszkody i takie, jak drobny garb na grobli, powstały
wskutek zasypania uprzedniej jamy świeżym piaskiem. Wzniesienie było ledwo
znaczne, miało nie więcej wysokości niż dwa centymetry, a długości może około
dwóch metrów, dostateczne jednak, by - wystawione w ciągu kilku dni trwającej
odwilży na działanie wiatrów i słońca - stanowić odpływ dla tającego śniegu...
Płozy zgrzytnęły po gołym piasku, koń stanął.
- Ach! - zdołał wykrztusić
Kościa; Paweł walił biczem prawie na oślep. Z tyłu słychać było kroki
dobiegających ludzi. - Stoooj! Taka wasza mać!! - W tejże samej chwili Tadeusz,
jakby się sam ze sobą zaszamotał gwałtownie, bo nie mógł sięgnąć do kieszeni
burki, którą przyciskał kola nem, ale w następnej sekundzie przechylił się,
wyrwał ją, wydostał granat i rzucił prawidłowym łukiem, ale z niewygodnej
pozycji za siebie, bez dostatecznego rozmachu, za blisko. Usłyszeli jak ciężki
przedmiot padł na drogę opodal - "Głowy!!... Chować!!!"... - zdążył
jeszcze krzyknąć, sam padając na płask w saniach. Paweł zgarbił się, upadł na
niego bokiem; Kościa chciał zeskoczyć z sań i zaplątał się w lejce obcasem
buta; odczepił je jednak, najwidoczniej nie zdając sobie sprawy z tego, co
zaszło. Ale już błysk rozdarł ciemności, ogłuszający wszystko huk, ciepły
oddech powietrza i z gwizdem przeleciały odłamki! - Koń oszalały ze strachu,
stanął dęba, rzucił się naprzód, szarpnął sanie, przeciągnął przez piasek. Z
tyłu padł pierwszy strzał, ale już pędzili po śniegu.
- Ajaj! -krzyknął boleśnie
Kościa, trzymając się jakoś śmiesznie za przód sani. - Ajajaj!... Oj!... - i
zwalił się na
groblę. Lewa jego ręka była
jeszcze wyciągnięta ku saniom, ale ciemność nocy nie pozwalała rozeznać
szczegółów upad ku. Znowu bzyknęły kule. - Ratujcie!... usłyszeli zamierający
glos. Paweł mimo woli się obejrzał, ale nie zobaczył nic. Chciał coś
powiedzieć, coś zrobić, zatrzymać konia, sam nie wiedział, co: zeskoczyć,
ratować tego, co upadł? Zastanowić się? Ale nie było sekundy do stracenia. Po
prostu nie było czasu.
- Po koniu! Po koniu! Po koniu! -
powtarzał obok niego drewnianym głosem Tadeusz i pędzili na oślep w czarną
przestrzeń.
Kule przestały gwizdać. Widocznie
ludzie z tyłu dobiegli i musieli się zatrzymać nad leżącym chłopakiem. Później
padły jeszcze ze trzy-cztery strzały, ale pociski bezpiecznie poszły sobie bokiem
nad moczarami. Minęła dłuższa chwila zanim Paweł poczuł na nowo oddech świeżego
wiatru, który chłodził pot spływający po twarzy. Pędzili w ten sposób z pół
godziny, za czym przeszli w stępa, aby dać wytchnąć koniowi.
- Narwali się - mruknął Tadeusz.
Przed nimi raptownie wyrósł z
ciemności las.
- Czy jego trafili kulą, czy
dostał odłamkiem? - zapytał Paweł wciągając ciężko powietrze. Tadeusz nie
odpowiedział. Później dopiero, w lesie, odezwał się:
- I tak nie dowiemy się nigdy.
Koń przystanął w tej chwili,
rozstawił tylne nogi, które mu drżały z wyczerpania, i długo, z nerwowymi
przerwami, odlewał pod siebie.
XIV
W chacie na ławkach przy stole w
rogu izby siedziało kilku ludzi oczekujących w umówioną noc na towar.
Gospodarz, chłop barczysty, powstał, przymrużył oczy dla lepszego rozeznania
przybyłych i obracając się w pół do siedzących, rzucił przez ramię:
- Oni.
Okna chaty zawieszone były
workami, żeby światło skąpej lampki naftowej nie przedostawało się na zewnątrz.
Płomień, targnięty powietrzem otwartych drzwi, zamigał gwałtownie, jak powieki
człowieka na widok niespodziewanych gości. W półmroku trudno było rozeznać
twarze obecnych. W izbie było chłodno, ale duszno, zalatywało dymem, kwaśnym
odorem baranicy i machorki. Jeden, co był jeszcze w czapce, zdjął ją z
namysłem, niby to z uwagą obejrzał wierzch, a następnie ułożył na parapecie
okna.
- Jak droga teraz? - zapytał
inny, wciśnięty w sam kąt pod obrazy święte. Różowa bibułka, którą upiększony
był wizerunek Chrystusa, opadała mu jednym końcem na głowę, więc co chwila
usuwał ją z włosów jak natrętną muchę.
- Droga dobra - odpowiedział
Tadeusz.
- Prosto jechali?
- Prosto, traktem. Spokojnie.
Żywej duszy nie spotkaliśmy.
- To szczęśliwie.
Gospodarz wyszedł z Pawłem, ażeby
mu pokazać, gdzie ma umieścić konia. Pomógł odprząc i przyniósł siana. - Oho -
powiedział - szparko jechali, że cały w pianie. Niech podje na razie; z godzinę
poić nie można, póki nie ostygnie. A później owsa dam.
Paweł przyznał, że jechali szybko
i podziękował. Gdy wrócili do chaty, rozmowa toczyła się jakiś czas wokół
tematów raczej ogólnikowych. Dopiero gdy gospodarz wniósł samogon i zakąski i
wypito po kilka kolejek, chłop w średnim wieku, o drobnej, usianej piegami
twarzy, odważył się poruszyć sprawy aktualne:
- Człowiek jest wszystko jedno
jak ta żywioła - mówił wyciągając ponad stół swą żylastą szyję. - Nie może
wiedzieć, co jego czeka. Ot, ty, Romka - zwrócił się do siedzące go pod obrazem
- biłeś onegdaj wieprza, a czy on wiedział, co jego czeka? Nie wiedział. Tym
samym przykładem i człowiek. Czy my mogli dopuścić jakie dwa lata temu, że tak
wyjdzie? Starzy ludzie, choć to, prawda, i my nie młode, bywało, opowiadali,
jak to była w pańszczyzna. Zdawało się, słuchając, przed wiekami to było, a ot
dziś, kto wie, czy nie gorsza od tamtej.
Siedzący naprzeciw skręcił
papierosa, potem uważnie, długo ślinił bibułkę, aż gdy zapalił, wtrącił:
- Ja by inaczej powiedział. Mnie
zdaje się, że tamta pańszczyzna dlatego jednak gorsza była. Wtedy byli ludzie,
co żyli dobrze i nawet bardzo dobrze, panowie bogate i tam różne urzędniki,
generały... A przy nich jednocześnie drugie, powiedzieć, jak my, nie tylko
biedne, ale jak niewolnicy wszystko równo. Tym sposobem krzywda wychodziła
wyraźna. A dziś krzywda, ona w oczy nie kole nikomu.
- Jak, nie kole?
- Po mojemu, to tak. Wyrównali.
- Wyrównali! - wykrzyknął nazwany
przedtem Romką. - Gdzież ta wyrównania twoja? Ty chyba nie widział tych ichnich
partyjnych i tam różnych enkawudzistów, że tak mówisz... Puza u nich nażarta,
wszystkiego mają. Co ty możesz równać się z takim politrukiem?
- A ty im zazdrościsz? - zapytał
poprzedni. Zarzucił nogę na nogę i podciągnął cholewę buta. - Ja im nie
zazdroszczę. A po drugie, niesprawiedliwie ty, Romka, mówisz, że ja nie
widział. Dlaczego, ja widział dużo. I tych z puzem nażartych też. Ale co i z
tego? Co ich za życia? Czy oni mogą, tak jak dawniej, żyć swoją wolą? Nigdy!
Takie same niewolne, może jeszcze gorsze. Na każde słowo uważaj. Co to za życia
w strachu? Bądź ty u nich generałem, bądź u nich, nie wiem, jak ważnym, a każdy
tylko drysta przed tą ich NKWD. To czy tak żyje człowiek? Osika tak żyje, a nie
człowiek. - Nastało milczenie. - A widzieć, to ja widział więcej twego - dodał
po chwili.
Tadeusz słuchał mówiącego z
wyraźnym zainteresowaniem. - Wy tutejszy? - zapytał go.
- Nie. Ja spod Radoszkowicz
mołodeczańskiego powiatu. Niedaleko starej granicy. - Zakąsił jakiś drobiazg, a
później płynnie i obrazowo zaczął opowiadać, głównie zwracając się do Tadeusza:
Posiadał trzy hektary gruntu. Gdy
na jesieni roku 1939 przyszli bolszewicy, sam z kilkoma innymi ustawiał na ich
powitanie bramy triumfalne, umajane jedliną. Ale już po dwóch miesiącach
rozczarowanie było powszechne. W listopadzie 1939 jeździł po wsiach specjalny
agitator-politruk, który wygłaszał odczyty. Słuchali go wszyscy milcząc. Po
odczycie politruk odpowiadał na zadawane pytania. Zebrani interesowali się
głównie zagadnieniami natury materialnej. Pytali, czy jest w Sowietach cukier,
bo jakoś zabrakło? Albo materiały na ubrania? O cokolwiek jednak zapytali, na
wszystko agitator odpowiadał, że tego jest pod dostatkiem, że tylko trzeba
zaczekać, a podwiozą wszystkiego! Wtedy jego coś skusiło, nieczysta siła chyba,
zażartować: wstał z ostatniej ławki, na której siedział, i zapytał: "A
nędzy u was dużo?". Użył polskiego słowa "nędza", i agitator nie
zrozumiał znaczenia. Na wszelki jednak wypadek odpowiedział, że mnóstwo jest,
że ją podwiozą.... Wtedy wszyscy zebrani wybuchnęli głośnym śmiechem -
Opowiadanie przerwał Romka:
- Ale przyznaj się, zdorowo musić
przedtem samogonu kierznął, żeby taka pytania stawiać?
- A wiesz, co - odparł
opowiadający - że trzeźwy był. Nawet żeby choć szkalik jaki, ale nic nie pił od
rana.
Obecni z niedowierzaniem pokiwali
głowami.
- No, opowiadaj dalej -
przynaglił Tadeusz.
Więc dalej było tak: jak wybuchł
śmiech, agitator, zdezorientowany, zaczął rozpytywać się o przyczynę.
Wytłumaczono mu sens żartu. Uśmiechnął się, nic nie powiedział. Ale nazajutrz
żartownisia aresztowano. W ten sposób dostał się do Wilejki, siedziby
sąsiedniego powiatu, gdzie zorganizowano duże więzienie. Zaledwie po upływie
dwóch i pól miesiąca zmasowano już w tym więzieniu przeszło 3 tysiące ludzi,
przeważnie chłopów. Zanim przyszło do wyroku, uciekł z drugim jeszcze. Tamten
miał wyrok pięciu lat za to, że wyjechał z domu, przywiązał konia z wozem w
jakimś miasteczku do płotu i sam wrócił piechotą do chaty.
- Jakże to tak? - zapytał Tadeusz
- nie rozumiem.
- Bardzo prosto. Od własnego
dobra uciekł. Żeby konia więcej nie mieć. Na co jemu koń, na szarwarki?
Wytrzymać nie można było, jak zaczęli ludzi na roboty wyznaczać. Kamienie na
przykład zima wozić. Ludzie wozili, palce sobie odmrażali, całą zimę wozili. A
przyszło do płacenia, dali kilka kopiejek za metr. Znaczy za darmo pracuj.
Pracować, to jeszcze pół biedy, ale z czego konia karmić? W ten sposób dużo kto
koni zaczął wyzbywać się. Ten człowiek miał dwa hektary ziemi, z tego konia nie
ukarmisz.
Kilku przytaknęło kiwnięciem
głowy: - No, tak, z tego nie ukarmi.
Tymczasem gnali i gnali: jak nie
kamienie, to drzewo z lasu, jak nie drzewo, to żwir czy glinę, woź im i woź bez
przerwy. A kto nie pojedzie, temu trzy lata więzienia. A jeżeli przykładem nie
pojedzie, a w tym samym czasie gdziekolwiek robota prywatna weźmie, tak jemu
cztery lata więzienia. Ot, jakie prawo.
- Takie prawo, co zrobić -
przytaknęli inni. Paweł, który siedział dotychczas milczący, wtrącił się do
rozmowy, której temat obchodził go teraz bezpośrednio:
- U nas - powiedział - lżej na
szczęście. Z koniem można jeszcze wolnego zarobku szukać i stawki znośne.
- Będzie i u was, będzie to samo.
Nie bieduj przed czasem. Zaczekaj. Oni zawsze tak, pomału, pomału; nie żeby od
razu zadusić, a stopniowo gardło zaciskają.
Skądciś, ledwo dosłyszalne,
przyplątało się dalekie pianie koguta. Gospodarz ostrożnie uchylił worka
zawieszonego na oknie, zerknął, jakby podpatrywał rzecz nieprzystojną i
powiedział:
- Świtać będzie.
Wyładowali z sań większość
towaru, przenosząc go do dużej szopy, gdzie stały sanki przybyłych chłopów.
Gospodarz który odgrywał rolę pośrednika, przeliczył, sprawdził i udał się z
Tadeuszem do chaty, aby mu wypłacić pieniądze. Chłopi zaczęli wychodzić jeden
po drugim z izby. Wszystkim nagle zrobiło się śpieszno. Paweł prędko założył
konia i ruszyli w dalszą drogę, zanim świt rozjaśnił się na wschodzie.
Pogoda się psuła. Zaczął padać
deszcz, a później deszcz ze śniegiem. Dotychczas nie rozmawiali ze sobą na
temat fatalnej przeprawy przez rzeczkę, jak się zazwyczaj unika przykrych
wspomnień, gdy nadarzyła się okazja, aby skupić całą uwagę w innym kierunku.
Raz tylko przyszło na myśl Pawłowi, że nawet nie wie, jak Kościa wyglądał: czy
był blondyn , czy miał ciemne włosy? Jak był ubrany?... "Weź
kożuszek", mówił jego ojciec. Jakie miał oczy? Było ciemno wtedy, noc,
choć oko wykol. Tadeusz umyślnie wybrał taką noc bezksiężycową. Nagle
przypomniał sobie tamten krzyk i wzdrygnął się wewnętrznie.
- Czy ty sądzisz - zapytał,
uderzając biczem po śniegu - że to ujdzie nam płazem?
- Na pewno.
Przesadnie apodyktyczny ton
zirytował nagle Pawła.
- Skąd możesz być taki pewny!
Przecież dziś jeden drugiego
szpieguje i jeden na drugiego
donosi!
- Ale nie bierzesz pod uwagę
odwrotnej strony medalu: że właśnie
dlatego jeden boi się drugiego,
przez co każdy woli trzymać język za zębami, a nie mieszać się w jakiekolwiek
bądź afery, nawet w charakterze
świadka.
- Oby się twój optymizm
sprawdził. Ale ten Kościa... jeżeli wyżył, ojciec jego, ludzie przy tych
zgniłych kartoflach, jeżeli ich wezmą na spytki?
- Na pewno wezmą. Ale cóż oni
widzieli? Dwóch ludzi w nocy i konia, którego nawet maści rozeznać nie mogli.
Tak i powiedzą: nic nie widzieli, nic nie wiedzą. W dodatku, na szczęście dla
nas, śnieg spadł. Zaniosło wszystkie ślady.
Resztę towaru dostarczyli pewnemu
gajowemu lasów państwowych, który jeszcze nadal sprawował starą funkcję. U
niego, po zakończonej transakcji znów pili samogon, jak kazał zwyczaj.
Chleb drożał, mąki było brak,
cukier dostawało się dopiero po długim staniu w kolejce przed drzwiami
kooperatywy, jeżeli wypadkowo wydawano po funcie na głowę mieszkańca. Ale
samogon! Samogon ze zboża! Samogon z kartofli! Samogon z cukru! Samogon z mąki!
Samogon pędzili wszyscy. W Markowszczyźnie i Kowalach, Rojstelach, Dogirach,
Pojdatach, Kozłowszczyźnie i jak one się tam nazywają wszystkie wsie, sioła,
zaścianki i okolice!... W Olechowiczach, Krudziszczu, w Wielkich i Małych
Solecznikach w Białej i Czarnej Wace, w Płucianach, we wszystkich wsiach
nazywanych Nowosiółkami, Słobódkami, Pohostami, Leśnikami, po lewym i prawym
brzegu Wilii, od starej do nowej granicy, aż het, za Niemen, za Prypeć, w górę
Horynia, Stochodu, nad brzegami rzek, które w tym kraju noszą tę samą nazwę:
Łań... Od ujścia Dźwiny w Zatokę Ryską, po brzegi Czarnego Morza, po całej
Białorusi, Litwie, Ukrainie, Wołyniu płynął samogon. Ludzie pili, tak jak nigdy
dotąd. Pili na umór i na zapomnienie. Samogon się lał; na białym śniegu
pozostawiał ślady wyrzuconej brahy, rzygowiny pijaka i odór fermentacji w
powietrzu...
Nazajutrz wstali późno. Głowa
bolała. Dzień zrobił się słoneczny i mroźny. Świeży śnieg pokrywał gałęzie
świerków. Stały białe, jakby wystrojone do pierwszej komunii. Tadeusz wyszedł
poziewając szeroko. Gajowy, który zajęty był właśnie pakowaniem do sań
zakupionego towaru, odezwał się doń na pozór obojętnie:
- Co to ja chciałem powiedzieć...
Aha, mnie to tam kawałka chleba i jaki literek mleka nie szkoda dla gości, ale
panowie wolej zjeżdżajcie przed nocą z mojej gajówki.
- Pojedziemy zaraz, ma się
rozumieć. Abo co?
- Niiic... - odparł, sprawdzając
chomąt. - Rano tylko był jeden człowiek, to bałkotał...
- Worek ze skórą trzeba schować
lepiej - ziewnął Tadeusz i pomyślał, że gajowy straszy, bo wyjeżdżając nie
chce, by zostali sam na sam z jego młodą żoną.
- Otóż ten worek, to i jest
najgorszy, nieskładny taki... Pan słyszał, że jakoby trzeciej nocy ktoś na
linii granicznej w sowietów granatem rzucił?
Tadeusz cisnął niedopałek i
uważnie przydeptał go nogą.
- Nie, nie słyszałem. Opowiadał
kto?
- Już gadają. Dzisiejszym czasem,
widzisz pan, buty sześćset rubli, a sumienie kopiejka... Tpprrr! Stoj, ty!
Cholera! - przykrzyknął na konia ściągając lejce. - Do tyłu! - Cofnął sanki na
drogę, uważnie wymościł worek ze skórą w sianie, obetkał z wierzchu koniczyną,
a potem jeszcze raz obszedł dookoła, brodząc w śniegu, by zobaczyć, czy co nie
wystaje. Wreszcie ujął bat.
- Nu, ja na Lida.
- A nam jak wyjechać?
- A dokąd teraz?
- Do domu.
- Starą drogą nie jedźcie. Lepiej
tym trybem leśnym aż do pasieki. Później w lewo, rojstem, rojstem aż do traktu.
A stamtąd już, jak chcecie. Rzucił nogę do sań, drugą się odbił jak w
łódce, cmoknął na konia i posunął
lasem.
Paweł pożyczył wiadra od
gospodyni i szedł właśnie poić konia. Zanim doszedł do stajni, dogonił go
Tadeusz.
- Zakładaj! Szybko! Jedziemy
zaraz.
Kilka już dni jechali krajem
dożywającym ostatnie dni starego ustroju. Do wsi przybywali agitatorzy,
wychwalając system kolektywnej gospodarki. Chłopi milczeli. Ale tam wszędzie,
gdzie tego żądano, zapadały zbiorowe uchwały przeistoczenia dotychczasowej,
indywidualnej eksploatacji ziemi w kolektywną. Indywidualnym gospodarstwom
wyznaczono podatki w pieniądzach, zbożu, wełnie, mięsie, których spłata
przekraczała możliwości chłopów. Półtora roku temu, po wkroczeniu bolszewików,
rzucili się oni do dzielenia dworskiej ziemi i ubiegali o nadziały. Nie
przeszkadzano im w tym, owszem, nowe władze rozdawały chętnie. Dopiero później
wyznaczono podatki i świadczenia. Wtedy ludzie poczęli uciekać od nadziałów,
ale powiedziano im: stop! Coś wziął, musisz uprawiać i od tego płacić rządowi.
Gospodarstwa chłopskie zaczęły się załamywać. W tych warunkach wprowadzenie
kolektywizacji wydało się wielu jedynym, możliwym jeszcze wyjściem. Ziemię
dworską miano z powrotem złączyć w dawnym obszarze, tworząc sowchozy, czyli
gospodarstwa państwowe.
A wsie łączyć w kołchozy.
Pierwszym odruchem na skutek
nowych porządków rolnych stała się wielka
ludzka zawiść.
Ci, którzy zawdzięczając
burżuazyjnej reformie rolnej zdołali się usamodzielnić od gromady, uzyskać
nadziały własne i pobudować na tak zwanych koloniach, czyli chutorach, stali
się teraz głównym przedmiotem tej zawiści. Wydzielone gospodarstwa utrudniały
sprowadzenie ich z powrotem do wspólnoty, a zatem i do kolektywu. Wieś nie
mogła przetrawić uprzywilejowanej sytuacji tamtych: "My", powiadano,
"mamy iść w kołchoz, a oni - to co?! Panowie?! Na własnym taki będzie
siedział?! Jak wszystkim, to niechaj będzie wszystkim!..."
- Boże-sz ty mój! - tłumaczył się
przed gromadą Jan Chont - czyż to ja winien?! Czyż ja przeciwia się? Jak władza
każe, to owszem, ja z chęcią... - i rozkładał ręce. Ale oczywiście nikt nie
wierzył, żeby Jan Chont, który przeszedł na własną, wydzieloną ze wsi kolonię
jeszcze w roku 1936, miał chęć powrotu, a tym bardziej do kołchozu. Dlatego bał
się on złego humoru dawnych sąsiadów bardziej niż NKWD. Wracał, bywało, do
domu, nawet okiem nie rzucił na gospodarkę,
do której nabrał nagle
szczególnej niechęci i powiadał z goryczą:
- Spalą jeszcze, czego dobrego. I
za co? Czy to ja komu co ukradł albo czy zamordował kogo? Nikomu nic, zdaje
się, złego nie zrobił.
Istotnie, Chont nikogo nie
zamordował nigdy, a jak tam było z kradzieżą, nie bardzo wiadomo, ale też
chyba, jeżeli, to tylko jaka małość. Wypracował swoje siedem hektarów z synem i
dwoma córkami, bo żona odumarła go dawno; karczował pnie na porębie, ostatnie
żyły wyciągał z siebie. - Więc za co, Boże ty mój, za co ta nieszczęścia?!
- Spalić, to może i nie spalą -
pocieszał go krewniak.
- Co najwyżej wywiozą i
gospodarka zabiorą.
- Zdaje się, nikomu ja złego nie
robił... - Powtarzał Chont z tępym uporem, poruszając zaciśniętymi szczękami.
Przesuwały mu się w pamięci obrazy przeszłości, jak widma grzechów w rachunku
sumienia przed spowiedzią. Usiłował je przepędzić, zapomnieć, za niektóre
rozgrzeszał sam siebie, ale tyle ich było w długim życiu, i nie wiadomo, który
teraz wyskoczy i za gardło chwyci. A najgorsze ze wszystkich te siedem
hektarów! I to jeszcze bez łąk, trzeba powiedzieć. Bo łąki dokupił w starym
czasie, popod rzeczką, trzy hektary. Prawda, że nie rozpowiadał nikomu, ale
wiedzą, wiedzą na pewno! Razem dziesięć, znaczy, hektarów. A teraz sprawa z
synem.
Osiem miesięcy temu werbowano
ochotników do fabryk w Leningradzie. Chont uplanował w swej chytrości, żeby
namówić
syna, Adama. Zapisał go na listę
w gminie, jak się kiedyś zapisywało na asekurację. Gdy go wyprawił, mawiał
znacząco przy byle okazji: "Syn mój na fabryce w Sowietach". Ale po
kilku miesiącach syn powrócił. W nocy, zakradłszy się jak złodziej. Do rana
siedział, grzał się pod piecem, choć to nie była zima, i opowiadał: Chłopców z
tej samej gminy, którzy pojechali razem, skazywano po kolei na różne kary
więzienia. Za co? - Wzruszył ramionami... Jeden, to spóźnił się po raz trzeci o
dwadzieścia minut do pracy; dostał za to trzy lata więzienia. A innych, to
nawet nie wie dokładnie. On sam uciekł. Wiele tygodni szedł piechotą, czasem
szwarcował się do jakiegoś
pociągu.
Ojciec słuchał syna ponuro. Rano
wyprowadził go i ukrył w stodole. Mógł oczywiście wydać władzom, ale nie zrobił
tego.
Od tej jednak chwili trzeba było
ciągle wypatrywać, czy kto obcy nie idzie-jedzie drogą? Las był pod nosem, ale
zimą w lesie, czy to jest życie? A nawet i chociażby latem... Nie, to już nie
było żadne życie.
Tadeusz skłamał gajowemu, że
pojadą do domu wprost. Kierował się na wschód, zataczając wielki krąg po kraju,
a Paweł powoził i nie pytał. Jana Chonta poznał Tadeusz dawno, podczas jednej z
uprzednich swoich wypraw w te strony. Dogadał się z nim rychło i obaj byli
wtedy zgodni co do korzyści płynących z handlu. Położenie chaty na odludziu,
na wzgórzu, z daleką perspektywą
na trzy strony świata, z czwartą utykającą w lesie i moczarach nadrzecznych,
wydawało się szczególnie dogodne. Wtedy syn był jeszcze w domu.
Okolica pod śniegiem zmieniła
wygląd, ale Tadeusz odgrzebywał ją w pamięci i nie zabłądził. Chata wyraźniej
teraz rysowała się na szczycie wzgórza, gdyż otaczające ją drzewa utraciły
liście. Zimny wiatr hulał swobodnie. Dwa psy obskoczyły sanie, ujadając
wściekle i nie podobna było nogi wysadzić. Tadeusz otworzył już usta, by
zawołać, gdy w progu ukazała się młoda dziewczyna, patrzyła jakiś czas z daleka
na przybyłych i dopiero po chwili wolnym krokiem poszła
do wrót, uciszając psy.
- Ojca nie ma - powiedziała.
- A gdzie jest?
- Od rana pojechał na pracę.
Przyszli z sielsowietu i nakazali. Wróci nieprędko. - Stała u wrót, nie
spuszczając wzroku z niespodziewanych gości, i nie zapraszała. Tadeusz zasępił
się.
- A syn?
- Brata też nie ma. W
Leningradzie.
- W Leningradzie?!... - zdumiał
się Tadeusz, który nic nie wiedział o całej sprawie. Dziewczynie drgnęły
powieki, ale spojrzała prosto w oczy i powtórzyła twardo: - Tak.
- Nie poznajesz mnie? - spróbował
się uśmiechnąć.
- Owszem - odparła sucho. Było
coś wyraźnie niedomówionego
w jej zachowaniu. Paweł
przyglądał się ciekawie, gdy raptownie drgnęła ona całym ciałem i odwróciła
się szybko, usłyszawszy
stuknięcie drzwi w chacie za sobą. Zanim zdążyli pojąć przyczynę tego odruchu,
cofnęła się od bramy, jakby w poczuciu nagłego niebezpieczeństwa.
W drzwiach chaty ukazał się Jan
Chont, który stanowczym krokiem zaczął iść w ich kierunku. Nie dochodząc wrót
machnął ręką:
- Zjeżdżajcie.
- Dzień dobry - odpowiedział
Tadeusz, ze zdziwieniem podnosząc brwi.
- Dzień dobry, dzień dobry -
odparł krótko chłop - i zjeżdżajcie dalej. Nie ma co tu pod bramą wystawać.
- Ja chciałem... - zaczął Tadeusz
wyraźnie zaskoczony.
- Nie ma, nie ma! Żadnego
interesu ja nie mam i robić nie chcę! Mało jeszcze biedy... No, już - podrzucił
głową prawie groźnie - pojechali! - Zbliżył się do wrót i w twarzy jego
malowała się wewnętrzna pasja. Paweł ujął krócej lejce, koń zastrzygł uszami.
Psy na nowo zaczęły szczekać.
- Chyba że prawda, co mówią -
odrzucił Tadeusz wciąż jeszcze z zamarłym uśmiechem na ustach - że u was,
"na Białorusi ludzie jak gusi".
- A ty jeden tylko taki, orzeł,
znalazł się! A! - krzyknął Chont i od razu piana ukazała mu się w kącikach ust.
- Orzeł, mać twoja taka i owaka! Nu, pojechali precz, a to psami poszczuja!
Dziewczyna zbladła i cofnęła się
jeszcze kilka kroków dalej. Twarz Tadeusza pociemniała. Poruszył się gwałtownie
na siedzeniu.
- No, ty! Psami to nie bardzo
strasz! Wiesz ty!... - ale pohamował się zaraz.
- A ot, ja... wraz tu wam
pokaża!!... - ryknął chłop i oczy wyszły mu z orbit; jednocześnie oglądnął się
gwałtownie, jakby chciał wyrwać kół z płotu, i ręce latały mu nieprzytomnie.
Dziewczyna patrzała rozszerzonymi ze strachu źrenicami. Paweł, nie czekając na
reakcję Tadeusza, cmoknął na konia i ruszył. Jeden pies wyskoczył na drogę,
rzucając się koniowi do pyska. Gdy się odwinął trochę w bok, Paweł ze smakiem
ciął go biczem, aż gwizdnęło w powietrzu.
Ujadanie zagłuszyło przekleństwa,
które wyrzucał za nimi gospodarz.
Całe to niespodziewane zdarzenie
odbyło się w czasie tak krótkim, iż nie podobna było uszeregować w głowie
związku przyczynowego. Zjeżdżali w dół ze wzgórza; prawa płoza podskoczyła na
wystającym ze śniegu korzeniu. Paweł przypomniał sobie w tej chwili, co mu
kiedyś mówił Tadeusz, że jego, Tadeusza, "nie gryzą ludzie"...
Uśmiechnął się złośliwie i chciał zażartować na ten temat, ale zerknąwszy
bokiem na towarzysza, przemilczał: Tadeusz miał wyraz twarzy, jakiego u niego
dotychczas nie widział. Być może, miał taki sam, gdy rzucał granatem, ale wtedy
było zupełnie ciemno. Był to wyraz twardego kamienia, barwy szarej; patrzył
przed siebie, zdawało się, wzrokiem niewidzącym.
Po rozlanej i zamarzniętej wodzie
ruczaju przedostali się na drugą stronę rzeki i znikli w gęstych rojstach z
widoku okien chaty na wzgórzu.
- Co to było? - zapytał wreszcie
Paweł, zwalniając tempo jazdy i sięgając po papierosa, bo miejsce było zaciszne
od wiatru...
- Daj i mnie - powiedział
Tadeusz. - Przypuszczam, że - wypuścił kłąb dymu - lokalna odmiana
"amoku", czyli po naszemu, po prostu: rozpacz.
- A, czytałem taką powieść.
- Uhum.
- Był też film z tego kiedyś.
- Był. Był i film.
W tym czasie Jan Chont powrócił
do chaty. Nic nikomu nie mówiąc, jął wdziewać kożuch, przepasał się rzemieniem,
wziął kij i wyszedł na drogę. Córka patrzyła za nim w ślad długo, aż minął na
rozstaju krzyż z rozpiętą na nim Męką Pańską. Potem pobiegła do stodoły.
- Adam!
- Ja! - odezwał się brat z góry
siana.
- Ty obacz... Zleź moża, a to
baćka poszed sam do wsi... Nic nie gadał jakoś...
Nastało długie milczenie.
Adam zsunął się niechętnie,
otrzepał z siana i nie patrząc na siostrę poszedł do lasu za ruczaj.
Paweł z Tadeuszem też wjechali w
las, a gdy wreszcie zmieniwszy kierunek ze wschodniego na północny a później,
coraz bardziej odchylając się ku zachodowi, wyjechali znów na pustą przestrzeń
pól pokrytych śniegiem, piąty z kolei dzień ich podróży zaczął zanikać i mrok
gęstnieć.
Popasawszy trochę jechali dalej.
Skręcili, objeżdżając bokiem dużą wieś, i znów wydostali się na drogę. Brał
mróz, chmury poszły sobie spać; po raz pierwszy w tym tygodniu wyszedł młody
sierp księżyca, oświetlił im trochę drogę i przyjrzał się czemuś okrągłemu,
jasnemu, co leżało w pośrodku wyślizganej sanny, zwrócone do nieba. Paweł
wychylił się, zmrużył oczy w wysiłku, ale nie mógł rozpoznać w pierwszej chwili
i kierował się trochę w bok, żeby nic zaczepić. To coś, to był, wydający się
ogromnym w mdłym oświetleniu księżyca, ludzki goły zad. Człowiek szedł
widocznie ze wsi, opity podłym samogonem, chciał się załatwić po drodze,
spuścił spodnie, nagle stracił przytomność, a może po prostu zasnął, wywrócił
się na twarz, gołym zadkiem do góry - na pośmiewisko księżyca i wszystkich
gwiazd i, być może, zamarzł w nikczemnej pozie, urągając ludzkiej godności. Był
to widok straszny. Koń zaczął chrapać, boczyć się, strzyc niespokojnie uszami,
tak że Paweł musiał ściągnąć go batem.
- Ech - westchnął tylko mijając,
a później oglądnął się jeszcze raz.
- Jedź, jedź nic zatrzymuj się -
przynaglił Tadeusz. - Zaraz tu winna być granica republiki.
Gdzieś, z dalekiej widocznie
szosy, doszedł ich uszu klakson samochodu.
- A może on jeszcze żył?
- Cholera go tam wie, może i żył.
W lewo, w lewo teraz.
Linię graniczną przejechali
szczęśliwie. Następnie długo, bardzo długo, jak się im zdawało, jechali, nie
szczędząc konia, bocznymi drogami do miasta. Było już daleko po północy, gdy
dotarli do pierwszych domów przedmieścia. Zamknięte na drewniane okiennice,
zdawały się spać razem z mieszkańcami. Tadeusz postanowił pójść do siebie
piechotą. Obydwaj byli tak wymęczeni podróżą, że w ciągu ostatnich godzin
prawie nie zamienili słowa... Dopiero przy pożegnaniu Tadeusz, już wyłażąc z
sań, oświadczył krótko, że na rzecz Pawła przypadło z czystego zysku 1750
rubli. Wypłacił mu 300 rubli za sześć dniówek, licząc po 50 każda, resztę
zachował na spłatę długu. Paweł zgrabiałymi palcami zgarnął banknoty do
kieszeni między kapciuch z tytoniem i zapalniczkę.
XV
Rozstawszy się z Tadeuszem Paweł
odczuł podświadomie nieokreśloną ulgę, jakby wyzwolenie spod ciążącego mu
przymusu. "Do domu! Do domu! Nareszcie do domu!" - powtarzał sobie w
duchu i mimo wielkiego fizycznego wyczerpania, niewyspanej nocy i skostniałych
na mrozie członków, poweselał wewnętrznie. - "A tam", myślał,
"Marta sobie czeka; gorąca herbata..." Z tym zarobkiem w kieszeni
planował kilkudniowy wypoczynek.
- No! Kary! - wołał na konia,
który i tak biegł szparko, węsząc nozdrzami znajome powietrze. Zachciało mu się
palić, ale wiatr smagał w pędzie, wypadałoby zatrzymywać konia, więc pożałował
czasu.
Było koło godziny czwartej nad
ranem, gdy wjechał na podwórko. Pies witał skomląc z radości i machając ogonem;
Marta się obudziła; w oknie błysnęło światełko; za chwilę drzwi domu ze
znajomym skrzypnięciem otwarły się, w kożuchu sięgającym pięt, narzuconym na
koszulę, wybiegła na jego spotkanie. Chciał jej powiedzieć coś dobrego na
przywitanie, ale poczuł, że język mu ze zmęczenia i zimna skołowaciał w gębie.
Zdjął rękawice, miał zgrabiałe ręce i wykrztusił:
Możebyś rozwiązała supoń u
chomątu, bo moje ręce...
Ale rzemień się zacisnął, Marta
miała za słabe palce, a koń nie chciał stać spokojnie, ciągnął do stajni.
Odsunął więc ją w milczeniu i rozsupływał, zaciskając zęby.
- Zrób herbaty - powiedział
tylko.
- Bardzoś zmarzł? - zapytała
troskliwie, dotykając jego ramienia.
- Uhum.
Później pił herbatę, gdy Marta
krzątała się w stajni. Następnie położył się do łóżka obok żony, chciał jej coś
opowiedzieć z przygód podróżnych, głównie o chłopaku, który nazywał się Kościa,
ale od razu zasnął.
Co to było?! Granat jakiś rzucony
na podwórze?! Salwa?! Krzyk?!... - Obudził się raptownie z ciężkiego
zapomnienia; był jasny dzień. Stukały drzwi i czyjeś kroki w przyległym pokoju,
a Pawłowi zdawało się, że słyszy wszystko już dawno, chyba przez cały, długi
sen. Zawołał Martę.
- No, co, wyspałeś się? Nie
chciałam ciebie budzić, ale pan Dawidowski przychodzi już trzeci raz...
- Kto taki? - przetarł oczy, niezupełnie
jeszcze przytomny.
Staruszek Dawidowski był to
emeryt, który całe życie przesłużył na kolejach państwowych i jeszcze przed
pierwszą wojną światową zakupił był z oszczędności leśną działkę w sąsiedztwie.
Po wyjściu na emeryturę wszystko, co posiadał, wpakował w budowę dużego,
drewnianego domu na tej działce. Miejscowy technik wystawił go bez gustu, z
werandą oszkloną różnokolorowymi szkiełkami, jaka była modna w budownictwie
wiejskim, stanowiącym pomieszanie nowoczesnego stylu ze smakiem dawnych dacz
rosyjskich, które budowali sobie w carskich czasach zbogaceni kupcy. - Obecnie,
a stało się to przed miesiącem, dom ze względu na jego objętość podciągnięty
został pod kategorię ulegających znacjonalizowaniu i miał być oddany na użytek
kolonii letnich dla dzieci. Onegdaj przyszedł Bożek z sielsowietu i kazał
Dawidowskiemu wynieść się w ciągu dwóch dni, bo, twierdził, mają nastąpić
remonty i przeróbki wewnętrzne. Dawidowski wynajął w sąsiedztwie jeden pokoik i
przyszedł właśnie do Pawła prosić go, aby przewiózł mu rzeczy.
Paweł zaczął się wymawiać,
tłumacząc, że wrócił z ciężkiej pracy, że koń zmęczony...
Ale Dawidowski prosił bardzo:
- Jeden raz pan obróci, nie
więcej. Przecież to tuż, kilka kroków. No, może dwa razy - dodał po namyśle. -
U mnie rzeczy niedużo. Trochę starych rupieci.
Marta wsławiła się za
staruszkiem. Istotnie, było blisko. Dawidowski zaproponował nieśmiało 10 rubli
i Paweł, acz niechętnie, ale dał się nakłonić i nie targował.
Po przybyciu na miejsce okazało
się jednak, że rupieci było bardzo dużo, a poza tym jeszcze trochę drzewa
opałowego. Siary krzątał się, zaaferowany, starał pomagać, jak umiał, i
usiłował pocieszać i siebie, i żonę swoją.
- Cóż dla nas - mówił -
rzeczywiście dom jest za duży. Letników teraz już nic będzie pewnie, bo to nie
dawne czasy. A ot, dla dzieci tu będzie wesoło w ogródku.
- A z czego żyć będziemy? -
odezwała się chmurnie żona.
- No, przecież tak nas nie
zostawią chyba. Emerytury mają przyznać. A może jakaś lekka praca się nadarzy.
Paweł ładował, nie wdając się w
rozmowę. W gruncie rzeczy szkoda mu było starych ludzi i wypadało okazać pomoc
sąsiadom, z drugiej jednak strony umówiona cena była śmiesznie niska. Ładował
już trzeci raz, a rozglądnąwszy się po rozrzuconych przedmiotach oceniał ich
ilość na jeszcze jeden, albo nawet dwa obroty.
- O, to, kiedy łaska, proszę
gdzieś ostrożnie umieścić... - Staruszek niósł zakurzoną, pod szkłem, w czarne
ramki oprawioną jakąś zbiorową fotografię urzędników kolejowych z roku 1901, na
której sam Dawidowski stał trzeci z lewa w drugim rzędzie. Pokazał siebie
palcem, do niepoznania młodego. Tylko charakterystycznie zarysowana szczęka,
wówczas golona, dziś pokryta siwym zarostem, zdawała się być tą samą. Paweł
umieścił fotografię na sprężynach wywróconego do góry nogami fotelu.
Dla skrócenia sobie drogi jechał
na przełaj, przez zamarznięte bajorko i gęsty lasek sosnowy. Gdy, wyładowawszy
w nowym mieszkaniu, zawrócił z pustymi saniami po następne rzeczy, jadąc
wyjeżdżonym już przez siebie śladem kolein, niespodziewanie z krzaków wystąpiła
Weronika. Paweł w pierwszej chwili nawet ucieszył się i odruchowo ściągnął
lejce.
Z Weroniką utrzymywał w dalszym
ciągu stosunki, choć mimo nalegań z jej strony spotykali się teraz rzadko. Nie
mógł się zdecydować na zerwanie, zresztą w gruncie wcale go nie pragnął.
Przypuszczać należy, iż gdyby bliżej było analizować uczucia, na pierwszy plan
ponad inne wysunęłaby się namiętność posiadania i żal pozbycia się tej
własności. Gdy widział ją w tłumie czy w otoczeniu innych kobiet, najładniejszą
ze wszystkich, słyszał nieomal wewnętrzny szept, który mu mówił: "A ona
jest twoja..." Gdy oglądali się za nią mężczyźni, robili mniej lub
bardziej łakome uwagi pod jej adresem, mógł sobie milczeć z całym spokojem, to
"ona była jego..." Miałże zrezygnować i powiedzieć sobie: "Była,
ale już nie jest i nigdy nie będzie..." Wmawiał w siebie, że w obecnym
swym zapracowaniu byłby zadowolony, gdyby rzecz rozchwiała się sama przez się.
Tak w siebie wmawiał nieraz... Ale czy mógł być zupełnie tego pewny? Czy wiedział,
jaką przyjmie postawę z chwilą gdy Weronika przestanie się narzucać sama?
Oczywiście, że nie wiedział. Natomiast wiedział z całą pewnością, iż nie może
dopuścić, aby absorbowała go w tym stopniu, do jakiego rościła pretensje. Na
tym tle dochodziło pomiędzy nimi do ustawicznych kłótni, a po ostatniej nie
widzieli się już dwa tygodnie. Teraz Weronika stanęła przy saniach i głosem
skruszonym, mrugając powiekami, powiedziała:
- Przyszłam... popatrzyć choć z
daleka... Uśmiechnął się, zmieszany. - Siadaj - powiedział, imitując ton
beztroski - podwiozę.
- Dokąd?
- Dokąd chcesz.
- Dokąd ja chcę...
Rozmowa zaczęta w ten niezgrabny
sposób urwała się nagle i nastało kłopotliwe milczenie, grożące rozpełznięciem
się w takiej próżni, po której każdy zazwyczaj domawia sobie w samotnych
myślach niedopowiedziane słowa i rozsądnie naprawia rzecz w imaginacji, gdy
bywa, że już naprawić się nie da. Weronika miała na ustach stereotypowe
pytania, dokąd był jeździł, gdzie teraz pracuje - i temu podobne tylekroć
wypowiadane banały, które nie prowadzą do niczego, chyba do straty drogiego
czasu, gdy, raptownie pchnięta instynktem, przystąpiła bliżej i zapytała bez
namysłu:
- Ty mnie już więcej kochać nie
będziesz?
Kto wie, czy słowa te nie były
właśnie najgorzej dobrane... Skracając od razu dyskusję do sedna sprawy, jakby
biczem podcięły Pawła. Obudziły w nim mimowolny opór, jaki się budzi wobec
czegoś, co zdaje się być narzucane przemocą.
- Słuchaj, Weronika - zaczął
sucho, ale spojrzawszy w jej pałające oczy, oczy zielone, przeszedł w łagodną
perswazję. - Ja przecież jestem zapracowany teraz... Ty sama widzisz... Od rana
do nocy. A do tego, chyba sama rozumiesz, jaka jest moja sytuacja niepewna.
Gdzie ja mogę mieć czas... - i przekładając lejce z batem do prawej ręki objął
ją lewym ramieniem i pocałował. Twarz miała zimną na mrozie; zimne były też
jego i jej kożuchy, a pozycja, w jakiej stała przy saniach, niewygodna. Koń się
poruszył i płoza omal nie przycisnęła jej nogi, obutej w długi, męski but. -
Ostrożnie! - zawołał. - Poczekaj, siądź, bo tak stać niewygodnie. Przecież, no
po prostu, no szczerze mówiąc, nie w głowie teraz... - Koń pociągnął wolno,
poczuwszy, że oboje siedzą w saniach.
- A jak z żoną idziesz spać, to
też tobie nie w głowie, a w czym? - Przerwała brutalnie, zsuwając jego ramię ze
swoich pleców. Paweł spochmurniał.
- Przy czym tu żona - mruknął.
- A ot, przy tym.
- To ty masz męża.
- Ja moga rzucić.
- To rzuć - odpowiedział prawie
ze złością.
- A ty, co, dwie chcesz sobie
zachować? A może więcej?
- Słuchaj, Weronika, ty mówisz
jak głupia. No, więc, co ty sobie wyobrażasz? Ja rzucę żonę dla ciebie i co?
- Możemy wyjechać...
- Co ty z tym wyjazdem, tyle razy
już powtarzasz. Dokąd wyjechać? Na Kazakstan chyba.
- Nie do Kazakstanu, a ja już
znajdę dokąd.
- Zwariowałaś chyba.
Weronika zeskoczyła raptownie z
sań, zachwiała się, tracąc równowagę, ale ją zaraz opanowała, przystanęła i
wyciągając rękę powiedziała przez zaciśnięte usta:
- Żebyś nie pożałował! Pamiętaj!
Paweł zatrzymał konia. Spojrzał
na nią jeszcze ze złością w oczach, ale złość topniała szybko pod wpływem żalu.
- Weronika.
Ona jednak odwróciła się i poszła
w las, brodząc w swych butach z cholewami przez głęboki śnieg, tak że dół
spódnicy zamiatał po wierzchu.
- Weronika!
Nie obejrzała się. Paweł patrzał
aż zniknęła między drzewami i dopiero wtedy cicho cmoknął na konia. Jechał
zgnębiony, a zasłyszane ongiś słowa Franciszka spod Lasu same lazły mu do
głowy: "Straszna teraz władza ludziom dana..." Przygarbił się i,
zamyślony, uderzając biczem, rysował znaki na śniegu.
Przed swym opuszczonym domem
stało bezradnie dwoje staruszków nad resztkami bezwartościowego rupiecia i z
troską wyczekiwało Pawła.
- Ach, baliśmy się już tak, że
pan nie przyjedzie... - zaczął Dawidowski i urwał. Zapobiegliwie, po starczemu
nieudolnie pomagał teraz w ładowaniu. Gdy już wszystko było zabrane, Dawidowski
podszedł do Pawła i wciskając mu w dłoń w kilkoro złożony banknot czerwońca,
tym dyskretnym ruchem, z jakim przed rokiem 1914 ludzie dobrze wychowani
płacili honorarium lekarzom, dziękował serdecznie.
Paweł nie przyjął zapłaty.
Powiedział coś w tym rodzaju, że jest obowiązkiem sąsiedzkim pomóc w
potrzebie... Że jeżeli jeszcze będzie mógł coś zrobić dla nich, to uczyni
chętnie... - W tej chwili spostrzegli Bożka, który stał w pewnej odległości i
przyglądał się przenosinom, nie witając z nikim. Dawidowskiemu zaszkliły się od
mrozu oczy. Paweł też się dlaczegoś rozrzewnił.
Wracając do domu myślał o Marcie.
Bo jeżeli można powiedzieć, że
Weronika zaczęła rozmowę źle, to skończyła ją w każdym razie fatalnie. Paweł
przestraszył się jej groźby, a w takiej chwili jest ludzkim zwyczajem oglądać
się za oparciem u kogoś bliskiego, kogoś, z kim się dzieli dolę-niedolę.
Weronika zdziałała więc tyle, że wszystkie myśli Pawła pobiegły w kierunku
Marty: uczucie własnej wobec niej winy, wyrzuty sumienia, poczucie solidarności
we wspólnym losie; wszystko to razem wezbrało w nagły przypływ odradzającej się
z popiołów przyzwyczajenia miłości.
Gdy rozprzęgał konia, zaczął
padać śnieg a jednocześnie zerwał się wiatr i zapowiadało na zadymkę. -
"Zaraz wszystko jej powiem", postanowił, "i naradzimy się
wspólnie, co robić..."
Marta kupiła za pieniądze, które
jej wręczył, trochę białej, pszennej mąki, aby wreszcie upiec jakąś
smaczniejszą bułkę, i zajęta była w tym czasie mieszeniem ciasta. Paweł wszedł
do kuchni i nie zdejmując kożucha objął ją, pochyloną nad dzieżą, ramieniem i
przytulił do siebie.
- Ach, Boże - krzyknęła ze
szczerym rozdrażnieniem.
- Co ty robisz! Ostrożnie! - Ręce
miała ubabrane w cieście; Paweł ośnieżonym kołnierzem dotknął jej nagiej szyi i
zimne krople pociekły na jej piersi, pod odchyloną w zgięciu bluzkę i koszulę.
Nie mogła palcami zlepionymi ciastem wytrzeć ciekących kropli, wstrząsnęła
gwałtownie głową, nadomiar złego rozwiązała się jej chusteczka i powyłaziły
kosmyki włosów. - Oszalałeś czy co! - powiedziała ze złością,
wyprostowując się i trzymając
bezradnie wyciągnięte przed siebie ręce, po których spływała lepka maź ciasta.
Paweł poczuł się głupio,
zawstydzony swą niewczesną czułością, a równocześnie dotknięty i rozżalony;
poszedł do swego pokoju i nic jej nie powiedział z tego, co przedtem postanowił
był wyznać. Przez chwilę oddawał się bezpłodnej goryczy osamotnienia, w jakie
czuł się wtrącony w swej wyobraźni; nieomal rozczulał się nad samym sobą, gdy
przypomniał radość, z jaką wczoraj jeszcze powracał do domu, spokój i
odpoczynek, który sobie planował. Z tamtego nastroju nie zostało teraz nic.
Zadymka się wzmagała. Wiatr,
zrazu leniwie, po czym coraz energiczniej zaczął dobijać się do okien, oblepił
szyby śniegiem, wył i gwizdał na przemian. Paweł wyszedł, aby pozamykać
okiennice. Śnieg padający z góry hulał ze śniegiem podrywanym z dołu,
przeistaczając świat w jedną, białą, nieprzeniknioną chmurę. W taką noc można
spać spokojnie. Uspokojony trochę i ukołysany wewnętrznie zawieją, zaczął
rozważać na zimno i wtedy powziął zamiar przeniesienia się do miasta na
zarobki. W ten sposób, rozważał, zniknie na jakiś czas przynajmniej z oczu
Weroniki, a później może się wszystko da naprawić...
Marcie zakomunikował o swym
postanowieniu podczas kolacji. - "Słyszałem", mówił, "że teraz
nadarzają się doskonałe zarobki w mieście". - Była tym przykro zaskoczona.
Aby zmienić temat rozmowy, zaczął ją nagle wypytywać, czy nikt nie zachodził podczas
jego podróży z Tadeuszem. Marta usiłowała sobie przypomnieć.
- Owszem... Zaraz, aha, był
ten... no, Franciszek.
- Spod Lasu?
- Tak.
- Czego chciał?
- Nawet nie wiem. Pytał o ciebie.
Mówił, że jakiś interes ma.
- I coś mu powiedziała?
- Że pojechałeś do miasta na
zarobki.
- No, tak. Słusznie.
Wiatr za oknami wciąż się wzmagał
i wzmagał. Stukał do drzwi i okien, a nie wpuszczany - właził do komina i
huczał w piecu. Ale w domu było ciepło i przytulnie.
XVI
Łaszowski nie robił spodziewanej
przez siebie kariery w dziennikarstwie. Wprawdzie redaktor naczelny lokalnej
"Prawdy", człowiek przybyły z Moskwy i obcy na tym terenie, lubił go
dosyć i po znacznym skorygowaniu puścił mu ze dwa artykuliki, ale przeczytawszy
trzeci uznał, że Łaszowski wciąż jeszcze nie chwyta i nie pojmuje z ducha tych
zadań, jakie stawia przed dziennikarzem prasa sowiecka. - "To nawet
niezłe, ale" - mówił - "to nie jest to..." - Przeniósł go więc
na stanowisko redaktora technicznego do łamania numeru w nocy.
Żonie Łaszowskiego też nie udało
się, a to wskutek intryg lokatorów, utrzymać na posadzie "uprawdomu".
Usunięci z dotychczasowego, obszernego mieszkania, nie przyjęli Laszowscy
zaproponowanych im w zamian dwóch ciasnych pokoików w ciemnej oficynie i
przenieśli się na przedmieście do drewnianego domu ojca, właściciela zakładu
ogrodniczego.
O ojcu mało kto przedtem
wiedział, ponieważ Łaszowski w dawnych czasach wstydził się jego manier
prostaka. Ojciec dorobił się, wyrósłszy z chłopaka do posług przy ogrodniku
wiejskim w pewnym prywatnym majątku. Zebrawszy trochę pieniędzy założył małe
własne przedsiębiorstwo ogrodnicze, plantacje i oranżerię w mieście.
Wykształcił syna, ale sam pozostał - jakim był dawniej. Natomiast zakład
ogrodniczy rozwijał coraz skuteczniej. W nowym ustroju winien był właściwie zostać
uznanym za kapitalistę, i ten fakt niepokoił trochę syna, który właśnie ubiegał
się o przyjęcie do politycznej szkoły dziennikarskiej w Moskwie. Gdy jednak
przyszło do wypełnienia odpowiedniej ankiety, chwilę tylko się zastanawiał,
postukując końcem obsadki po zębach, i zdecydowanie wpisał: "Syn
robotnika".
O swoich zabiegach Łaszowski nie
mówił zresztą nikomu Postanowił jednak zrobić wyjątek w stosunku do Karola,
którego poznał niedawno na odczycie publicznym pt. "Wolność prasy i
wolność druku w Związku Radzieckim". Karol przyjęty został do partii i
Łaszowski spodziewał się, że może za jego protekcją uzyska poparcie miejskiego
komitetu partyjnego dla swego podania.
Zatelefonował do Karola dnia
poprzedniego i umówili ranne spotkanie w kawiarni. Ale wypadki tej nocy
niespodziewanie pokrzyżowały ten plan.
Dnia poprzedniego odbywało się
plenarne posiedzenie sejmu republiki związkowej w Kownie. Łaszowski w nocy
otrzymał normalnie przez agencję prasową teksty przemówień, umieścił je według
zawczasu wydanych wskazówek redaktora na pierwszej stronicy, złamał numer,
przeczytał jeszcze raz uważnie w rewizji, oddał na maszynę i zamierzał właśnie
wyskoczyć na kieliszek wódki do nocnej knajpy, którą nielegalnie utrzymywał w
podwórzu dozorca domu, gdy o czwartej rano zjawił się redaktor naczelny. Od
czasu do czasu zachodził w ten sposób do drukarni dla dokonania inspekcji.
Ziewając, poprosił o rewizję numeru i poszedł czytać do swego gabinetu. Za
chwilę wyskoczył czerwony na twarzy: "Dać mi w tej chwili stenogram przemówień!"
Łaszowski nigdy jeszcze nie widział go w stanie tak podnieconym. Natychmiast
wręczył mu maszynopisy. Redaktor rzucił okiem na jeden z nich i zawołał:
"Wstrzymać maszynę! Proszę połączyć mnie zaraz z Kownem!" Wystraszony
Łaszowski przeczytał sam po raz trzeci teksty na pierwszej stronie. Wszystkie
przemówienia były prawie identyczne, zawierające te same zwroty; mówcy
dziękowali Związkowi Radzieckiemu za wyzwolenie, piętnowali i wyklinali czasy
niewoli kapitalistycznej itd. Nie było w nich nic zgoła, co by je różniło lub
mogło wzbudzać zastrzeżenia. Tymczasem redaktor przy telefonie pienił się, nie
mogąc uzyskać potrzebnego połączenia międzymiastowego. Było wpół do piątej
rano. Maszyna stała. Robotnicy nie szli spać. Łaszowski odważył się zastukać do
gabinetu i zapytać redaktora o przyczynę zwłoki. Okazało się, iż chodzi o to,
że jeden z mówców nie zakończył swego przemówienia okrzykiem na cześć Stalina.
- Hm... To rzeczywiście z jego
strony... - zaczął Łaszowski, drapiąc się w policzek.. Po chwili przyszło mu
jednak do głowy zaproponować: -Proszę towarzysza redaktora, a czybyśmy nie
mogli sami wstawić tego okrzyku? Zecerzy pomęczeni, już powinni iść do domu.
Maszyniści stoją i czas tracą...
- Towarzyszu Łaszowski, kiedy wy
się wreszcie nauczycie rzetelnego podejścia do pracy dziennikarskiej! Ja wiem,
że w waszej prasie burżuazyjnej były takie zwyczaje, żeście pozwalali sobie na
fałszowanie prawdy! U nas każda rzecz musi być sprawdzona raczej dziesięć razy,
zanim zostanie raz wydrukowana. U nas nie wolno dopuścić jednego słowa
nieprawdy!
- Tak, rzeczywiście... że
należałoby... - jąkał się Łaszowski.
- Jakie wy macie pojęcie o
poczuciu odpowiedzialności?! - mówił redaktor, chodząc tam i z powrotem
szybkimi krokami. - Jeżeli ten mówca istotnie nie wzniósł okrzyku, a w gazecie
będzie, że wzniósł, to po pierwsze, będzie to kłamstwo, a po drugie, wyglądać
może, że ja pokrywam... A jeżeli, przeciwnie, wzniósł okrzyk, a my go nie
umieścimy, to wiecie, czym to pachnie? Sabotażem! A kto będzie odpowiadał?
- Ale przecież agencja... -
zaczął znów Łaszowski, ale w tej chwili zadzwonił telefon. Udało się wreszcie
połączyć z sekretarzem sejmu. Ten posłał pismo do prywatnego mieszkania mówcy,
bo tamten nie miał telefonu. Następnie zbudzono stenografa, gdyż mówca twierdził,
że okrzyk wzniósł. Wkrótce po wpół do siódmej linia międzymiastowa uległa
chwilowemu uszkodzeniu. Zanim rozwikłano sprawę, Łaszowski nie mógł opuścić ani
na chwilę redakcji, tym bardziej że redaktor był ciągle obecny. Numer wyszedł
dopiero o godzinie 10 minut 20 na miasto.
Paweł, który przybył do miasta,
pozostawił konia jak zwykle u znajomego w dzielnicy za rzeką i poszedł
rozglądnąć się za pracą do śródmieścia. Szedł ulicą w dół aż do kapliczki, skąd
rozwidlały się trzy wąskie zaułki, wiodące przez trzy mosty w głąb miasta.
Skręcił w najbliższy na prawo, pusty, pozbawiony sklepów. Jedną stronę zaułka
wypełniał ślepy mur opuszczonego klasztoru. Drewniany chodnik urywał się z tej
strony, i trzeba było przechodzić na drugą stronę, na której stał rząd niskich
kamieniczek, o głęboko zapadłych, starych bramach i tuż nad ziemią położonych
oknach. W tej samej właśnie chwili i w tym samym kierunku podążał wysoki
człowiek, którego twarz zasłaniał nastawiony kołnierz futra. O tej rannej porze
nikogo nie było więcej w całej uliczce. Paweł przechodząc w skos, mimo woli
spojrzał w twarz idącego, a cofnąć się nie miał już możności. Wysokim
człowiekiem był - Karol.
"Minąć ostentacyjnie i nie
podać ręki" - przemknęło błyskawicznie w głowie Pawła. Karol zatrzymał się
na sekundę, jakby szukając słów, z niewyraźnym kształtem uśmiechu na ustach.
- No, co, bardzo jesteś na mnie
rozżalony? - powiedział, wyciągając rękę.
- Nie... No, cóż... przeciągnął
Paweł, ściskając podaną dłoń. - Każdy ma prawo zmieniać przekonania.
- Słusznie. Ja je zmieniłem
gruntownie. Tak, tak, mój drogi, zmieniłem i teraz jestem naprawdę przekonany.
Paweł, niższy od Karola o pół
głowy, gdy szli tak ciasnym chodnikiem, czuł się jakby przytłoczony osobą
tamtego i zamilkł.
- Wcale się swej wewnętrznej przemiany
nie wstydzę, a wręcz przeciwnie - ciągnął Karol łagodnym tonem. - Każdą rzecz
trzeba poznać z bliska, żeby o niej sądzić, i ja właśnie poznałem.
- Nie mogę o sobie powiedzieć -
wtrącił Paweł z gorzką ironią w głosie - żebym i ja jej nie poznał.
- Wierzę, ale daruj mi,
podejrzewam, że jednostronnie. Nie myśl, że my... - to "my" wymówił
Karol prawie uroczyście - że my patrzymy na rzeczy płasko. Nawet nie wyobrażasz
sobie, jak dalece każdy szczegół poddawany jest u nas krytyce i samokrytyce...
- Na przykład - przerwał mu Paweł
- krytykujecie posunięcia rządu, krytykujecie zapatrywania Stalina...
Karol obejrzał się za siebie, ale
nikogo nie było w pobliżu.
- Widzisz, to, coś powiedział w
tej chwili, to jest typowa demagogia, którą kiedyś uważaliśmy fałszywie za
wolność krytyki. Po co krytykować rzeczy, o których wiemy, że są dobre. Krytyka
dla samej krytyki jest rzeczą bezpłodną, hamującą postęp, jeżeli nie powiem
wprost: głupią. Dokąd ty idziesz teraz? - I nie czekając odpowiedzi, dodał: -
Co byś powiedział, żebyśmy sobie zaszli do kawiarni, umówiłem się tam właśnie z
jednym facetem.
Paweł zawahał się, pomyślał, że
należy wręcz odmówić, i odpowiedział:
- Dobrze.
Przeszli kilka ulic, plac i
zasiedli w narożnej kawiarni. Staremu kelnerowi, który podszedł, Karol, unosząc
się na centymetr z krzesła, podał rękę. - Proszę dwie kawy i ciastka.
Kelner uśmiechnął się
porozumiewawczo.
- Co, nie ma ciastek? - spytał
Karol. - No, to może pierożki. Też nie ma? Aha, no więc wszystko jedno, dwie
kawy.
Gdy kelner postawił dwie szklanki
napełnione czarną cieczą, Karol podziękował i zwrócił się do Pawła:
- Więc widzisz, mój drogi. Przede
wszystkim zdać sobie trzeba sprawę, że od razu nie można zrobić wszystkiego.
Najważniejsze jest na razie przywrócenie godności ludzkiej. Widziałeś na
przykład w autobusie: oficerowie sowieccy często
stoją, gdy nie ma miejsc, albo
ustąpią nawet swoje jakiejś babie. Czy mógłbyś sobie wyobrazić coś podobnego
dawniej, w czasach ekskluzywności naszego oficerstwa? Nie do pomyślenia było,
żeby jakiś kapitan na przykład ustąpił miejsca kobiecie z koszem jaj. Widzisz,
ja podaję rękę kelnerowi, wcale nie, jak może myślisz, dla demonstracji, ale po
prostu, że to jest mój znajomy. A jak dawniej było? Ty sam też ---spojrzał na
buty Pawła - ubrany jesteś jak zwykły furman, tylko co z kozła zlazły. A czy
mógł kiedyś taki zajść do tej eleganckiej kawiarni?
- W Ameryce i krajach
demokratycznych już dawno... - zaczął Paweł.
- O, właśnie! - przerwał mu
Karol. - Teraz trzymam cię za słowo. W krajach demokratycznych. To znaczy, że
sam przyznajesz, iż to jest postęp.
- Nie, nie przyznaję. Bo objawy,
o których wspominasz, wynikają tu z innych okoliczności. Takich mianowicie,
jakie panują w koszarach na najniższym szczeblu rekruckim albo w więzieniach,
gdzie mogą znaleźć się ludzie najróżniejszych ster, stanów, wykształcenia itd.,
a objęci jedna racją wyższej dyscypliny wyzbywają się swych dotychczasowych
różnic socjalno-cywilnych i stają się nawzajem równi wobec rygoru, jeżeli już
nie chcemy użyć słowa: terroru.
- Gdzie ty widzisz ten terror? -
Karol umyślnie zniżył głos, bo mu się zdawało, że Paweł mówi zbyt głośno. - W
literaturze antysowieckiej chyba. Co, czy stoi nad nami jakiś straszny
enkawudzista z naganem w ręku? Widzisz ty gdzie na ulicach zbrojne patrole?
Bagnety, druty kolczaste? Ludzie idą sobie spokojnie ulicą, a my siedzimy i
pijemy kawę. Słyszałeś ty choć jeden strzał?
- Ach, Karolu, nie udawaj głupca!
- odpowiedział Paweł z rozdrażnieniem. - Mówię przede wszystkim o terrorze
psychicznym. Zresztą... Sam przecie mówiłeś, że bolszewizm nie od nieba odrywa
człowieka, a od ziemi, i że jest wrogiem życia doczesnego przede wszystkim, i
że na wszelkie objawy tego życia nałożył pęta. Mówiłeś tak czy nie? Pamiętam
jeszcze przy studni wtedy...
- Mówiłem. Nie tylko przyznaję,
ale gotów ci jestem wyznać, że uświadomienie sobie tej prawdy doprowadziło mnie
pośrednio do zrozumienia drogi, po której kroczy komunizm. Bo jego
zainteresowania leżą w sferze przyszłości Konflikt zachodzi tu nie pomiędzy niebem
i ziemią, a pomiędzy celami życia na tej samej ziemi. Jeżeli budujesz dom, to
co ci sprawia radość: automatyczny ruch kładzenia cegły czy myśl o tym, że ten
dom będzie zbudowany? Nie można niczego budować nie wybiegając myślą naprzód.
Jakże chcesz budować przyszłość tkwiąc jednocześnie po czubek głowy w
teraźniejszości, w tej doczesności właśnie, w tym bezmyślnym konsumowaniu
życia? Oto dlaczego bolszewizm, który chce zbudować lepszy świat, odrywa nas od
doczesności, nakłada pęta na bezcelowe szafowanie radością życia, a wskazuje
jego cel. A to, że droga jest daleka...
- I nie masz żadnych wątpliwości
co do tego?
- Co do czego?
- No, do tego celu, do tej drogi,
po której nas goni terrorem?
- Ty znowu z tym terrorem! Na
czym on, twoim zdaniem, głównie polega?
- Na tym, że nikt nie ma prawa
powiedzieć, że jest niezadowolony.
- A dlaczego ma być znowuż tak
bardzo niezadowolony? Pamiętasz, jak pracowaliśmy w lesie? Ciężko było i
narzekałeś na zarobki, prawda? Ale czy przypominasz sobie, coś ty w dawnych
czasach płacił robotnikom za spiłowanie na podwórku metra drzewa, porąbanie i
złożenie? Po 50 groszy płaciłeś na człowieka. A wiesz, co kosztowało 50 groszy?
Jeden kufel piwa w restauracji.
- Nie pięćdziesiąt, a
czterdzieści. A za to teraz nie ma ani piwa, ani restauracji, ani nic, i
robotnik gówno tylko może kupić za te twoje czerwonce!
- Cccciszej. Nie denerwuj się.
Przede wszystkim nie są wcale "moje", bo ja...
Paweł trzymał ręce złożone na
blacie stolika, a wzrok miał utkwiony w niedopitą szklankę kawy, gdy raptownie
podniósł oczy i patrząc wprost w twarz Karola powiedział z naciskiem:
- Kanalia.
Karol zbladł. W następnej chwili
wstał, mogło się wydawać, że chce się rzucić na Pawła, ale zamiast tego, nie
patrząc nań, bez jednego słowa podszedł do bufetu, by zapłacić obydwie kawy.
Ręce mu drżały, gdy wyjmował pieniądze. Z kilku stolików spojrzano niespokojnie
w ich kierunku. Siedzący przy najbliższym, dobrze ubrany pan w średnim wieku
zamknął z trzaskiem leżącą na blacie papierośnicę, wpakował ją do tylniej kieszeni
i z wyrazem niesmaku na swej szczupłej twarzy obrzucił Pawła, mijając jego
stolik, spojrzeniem, jakim się obdarza człowieka źle wychowanego, który w
publicznym lokalu nie umie się zachować odpowiednio.
Paweł pozostał sam, czując, że mu
wypieki występują na twarz. Zdawało mu się, że w tej chwili wszyscy w kawiarni
muszą nań patrzeć ze szczerą niechęcią. Odwrócił twarz do okna, usiłując
wytworzyć wrażenie, że obojętnie kogoś wypatruje. Kelner podszedł i bez słowa
zabrał puste szklanki. I oto w takiej to chwili wszedł właśnie na salę
Łaszowski. Przystanął, rozglądając się wokół, najwyraźniej szukał kogoś oczami,
kogo nie było, a spostrzegłszy Pawła, zbliżał się doń powoli z wyrazem
hamowanego rozczarowania. W innej okoliczności Paweł nie pragnąłby tego spotkania,
ale w tej chwili odczuł wielką ulgę.
- Sto lat już nie widzieliśmy się
- powiedział przybyły. - Co u pana słychać? Czy nie było tu Karola, pan zdaje
się zna go dobrze?
- Owszem... Był. Wyszedł właśnie
przed chwilą. Niech pan siada - dodał skwapliwie.
- Ach, to fatalne. Umówiłem się z
nim. Niestety, tak się złożyło, że musiałem się spóźnić. To pech! - Usiadł na
krześle opuszczonym przez Karola. - Słyszałem, że pan zmienił zawód, co? Z
biczem pan pracuje? Och - westchnął - żeby pan wiedział, jak ja panu
zazdroszczę tej pracy. Słowo daję.
Paweł chciał wtrącić już, że nic
nie stoi na przeszkodzie, aby i on się do niej zabrał, ale się powstrzymał.
Powiedział natomiast, że przyjechał właśnie dziś rano do miasta i zamierza tu
trochę pozarobkować. Łaszowski wpatrzył się w przeciwległą ścianę coś sobie
przypominając.
- Zaczekaj pan - powiedział po
chwilce - nie dalej jak wczoraj, przypomina mi się, ojciec mój szukał człowieka
z wozem do pracy w swoim zakładzie ogrodniczym. Nie odpowiadałoby to panu?
- Nic nie wiedziałem, że ma pan
tu ojca i że posiada on przedsiębiorstwo ogrodnicze.
- No, przedsiębiorstwo, to za
dużo powiedziane. Taki sobie mały ogródek. Mój ojciec sam pracuje... Taaak.
Trzeba panu wiedzieć, że zawsze był robotnikiem.
- Nie znacjonalizowali dotychczas
jego zakładu?
- Ach, nie dziś, to jutro... -
westchnął konfidencjonalnie Łaszowski. - Chciałby pan, to mogę zaprowadzić do
mego ojca, bo ja teraz tam mieszkam.
Paweł chciał, i niezwłocznie
opuścił kawiarnię.
Zbliżał się koniec lutego.
Zdarzyło się kiedyś, że wskutek raptownie nastałej ciepłoty już w połowie
lutego rozwarły się pączki na bzach. Dawno temu to było. Ale i w normalnych
latach, choć w lutym zazwyczaj śniegi leżą jeszcze głębokie i mrozy bywają
silne, zaczyna jednak coś kiełkować w powietrzu, coś, co pobudza nadzieję w
ludziach i soki w roślinach. Zrywa się czasem wiatr gwałtowny niby to zimny, a
przecież inny niż w styczniu. Pnie drzew robią się bardziej czarne, a gałęzie
rysują się wyraźnie na tle białego nieba. Śnieg twardy się staje, zleżały.
Człowiek obeznany z tymi objawami pociąga wtedy nosem i mówi do sąsiada:
"Do wiosny idzie" a sąsiad kiwa potakująco głową. Pod nawisłymi
chmurami leci kruk i woła po wiosennemu: gardłowo, krótko i urywanie. Już wtedy
wiadomo, że ściele gdzieś gniazdo w koronie najwyższych drzew lasu. Bywa, że
zaraz potem wracają do kraju białodzióbe gawrony. W tym to czasie chytry
ogrodnik sztucznie wyprzedza przyrodę i dla swych przyziemnych, mieszczańskich
celów zarobkowych rozbudowuje inspekty, łapie w południe pocieplałe słońce, a
od dołu potrzebuje wiele końskiego nawozu, który grzeje ziemię. Oto jak się
złożyły okoliczności, w wyniku których Paweł przyjął pracę u starego
Łaszowskiego przy zwózce nawozu, umawiając się z nim po cenie 8 rubli za furę.
Były to dni mozolnej pracy. O
zmierzchu, opatrzywszy koniu w stajni, chodził na obiad do małej knajpy,
mieszczącej się opodal przy rynku. Zmęczony i brudny, zasiadał przy stoliku,
bez żadnej myśli ubocznej, cały skoncentrowany w szczękach, którymi żuł, co mu
właśnie podano do jedzenia. Widelec w ręku podświadomie przypominał mu widły,
którymi przez cały dzień nakładał i wykładał gnój. Pewnego dnia, siedząc twarzą
do oszklonych drzwi, w których jedna szyba była wybita i zastąpiona kawałkiem
tektury, spostrzegł wchodzącego oficera sowieckiego. Przybyły zatrzymał się
rozglądając, a później niepewnym krokiem podszedł do szynkwasu i zapytał:
- Czy nie można dostać u was
pudru?
- Pudru?... - zdziwił się
gospodarz, unosząc w górę brwi. - U nas? Pudru? Nieee...
- A gdzie można kupić?
- Obecnie? - zastanowił się i
dlaczegoś zapytał: - Dużo trzeba?
- Dwa, trzy kilo.
Gospodarz potrząsnął przecząco
głową. O tej późnej porze prócz Pawła siedział w knajpie jeden tylko, jeszcze
młody, chłop, przybyły ze wsi. Popatrzył na oficera rozbawionym wzrokiem. Ten
poczerwieniał, przeprosił grzecznie i wycofał się zawstydzony.
- Na urlop, musi, do Moskwy
wraca. Pospekulować chce - powiedział chłop. - Też człowiek.
- Może niekoniecznie do Moskwy, a
do innego miasta - zwrócił uwagę gospodarz, wytarł mokrą ścierką ladę, po czym
wziął do ręki szczotkę i zabrał się do zamiatania podłogi. Niebo o
wielopiętrowych chmurach płynęło ze zwykłym majestatem, jak na jego wysokość
przystało. Z drugiej strony pustego rynku przed piekarnią stał ogonek bab. Gospodarz
zmiótł śmiecie, wyrzucił je wprost na ulicę i pozostawił drzwi otwarte dla
wywietrzenia. Wtedy to z zewnątrz doszły głosy dzieci:
- Hela! Helaaa! - wrzeszczał
jakiś chłopak, wymachując prętem. - Chodź bawić się! - Z sąsiedniego zaułku
wybiegły dwie dziewczynki i jeszcze jeden mały chłopczyk. Hela stałą wciąż koło
drzewa rosnącego samotnie na rynku, którego kora obgryziona była przez konie.
- Hela! Chodźżesz!
- A w co bawić się? - zapytała.
- W kolejkaaa! - odkrzyknął
chłopak, oddalając się z innymi ku drewnianym barierom rynku. Hela poszła za
nimi. - W kooperatywa?! - zawołała z tyłu.
- Aha!
Dzieci ustawiały się w rząd przed
barierą, imitując kolejkę-ogonek przed sklepem. Stały nieruchomo, a co pewien
czas któreś przełaziło na drugą stronę. Urozmaicenie miała stanowić kłótnia
wywołana przed wyimaginowanymi drzwiami wyimaginowanej kooperatywy, którą
likwidował najstarszy chłopiec, grający rolę milicjanta: wrzeszczał ordynarnie
i wymachiwał trzymanym prętem. Wiatr, który igrał źdźbłami słomy na bruku, igrał
też włosami dzieci, gdy one znów ustawiały się posłusznie przed brzydkim,
nadpróchniałym słupem bariery.
Paweł, sam nie zdając sobie
sprawy, trzymał nóż i widelec nieruchomo w zaciśniętych pięściach, z łokciami
opartymi na siole, i zapatrzył się w zabawę dzieci. Nagle, czy to
beznadziejność jej treści, smutek czy nuda, czy tęsknota jakaś za czymś wolnym,
dalekim a nieuchwytnym sparła go w piersiach z taką siłą i tak odczuwalnym
skurczem, jak chyba nigdy dotąd. Po raz pierwszy miał uczucie, że narasta w nim
przemożna, śmiertelna nienawiść do otaczającej go rzeczywistości, szczera
nienawiść, której w tym nasileniu nie zdołały w nim dotychczas rozpalić ani
strach i bieda własnego życia, ani wywody Tadeusza, ani żadne z poprzednich
doświadczeń i obserwacji. Patrzył przed siebie, nie widząc już tych kilkorga
dzieci, nie czując, że drzwi są otwarte i zimne powietrze ogarnia go za kolana.
Gospodarz stał wciąż z miotłą w ręku na progu, on również zapatrzony w tamtą
stronę, i po chwili mruknął:
- Nowa zabawa.
Paweł ocknął się: - Tak. -
Skończył jeść, zapłacił i wyszedł.
Na nocleg wracał do mieszkania
znajomych, które wskutek ustawowego ograniczenia powierzchni mieszkalnej
przepełnione było lokatorami. W kilku pokojach gnieździli się różni ludzie.
Pan, który przedtem żył z renty; pani baronowa, biorąca ongiś przeszkody na
wyścigach konnych, z mężem dziś zatrudnionym pracą fizyczną; były pułkownik
armii litewskiej, zatrudniony w państwowej kooperatywie, i były kapitan armii
polskiej, pełniący funkcje stróża nocnego przy składzie węgla. Następnie -
wdowa z siostrą i trojgiem dorastających córek. Kuchnia była wspólna, wspólna
łazienka, a jedyny klozet mieścił się przy końcu korytarza. W tym to korytarzu,
za bardzo niską opłatą, otrzymał Paweł kąt do spania. Stały tam dwie szafy, z
których wydobywał się odór naftaliny. Kanapka, na której sypiał, była za
krótka. Pod nią stał worek białej mąki, produkt sprytu byłego pułkownika. Swoje
brudne skarpetki musiał Paweł rozwieszać na noc na poręczy koło głowy. Tuż
sypiał pies, własność wdowy, duży dog, który karmiony różnymi odpadkami psuł
powietrze na cały korytarz. Baronowa otwierała wówczas drzwi na przestrzał i
przeciąg ziębił skulone nogi Pawła. Wszyscy lokatorzy maszerujący po kolei do
klozetu systematycznie potrącali jego, wystającą nieco z kanapki, poduszkę.
Gdy wrócił tego wieczoru, już
przechodząc przez kuchnię dowiedział się o dwóch doniosłych zmianach: wdowa z
niewiadomych przyczyn została aresztowana dziś rano; baron zaś otrzymał posadę
w gostorgu; "doskonałą posadę", jak ją określiła jego żona, kobieta
starszawa, ale w pretensjach.
- Cieszy się pan?! - zapytała,
filuternie przekrzywiając utlenioną głowę z odrastającymi pasmami ciemnych i
siwych włosów.
- Z czego? Z tego, że aresztowali
wdowę?
- Ach, fe... Nie! Z tego, że mój
mąż dostał taką posadę.
- Szalenie - odparł z sarkazmem i
poszedł do swego kąta w korytarzu.
Ale sen nie przychodził. Spod
drzwi pokoju, gdzie mieszkała ze swą siostrą wdowa, widniała wąska szpara
światła i dochodziły szepty. Ktoś, chyba brat, przyszedł się dowiedzieć o
szczegóły i z bezmyślnym uporem, jak się wydawało Pawłowi, dopytywał się teraz,
co mówiła aresztowana w ostatniej chwili.
- Nic nie mówiła! - słychać było
zniecierpliwiony głos siostry. - Co miała mówić... Co ty chcesz, żeby mówiła?
- Ani jednego słowa?
- Oj, jaki ty jesteś, doprawdy!
Mówiła, owszem: "Ach, Boże mój, ach, Boże mój, ach, Boże..." Ot, co
mówiła.
Paweł przewrócił się na drugi bok
i usiłował zasnąć.
Rano zbudziło go gwałtowne
targnięcie za ramię. Otworzył oczy, zobaczył nad sobą pochyloną twarz Leona i
zamknął je z powrotem, sądząc, że śni, gdyż Leon aresztowany był już od kilku
miesięcy.
- No, zbudź się wreszcie! - wołał
Leon. Paweł znów otworzył oczy:
- Skąd... Ty...? Przecież...
- Już od tygodnia wypuścili.
Wstawaj. Musiałem czort wie o której zwlec się z łóżka, żeby ciebie przyłapać
zanim wyjedziesz na pracę. Chyba z pół godziny dobijałem się do tych waszych
cholernych drzwi, aż jakaś dziewczynka mi otworzyła. Tadeusz prosił, żeby
ciebie sprowadzić. Ma jakąś ważną sprawę.
- Coś nieprzyjemnego się stało?!
- zapytał Paweł siadając zupełnie już zbudzony.
- Nie... Chyba nic takiego.
Ubieraj się. Ależ tu śmierdzi w tym korytarzu!
- Ja chcę więcej niż obalić
Stalina! Ja chcę z nim razem wywrócić do diabła cały bolszewizm! To
"chcę" proszę traktować jako cel idealny. Nazywają go, Stalina,
słońcem. Gdyby tak było w rzeczywistości, ujęcie za rękojeść przysłowiowej
motyki byłoby niewątpliwie rzeczą beznadziejną. Ale tak nie jest. Jeżeli
przyjmiemy, że motyka i słońce są jak dwa przeciwstawne bieguny, z których
jeden symbolizuje bezmierną słabość, a drugi szczyt potęgi, to podstawiając pod
te symbole z jednej strony pojedynczego człowieka w całej jego indywidualnej
słabości, a z drugiej Stalina z całą jego potęgą zbiorową, będziemy jednak
musieli dojść do prawdy obiektywnej, że dzieli ich między sobą przestrzeń o
miliony lat astronomicznych... mniejsza, niż prawdziwe słonce od prawdziwej
motyki. Prawda bowiem obiektywna poucza nas, że nawet cała ludzkość nic nie
może przeciw słońcu, a natomiast rozwalić czerep Stalinowi może nawet
pojedynczy człowiek. Za rozumną zatem podstawę akcji antybolszewickiej obieram
prawdę obiektywną, jako najsilniejszą pozycję, z której winno się prowadzić
atak. Jej siłę charakteryzować może między innymi miara tej nienawiści, z jaką
ją bolszewizm zwalcza pod każdą jej postacią. - A teraz pozwolą panowie -
ciągnął dalej Tadeusz - że im wyjaśnię, dlaczego zaprosiłem ich o tak wczesnej
godzinie. Zazwyczaj podobne rozmowy odbywają się wieczorami, jeżeli nie w cieniu
konspiracyjnej nocy. Uczyniłem to wszakże umyślnie, właśnie dla skonfrontowania
najbardziej trzeźwych w ciągu białego dnia godzin, z najbardziej, pozornie,
fantastycznym..., nazwijcie go jak chcecie, moim zamiarem.
- Z kolei o konspiracji. Wszystko
w Sowietach, co jest materialne, jest ich słabą stroną, włącznie do terroru
materialnego, mimo że znamy go również ze strony dosyć namacalnej. Wszystko
natomiast, co jest niematerialne, duchowe, psychiczne jest ich silną stroną,
włącznie do terroru psychicznego, niemającego sobie równych ani w przestrzeni,
ani
w dziejach naszego globu. Stąd
doświadczenie poucza nas, że każda próba spisku w Sowietach upada nie skutkiem
zewnętrznego, materialnego nacisku, a skutkiem wewnętrznego, psychicznego
rozkładu. Czy jest to argument wystarczający dla niepodjęcia jeszcze jednej
próby? Po namyśle doszedłem do przekonania, że - nie. Czy jest ktoś z panów
agentem NKGB? - zapytał nagle, nie zmieniając intonacji głosu i odwrócił twarz
do okna.
Nastała cisza, przerywana jedynie
rytmicznym, nieokreślonym stukiem dochodzącym z dołu. Poza Tadeuszem, Leonem i
Pawłem, obecnych było jeszcze dwu ludzi. Jeden z nich o wąskiej, jak ściętej na
płask, twarzy, siedział sztywno, zlekka tylko odchylony ku tyłowi, z nogą
przerzuconą przez nogę, i robił wrażenie oficera w ubraniu cywilnym. Miał na
sobie wcale dobrze skrojony garnitur o brązowym odcieniu, śnieżnobiały
kołnierzyk i starannie zawiązany krawat. Drugi stanowił jego przeciwieństwo pod
każdym względem: niski, tłusty, łysawy, o inteligentnych oczach osadzonych
głęboko w pulchnej twarzy, mógł być właściwie przedstawicielem każdego zawodu
cywilnego. Natomiast odziany był właśnie w strój stanowiący mieszaninę pół
wojskowego i sportowego. Spod rozpiętej jasnej kurtki widniał rudy pulower narciarskiego
typu, a na nogach miał podniszczone oficerskie buty kawaleryjskie. Siedział
pochylony, z łokciami wspartymi o uda, słuchając unosił czasem jasne brwi w
górę i palcami złączonych dłoni wyczyniał w zamyśleniu różne łamańce.
- Przepraszam - przerwał ciszę
domniemany oficer - co to tak stuka pod nami? - Zebranie odbywało się nie w
zwykłym dotychczas pokoiku za pralnią, a w pokoju Tadeusza na piętrze,
stanowiącym jednocześnie poddasze, na które wchodziło się po drewnianych
schodach z sieni. Pytanie wypowiedziane było tonem na tyle przesadnie
rzeczowym, iż w zestawieniu z treścią przemowy Tadeusza uchodzić mogło za
rodzaj dyskretnej ironii. Pulchny cywil uśmiechnął się nawet kącikami ust do
swych palców.
- To jest magiel. W piwnicy.
Ręczny migiel naszej biednej pralni. - Odpowiedział Tadeusz tonem doskonale
opanowanym, w najmniejszym stopniu nie zdekoncentrowany pytaniem. Tamten kiwnął
głową na znak, że rozumie.
Nagle wstał Leon i zwracając się
do Tadeusza, powiedział:
- Ty wiesz, że ja wyszedłem
tydzień temu z NKGB... - i poczerwieniał. - A na każdym, kto zostanie
wypuszczony, ciąży...
- Cóż ja jestem temu winien,
Leonie - przerwał mu Tadeusz rozkładając ręce i uśmiechając się przyjaźnie. -
Siadaj, proszę cię. Z ogromnej ilości moich znajomych i przyjaciół wybrałem i
zaprosiłem tu czterech panów. Nie sądzę, by który z was mógł się czuć urażony
moim pytaniem. Chciałem wyłącznie uprzytomnić wszystkim istotę rzeczywistości,
w której się obracamy. Nie w większym i nie w mniejszym stopniu może być ktoś z
was agentem NKGB, jak ja osobiście prowokatorem na przykład.
- Albo wszyscy razem - wtrącił
tłuścioch, nie unosząc głowy znad kolan i bawiąc się palcami.
- Słusznie, albo wszyscy.
Próbujmy jednak rozważać sprawę dalej, jakby wszyscy... nimi nie byli. Zgoda?
- Zgoda - odezwało się tamtych
dwóch. Paweł i Leon w milczeniu kiwnęli głowami.
- A więc powracam do swego
projektu. Proszę mi darować, że plan o tak przeogromnym zasięgu, nazywam
skromnie "projektem". Czy jednak przypuszczacie panowie, że Hitler
zakładając partię złożoną z siedmiu osób albo Lenin obijający się po
kawiarniach szwajcarskich mieli dużo więcej szans od nas?
- Myślę, że, do pewnego stopnia,
tak - odparł rzekomy oficer. - Równie dobrze bowiem mógłbyś wymienić Napoleona
albo innego mocarza. Wszystko więc zależy od tego, czy czujesz się na siłach
postawić siebie w jednym rzędzie z tymi wielkościami?
- Nie, tego nie chciałem
powiedzieć. Przyznaję się do błędu. Ja nie chcę być żadnym cezarem ani żadnym
"Fuh-rerem". Raczej kimś w rodzaju pana Principa, który swym strzałem
w Serajewie wywołał pierwszą wojnę światową, a w rezultacie zmienił oblicze
świata. Principa... zaraz, jakże mu było na imię?
Wszyscy spojrzeli po sobie, a
tłuścioch uniósł nawet rękę i potarł nią czoło, ale nikt nie mógł przypomnieć.
- A więc - podjął Tadeusz -
osobnikiem, jak widzicie panowie, względnie skromnym, którego nie pamięta się
nawet z imienia chrzestnego. Wodzowie tworzą. Ja bym chciał tylko obalić. Gmach
buduje się bardzo misternie, a rozsadza - czasem jedną bombą. Zadanie stokroć
łatwiejsze.
Tadeusz mówił płynnie jak aktor,
trzymając każde słowo na wodzy. Oczy miał wpół przymknięte, ale spod rzęs
dostrzec było można, że błyszczały. Później wstał od stołu, przy którym
siedział, i zaczął chodzić po pokoju z wesołą werwą.
- Pierwsze pytanie: Czy
bolszewizm da się rozsadzić od wewnątrz? Wszyscy skłonni jesteśmy twierdzić, że
nie da się, ponieważ dotychczas się nie dało. To nie jest argument
przekonywający. Z równym powodzeniem można by twierdzić, że w ruletce nie
padnie czerwone, ponieważ 28 razy z rzędu padło czarne. Teraz pytanie drugie:
kto może rozsadzić bolszewizm? Moim zdaniem, nie może tego dokonać jakiś
poszczególny naród na własną rękę, a międzynarodowa, raczej beznarodowa masa,
czyli to, co bolszewizm dziś tworzy. W roku 1917, może jeszcze 1920 którymś,
mógł to jeszcze zrobić jeden tylko naród rosyjski, bo bolszewizm był wtedy
sprawą wewnętrzną rosyjską. Dziś jest sprawą naprawdę beznarodową. Bolszewizm i
Rosja - są to dziś rzeczy zupełnie odrębne. Bolszewizm spycha sprawy narodowe
na plan drugi, takoż
antybolszewizm może mu się
przeciwstawić jedynie w razie równie szczerego zepchnięcia spraw narodowych na
plan drugi.
- Ja proszę o głos - odezwał się
domniemany oficer, podnosząc rękę gestem uroczystym.
- Proszę.
- Obalić bolszewizm może
praktycznie i wyłącznie wojna z nim. Normalna wojna zewnętrzna, na którą
wszyscy czekamy. Skończyłem.
- A w tej chwili - wtrącił Leon -
jest ona najmniej oczekiwana, gdyż cały świat stara się na wyprzódki nie
wojować z Sowietami, ale je sobie pozyskać.
Tadeusz przeniósł uśmiechnięty
wzrok z jednego na drugiego i podjął natychmiast:
- Zupełnie słuszne uwagi. Tak
pierwsza, jak druga. Załóżmy, że wojna rozstrzygnie o wszystkim. Ale wojna
byłaby dla nas czymś w rodzaju wygranej na loterii. Czy jednak człowiek może
układać swój całoroczny budżet na spodziewanej wygranej na loterii? Nie, ani
takiego człowieka, ani takiego budżetu - nie nazwałbym solidnym. A cóż dopiero
mówić - zwrócił się do Leona - gdy, jak słusznie zauważasz. wojna nie jest spodziewana,
czyli wynik loterii bardziej niż wątpliwy. Ja wychodzę z odwrotnego założenia:
jeżelibyśmy mieli siedzieć z założonymi rękami, to już raczej w wypadku wojny,
chociaż nie uważałbym tego za wskazane. Ale brak wysiłku mógłby być
usprawiedliwiony rachunkiem, że wysiłek ten dokonają za nas inni, siły
zewnętrzne. Gdy jednak tego nikt nie chce za nas zrobić...
W tej chwili oficer zmienił
przerzucanie nóg, przezornie podciągnąwszy spodnie na kolanach, strzepnął z
nich jakiś pyłek i zauważył:
- Ale za jaką cenę? Jaką cenę
zamierzasz wstawić w budżet, nazwijmy go, "solidnego" człowieka,
który zakłada rzecz tak niesłychanie wątpliwą, jak udanie się przewrotu
wewnętrznego? Ile ofiar, ile młodzieży...
Tadeusz przerwał tym razem
niecierpliwie:
- Przede wszystkim, jeżeli chodzi
o młodzież, to raczej powinna być od tego, żeby się biła, niż od tego, żeby
gniła Ale poruszyłeś zagadnienie najważniejsze. Kwestię opłacalności wysiłku, w
danym wypadku - ofiar, czyli wyboru pomiędzy walką i niewalką. Zachodzić ona
może tylko wtedy, jeżeli przez niewalkę zachowasz siły, które byś w walce
musiał lub mógł zmarnować. Otóż ten wybór nie istnieje w tej chwili. Dylemat,
aktualny w stosunku do każdego innego najeźdźcy na globie, w stosunku do
najeźdźcy bolszewickiego nie istnieje, dlatego że porządek rzeczy jest tu
niejako odwrócony. Bolszewizm predystynowany jest do tego, aby zniszczyć bez
reszty siły niebolszewickie. I to w każdym wypadku. Nie broniąc się, nie
walcząc, ułatwiasz mu tylko zadanie zniszczenia samego siebie. Można by przyjąć
formułę taką: jeżeli walcząc masz znikome szanse na życie, to nie walcząc nie
masz żadnych. Bolszewizm bowiem likwiduje nie za czyn wrogi, a za odmienną
myśl. Ja mówię tu tylko w granicach zimnej kalkulacji, odrzucając takie
argumenty, jak że lepiej zginąć z honorem niż bez niego. To rzecz gustu, a nie
kalkulacji. Ale jedyna szansa niezginięcia, przyznaję tobie, drobna, jest w
walce. Nawet jeżeli chodzi tylko o przedłużenie życia, to jest ono po stronie
walki. Po stronie poddania się, po stronie kompromisu nie ma, powtarzam, żadnej
szansy, bo bolszewizm nie zna kompromisu. Gdyby go znał, nie byłby
bolszewizmem, to jasne. A więc zlikwidowani zostaną wszyscy niebolszewicy.
Pozostaną tylko ci, którzy się na bolszewików dadzą przerobić, czyli przekuć z własnego
narodu na naród sowiecki. Owszem, nie walcząc oszczędzisz pokaźną liczbę ludzi
tej kategorii, ale oszczędzisz dla kogo? Dla tychże bolszewików, oczywiście.
Według ich formuły, że masa winna być "socjalistyczna z treści, a narodowa
jedynie z formy"... Jeżeli wyjdziemy z założenia, że bolszewizm jest złem,
a ja z tego wychodzę właśnie, to idąc na kompromis przyczyniasz się pośrednio
do wzmocnienia tego zła. Powiadasz, walka ma wątpliwe widoki zwycięstwa; niech
będzie nawet: żadnych. Zgadzasz się? Ja się nie zgadzam, ale zakładam w tej
chwili, że się zgadzam. Ja idę nawet dalej i zakładam, że teoretycznie w walce
z bolszewizmem ginie cały naród bez reszty. Otóż, skoro uważam, że bolszewizm
jest złem w samym sobie, złem obiektywnym, wolę, żeby mego narodu nie było
wcale, niż żeby był narodem bolszewickim i stał się instrumentem do
rozpowszechniania zła na świecie! -Tadeusz odetchnął głęboko, zamilkł, powrócił
do stołu i usiadł na dawnym miejscu. Po chwili przerwał milczenie, które
nastało po jego słowach:
- A panowie nie wolą?
Akurat magiel na dole przestał
turkotać. Tłuścioch nie zmieniając pozycji, mruknął coś sobie pod nogi.
- Co? - zapytał go Tadeusz.
- Owszem, ja się zgadzam z tobą.
- Inni milczeli.
- Wracam do poprzedniego tematu -
zaczął znów Tadeusz. - Doszedłem do przekonania, że ustrój sowiecki stanowić
winien pod pewnym kątem idealny wzór dla kontrsowietyzmu. Włóczę się po całym
kraju. Zarabiam, ale nie zarobek jest istotnym celem trybu życia, jaki wiodę.
Obrabiając moje pole doświadczalne, chciałem się upewnić co do reakcji
psychicznej różnych ludzi na działanie bolszewizmu. Powiem, jakie są tego
wyniki. Reakcje są oczywiście różne, zależnie od indywidualności danego
osobnika, ale niezależne od przynależności narodowej, rasy czy religii. Moim zamiarem
było wyszukanie ogólnoludzkiej odtrudki, antyrecepty na ogólnoludzką receptę
sowiecką. Odszukać w mechanizmie psychiki ludzkiej ten guzik, za pociśnięciem
którego mechanizm mógłby zacząć działać w kierunku odwrotnym od tego, w którym
działa za pociśnięciem guzika sowieckiego... - Tadeusz nagle, jakby zgubiwszy
wątek myśli, zatrzymał się i po chwili:
- Nie bać się, panowie! Nie ma
czego. Kot na widok psa robi wielki garb, aby się wydać większym. Takoż i
Sowiety wcale nie są tak straszne, jak się wydają. Mogę panów zapewnić, że w
gruncie rzeczy boją się mas ludzkich o wiele bardziej konsekwentnie, niż
ujarzmione przez nich masy boją się NKWD.
- Kiedy ją zaczniesz stosować? -
spytał oficer.
- Co?
- Tę kontrreceptę.
- Mam nadzieję, że w tych dniach.
- Nie uśmiechnął się. Dlatego nikt z obecnych nie wiedział, czy kpi, czy mówi
poważnie. - Jak widzicie, na razie żadna organizacja podziemna tu nie
zaistniała w tym pokoju. Nie figurujecie na żadnej liście i nie jesteście
związani żadną konspiracją. Ja was dopiero chcę do niej namówić, gdy przyjdzie
czas. Może jutro, może za rok. O żadnym konkretnym planie na razie nie mówię.
Macie czas do namysłu. Proponuję jednak następne zebranie w ciągu
najbliższych... Zresztą, nie mogę powiedzieć, kiedy. Chciałbym wtedy wysłuchać
przemyślanej przez was repliki, no, krótko: zgody lub niezgody.
Wychodzili nie razem. Pierwszy
wyszedł domniemany oficer. Następny - Paweł.
Po upływie kilku minut grubas w
rudym swetrze ujął za klamkę drzwi, otworzył je i już przestąpił próg, gdy nagle
cofnął się.
- Gawriło - powiedział stając z
powrotem w progu. Tadeusz i Leon spojrzeli nań zdumieni.
- Co za Gawriło?... Jaki
Gawriło?...
- No, Princip nazywał się:
Gawriło. Przypomniałem to sobie dopiero teraz.
Tamci roześmieli się.
- A, no widzisz! - zawołał wesoło
Tadeusz.
- Do widzenia.
- Z Bogiem!
Gdy schodził po niewygodnych,
drewnianych schodach, trochę bokiem, uważnie patrząc pod nogi, młoda
prasowaczka, ubrana już w palto i chustkę na głowie, obserwowała go przez
szparę w przepierzeniu, dzielącym klatkę schodową od kuchni. Dziewczyna
wyczekała aż zamknął za sobą drzwi wyjściowe na ulicy i wtedy, niepostrzeżona
przez inne kobiety w pralni, wyszła drzwiami prowadzącymi na podwórze, minęła
bramę wjazdową i poszła jego śladem. Tamten kroczył powoli, nie oglądając się.
Minąwszy kilka ulic, raz się tylko zatrzymał przed witryną nowej księgarni
"Gosizdatu". Ranny, dojmujący mróz nie szkodził mu widocznie, choć
wokół ludzie szli szybko, z podniesionymi kołnierzami. Z zainteresowaniem
przeczytał kilka tytułów nowych książek, widniejących przypadkowo pomiędzy
długimi szeregami dzieł Stalina i Lenina. W tym czasie dziewczyna pochyliła się
głęboko, poprawiając zapięcie przy śniegowcu, tak że brzegi jej chustki zakryły
twarz. On poszedł dalej, powoli kupował gazetę na rogu, wsadził ją machinalnym
ruchem do kieszeni kożuszka, skręcił w ruchliwą ulicę na prawo, wyszedł przed
gmach uniwersytetu robotniczego i - znikł w jego sieniach.
Dziewczyna zatrzymała się,
studiując uważnie program wykładów, wywieszony na ścianie. Upłynęło
kilkadziesiąt minut. Grubas wyszedł i mijając dziewczynę mruknął coś nod nosem
do siebie samego. Wtedy ona poszła z powrotem.
Leon pozostał dłużej u Tadeusza.
Rozmawiali jakiś czas nie poruszając tematu poprzedniej dyskusji. W pewnej
chwili Leon zapytał:
- Kto to jest właściwie ten
gruby, łysawy, w rudym swetrze? Widziałem go kilka razy w pralni, ale... Nie
chodzi mi oczywiście o imię i nazwisko, tylko co za typ?
- Miał ciekawe dzieciństwo: mył
buty wielkim ludziom, czasem kopyta koniom, na których siedzieli.
- Nie rozumiem.
- Wyobraź sobie, jego ojciec był
robotnikiem magistrackim w pewnym dużym mieście i czyścicielem pomników.
Zabierał często syna do pomocy. Najwięksi tego świata, gdy się ich uwiecznia w
pomnikach, mają później do czynienia ciągle z..., za przeproszeniem, gównem
gołębim. Opowiadał mi, jak zwłaszcza pewien myśliciel pokrywany bywał nim ze
szczególną gruntownością. Nie chciałbym, żeby mi stawiano pomnik, gdy zmienię
oblicze jednej szóstej globu ziemskiego! A ty?
Leon uśmiechnął się w odpowiedzi.
- Więc ty na niego zwróciłeś
uwagę specjalną, na tego tłuściocha? Masz, znaczy, dobre oko, to człowiek o
wyjątkowej inteligencji, wyjątkowej, tak. Zresztą, najbliższy mi... - przerwał
i po chwili zmienił temat: - Słuchaj, Leonie, zastanawiałem się i przyznam, że
bardzo żałuję, żeś nie podpisał w NKGB zobowiązania do współpracy. Mielibyśmy
jedną szansę więcej.
Leon zachmurzył się. Poszukał w
kieszeni papierosów, nie znalazł ich i spojrzał na stół.
- Masz tu - powiedział Tadeusz,
podsuwając mu blaszane pudełko z tytoniem. - Skręć sobie.
- Oni nie są tacy głupi - mruknął
Leon śliniąc bibułkę.
- Są, są głupi. Dlaczego sądzisz,
że typy o ciasnym horyzoncie myślenia mają być mądrzejsi od ludzi o szerokich
horyzontach? To paradoks. No, ale już się nie odstanie. A o Konradzie nie ma w
dalszym ciągu wiadomości?
- Wątpię, żeby go puścili. Wsik
na amen.
- Chwała Bogu. To był tylko
szkodnik. Zresztą, nadęty dureń.
Leon wzruszył niedostrzegalnie
ramionami, a po chwili milczenia zapytał: - A jakże się tobie podoba Paweł?
Tadeusz podszedł do okna i
patrzył. Niebo wypogodziło się. Łagodny jego błękit rozpościerał się nad
mroźnym dniem, ponad dachami starego miasta, które piętrzyły się, białe, w
śniegu w bezładnym ugrupowaniu, wśród pogiętych anten, wiszącej bielizny,
gołębników, zewnętrznych schodów i wielkiej ilości kominów aż do najwyższego
piętra przeciwległej góry, z której strzelały w to niebo dwie wieże
kościelne.
- Paweł... Hm, Paweł - zaczął,
ale nie dokończył, bo w tej chwili na dole stuknęły drzwi kuchenne. Tadeusz
oderwał wzrok od kościoła na wzgórzu. - Przepraszam cię na
chwilę, zdaje się, że przyszła
Hala, mam do niej interes, sekundę, dobrze? - Wyszedł, zamykając drzwi, zbiegł
po kilku stopniach i zatrzymał się w połowie schodów. Młoda dziewczyna,
zaróżowiona od mrozu, podniosła nań twarz i wyszeptała spod chustki:
- Dziś o szóstej wieczorem.
- Dziękuję - odparł Tadeusz.
XVIII
W lasku, dzielącym Martę od
przystanku kolejowego, spotykało się trzy rodzaje śladów na śniegu: cztery
łapki,dwie szerzej rozstawne, dwie węziej, jak w odwróconej figurze trapeza -
to wiewiórki; cztery łapki wyciągnięte nierównymi parami, na kształt ukośnika -
to zająca; równiutka linia łapek - to lisa. Ślady wiewiórki są krótkie i giną
przy pniu drzewa. Ślady zająca nie kończą się nigdy, zawsze nie równe w
odskokach, dłuższe, krótsze, biegną w las i z lasu, krzyżują, plączą się
chaotycznie. Ślady lisa idą niby z poważną rozwagą do celu; gdy śnieg jest
głębszy, towarzyszy im po wierzchu delikatny rowek, jakby kto puszkiem do
pudrowania pociągnął po śniegu - to znak lisiego ogona.
Lis biegł prościutko pod wiatr,
przepisowo, i zdawało się, że wszystko zawczasu powinien był zwąchać i
usłyszeć, ale przeszkodził mu dąb. Dąb jest jedynym drzewem, które bezmyślnie
przedłuża walkę jesieni z zimą. Gdy inne drzewa dawno już skapitulują, a nawet
zapomną o swych liściach, jak się zwykło zapominać rzeczy zeszłoroczne, dąb
wciąż jeszcze zachowuje - swoje. Brzydko pogięte, zwiędłe, pokręcone, twarde,
trzyma czasem do samej wiosny. Stąd się zdarza, że nagle w środku zimy, gdy
wokół jest cicho i pulchnie, najlichszy wiaterek, potrącając wyschłe liście
dębu, wywołać może raptowny zgrzyt, podobny do nieprzyjemnego hałasu powstałego
przy potrąceniu blaszanego wieńca na cmentarzu. Każdy zwierz wie, że tak bywa,
a przecież często się daje zaskoczyć. Gdy młody dębczak rosnący na kierunku, w
którym biegł lis, zaszperał, jakby umyślnie, żeby go nastraszyć, lisa
przebiegły w pierwszej chwili ciarki, i choć się opanował od razu, przecież
zatrzymał się, uniósł w zgięciu przednią łapkę, odwrócił pyszczek i ze szczerym
niesmakiem spojrzał na drzewo, bo nie lubił, a zresztą nie znał się na żartach.
W ten sposób zapomniał na chwilę o pilnowaniu wiatru; na krótką chwilę, w ciągu
której tuż przed nim na ścieżce ukazała się Marta. Zaskoczony raptownie, lis
nigdy nie rzuca się do ucieczki na oślep; takoż i teraz: cofnął się, zawrócił
wolno i pobiegł nie śpiesząc z powrotem w gęstwinę. Dębczak zaśmiał się za nim
sucho, a Marcie wydało się dlaczegoś, że lis musi być chory albo postrzelony.
Nie namyślając się wkroczyła w głęboki śnieg i brnęła śladem. W tym miejscu
rosły gęste krzewy jałowcowe, splątane z młodą świerczyną. Odgarniała je,
przedzierając się dalej, ale lisa wciąż nie było widać. Wróciła wreszcie na ścieżkę,
otrzepując się ze śniegu, i choć pobiegła później prędko, ale czas stracony
spowodował, że spóźniła się na ranny pociąg do miasta. Skutkiem tego musiała
odłożyć wyjazd do następnego, który odchodził w południe. Chciała doręczyć
mężowi list, który przyszedł na jego ,imię z Rygi, stolicy łotewskiej republiki
radzieckiej, a który otwarła, nie mogąc poskromić ciekawości.
Na dworcu w mieście zarządzono
lotną rewizję bagażu i dokumentów w ramach podjętej walki ze spekulacją. Marta
nie miała bagażu, a dokumenty jej były w porządku: mocą paszportu, wydanego
jeszcze przez dawne władze, jako stała mieszkanka kraju, automatycznie stawała
się obywatelką Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Zanim jednak
minęła barierę rewizji upłynęło sporo czasu.
Tymczasem Paweł po wyjściu od
Tadeusza zdążył jeszcze zwieźć kilka fur nawozu i wracał pustymi saniami przez
most na rzece, ażeby się udać na posiłek. Na lodzie rzeki stało kilka
zamyślonych wron; naprzeciw sunęły sanie ładowne cegłą i podzwaniały
łańcuchami. Takie to były szczegóły owego dnia, ostatniego, w którym pracował
dla ogrodnika Łaszowskiego.
Po dłuższych dowiadywaniach się
Marta odszukała wreszcie męża w knajpie przy ryneczku. Gdy zobaczył ją
wchodzącą, przestraszył się w pierwszej chwili, czy nie zaszło coś złego w
domu, ale uspokoiła go zaraz i wręczyła list.
Dawny jego znajomy pisał, ażeby
zaszedł do pewnego sklepu artelowego i zapytał o niejakiego pana Boguckiego,
który ma ważną sprawę do Pawła. Znajomy wyjaśniał dalej, że Bogucki bawił
jeszcze niedawno u niego w Rydze i że on polecił mu Pawła jako człowieka, na
którym można polegać przy załatwieniu właśnie tego ważnego interesu.
Paweł przypomniał sobie, iż pisał
przed kilku miesiącami do znajomego w Rydze, wspominając między innymi, że jest
teraz furmanem.
- Co to może być? - zapytała
Marta. Paweł wzruszył ramionami i wsadził list do kieszeni.
- Kto to jest ten Bogucki? Znasz
go?
- Był taki dyrektor banku,
ziemianin, coś w tym rodzaju. Aha, opowiadał mi o nim ostatnio Wulfka. Nie mam
pojęcia, czego może chcieć.
Rozmawiali jeszcze przez czas
dłuższy. Marta musiała wracać, nie mogąc zostawić domu samego na noc. Zresztą,
nie miałaby gdzie tu spać. W ostatniej chwili przypomniała sobie jeszcze o
swoim rannym spotkaniu z lisem...
- W odległości, mówię ci -
opowiadała - no, jak do tych drzwi. - Pokazała ręką i pomyślała jednocześnie,
że odległość musiała być chyba kilkakrotnie większa, ale się nie poprawiła. -
Wyobraź sobie, idę ścieżką... - Zanim skończyła opowiadanie dobiegała godzina
szósta wieczór.
- Ach, Boże! wykrzyknęła -
przecież to teraz ostatni pociąg. A miałam wracać o czwartej.
O tej samej porze Karol opuszczał
gmach uniwersytetu robotniczego, ażeby się udać na spotkanie z człowiekiem,
który zachodził doń dziś rano. Przedstawił się on jako tajny delegat NKWD przy
miejskim komitecie partyjnym, oświadczając, iż ma pewną ważną a dyskretną
sprawę, którą chciałby omówić z Karolem zupełnie, jak twierdził, szczerze,
konfidencjonalnie i na osobności. Wyznaczył mu spotkanie dwadzieścia minut po
szóstej wieczorem i miejsce spotkania niezbyt odległe, tłumacząc nawet
dokładnie i uprzejmie trasę, którą może najbliżej dojść, ukończywszy swój
wykład o szóstej; między innymi wychodząc z zaułka na róg parku miejskiego...
To było wszystko. Prosił jeszcze, by o spotkaniu zachował najzupełniejszą
tajemnicę. Karol przyrzekł naturalnie, przejęty ważnością misji i podniecony
jej tajemniczością, a nieznajomy, niski grubas, w krótkim kożuszku, wydał mu
się człowiekiem szczerym i sympatycznym.
Plan zastrzelenia Karola powziął
Tadeusz już od dłuższego czasu, a to dla wypróbowania odstraszającego dla
innych efektu, jaki musiało za sobą pociągnąć zastrzelenie osoby tak
eksponowanej i znanej w całym, niedużym mieście. Byłby to pierwszy krok na
drodze planowanego kontrterroru. Wszystko rozpracowane zostało dokładnie z
dawnym czyścicielem pomników, którego nikt prawie w mieście nie znał. Tego
dnia, po wyjściu z zebrania, nie mieli się już spotykać; dla zachowania
ostrożności Hala zbadać miała, czy nikt go nie śledzi, a też pośredniczyć w
zakomunikowaniu ostatecznego terminu Tadeuszowi. Zasadzka umiejscowiona została
zawczasu w rogu parku miejskiego u wylotu ciemnego zaułka.
Piętnaście minut do szóstej
Tadeusz wpuścił kulę do lufy pistoletu kaliber 7,6 typu "Mauser",
zabezpieczył go i wsadził w kieszeń palta łącznic z zapasowym magazynkiem. Na
ulicach było ciemno. Miał stąd bardzo blisko, więc się nie śpieszył.
Wewnętrznie cieszył się z siebie, że jest zupełnie spokojny i opanowany w
każdym ruchu.
Marta, zasiedziawszy się z mężem,
musiała znowu śpieszyć. Te kilka minut, które zajęło jej opowiadanie o lisie,
spowodowało, że chwila, w której mijała na ulicy jedną z latarń, przypadła na
moment, w którym Karol mijał ją z przeciwległej strony, i w ten sposób zetknęła
się z nim twarzą
w twarz. Prawic że wpadła na
niego, powiedziała: przepraszam - zanim rozpoznała go, ale on pierwszy się
zatrzymał i nagle odezwał:
- Chciałem pani coś powiedzieć.
Marta poczuła się niemile
zaskoczona.
- Owszem... Ale ja się bardzo
śpieszę; naprawdę.
- Nie dłużej jak dwie, trzy
minuty.
- To może mnie pan podprowadzi w
takim razie. Idę na dworzec.
Karol zawahał się chwilę,
spojrzał na zegarek. Było dziesięć minut po szóstej. Znając dobrze miasto,
pomyślał, że może przejść kawałek ulicą, którą musiała iść Marta, a później
zdąży jeszcze wykręcić na umówione miejsce spotkania inną drogą. Zawrócił więc
i zaczął głosem, który mu drżał z wewnętrznej emocji:
- Chciałem powiedzieć... Mąż
pani, to znaczy Paweł, zachował się wobec mnie... Zresztą, nie będziemy o tym
mówić. Nie chcę się z nim wdawać w żadne dyskusje polityczne. Zostawmy to na
później. Ja się nic obrażam. Chwała Bogu, wszelkie kodeksy honorowe i temu
podobne śmiesznostki nie funkcjonują już. Niech on sobie tam uważa mnie za kogo
chce. Natomiast ja...
Marta słuchała przygnębiona, idąc
w milczeniu z pochyloną głową,
- Tak, natomiast ja chciałem
tylko to powiedzieć pani, i mam nadzieję, że w zupełnym zaufaniu, że... Otóż
dotychczas robiłem wszystko i użyłem wszystkich moich wpływów, aby was
zostawili w spokoju i nie ruszali. Jakkolwiek pani sama chyba rozumie, że...
Nie chcę tu używać żadnych górnolotnych słów. Nie chodzi mi też o żadne objawy
wdzięczności. Po prostu tak jest i koniec. To tylko chciałem powiedzieć. - Był
bardzo zdenerwowany, bardziej niż przypuszczał z początku i czuł, że jest
niezadowolony z siebie. Zawrócił raptownie, zanim Marta mogła odpowiedzieć
słowo. Odszedłszy kilka kroków, zatrzymał się i znowu spojrzał na zegarek. Było
17 minut po szóstej. Zawołał doróżkę i kazał się wieść pod wskazany adres. Z
tego miejsca trasa nie wypadała koło parku miejskiego.
Uliczka, na którą przyjechał, w
ogóle nie miała takiego, jak zanotował, numeru domu. Szukał długo i daremnie,
co go jeszcze bardziej zdenerwowało. Musiał, tak sądził, zapewne błędnie
zanotować. Zmarzł w ręce manipulując ręczną latarką elektryczną, a gdy wreszcie
zrezygnował z dalszych poszukiwań i wsadził ją w kieszeń palta, skonstatował,
że zgubił jedną rękawiczkę.
"Co za pechowy jakiś
dzień!" - pomyślał z rozdrażnieniem.
Pan Bogucki był to przysadzisty,
szpakowaty już jegomość, który się trochę jąkał. Ubrany w stary garnitur o
stalowym odcieniu, z ledwo dostrzegalną tłustą plamą na klapie. Opowiedział
Pawłowi, że majątek jego leżał po drugiej stronie Niemna... To znaczy, po
lewej, poprawił się. Duży majątek ziemski. Później, jak wie, jesienią roku 1939
wkroczyła na jego teren armia czerwona... O władzy sowieckiej wyrażał się w
zdaniach powściągliwych i ostrożnych. Paweł słuchał tego przydługiego wstępu
apatycznie. Lecz oto Bogucki przysunął bliżej krzesło i powiedział:
- Chodzi o skarb.
Była to historia dosyć banalna:
przewrót, ucieczka, aresztowanie. ("Gdyby nie pewien Żydek, nie wiadomo,
jakby się skończyło...") Jednym słowem, trochę tam w majątku pozostało w
skrzyni okutej: złota, srebra stołowego i innych drogocenności, trochę waluty
zagranicznej... Skrzynia zakopana w sadzie, przy ścieżce, cztery kroki od
rozłożystej jabłoni, kolo której rośnie krzew caprifolium. - ..Pan
wie",dokończył, "z takimi czerwonymi jagódkami jesienią?"
- Wiem. Ale co pan nazywa:
trochę?
- Pan mówi o złocie i tak dalej?
- Bogucki poruszył się nerwowo na krześle i po chwili namysłu zaczął wyliczać
rzeczowo wartość zakopanego. Było tego nie trochę, a dużo. Gdy skończył, Paweł
zapytał:
- Ile?
- Co ile?
- Ile pan daje z tego?
- Trzecią część.
- Nie da się zrobić.
Zaczęli się targować jak zawodowi
kupcy, bez uciekania do zbytecznych frazesów. Paweł wyłożył Boguckiemu, że po
pierwsze nie może tej operacji wykonać sam, po drugie wymaga ona wiele kosztów,
po trzecie związana jest z ryzykiem, i to dużym, "z którego chyba pan
zdaje sobie sprawę, co?" Bogucki, acz niechętnie, przytaknął skinieniem
głowy. - A dalej: jakie są warunki miejscowe? Bez przekupienia kogoś na miejscu
nie da się też nic zrobić. Nadomiar złego ziemia jest teraz zamarznięta.
Stanęło wreszcie na pół na pół.
Bogucki opisał szczegółowo okolicę, położenie okien, werandy, jabłoni, a także
ludzi w majątku. Długo się zastanawiał nad pytaniem, komu można by więcej
zaufać. Wreszcie polecił dawnego ogrodnika, jeżeli jeszcze żyje. Dodał, że
według jego wiadomości w majątku jest teraz sowchoz. Gdy wreszcie rzecz cała
została ubita, Bogucki wyznał, że sam ukrywa się na razie w mieście pod
fałszywym nazwiskiem, ujął w obydwie ręce prawicę Pawła, potrząsając nią serdecznie
i przechylając głowę na bok, twierdził, że mu bezgranicznie ufa.
Paweł pobiegł wprost do pralni.
Działo się to na drugi dzień po odbytej u Tadeusza dyskusji. Zastał go na
naradzie z grubasem, którego poznał wówczas, i - jak wtedy - w pokoju na górze.
Na widok wchodzącego przerwali rozmowę. Tadeusz był nie w humorze i
najwidoczniej niezbyt zadowolony z niespodziewanej wizyty Pawła. Nastało
kłopotliwe milczenie, gdyż Paweł w obecności trzeciej osoby również nie mówił,
z czym przyszedł.
- Słyszałem - odezwał się
pierwszy Tadeusz - że nazwałeś swego przyjaciela, Karola, kanalią?
- Od kogo?
- Widzisz, jak sprawnie pracuje
mój wywiad - odrzekł żartobliwie. - Miałeś rację, to rzeczywiście kanalia!
- Ale od kogo słyszałeś?
Tadeusz machnął ręką i
sposępniał. - Przecież to było w kawiarni! A przy okazji, jeżeli nie znudziło
cię wysłuchiwanie moich sentencji, to wysłuchaj jeszcze jednej, która zresztą
może ci się przydać: każdy człowiek czy organizacja, czy instytucja, a przede
wszystkim wszystkie policje na bożym świecie z NKGB naturalnie na czele, które
interesują się informacjami, mają zawsze kupy drobnych, nikomu niepotrzebnych
wiadomości, a z wielkim jedynie trudem zdobywają ważne i dla nich istotne.
Sztuka polega jedynie na operowaniu drobiazgami w ten sposób, by wywołać w
człowieku osaczonym wrażenie, że wiedzą o nim wszystko. Najczęściej zaś gówno o
nim wiedzą. Nie daj się złapać na tę wędkę, gdy - tu odstukał w odwrotną stronę
stołu - zaczną ciebie kiedy badać. Myślisz, że ja dużo wiem? - dodał gorzko. -
Też wiem, co było w kawiarni, a co się stało na przykład, że... Co chciałbym
wiedzieć naprawdę, tego nie wiem!
Grubas wstał w tej chwili i
oświadczył, że musi już iść. Tadeusz chciał go zatrzymać, ale Paweł wtrącił
wręcz, że ma bardzo ważną sprawę. Bardzo, podkreślił. - No, dobrze, zgodził się
Tadeusz, podając rękę tamtemu:
- Więc w takim razie do pojutrza?
Obmyślimy nowy
sposób, co?
Grubas zgłosił się istotnie
pojutrze, ale nie zobaczył już Tadeusza. Paweł zaś, po odbytej rozmowie, nie
zawiadamiając nawet starego Łaszowskiego, że przerywa pracę, udał się
natychmiast do domu, by przygotować się do drogi i dać wypocząć koniowi.
Trzeciego dnia stary Łaszowski
odezwał się do syna, gdy ten wrócił z redakcji: "Ot, to i jest praca z
tymi inteligentami! Rzuci i nawet nie pofatyguje się, żeby słowo powiedzieć
jedne. A jeszcze robotnikiem chce się nazywać! Tfu! - splunął.
XIX
Droga jest czymś dla człowieka,
bez czego życie jego byłoby wegetacją tylko. Rośliny wegetują, a nie żyją, bo
nie mogą się ruszać, nie mogą wyjść na drogę,i pójść nią. Natomiast człowiek
bez dróg, po których chodzi, jest nie do pomyślenia. Wszystkie tęsknoty,
bodźce, impulsy życia pchają go na drogi, a one biegną przed nim do złego i
dobrego, rozchodzą się, schodzą i prowadzą, prowadzą. Drogi tego kraju
są dalekie, krzyżują się jednak
często, czasem rozbiegają z jednego punktu, jak ramiona gwiazdy bolszewickiej.
Pną
się w górę, zapadają w kotliny, w
których pachnie wilgotną ziemią, jadą po korzeniach drzew, kamieniach, utykają
w błocie. Zryte koleinami kół, wyślizgane płozami sań, zawiane śniegiem lub
przysypane kurzem.
Gdyby wmyśleć się w psychiczną
genezę drogi, należałoby dojść do przekonania, że jest składową częścią,
nierozerwalnie skutą z pojęciem wolności ludzkiej. Ograniczenie mechaniczne
wolności osobistej odbywa się przez ograniczenie dróg, po których obywatelowi
wolno chodzić, zamykając go wciąż w ciaśniejszych rogatkach państwa, obszaru,
gubernii, miasta, gminy, kołchozu aż do korytarza więziennego włącznie, aż do
metrowej długości celi.
Drogi Związku Radzieckiego
istnieją tylko jako kompromis z rzeczywistością, jako dowód, że ideał
bolszewicki jest nieosiągalny. Oni by chcieli, żeby ludzie chodzili po drogach
tylko w koniecznej potrzebie, jak się chodzi do wychodka. Krają więc je,
przecinają szlabanami zakazów, tamują w granicach poszczególnych republik,
ograniczają w ich wnętrzu, hamują na terenie każdej gminy. Kto walczy z drogą,
ten walczy z wolnością. Bolszewicy walczą i nienawidzą wielkiej drogi.
Tadeusz rozpracował dokładnie
cały plan działania. Skądciś wytrzasnął fałszywe dokumenty dla obydwu. Paweł
stał się mieszkańcem miasteczka Oszmiana. Dokument Tadeusza opiewał na imię
mechanika-traktorzysty.
- Już się nie będziesz
nazywał...Pilecki? - zażartował Paweł.
- Pilecki? Poczekaj, a skąd ty
wiesz?
- Sonia Kowarska mi o tym mówiła.
- Jaka Sonia?! A... Ta siksa z
Ejszyszek. Prawie zapomniałem już. Nie, będę się nazywał inaczej, bardziej
odpowiednio do naszej wyprawy.
- ?
- Skarbek. - Wydął wargi z
zuchowatym grymasem, zadowolony ze swego dowcipu. - Tomasz Skarbek.
Wyjechali przed świtem. Tadeusz
zaczął wykładać swój plan:
Nie podobna wykopać w zimie ze
zmarzniętej ziemi skrzyni ze złotem, pośród cudzego sadu, koło domu zajmowanego
przez zarząd sowchozu, na oczach zawsze podejrzliwych, a może wrogich ludzi.
Trzeba kogoś wciągnąć do spółki na miejscu. Właściciel polecił dawnego
ogrodnika. Na razie innego wyboru nie mają. Ufać jednak nie można nikomu.
Trzeba działać przekupstwem. W tym celu wziąłem ze sobą znaczną sumę pieniędzy.
Ale przekupywać papierowymi rublami za wydostanie skrzynki złota i waluty jest
rzeczą naiwną. Wykopie sam i zabierze, znajdzie lepszych wspólników do
podziału. Nie ma żadnych sankcji. Wyjdźmy zatem z następującego założenia: są
dwie rzeczy najbardziej nielegalne w Sowietach: złoto i broń. Różnica jest
jednak ta, że złoto pociąga wszystkich, a broń odstrasza. Wtajemniczą zatem
ogrodnika, że tam jest zakopana skrzynia z bronią, na przykład podczas odwrotu
oddziałów polskich w roku 1939... Dadzą mu, powiedzmy, pięć tysięcy rubli za
pomoc i tyle będzie ich widział! Inna możliwość: gdyby zechciał wydać? Co na
tym zarabia? Nic, guzik. Przeciwnie, żadnych pieniędzy i ciąganie po
śledztwach, z niewiadomym i dla niego samego wynikiem. - Plan był ryzykowny,
ale wydawał się logiczny.
Bez większych przeszkód minęli
linię rozdzielającą dwie republiki i zagłębili się w teren względnie znajomy,
którym wracali wówczas z ostatniej wyprawy. Na drugim noclegu w średniej
wielkości wsi przyjęła ich gospodyni, nie odpowiadając nawet na powitanie. Męża
nie było zrazu w domu.
- Nocować to u nas nie bardzo
gdzie jest... - burknęła ochryple. - I konia nie wiem, czy będzie gdzie
postawić. Zajechaliby może gdzie indziej.
- No, jakoś będzie, nie? -
powiedział Tadeusz, wyłażąc.
- Nie wiem, chyba jak mąż wróci.
Powrócił istotnie niebawem, ale
również niechętny i mrukliwy. Zgodził się jednak przenocować.
Tymczasem w izbie zebrało się
kilku sąsiadów, zwabionych ciekawością zobaczenia podróżnych. Gospodarz
podszedł do pieca, zapalił łuczywo i nim dopiero małą lampę naftową.
- Co, nie ma zapałek? - spytał
Tadeusz.
Tamten skinął na odczepnego
palcami,
- No, a jak się w ogóle teraz u
was żyje? - A? - Pytał dalej Tadeusz, rozcierając zmarznięte ręce. Gospodarzowi
najwidoczniej nie w smak wydał się temat. Poprawił knot i zawołał w ciemny
otwór przepierzenia:
- Ania!
- Co?! - odezwała się córka.
- Przynieś kożuch tam jaki i
poduszki. Im tu na ławie pościeleni.
- No, pójda już i ja - odezwał
się jeden z sąsiadów wstając ociężale.
- Zaczekaj jeszcze, Józef,
pójdziem razem - powiedział drugi.
- Co tam czekać. Ot, ludzie spać
chcą. Wiadomo, z drogi.
Tadeusz, który nigdy nie wyruszał
inaczej jak z kilkoma flaszkami samogonu, wydobył dwie z podróżnego worka i
postawił na stole, więc wszyscy zostali. Rozmowa przeszła wkrótce na tematy
tyczące bezpośrednio ich wsi.
- Ty, Adamka - mówił chłop,
nazwany uprzednio Józefem - ty uważaj. Palców między drzwi nie suń. Siedź
cicho. Sielsowietem ciebie wybiorą, a jak wrócą dawne czasy?
- Czy ja pcham się w sielsowiety?
- Adamka, ty swoje mów, a ja
powiem swoje. Kołchozy jak zrobią, to zrobią. A ty ludzi nie napędzaj. Bo jak,
czego dobrego, podejdzie, daj Boże, wojna, to wtedy tobie ludzie...
- Ja nikogo nie napędzam -
wypierał się tamten - ale zresztą i nie lękam się kołchozów, jak nie przymierzając
ten Chont...
- Jaki Chont? - zagadnął Tadeusz.
- Tu, taki jednosielec był. Pan
go nie znasz.
- Skąd może znać - odezwał się
któryś. - Człowiek z drogi przyjechał.
- Daleko stąd? - zapytał Tadeusz.
- Nie tak, żeby daleko. Dwie mile
będzie, może z hakiem. Strasznie już on bał się do kołchozu iść, a prócz tego
syn z robót uciekł. Tak ot, u niego, od tego wszystkiego, w głowie cości
pomieszało się. Poszedł, sam na syna donos ułożył, a potem powrócił i wziął
gospodarka swoja spalił. Sam siebie podpalił. Zdurniawszy już był za
wszystkiem.
- A po drugie - przypomniał sobie
Adamka nie będzie u nas kołchozu jak tylko dobrowolnie. Powiedziano żesz na
zebraniu onegdaj.
- A ty wszystkiemu wierzysz, co
na zebraniu mówią?
- Ciebie, musi, zapytają! Ciebie
zapytają? - cietrzewił się Józef.
Gospodarz wychylił szklaneczkę
wódki i zakonkludował:
- Prawda, że pytać nikogo nie
będą.
Jutro wstało mgliste, szare i
znowu mroźne. Koń przekraczał wysoki próg stajni na zastałych nogach, ociągając
się. Gdy już wsiadali do sań wyszedł gospodarz, włosy miał w nieładzie, a w
nich źdźbła słomy.
- Co to za człowiek ten Adamka? -
zapytał Tadeusz, okutując się szczelnie w burkę.
- Teraz, to kto jego wie. Kiedyś
porządny człowiek był. - I po chwili, jakby sobie coś przypominając, dodał
kwaśno: - Niepotrzebne te gawędy wszystkie. Nagubi ona ludzi, ta samogonka.
Znowu droga przed nimi. Przy
drodze krzyż na rozstaju; wisi blaszany Chrystus, a nad nimi siedzi trznadel
iskając sobie w piórkach. Po obu stronach pociągnęły się krzaki,
zarośla, pola śniegiem pokryte,
znów lasy, znów pola.
Było już południe, gdy zatrzymali
się na chwilę przy rozwidleniu dróg, zastanawiając, którędy jechać. Raptownie
na drodze wyrosły sylwetki dwóch milicjantów.
- Skąd to jedziecie? - zapytał
jeden, podchodzący do sań. Pawłowi serce zabiło gwałtownie, ale odpowiedział
głosem obojętnym, że z Oszmiany.
- A po co?
- Ech - wpadł mu w słowo Tadeusz,
przybierając idealnie szczery ton - wstyd prawie przyznać, towarzyszu, ale w
złej sprawie. Do Korelicz jedziemy, siostrze za mąż ze chciało się wychodzić.
Nu, ot i my, żeby tylko wódki popić.
- To aż za Niemen?
- Za Niemen.
- To u was widać, mało roboty, że
po weselach rozjeżdżacie.
- Roboty jest. Już jak wrócimy,
to tak, po stachanowsku się weźmiem do niej, do roboty... zażartował Tadeusz
dobrodusznie.
Żaden z milicjantów się nie
uśmiechnął. - "Zaraz każą dokumenty pokazać" - pomyślał Paweł, ale
milicjanci, kiwnąwszy głową, poszli drogą. Zaledwie odjechali kawałek, gdy z
lewej strony, z zarośli, wylazł chłop i ocieniwszy ręką oczy patrzył w kierunku
lasu, gdzie na przełaj przez pola podążały jakieś sanie.
- Co to, łapią kogoś? - spytał
Tadeusz. Tamten patrzał w dal, nie odpowiadając, a potem mruknął obojętnie:
- Uciekli.
- Wciąż tylko uciekają! - rzucił
dziwnie jakimś przyciszonym głosem Tadeusz - A żeby tak za widły! Hę?!
- Ohohoho... - pokiwał ironicznie
chłop.
- Jak tu nam jechać na Korelicze?
- przerwał Paweł.
- Prosto - odpowiedział i tknął
brudnym palcem w horyzont przed nimi.
Nazajutrz po wyjeździe z Korelicz
Tadeusz przypomniał sobie coś, rozpiął burkę, pod nią kożuch i wydobył
zawiniętą paczkę.
- Masz - powiedział - schowaj. To
pieniądze. Mnie za dużo jest nosić wszystkie. Za wypchany będę. Połowę miej
ty.
Na miejsce przybyli koło
południa. Dawna izba czeladna, do której ich zaproszono na obiad, obecnie
stołówka sowchozu, wybielona była wapnem czysto. Kierownik wyjechał do
Baranowicz, więc Tadeusz podał się głośno za traktorzystę, który miał być
zaangażowany, Paweł zaś za furmana, który go przywiózł i odwiezie z powrotem po
rzeczy, jeżeli się tamten ugodzi.
Kury dawnym obyczajem spacerowały
po klepisku i pies, stary, pański, po dawnemu jeszcze się wabił Lord. Za oknem
widać było drzewo w sadzie, jabłoń. Sądząc z odległości, kierunku werandy, na
prawo od kuchni czeladnej i innych jeszcze wskazówek, których udzielił Bogucki,
mogła to być ta sama jabłoń, pod którą leży złoto. Do izby wszedł parobek,
rzucił w kąt chomąt i podszedł grzać się do pieca.
- A to co za panowie tacy? -
rzucił stamtąd nie odwracając głowy.
- A, ot, panowie - podchwycił
żartobliwie Tadeusz - majątek przyjechaliśmy kupować.
- Kupujcie, ja mogę przedać.
- Nie ma już i nie będzie więcej
sprzedaży - odezwał się poważnie starszy jegomość o wyglądzie ekonoma. -
Skończyli się i panowie, i sprzedaże. Teraz wszystko ludowe - dodał z akcentem
napuszonej surowości.
Dziewczyna, zajęta gotowaniem
przy piecu, odwróciła się, żeby przyjrzeć się lepiej przybyłym.
- Jadzia - odezwał się stary,
wskazując ich wzrokiem. - Proszę tu i towarzyszom traktorzystom obiad dać.
Jeden z parobków burknął za
stołem: - Dziś do miski, to każdy towarzysz. Tylko tołku nie ma z tego
towarzystwa...
- Dlaczego? - wtrącił Tadeusz,
przybierając swój mentorski ton. - Jeżeli ziemię teraz sprawiedliwie
podzielili, każdy na swoim może pracować.
- Ziemi nie podzielili -
odpowiedział ten sam starszy jegomość. - Majątek, jak był, tak został, tylko że
teraz nie pański, a... nasz, wspólny.
- Taką ich mać... z tą wspólnotą!
Biednemu wiatr zawsze w oczy - odszczeknął parobek.
- Wy, obywatelu, z takim
gadaniem... - chciał go skarcić tamten, ale urwał i łagodnie zwrócił się do
Tadeusza. - Człowiek, jak ciemny, to nie widzi własnego interesu, Będą szkoły,
przyszłą lepsze książki wtedy zrozumieją ludzie.
W tej chwili wszedł wysoki
człowiek, lat przeszło czterdziestu, z wygolonym podbródkiem, w
czapce-cyklistówce na głowie, schludnie odziany w szarą kapotę nieokreślonego
kroju. Czapkę powiesił na haku i zbliżył się do stołu szukając miejsca.
- Proszę, proszę - odsunął się
grzecznie stary i zwracając do przybyłych: - Ot, poznajcie obywatele, to nasz
obywatel ogrodnik, a to obywatel mechanik, na traktorze ma pracować.
Paweł nie mógł się powstrzymać,
by nie przyglądnąć się uważnie człowiekowi, z którym, według przewidzianego
planu, mieli zawierać ryzykowną spółkę. Cerę miał szarą, jak jego kapota, ale
oczy duże i spokojne.
Ogrodnik mieszkał w małym domku,
tynkowanym z zewnątrz na biało, do którego przytykała zniszczona oranżeria.
Poszli do niego zaraz po obiedzie. W jego izdebce było schludnie. Na podłodze leżał
chodniczek z wiejskiego, kolorowego samodziału. Na komodzie cykał budzik. Koło
lustra zatknięte papierowe kwiaty. Takież kwiaty stały we flakonach zrobionych
z gilz artyleryjskich pocisków z okresu pierwszej wojny światowej, ustawionych
po obu stronach Matki Boskiej Bolesnej. Kilim wiszący na sznurze oddzielał
drugą część izby, skąd przezierało łóżko z czystymi na nim poduszkami. Była
nawet półeczka z książkami. Obok leżał starannie złożony we czworo dodatek
nadzwyczajny starej gazety, zapowiadający wybuch wojny niemieckiej z roku 1939.
- Pamiątka? - spytał Paweł,
oglądając go ciekawie.
Ogrodnik uśmiechnął się smutnie,
kiwnąwszy głową.
Cała atmosfera tego pokoiku
wydała się gościom jakąś oazą, żywym wspomnieniem minionych czasów. Nie
zastanawiając się dłużej, Tadeusz - powodowany impulsem swej ryzykownej zasady
- ujawnił ich właściwą sytuację socjalną.
- Ja to odrazu zauważyłem -
odparł ogrodnik - że panowie, jak to mówią, coś lepszego. Cóż robić, teraz
takie czasy, że każdy się ukrywa i przebiera. Tu to nie bardzo bezpiecznie, ale
jak pan powiedział, że jest mechanik, to może być na razie spokojny. To
dzisiejsza arystokracja, he he. Proszę, niech panowie siadają, takie tu u mnie
mieszkanko małe... Ja zaraz zrobię herbaty. I przenocować będzie można.
Obydwaj dziękowali serdecznie,
wspominali o kłopotach, mobili ceregiele i gadali grzeczności ze smakoszostwem
ludzi, którzy po długim poście dorywają się nagle do mięsa. Poweselał jeszcze
bardziej w oczach i ten mały pokoik, i sad za oknem. Od południowej strony
kapało z dachu. W starym wazonie, który pozostał po jakiejś zagranicznej
roślinie i stał pod rynną wypełniony wodą, przeglądało się zachodzące słońce.
Gdy krople spadały z dachu, od znagła poruszonej tafli refleksy biegały po
suficie.
- Więc panowie znali pana
Boguckiego? Ach, jaka szkoda jego majątku. Dobry człowiek był, gospodarz
sprawiedliwy... Trochę lubił pieniądze, no, ale kto ich nie lubi, he he...
- A jakże się tu ludzie
zachowywali? - spytał Tadeusz.
- Strasznie nawet opowiadać. Jak
zwierzęta, jak dzikie zwierzęta z początku. Ale za to później... Czysta
komedia, teraz chcieliby powrotu dawnych czasów. Ale czy wrócą?... zakończył w
przestrzeń.
"Tak-nie, tak-nie,
tak-nie..." cykał budzik pod obrazem Matki Boskiej Bolesnej.
Tadeusz, gdy ogrodnik wyszedł na
chwilę, zatarł ręce z ukontentowaniem: - No, więc, świetnie się składa. Mam
najlepsze przeczucia! Powiadam ci - i trzasnął żartobliwie Pawła po łopatce -
jeszcze wywrócimy bolszewizm do góry nogami!
- Z twoim szczęściem do ludzi...
- odpowiedział Paweł tym samym tonem.
Plan swój rozwinęli przed
ogrodnikiem dopiero nazajutrz po śniadaniu. Gdy opowiadali zmyśloną historię,
słuchał z pewnym zaniepokojeniem, ale w skupieniu, gdy zaś doszli do skrzyni
zawierającej broń, zasępił się wyraźnie. Zdawało się, że twarz jego nabrała
jakby ostrego wyrazu, a cień zniechęcenia przebiegł po niej i utkwił w kącikach
ust. Gdy wymienili kwotę nagrody, nie odpowiedział nic, wstał, podszedł do
komody, nabijał fajeczkę tytoniem i, wciąż odwrócony plecami, odezwał się po
chwili niezwykłym u niego, rzeczowym tonem:
- Panowie z nikim o tym nie
rozmawiali?
- Nie. Uchowaj Boże.
- Proszę wystrzegać się.
Zwłaszcza tego starego pana, co to wczoraj zapoznał nas. To taki sobie
szlachcic był, miał ładną gospodarkę, dziś robi z siebie komunistę. Później
ta... dziwka, Jadzia, to... też dobra kur..., plotkarka - poprawił się. Milcząc
wyszedł do kuchenki, a gdy powrócił, powiedział krótko:
- Więc spróbujemy. To trzeba w
dzień robić. We dwóch starczy. Ja i może - zwrócił się do Tadeusza pan...
przepraszam...
- Skarbek - odrzekł Tadeusz -
Tomasz Skarbek.
- Tak, to może ja z panem
Skarbkiem. Wymyślimy jakiś pretekst.
- Jest pan ogrodnikiem, więc
zawsze może pan coś kopać w ogrodzie.
- No, tak, tak, naturalnie.
Paweł wyszedł powałęsać się po
obejściu. Opatrzył konia i z nudów zaszedł do pustej o tej porze czeladnej
poflirtować z Jadzią. Tadeusza zobaczył dopiero w obiad. Był rozpromieniony.
Prowadził jakieś długie narady z ogrodnikiem, a później szepnął do Pawła na
osobności:
- Jutro musimy być gotowi do
odjazdu. Wszystko w porządku. Ogrodnik wymyślił, że będziemy w tym miejscu
wkopywać żerdź dla anteny. Dobra myśl?
- Dobra.
Nie podobna było siedzieć cały
dzień w gościnie u ogrodnika. Paweł znów poszedł do Jadzi, o której ogrodnik
wypowiadał się w słowach nader niepochlebnych, co jednak nie zmieniało rzeczy,
że była ładna, silnie zbudowana, miała twarde piersi, choć czuć ją było trochę
dymem kuchni i zapachem jarzyn. Do jej izdebki prywatnej wchodziło się po
schodach w kształcie drabiny. Paweł, idąc za nią, wpatrywał się w delikatną
skórę w zgięciu pod kolanami, która przeświecała pod spódnicą i stąpnąwszy
fałszywie omal nie spadł ze stromej drabiny. Odwróciła się i zaśmiała wesoło,
przygładzając spódnicę:
- Pewnie podpatrywał, gdzie nie
trzeba...
Pozostał u niej, i na noc nie
powrócił do domu ogrodnika. Jeden guzik jej białych, staromodnych majtek
przyszyty był czarnymi nićmi, a gdy żartem zganił ją za to, westchnęła:
- Bieda teraz wszędzie.
Kierownik sowchozu wciąż jeszcze
nie był powrócił.
Po południu trzeciego dnia pobytu
Tadeusz ciągnął przez sad ogromną żerdź, położył ją pod jabłonią i siadł na
niej; jął skręcać papierosa w oczekiwaniu ogrodnika. Paweł założył konia i
uwiązawszy go w szopie za stajnią, stał na ganeczku ogrodniczego domku, patrząc
na objawy zbliżającej się wiosny. Szła skądciś, od Morza Czarnego, z Wołynia, z
bagien poleskich, zza Prypeci, cała w podróżowionych obłoczkach po jasnym
niebie. Z metalicznym chrzęstem spadały pożółkłe sople lodowe z okapu dachu.
Kałuże szkliły się tłusto na śniegu śladami płóz, zbrukane nawozem. Sikorki
wołały na jej spotkanie: ti-ju, ti-ju!
Nagle na ścieżce między drzewami
ukazała się Jadzia. Biegła. Wdepnęła w kałużę i ani się nie obejrzała śpiesząc
wprost na Pawła, w spódnicy krzywo zapiętej i w narzuconej chuście. Łapiąc
oddech wyrzuciła z siebie niezrozumiałe słowa:
- No, co robisz tu jeszcze?!
Czemu nie jedziecie?! Czego czekacie jeszcze?!
Paweł zdetonował się, ale zmusił
do uśmiechu i wyciągnął nawet rękę, żeby ją objąć. Odtrąciła ją.
- Uciekajcie zaraz! Ogrodnik na
was do milicji donos złożył.
- Ogrodnik?!...
- Ogrodnik.
- Ogrodnik?!!!...
- No, co pytasz sto razy:
ogrodnik, ogrodnik... Mówię, że ogrodnik!
Paweł otworzył usta jak zdumione
dziecko i jednocześnie zobaczył, że Tadeusz, widocznie zniecierpliwiony
oczekiwaniem, ruszył przez sad w przeciwnym kierunku, ku zabudowaniom. Jadzia
mówiła śpiesznym szeptem:
- Ach, durnie, przepadniecie wy
za nic. Już ja wiem. jeżeli mówię... Ten ogrodnik, to chytry człowiek. On niby
ze wszystkimi trzyma. Mówili, że on jakieś złoto wykopał w sadzie, aresztować
chcieli zeszłym latem, ale wykręcił się i jeszcze do komitetu wybrali.
- Wykopał zło...? - ale Paweł nie
dokończył zdania, gdyż w tym momencie spostrzegł, jak Tadeusz zwolnił kroku, a
później stanął jak wryty i, tak jak stanął, stał opuściwszy ręce w pozie
dziwnie bezwolnej, sam pośrodku sadu. Było coś strasznego w tym raptownym
sparaliżowaniu jego ruchów. Naprzeciw wyszło zza odryny trzech milicjantów z
karabinami i kilku chłopów. Wszystko to trwało nie dłużej jak trzy, cztery
sekundy. Tadeusz odwrócił się raptownie...
- Stać! - wrzasnął milicjant.
Wtedy on rzucił się do ucieczki, ale w tejże chwili złapał go parobek
przyczajony z boku. Tadeusz trzasnął parobka pięścią w twarz, zwalił na ziemię,
ale powalonemu udało się uchwycić go za nogi i wywrócić. W tym samym momencie
podbiegł chłop w rozpiętym kożuchu i pałką uderzył Tadeusza po głowie.
Ogłuszony, próbował się zerwać, wyprostować, wyciągnął rękę, ale otrzymał drugi
cios przez oczy, zęby, nos. Zatoczył się wtedy z podniesioną ręką, krew
pociekła po twarzy i zdawało się, że się rozpłakał. Z tyłu doskoczył człowiek z
grubym kołem.
- Nie bić! - krzyknął milicjant -
żywego brać!
Ale człowiek już uderzył z góry w
dół po czapce. Czapka zwisła na uchu, a tamten wciąż po głowie, po głowie, po
głowie kołem!
Paweł nie widział więcej twarzy
przyjaciela. Dostrzegł tylko po raz ostatni, jak się pochylił, później cały
zgiął się jakoś w pół ciała, właśnie w jego stronę, jakby się kłaniał czy
żegnał z daleka.
- Czego... Oni... - wyszeptał w
przerażeniu Paweł - jego... biją?... - I jak przez sen usłyszał odpowiedź
Jadzi:
- Bo mogą, to i biją.
Za krzakami agrestu ścieżką od
rozwalonej czemuś lodowni statecznie i sztywno, spokojnie, jakby się nic w tym
sadzie nie działo, szedł ogrodnik.
Paweł skoczył za róg domu, skrył
się, ale nogi chwiały się pod nim i ręce drżały jak w febrze.
- Uciekaj tędy! - dognała go
Jadzia. - Konia zostaw, nie zdążysz! Na te rojsty, za rzekę. Ja powiem, że
uciekłeś w drugą stronę, do lasu. A ty biegnij, tam dalej będzie taki brzeźniak
gęsty, ze dwa kilometry. Zobaczysz. Tam zaczekaj. W brzeźniaku. Rozumiesz?! -
Targała go za kożuszek. Ja tobie wieczorem sanki podprowadzę.
- Jakże ty...? - wybełkotał.
- Już moja w tym głowa, nie twój
interes. Jak mówię, że przyprowadzę... Prędko, uciekaj!
Uciekł.
Czekał.
Przyszedł najpierw zmierzch, siny
od stygnącego śniegu, później co raz ciemniejszy aż czarny w końcu. Od dawna
już zimno przejęło Pawła do kości. Później nie czuł nawet, jak marznie. Zaczął
się bać i zdawało się, że strach dodaje mu ciepła. Bał się strasznie, żeby nie
złapali. Wtulił cały między gęste krzewy i głęboki śnieg. Bał się coraz
bardziej, ale czekał jeszcze. Przyszedł księżyc. Dwa razy przejeżdżali
niedaleko ludzie sankami, raz pies gdzieś zaszczekał w pobliżu, i Paweł poczuł,
że serce mu zamiera. Przyszedł mróz. Zrobiło się już bardzo zimno. W mózgu
tykał gorączkowo puls, zupełnie jak budzik ogrodnika. - "Czy już nie
przyjedzie?" - pomyślał. Tak-nie, tak-nie, tak-nie..." cykał puls w
głowie.
Nie przyjechała. Paweł przywołał
całą energię i siłę woli do życia. Wypełzł ostrożnie z krzaków i powlókł się na
przełaj, grzęznąc w śniegu, przedzierając przez haszcze, na przełaj przez
rojsty, przez pola, przez lasy. Nie pamiętał już, w jakim miejscu i po raz
który sięgnął ręką do kieszeni w poszukiwaniu tytoniu i zapałek, które - też
nie pamiętał - gdzieś zostawił czy zgubił: gdy nagle w kieszeni na piersiach
kurtki namacał skostniałymi palcami gruby pakiet... Przez czas jakiś szedł
bezwiednie, trzymając palcami za kieszeń kurczowo. Później się zapiął,
wyprostował i po raz pierwszy otrzepał ze śniegu.
XX
Sprawa pieniędzy, które znalazły
się w kieszeni Pawła, stała się dominującą od chwili jego powrotu. Jeszcze gdy
leżał w gorączce dochodził go jak przez sen gruby głos męski i podniesiony
Marty, które zdawały się o coś sprzeczać. Kilka dni temu wrócił, wypuszczony z
więzienia, Jan, mąż Mani, i zażądał zwrotu pożyczonych sanek. W gruncie rzeczy
nie były mu potrzebne, bo teraz nie miał nawet konia, ale za to tym bardziej
potrzebował pieniędzy. Chciał więc zapłaty i za przeszłe użytkowanie i zaliczki
za dzierżawę ich na przyszłość albo natychmiastowego zwrotu.
Chwilowa sytuacja Pawła nie
budziła żadnego podejrzenia. Wiadomo było, że pracował w mieście, i każdy
rozumiał, że będąc chorym nie mógł sobie pozwolić, aby koń stał i żarł darmo.
Że więc wydzierżawił komuś swój zaprzęg, jak to oświadczyła Marta, było rzeczą
naturalną. Ale Jan żądał pieniędzy. Marta wiedziała, że sanki przepadły
bezpowrotnie, że zwrócić ich nie można będzie, wyjaśnić sprawy też nie mogła,
więc nie widziała innego wyjścia, jak zaproponować Janowi, że je od niego
odkupi. On się zgodził. Marta po dłuższym targowaniu wyjęła na własną rękę z
paczki owiniętej w gazetę odpowiednią sumę i kupiła przepadłe sanki za cenę
niską, ale i tak Jan zrobił na tym dobry interes, bo sprzęt był marny, a do
tego zbliżała się wiosna.
Paweł nie pamiętał nawet, jak
dobrnął do domu. Z początku żona obawiała się, że dostał zapalenia płuc, i
chciała już wzywać lekarza, ale po kilku dniach stan się poprawił. Pewnego
wieczoru zaczął jej po raz drugi, tym razem dokładnie, opowiadać całą historię,
którą znała dotychczas z urywanych zdań pierwszego dnia jego powrotu. Słuchała
milcząc. Gdy kończąc doszedł do miejsca, jak uciekł i czekał daremnie na
obiecane przyprowadzenie konia i sanek, westchnęła tylko cicho. Po dłuższej
pauzie, która nastała, utrąciła:
- A ona ładna była?
- Kto?
- No, ta Jadzia, o której
opowiadałeś.
- Taka sobie - odparł niechętnie.
- Może i ją aresztowali...
Paweł opadł głową na poduszki,
patrząc w sufit. Nagle uniósł się na łokciu i opierając głowę na dłoni,
przypomniał sobie:
- Poczekaj! Ale gdzie był krzak
caprifolium? Nie było krzaku caprifolium!... Nie, nie pamiętam go zupełnie,
żeby był.
Marta wstała, poprawiła mu łóżko
i poszła przebierać kartofle na sadzonkę. Myśleli oboje o tym samym: o
pieniądzach.
Nie żeby którekolwiek z nich
uważało, że można nie oddać ich w całości do pralni, owej Hali, tak jak to
kiedyś polecił był Tadeusz jeszcze w Ejszyszkach, ile ciążyła im świadomość, że
naruszyli już sumę, spłacając sanki Janowi. Ale z drugiej strony, skąd było
wziąć...
Po upływie kilku dni, gdy Paweł
mógł już wstawać, a później zaczął nawet wychodzić, Marta zaczęła doradzać mu,
żeby nie śpieszył się z pójściem do miasta. - "Kto wie", mówiła,
"jaki obrót przyjąć mogło śledztwo? Czy możesz być pewien, że nie dojdą i
nie wykryją całej tej pralni? Żeby tylko nie zrobili tam jakiejś
zasadzki". - Paweł przekonany był, że nic nie mógł w sowchozie zostawić
takiego, co w konsekwencji mogłoby naprowadzić na jego osobisty ślad.
Oczywiście, oboje nie mówiąc sobie tego budowali na tym, że Tadeusz został
zabity i że przeto nie mógł składać żadnych zeznań. - "Ani jedna z kobiet
w pralni", zapewniał Paweł, "nie zna nawet mego prawdziwego nazwiska.
Wiedział tylko Leon i prawdopodobnie, tak sądzę, ów otyły facet..."
Czas mijał w nieustannym
naprężeniu nerwów i męczącym wyczekiwaniu na coś, co - jak się pocieszali
wzajemnie - nie powinno było nastąpić. Raz gdy o niespodziewanej porze stuknęła
furtka, Paweł zbladł i skonstatował z przykrością, że nie może opanować drżenia
rąk. Marta udała, że tego nie zauważa i wstała z pozornym spokojem, aby
zobaczyć, ale Paweł zatrzymał ją raptownie, nie wytrzymując wewnętrznego napięcia.
- Poczekaj. Ja sam - powiedział
zduszonym głosem.
Przyszedł Franciszek spod Lasu.
Od czasu pierwszej przestrogi Oli upłynęło już wiele miesięcy. Paweł wiedział,
że Franciszek związany jest współpracą z zarządem sielsowietu, a prawdopodobnie
pełni funkcje konfidenta, a teraz przypomniał sobie, że Marta wspominała, iż
kilkakrotnie już zachodził podczas jego nieobecności w jakiejś sprawie. Nie
przywiązywał do tego większej wagi, ale w tej chwili przywitał się z nim
milcząc i nie podnosząc wzroku czekał, co tamten ma mu do powiedzenia.
Franciszek wydawał się być czymś
zakłopotany i kołował w rozmowie, co wzbudziło tym większą czujność Pawła.
"Że wiosna się spóźnia", myślał, "o tym każdy wie, nie od
Franciszka mu się o tym dowiadywać". "Kartofli"? Nie, kartofli
na sadzonkę nie będzie kupował, własnej starczy. - "Czy był chory"?
Owszem, był, jeszcze ciągle czuje się trochę niezdrów... (Ale, co dalej, co
dalej?!) Wypadało mu właściwie zaprosić gościa do mieszkania, nie mógł się
jednak jakoś zdobyć, trawiony nerwową gorączką dowiedzenia się (prędzej,
prędzej), z czym przyszedł?! Właściwie, to Franciszek chciał tylko pożyczyć
piły od Pawła, tej piły, której zęby ongiś sam stroił, bo jego... Paweł
przerwał mu: Dobrze, dobrze, mogą zobaczyć. - Przeszli do drewutni. Franciszek
stuknął palcami po stali, a później, jak to się fachowo wypróbowuje, gwałtownie
postawiwszy wygiął ją o ziemie. Piła wydała długi dźwięk płaczący, przeciągły
jak skarga zanikająca w oddali. Ale Franciszek nie dosłuchał dźwięku do końca i
zaczął zupełnie od rzeczy: "Czy Paweł myśli, że on co złego robi? Ludzie
mówią, że z sielsowietem "trzyma". Ale na czym to
"trzymanie" polega? Każdy ratuje się dziś, jak może. Ale żeby on na
kogoś donosił, to już nieprawda! Boże, strzeż od takiego grzechu! On to i
chciał tylko powiedzieć, żeby Paweł wiedział.
- Ale przy czym tu ja?
- Ni przy czym, tak tylko.
Chciałem powiedzieć. - Nagle pochylił się, podniósł z ziemi zardzewiały gwóźdź,
przyglądając mu się z uwagą, jakby to był jakiś ważny, gospodarski przedmiot i dodał.
- Żeby pan wiedział... Jeżeli zdarzy się, że... że na przykład czasy się
zmienią.
Rzucił gwóźdź na ziemię. W swoim
zakłopotaniu, żegnając się. zapomniał zabrać piłę, o pożyczenie której prosił.
Paweł w milczeniu podniósł
porzucony gwóźdź i też począł go obrabiać w palcach jak ważny, gospodarski
przedmiot. Nagle, w ostatniej chwili, gdy Franciszek był już za furtką,
przypomniał sobie coś, o czym już dawno nie pamiętał:
- Franciszek! - zawołał.
Tamten zatrzymał się w pół
obrotu.
- A co to było... Co to było
wtedy z tą rewizją w lesie, gdyśmy drzewo piłowali?
- A ja skąd mogę wiedzieć -
wzruszył ramionami i poszedł.
Paweł stał jeszcze jakiś czas,
później odetchnął głęboko.
Nazajutrz wybrał się do miasta.
Gdy wszedł w znaną sobie uliczkę,
zauważył od razu, że szyld znikł. Ponieważ orientował się zawsze według niego,
a nie pamiętał nawet numeru domu, minął go i przystanął w zdumieniu. Pralni nie
było. Zawrócił z powrotem i nie mógł się połapać. Wreszcie poznał schodki. Okno
zamknięte było okiennicą na głucho; drzwi zabite deskami. Doznał przykrego
wrażenia zamętu w głowie, ponieważ nagle zdało mu się, że Tadeusz, że wszystko
było tylko nierealnym widziadłem. Wszedł przez bramę na podwórze, ażeby
dowiedzieć się czegoś od kobiety, która pełniła funkcje dozorczyni domu. Tu
jednak natrafił na nieprzewidzianą przeszkodę: z oddali już dochodził
straszliwy jazgot i krzyki. Dozorczyni pokłóciła się z inną babą z tej samej
kamienicy i od słowa do słowa na klatce schodowej, później koło studni, później
koło śmietnika doszło do wylewu tych strasznych pomyj, które potrafi tworzyć
język ludzki w ustach kobiety, gdy nią już być przestaje. "Tfu"! -
splunął jakiś człowiek, który stał obok. Paweł minął go, niezauważony teraz
przez nikogo, podszedł do drzwi, które, wiedział, z pralni wychodziły na
podwórze. Były tak samo zaryglowane. Potok brudnych słów lał się w dalszym
ciągu z ust dozorczyni. W tym stanie rzeczy niepodobieństwem było pytać ją o
cokolwiek. Wyszedł na ulicę.
Boguckiego nie zastał.
Odpowiedziano, że podobno wyjechał i zamknięto mu drzwi przed nosem. Do
mieszkania Leona nie mógł się w ogóle dostukać. Jakiś lokator z przeciwka,
zawołał doń cierpko, żeby nie robił hałasu. Paweł zbiegł po schodach, nie
uświadamiając sobie nawet, że te wszystkie ledwo wpółotwierane drzwi i
nieprzyjazne twarze, nie sprawiają mu dlaczegoś żadnej przykrości. Jeszcze raz,
bez wiary wewnętrznej w słuszność swoich kroków, poszedł w znaną uliczkę;
przybywszy tam, zatrzymał się, popatrzył. Była pusta. Zza rogu wyjechał wóz
naładowany jakimiś starymi meblami i toczył się wolno w przeciwnym kierunku.
Stać w ten sposób nie było sensu. "Czy ja jestem temu winien, że nie mogę
oddać tych pieniędzy?" - pomyślał Paweł. "Zdaje się, że zrobiłem
wszystko, co w mojej mocy, aby..." Ale nie chciał dłużej myśleć. Zawrócił.
Odchodząc obrócił się po raz ostatni... i wolnym, spokojnym krokiem, poszedł do
fryzjera; chciał to już dawno uczynić, bo miał za długie włosy.
W małym zakładzie strzygł tylko
jeden pracownik. W rogu, twarzą od okna, wciśnięty między wiszące palta,
siedział drugi klient i czekał swojej kolejki. Paweł nie zwróciwszy na niego
uwagi powiesił kożuch, siadł i wyjął pudełko z tytoniem. Po dłuższej chwili
siedzący obok z widocznym przymusem i przesadnie ugrzecznionym tonem wyjąkał
słowa powitania. Paweł odwróciwszy się, zaskoczony, zobaczył, iż był to stary
znajomy, zecer z drukarni, do której Paweł zachodził w dawnych czasach często.
Znał go chyba od lat pięciu jako przyjaznego i rozsądnego człowieka. Właśnie w
dzisiejszym numerze lokalnej "Prawdy", którą kupił na dworcu,
uderzony był wyjątkowo przykrym tonem "wywiadu", jakiego udzielił ten
zecer w rubryce "Wypowiedzi robotników". Zapewniał w nim o
bezgranicznej miłości i wdzięczności dla Związku Radzieckiego za wyzwolenie,
cytując jednocześnie nieprawdopodobne zgoła przykłady nędzy dawnego zecera,
głodowe stawki itd... Kończył zaś słowami o własnym sercu, które:
"krwawiło i rozdzierało się w bólu przy składaniu pod butem systemu
kapitalistycznego artykułów oszczerczych i wrogich względem Związku Sowieckiego
i Jego Wodza, genialnego Stalina".
Paweł odkiwnął głową, milcząc.
- Czy pan myśli, że to ja sam tak
mówiłem? - odezwał się szeptem zecer.
- Co? A... w
"Prawdzie"? Tak, czytałem - odparł Paweł krótko.
- Kazali. Nic nie poradzisz.
Kazali podpisać i koniec. Spróbuj przeciwstawić się... - mówił dalej zduszonym
szeptem. - Pan przecież sam chyba wie.
- Ja wiem, ja wiem. - I Paweł
zaczął przyglądać się portretom wiszącym na ścianie. U fryzjera był nie tylko
przepisowy Stalin, ale ponadto Woroszyłow, Mołotow i Budienyj.
- Przecież... - jeszcze bardziej
zniżając głos, szeptał zecer - pan wie, jak było... Razem pracowaliśmy... I jak
ślicznie się zarabiało. Ot, chociażby i to palto, co mam... - Było coś
nieprzyjemnie poniżającego w tych szeptem składanych usprawiedliwieniach
nieomal po psiemu skomlących, i Paweł mimo woli przytaknął:
- Tak, tak. Pamiętam. - Zecer
ucieszył się z tych słów. Zaczął skrupulatnie wyliczać, co mógł kupić kiedyś za
swoją dawną pensję.
- Wszystko, co mam, to jeszcze
zawdzięczam... ot, chociażby i to palto - powtórzył.
- Tak, tak.
- A wie pan, że robotnikom, to
chyba teraz najgorzej...
- Tak, tak.
Nastała cisza, którą przerywało
tylko dzwonienie nożyczek. Fryzjer i jego klient milczeli.
- A co pan teraz robi? - zagadnął
po chwili zecer.
- Ja? Chcę kupić konia i wóz -
odpowiedział Paweł machinalnie i poczuł w zdumieniu, że po raz pierwszy
wypowiada słowami swoją ukrytą myśl. Tak, chcę kupić konia - powtórzył twardo.
Zecer zastanowił się i
powiedział:
- Jeżeli pan chce kupić konia, to
ja mogę naraić. Sąsiad mój sprzedaje. Dobry koń. I wóz do tego.
Paweł ożywił się od razu i
zapominając zupełnie o po przedniej niechęci, zaczął rozpytywać. Zecer dał mu
dokładny adres: w końcu przedmieścia, na którym sam mieszka. Już prawie na wsi.
Niech się na niego powoła. Jest to stary człowiek, uczciwy - mówił wymieniwszy
uprzednio nazwę ulicy i domu - tylko trochę fiksowaty. Stuknął palcem w czoło.
- Jak to fiksowaty? Dziwak jakiś?
- Nie... Nie żeby dziwak, zdaje
się nawet rozumny człowiek, tylko, widzi pan, on ptaszkami zajmuje się. Bywa,
całymi dniami chodzi i na drzewa patrzy. Ale sam w sobie sprawiedliwy człowiek.
Autobusem niech pan jedzie, a stamtąd piętnaście minut piechotą, nie więcej. -
Zecer rozgadał się już teraz na dobre i znać było, że jest zadowolony z obrotu
rozmowy. Fryzjer skończył, strzepnął fartuch i zawołał: "Następny!"
- Jeżeli panu się śpieszy, to ja
zaczekam - powiedział półgłosem zecer.
Paweł chętnie skorzystał z
uprzejmości. Gdy skończył strzyżenie, pożegnał zecera uściskiem dłoni i szybko
skierował się do drzwi.
- A niech towarzysz - powiedział
już zupełnie głośno zecer, zasiadając poważnie na fotelu przed lustrem - niech
towarzysz nie zapomni na mnie się powołać.
- Dobrze, dziękuję - odparł
Paweł.
Nie wahał się więcej. Był
zdecydowany: zima się kończy, kupi wóz i kupi sobie konia. Jakby z bardzo
daleka zaświtała jeszcze jedna wątpliwość, ale tym razem była to już naprawdę
ostatnia: "A co na to powie Marta?... Marta ucieszy się z mojej
decyzji" - dopowiedział sobie w myślach i wskoczył do autobusu.
Sad owocowy, obramowany
żywopłotem i starodrzewiem, teraz bez liści, łagodnie opadał ku rzeczce. Furtkę
otworzyła garbata dziewczyna. Paweł obrzucił wzrokiem całe obejście i
powiedział:
- Ładnie tu pewnie u was latem,
co?
- A niczego sobie. I rzeczka jest
w dole. Niech pan tędy idzie, ścieżką. Tam spotka ojca.
Stary leżał na słomie w szałasie
zbudowanym z gałęzi i obserwował poprzez otwór z przeciwległej strony. Paweł
przedstawił się, powołał na znajomego zecera i wyjaśnił cel przybycia.
- Na ptaki sieci pan nastawia? -
spytał w końcu.
- A pan na ptaszkach zna się?
- Znam - odrzekł z przekonaniem
Paweł, przypominając sobie uczniowskie lata, gdy z namiętnością hodował w
klatkach ptaki śpiewające. - Ale, teraz pan łapie? Pod wiosnę?
- To znaczy, pan mało się zna,
jeśli pyta. Bo szczygły to tylko pod wiosnę i łowi się, a nie, jak inne, na
jesieni. Na bodziaki łowi się.
Obok rozczyszczonego toku wisiała
klatka z wabikiem, który odzywał się niezbyt raźno. Stary podał mu głos, do
tego stopnia idealnie naśladujący szczygła, że Paweł aż spojrzał zdumiony.
- W ten sposób, to i rozmawiać
pan może z ptakami.
- A wiesz pan, bez mała, że
rozmawiam. Było się czasu nauczyć. Pogoda dobra, a nie idą. Też swój humor
mają. Wycofał się rakiem z szałasu, zabrał klatkę z wabikiem i poszli ścieżką
pod górę ku domowi.
Gospodarz otworzył stajnię i
wyprowadził dobrze zbudowanego, sześcioletniego kasztana z białymi pęcinami.
Obmacali palcami żebra, kłąb, zajrzeli pod ogon, w zęby, w kopyta.
- Za przeproszeniem, dupka, to
jak u panienki. A strzałkę pan widział, jaka w kopycie?
- Widziałem.
- Kopyt suchy. Jednym słowem.
Paweł machinalnie trącił końcem
buta pod kolano przedniej nogi. Stary zerknął nań z dezaprobatą.
- Co tam próbować pod kolana. Czy
pan kupuje pod siodło? Do ataku jeździć pan nie będziesz, a dzisiejszym czasem,
za przeproszeniem, gnój wozić. Choć, jak pan widzi, i przednie nogi mocne.
Przeprowadził go następnie truchcikiem po podwórzu. Koń był dobry. Potargowali
się bardziej dlatego, aby zadośćuczynić tradycji kraju, w którym jeszcze nikt
nie sprzedał i nikt nie kupił niczego bez targu, i ugodzili w ciągu pięciu
minut, po czym gospodarz zaprosił do domu.
W jasnej, obszernej izbie okna i
część ścian zawieszone były klatkami różnych wymiarów i kształtów. Zewsząd
dochodziło ćwierkanie i śpiew ptaków. - Zaraz nam córka poda cokolwiek zakąsić
i po kieliszku. "Borysz" wypić należy się. Bez tego nie można -
powiedział stary ptasznik,
Przy jednym z dwóch okien, w
samym rogu, zwyczajem prawosławnym paliła się lampka, ledwo rozświetlając twarz
Matki Boskiej. Paweł przyjrzał się jej.
- Kazańska, cudotwórcza -
wyjaśnił ptasznik.
- Pan prawosławny?
- Nie. Tylko żona, nieboszczka,
świeć Panie nad jej duszą, była ruska. Ożeniłem się w Symbirsku nad Wołga. Na
jej pamiątkę świecę przed ikoną. A zresztą... nie ten do nieba trafi, kto
jakiej wiary, a kto sprawiedliwy.
No, i cóż było dalej? - pytał
Paweł, gdy siedzieli już dawno przy stole, a stary opowiadał dzieje swego ojca,
który jeszcze w połowie zeszłego wieku wyemigrował nad Wołgę: "Miedziana
kopiejka" - mówił - "choć daleko jej do rubla, przecież cenę swą
miała. Głodnych było mało, a bogatych dużo. Ojciec owocami handlował, a sadów
było w Symbirsku nad Wołgą! Oho! Ojciec zaczął później sam dzierżawić, dorobił
się. Kupił wreszcie... Ech, bywało wyjdziesz rankiem do sadu, pod jesień,
jeszcze rosa, owoce spadają, jagody dzikie czerwienią się, nasiona wszelakie
dojrzały, a ptaków, ptaków - ciżba nieprzebrana! Zjeżdżali,
na rynki handlarze, znawcy,
miłośnicy ptaków. Nie sprzedawało się byle co i byle komu. Ptaki bywały nawet
uczone. Raz za trzyletniego gila, wyuczonego gwizdać melodie, wziął 50 rubli
srebrem. A pan wie, co w tamte czasy było 50 rubli?! Ho, hoho! Dzisiaj nie ma
takich pieniędzy. Weź na przykład tego czyża. - Stary wstał, podszedł do jednej
z klatek, otworzył, wypuścił ptaszka do pokoju. - Cztery lata u mnie. Ja bym
jego za żadne pieniądze nie sprzedał, ale i nie kupiłby nikt, bo kto ich ma
dzisiaj, pieniądze na to? Nikt. - Ptasznik otworzył górną połowę okna i czyż
wyleciał, siadł na poręczy werandy, ale nie uciekał.
- Tatko całe mieszkanie wyziębi!
- sarknęła garbata, która weszła z kuchni.
- Nie burcz, nie burcz - mruknął
stary i zagwizdał nagle po czyżemu, czysto i sucho. Ptaszek wleciał z powrotem
do pokoju. Garbata podeszła do okna i zatrzasnęła je.
Ptasznik zrobił ruch głową w jej
kierunku: - Dobra ona u mnie córka, ale na ptaszkach nie rozumie się.
- Nie rozumie się! - podchwyciła
jego słowa. - A za co opału kupić? Tatko myśli, że ciągle stare czasy.
- Myśleć, ja nie myślę. Dobrze
wiem, że nowe.
- I wyjechał pan? - nawiązał
Paweł do opowiadania.
- Pan wie, kto w Symbirsku rodził
się? Włodzimierz Iljicz Uljanow. Kiedy on Leninem przezwał się, nie pamiętam. A
my z nim jednolatki byli. Pamiętam jego dobrze... Gdzie jego tam nosiło po
świecie, później... ale wyniosło, w górę wyniosło. A szkoda. Życie było kiedyś.
Czółnem, bywało, płyniesz o świcie na wyspę, zapadki stawić... Albo wiosną, gdy
wody rozleją szerooooko! A w cerkwi zadzwonią, to tak, zdaje się, jakby głos
żywy biegł po wodzie niby czajka, skrzydłami dotykając. Przestrzeń, swoboda...
Wyjechałem, pytasz pan? A co tam było robić? Ptaki zabronili łowić, a jakże!
Zamiast tego ludzi do klatek nasadzali. Co tu i mówić. Ot, teraz słyszę,
wszyscy na Hitlera naskoczyli, cały świat krzyczy, że morduje Żydów. A czemu to
zapomnieli, jak w bolszewicką rewolucję gołych oficerów za nogi po bruku
ciągali, duchownych do przerębli rzucali, kupcom oczy łupili? Co to, Żyd co
lepszego od oficera czy innego? To samo człowiek. Ale ja nie o tym chciałem
mówić. Mordować, w każdym narodzie mordują, ale że kraj zmienili. Nawet i nie
to, że nędza nastała, a tak... zmienili. Żona umarła przy rodach. Córka tylko,
ot, kaleka; z ojca strony trochę krewnych tu zostało. Wtedy jeszcze optować
było można. No, to i zaoptowałem w ojcowiznę. Domek ten kupiłem.
Paweł poczęstował go tytoniem.
Stary zrobił przeczący ruch ręką: - Nie będziemy jeszcze palić. Zakąsimy i po
kieliszku, jednym, drugim, a to ja zagadałem się i nie częstuję. A później
zapalimy na świeżym powietrzu.
- Bo co, ptakom dym szkodzi?
- Nie. Żeby bardzo, to nie
szkodzi, ale zawsze.
- Delikatne; lepiej już być
człowiekiem niż ptaszkiem zażartował Paweł.
- Zależy, jak jakim. Ja nie
uczony, ale powiem panu, że ludzie nawet uczeni, a nie zawsze pojmują, kiedy
mówią: ptaszki. U nich i dzięcioł ptaszek, i sikorka, i drozd, i kanarek
ptaszek. Że ptaszek, to prawda, ale każdy innego gatunku. A my, ludzie, im
naprzeciw, to też tylko gatunek jeden i ten sam, a nie żeby kilka.
- Są jednak różnice między
narodami.
- Są, nie będę się spierał, ale
tylko z wychowania czy obyczajów, a nie z gatunku. Czy to będzie jaki tam
Hiszpan czy Ruski, czy Francuz, czy Niemiec, to wszyscy, jakby powiedzieć:
tylko szczygieł czy tylko sikorka. I nie tak jak różne sikorki, jeden naród, na
przykład: bogatki, drugi: czarnogłówki, a trzeci: czubatki. Nie, wszystkie to
samo, na przykład: czarnogłówki. A zwyczaje, ma się rozumieć, różne mogą być.
Gil na przykład na swobodzie je zwyczajnie jarzębinę, a w klatce woli konopie.
Znaczy, zwyczaj swój zmienia. Ale różnica gatunku w czym innym objawia się.
Widzisz pan tę klatkę, do połowy chustką zawiniętą? Ja w niej próbuję połączyć
samca czyża z samką kanarka. W nauce, to one uchodzą, jakby powiedzieć, za
najbliższych krewnych, z jednego pnia, jednej rodziny. A zobacz pan, ile sztuki
trzeba, ile zachodu, ile różności i jakiego doboru, a jeszcze rzadko udaje się
doprowadzić, żeby czyż pokrył samkę kanarka. W dodatku jajka wychodzą
najczęściej puste. Tymczasem uczeni nazywają, że oni są bliskie, a między
narodami, to tylko i szukają różnicy i ciągle wywodzą, że jeden od drugiego
daleki. A za przeproszeniem pana... - urwał i czekał aż córka, która weszła
zabrać brudne talerze, wyjdzie do kuchni.
- ...tak ot, za przeproszeniem
pana, żeby pokryć Polaka z Niemką czy jakiego Francuza z Ruską, to żadnych do
tego sztuk nie trzeba... I dzieci jeszcze rodzą się, bywa, zdrowsze. A
dlaczego? Bo my wszyscy, kość z kości, krew z krwi te same... I nawet Żydzi,
choć Chrystusa zamordowali, też te same.
"Szkoda", pomyślał
Paweł, "że go Tadeusz nie znał..."
I nagle na wspomnienie tamtej
okrwawionej głowy wstrząsnął nim dreszcz.
- A co? Śmierć przeleciała? -
zauważył ptasznik. - No, pan jeszcze młody, a ot ja...
W tym momencie stuknęły drzwi
wejściowe, słychać było jakąś krótką rozmowę w kuchni i następnie ciężkie kroki
w sieniach.
- Kto to? - zapytał Paweł i
obejrzał się na okna. Na dworze robił się już zmierzch.
- To pewnie Fjodor Mikołajewicz,
mój przyjaciel. - Drzwi się otwarły i stanął w nich człowiek bardzo wysoki, w
mundurze oficera czerwonej armii, z oznakami majora. Ptasznik wstał. Paweł
uniósł się również i powiedział:
- Chyba mnie już czas w drogę.
- Eee, zaczekaj pan teraz. Poznaj
bolszewika - odparł ptasznik. Przybyły uśmiechnął się, wyciągając rękę do
starego: Miał włosy mocno szpakowate, na skroniach zupełnie siwe. Nos długi,
raczej mięsisty, natomiast skórę na twarzy suchą, pooraną zmarszczkami.
Specjalnie wyróżniały się jednak jego oczy, które skutkiem swej wewnętrznej
wyrazistości zatracały do tego stopnia zewnętrzny swój kolor, że trudno byłoby
odpowiedzieć na pytanie, jakiej właściwie są barwy? Gospodarz przedstawił
wzajemnie gości i zaraz objaśnił obszernie: z Fjodorem Mikołajewiczem łączą go
najstarsze więzy przyjaźni jeszcze z Symbirska. Służyli też razem w wojsku
carskim, tylko że tamten dochrapał się rangi oficerskiej i wyszedł w końcu do
rezerwy w stopniu kapitana. W roku 1920 zmobilizowali go bolszewicy do wojny z
Polską. - I widzisz pan, komu służy! - zakończył z uśmiechem. - Majorem nawet
został. I oto los pokierował spotkać się znowu po latach. Zachodzi prawie
codziennie na pogawędkę. Z nim możesz pan rozmawiać, jak ze mną, szczerze.
- Tu z garnizonem? - spytał
Paweł.
- Tak. W koszarach za rzeką -
odparł tamten.
- Konia sprzedałem, Mikołajewiczu
- oświadczył ptasznik.
- Szkoda. Ładny koń był.
Usiedli. Przybyłemu nalał
gospodarz pełną szklankę wódki - niech dopędza! Ten wypił haustem do połowy,
wziął widelec, trzymając go szukał przez chwilę oczami po stole, aż ptasznik
przysunął mu talerzyk z grzybkami. - "Aha..." - mruknął oficer i
dziobnął jeden widelcem. Rozmowa potoczyła się na temat koni, następnie
spóźnionej wiosny. Później jedli jakiś czas w milczeniu. Po chwili ptasznik
uczynił ruch głową w kierunku Pawła:
- Też nie lubi bolszewików.
- Hm... - mruknął major pod nosem
i podciągnął ku sobie kawałek wędzonej szynki domowego wyrobu. - A za co?
- Śmieszne pytanie stawiasz,
Mikołajewicz - wtrącił ptasznik.
Paweł podniósł wzrok na majora,
oczy ich spotkały się na chwilę i zatrzymały. Czy to pod wpływem wypitej wódki,
czy zachęcony wyrozumiałością spojrzenia, Paweł nie zawahał się z odpowiedzią.
- Za łgarstwo przede wszystkim.
- Łgarstwo? W odniesieniu do
czego?
- Do wszystkiego.
- A... Do wszystkiego.
Nastało milczenie, które zdawało
się świadczyć, że major chce się uchylić od dalszej dyskusji, gdy
niespodziewanie tym samym spokojnym tonem, nie przerywając jedzenia, podjął:
- To jest wyłącznie kwestia
przyzwyczajenia.
- Sądzi pan?
- Bez wątpienia. I oswojenie
przyjdzie z czasem.
- Może - odparł z niechęcią
Paweł.
- My, proszę pana - mówił major
równym głosem - wychowaliśmy się w tak zwanej kulturze chrześcijańskiej. I
ojcowie nasi, i dziadowie. Dlatego wszystko, co w niej było nieprawdą, nawet
najoczywistszą, nas nie raziło. Przywykliśmy. Ot, jak ten czyżyk do klatki
naszego kochanego gospodarza. Panu może pokazywał? No, więc. Ale co by pan
powiedział, gdyby na przykład jakiś nieobyty zajechał... No, powiedzmy, ludzie
z innej planety przybywają do nas, do chrześcijan. Pierwsze pytanie: jaka u nas
religia, czym odznacza się, jakie przykazania? I odpowiedź: wyznają Boga, który
jest uosobieniem miłości, a przykazania takie, żeby drugiemu nie robić nic
złego. Aha, nu, i na drugi dzień, powiedzmy, ci ludzie z drugiej planety dowiadują
się, że my od tysięcy lat nic innego nie robimy jak tylko drugiemu zło:
mordujemy, w więzieniach trzymamy i coraz to wymyślamy nowe wynalazki, żeby móc
zamordować nie jednego już bliźniego, ale całe tysiące od jednego machu. Co by
pan powiedział, żeby sam był z tamtej planety? Powiedziałby: "Ależ to
największe łgarze, jakich spotkałem". - Znowu nałożył sobie na talerzyk. -
Czego symbolem jest krzyż? Wielkich nakazów: "Nie zabijaj, kochaj
bliźniego, jak siebie samego" itd. A wie pan chyba, w jaki sposób ten znak
krzyża najbardziej, najskuteczniej rozpowszechnia się po świecie? Proszę, już
druga taka wojna, a ile ich było przedtem! Ludzie idą jeden drugiego mordować,
a tam gdzie zamordują postawią znak: "kochaj bliźniego"; zamordują i
znak: "nie zabijaj"; zamordują i znak postawią: "on w ciebie
kamieniem, a ty - chlebem", i tak dalej, i tak dalej. Im więcej morderstw,
tym więcej krzyżów, Miliony krzyżów po tamtej wojnie, miliony będą po tej,
miliony tych symboli miłości bliźniego, a każdy postawiony akurat w miejscu,
gdzie bliźni został zamordowany. Ten sam morduje i ten sam często krzyż stawia.
To nie jest kłamstwo? Jest. Ale my przywykliśmy, że tak jest, i nikomu do głowy
nie przyjdzie nawet wytykać.
- To, zdaniem pana, nie może być
po prostu wojny sprawiedliwej?
- Owszem, być, to ona by mogła,
tylko że jej nie ma. Ja mówię z punktu chrześcijańskiego, oczywiście. Powiedzmy
krucjaty w wiekach średnich, w obronie wiary, mogłyby być, owszem, ale nie
były. I dziś też każdy prawie naród idzie na wojnę "z Bogiem", tylko
dlaczegoś tak dziwnie się składa, że żaden z tych narodów, z których każdy
odprowadzany jest modłami, ani też wszystkie one razem, właśnie tylko z jednym
nie próbowały walczyć, z tym, który Boga prześladował najwięcej dotychczas w
dziejach. ...I to nie jednego chrześcijańskiego, ale wszystkich, ilu ich jest.
Z tym wrogiem swych bogów nie tylko nie walczą, ale jeszcze dobre interesy
robią. Czy to nie jest łgarstwo? Jest naturalnie.
Ptasznik słuchał ze spuszczoną
głową ,i pokiwał nią.
- Nie lubi on Boga bardzo, Fjodor
Mikołajewicz, to niedobrze.
- Nie, dlaczego, Michale
Andrzejewiczu, owszem, ja nawet bardzo lubię, tylko zależnie jakiego? Może
tego, do którego twoje ptaszki modlą się śpiewając. A tego z cerkwi czy
kościoła też ani nie lubię, ani lubię, tylko mówię po prostu, jak jest.
- To nie nam rozstrzygać. To nie
na nasz rozum sprawa - ciągnął ptasznik w zamyśleniu.
- Oto właśnie, zupełnie tak samo
i bolszewicy mówią. Ludzi do koncłagierów wsadzą czy do więzień, ruszać się nic
pozwolą, a każą wychwalać i dziękować za wolność. A ich zapytasz: "Jakże
to, bracia, u was tak wychodzi jakoś na odwrót?" To i odpowiedzą akurat to
samo: "Ty, widać, w piśmie naszym nieuczony, durak ty za wszystkiem, to
nie twego rozumu sprawa". Może być, ja przepraszam - zwrócił się do Pawła
- nie chciałem obrazić, bluźnierstwo jest to, co mówię. Ale dla bolszewika
będzie tak samo bluźnierstwem, jeżeli pan zwątpi w słowa Stalina. I ciągle
wychodzi na jedno.
Ptasznik wciąż w zamyśleniu:
- Jeszcze nic nie wiadomo... W
puszczy Rudnickiej, mówią, prorok jakiś pojawił się i wojnę przepowiada na
wiosnę.
- Co? - zagadnął go major. Ale
Paweł wtrącił w tej chwili:
- Zupełnie "na jedno",
jak pan mówi, to nie wychodzi. Chociażby z tego względu, że w ustroju
niebolszewickim można wypowiadać się głośno i krytykować, i wytykać błędy itd.,
a w bolszewickim nie można.
- A po co? - odparł oficer. - Pan
na przykład wiesz, może nawet z własnego doświadczenia, że słowa Ewangelii:
"Proście, a będzie wam dano", to nieprawda. 1 wie pan też o tym z
doświadczenia innych ludzi, którzy w modlitwach nie raz prosili i nie
otrzymali. I wiedzą o tym tysiące, setki tysięcy, miliony tych innych. A czy
przyjdzie panu do głowy wystąpić publicznie i wołać wielkim głosem:
"Słuchajcie! To nieprawda!" Dlaczego do pana nikt nie ma o to
pretensji, ani pan sam do siebie? A ja na przykład znałem dobrze marszałka
Tuchaczewskiego, i też wiem dobrze, że nieprawdą jest, jakoby był on szpiegiem
niemieckim i agentem kapitalistycznym, tak samo jak nieprawdą, że Trocki, Bucharin
i inni byli tymi, za kogo ich głoszono. I moi znajomi wiedzą, i znajomi moich
znajomych, i tysiące, i miliony wiedzą. Ale tak samo nie ma co dziwić się, że
ja, że inni nie wystąpią i nie krzyczą o tym wielkim głosem. Niech pan pozwoli
jeszcze chwileczkę... - zrobił ruch ręką, wstrzymując odpowiedź Pawła. - Pan
może powie, że gdybym ja wystąpił, to by mnie w ustroju sowieckim nikt ze
strachu nie podtrzymał, a przeciwnie, wszyscy z tych milionów, którzy wiedzą,
że to ja mam rację, jeszczeby mnie zakrzyczeli, potępili i podeptali? Słusznie.
Ale czy tak samo, nie potępiłyby pana miliony chrześcijan, gdyby pan zechciał
zaprzeczać Ewangelii, a razem i ci, dla których jest ona szczerze obojętna a
którzy do kościoła nigdy nie chodzą, nie wierzą i wiedzą, że pan ma rację?
Niech pan pozwoli jeszcze... - major zaczął tracić swój pierwotny spokój i
mówił ze wzrastającą namiętnością. - Bo najważniejsze, że słuszność będą mieli
oni, a nie pan. Bo po co pan ma to mówić? Wolność słowa? Wolność krytyki?
Wolność wypowiadania własnego zdania? Pan wie, co to jest? To jest właśnie ta
pycha jednostki, która za jednakowy grzech uważana jest i tu, i tam! Panu
pozwolą wypowiadać się czy drugiemu, i już pan i drudzy będą to uważali za
wolność. Ale niech pan najpierw zapyta, czy to jest ważne, czy to jest
potrzebne komu, to co ma pan powiedzieć? Czy pan to mówi z intencją dla dobra,
czy tylko, aby dać upust własnej pysze i pragnieniu władzy nad innymi, aby im
narzucić swoje zdanie. Człowiek po prostu chce powiedzieć, tak samo jak chce
zjeść. A powie czy zje i nic go nie obchodzi, czy inni są z tego syci. Tak jest
naprawdę. I więcej panu powiem: tak zwana wolność słowa prowadzi często do
własnej niewoli. Człowiek wciąga się, chce wciąż mówić dalej, a żeby go
słuchali, zacznie iść na ustępstwa w stosunku do słuchaczy, na kompromisy,
zacznie mówić tylko pół prawdy, później ćwierć prawdy, a z tego może wyjść, że
łże nie tylko innym, ale nawet sobie. A wszystko przez pychę: "Ja, moje
zdanie!" A na czorta ono komu, to jego zdanie! Prawdziwa wolność jest nie
w słowach, proszę pana, a w milczeniu. W tym właśnie, żeby słowa nie zakłamały
własnych, prawdziwych, wewnętrznych myśli. Na tym polega prawdziwa wolność
jednostki w stosunku do przytłaczającej ją zbiorowości. - Odetchnął i mówił już
spokojniej. - Przez tysiące lal przywykliśmy nie krytykować spraw wiary
świętej, a teraz przywykamy nie krytykować wiary bolszewickiej. Mówię panu, to
kwestia przyzwyczajenia. Przywyknie i pan z czasem. Od razu przyjść nie może,
człowiek jest niesforny. Dlatego i potrzebne są z początku GPU i NKWD, jak
kiedyś potrzebna była inkwizycja, a teraz więzienia, obozy. Etapami. Ot, nasz
gospodarz, on powoli przyzwyczaja swoich czyżyków: najpierw zieloną chustką
okryje klatkę, w spokoju trzyma... łamie charakter...
- Łżesz, łżesz wszystko,
Mikołajewicz, łżesz! - ptasznik uderzył pięścią w stół.
- Dlaczego łżę? Mnie się zdaje,
że ja wcale nie łżę. Mnie się zdaje, że ja mówię prawdę. - Nalał sobie pół
szklanki wódki, chciał wypić, ale odstawił, zauważywszy puste przed współbiesiadnikami,
napełnił więc wszystkim. - Na zdrowie! Też ważna rzecz, zdrowie. Ja nie łżę.
Sam byłem prawosławnym, rosyjskim oficerem, wiernie służyłem carowi. A oto
teraz jaki mundur noszę... Z początku rzygać się chciało na samego siebie. Ale
cóż, jeżeli każda władza od Boga pochodzi... I chyba tak musi być, skoro
widzimy, że On się z tym pogodził. - Po raz pierwszy od chwili gdy zaczął mówić
oczy jego zwęziły się i błysnęły w nienawistnej jakiejś ironii; nie poznać
było, czy przeciw Bogu, który go zawiódł, czy przeciw Stalinowi, któremu służy.
- Coż, wypijem.
Paweł wychylił szklankę jednym
haustem, skrzywił się, przeciągnął palcem po wargach.
- A jeżeli to jest tylko pycha
wypowiadać własne zdanie, to po co pan wypowiadał je wobec mnie?
- Przez pychę. Człowiek jest
słaby.
Paweł sięgnął ręką po zakąskę,
nagle zbladł, zachwiał się na krześle i tak jak siedział runął na podłogę koło
stołu. Głowę miał zawsze mocną, ale widocznie nie wydobrzał jeszcze
dostatecznie po ostatnich przejściach, i organizm, wyczerpany zarówno
fizycznie, jak nerwowo, nie wytrzymał nadmiaru alkoholu.
- Eee... Słabizna... - usłyszał
jeszcze nad sobą słowa starego ptasznika.
XXI
Ooo!... Jak długo nie przychodzi
wiosna. Ooo!... Jakże się czeka i czeka na spóźnioną. Leśniczy w nocnych pantoflach
wyszedł rano na ganek, wyciągnął ramiona, aż trzasnęło w stawach, ziewnął,
podrapał się w zadek, spojrzał od niechcenia po czubkach niskorosłych sosenek,
które ławą ciągnęły się aż do wysokopiennego lasu. Ziewnął raz, drugi i
przeniósł wzrok na szaromleczne niebo, niebo bez wyrazu, nie przepowiadające
nic. Wtedy dopiero powiedział do Pawła, że od jutra może wozić budulec z lasu
do rampy kolejowej.
- Po czemu?
- Dziesięć rubli od wozu.
- Czerwońca?! Siedem kilometrów?!
Daj Boże obrócić dwa razy, a pud owsa kosztuje...
Leśniczy przejechał się dłonią
wzdłuż niegolonego jeszcze podbródka, skrzywił się, machnął ręką na odczepne i
zawrócił bez słowa odpowiedzi. - Czego on czeka od tej wiosny? Co jemu, co
innym może dać odwilż albo roztopy? Trochę wilgoci w butach i tyle tego.
Paweł wrócił do domu, założył
konia i pojechał szukać w okolicy furażu. Na rozstaju spotkał Rymaszewskiego,
który szedł w tym samym kierunku, więc ściągnął lejce. Rymaszewski kiwnąwszy
głową na znak podziękowania, przysiadł się sąsiedzkim zwyczajem, aby podjechać
kawałek. Wyjął tytoń, skręcili w bibułkę papierosy. Wiatr zgasił dwie zapałki.
- Daj pan mnie. - Rymaszewski
sięgnął po pudełko, zapalił, osłaniając kunsztownie rękami ogień, podał go
Pawłowi i oddał pudełko z podziękowaniem..
O wiośnie nie mówili.
- Do gminy? - spytał Paweł,
puszczając dym.
- Tak. - Rymaszewski wypluł
drobinki machorki, oblizał językiem wargi. - Raczenko wzywa.
Siedział przygarbiony, spojrzał
spode łba na nowego konia, chciał zapytać, gdzie go Paweł kupił i za ile, ale
zaniechał. Co mu tam po takich informacjach. Ostatnio wzywano go kilkakrotnie
do sielsowietu, ale nic ciekawego nie wiedział. Bożek pokiwał głową, nie wróżąc
dobrego. - "O Pawle, co wie?" - A nic, co by wiedzieć takiego... -
"Źle Rymaszewski". - Teraz wezwał Raczenko. Prawda, że źle, sam
wiedział, że źle.
Paweł chętnie zaproponował
Rymaszewskiemu, że go podwiezie, bo zamyślił przy okazji zapytać go o Weronikę.
Ponoć gdzieś wyjechała w tamtym czasie, gdy go nie było, a później chorował.
Nie wypadało jednak rozpytywać we wsi, a zresztą kogo? Wstydził się, bo i tak
już za dużo gadano. A Rymaszewskiego nie miał się czego krępować. Dlaczego o
Rymaszewskim wiedziano bardziej niż o wszystkich innych, że jest konfidentem, i
przyjęto wiadomość tę traktować jako naturalną, trudno powiedzieć.
Przypuszczalnie, przyczyna głębsza tkwiła w tym, że Rymaszewski szczerze nie
lubił tej pracy. Paweł pamięta, że gdy piłowali jeszcze drzewo z Karolem,
narzekali raz na źle dostrojone zęby, to znów żywicę, że klejka... Koniecznie
trzeba lubić to, co się robi, w przeciwnym wypadku robi się źle. Rymaszewski
robił źle, niezgrabnie. Bożek dawał do zrozumienia, że podejrzewa go, iż
rozmyślnie nie chce dobrze robić. Nie miał racji. Rymaszewski chciał, ale nie
potrafił, bo nie lubił. Był kiepskim konfidentem, stąd wszyscy o tym wiedzieli,
że nim był. Pawłowi zdawało się nawet, iż może być pewnym, że Rymaszewski po to
idzie teraz do gminy, żeby między innymi i na niego meldunek składać, a
Rymaszewski też wiedział, że Paweł wiedział.
- A gdzie to jest... Weronika
Rojkiewiczowa, że jej wcale nie widać? - spytał Paweł, przesłaniając rękawem
udane ziewnięcie..
Rymaszewski, wyrwany z
zamyślenia, zastanowił się chwilkę i odrzekł na wpół żartobliwie: - Do proroka
pojechała. Do Popiszek. Lekarstwa na miłość szukać. - Później uśmiechnął się
porozumiewawczo. - A może i na co innego jeszcze...
Paweł puścił mimo uszu docinek. -
Ach, do Popiszek. Przecież tam jej rodzina mieszka. - Poczuł ulgę. - Co ona, z
mężem się pokłóciła?
- Kto ją tam wie... - mruknął
Rymaszewski, któremu w tej chwili inne myśli przyszły do głowy. - Jak pan
sądzi, czy to naprawdę może być taki człowiek, co przyszłość odgaduje? Ja, to
nie wierzę. "Prorok"! nazywają. Jaki on tam prorok. Popiski chłopak,
nagle: prorok.
- A co on przepowiada?
- Takie tam, różne... Ola moja
mówiła, że ostatniej niedzieli ksiądz na kazaniu strach, jak krzyczał i
nakazywał nie wierzyć w takie głupstwa.
- On co złego mówi?
- Nieee. A wreszcie, ja nie
wiem... Ludzie mówią, jakoby prawi, że wojna wkrótce z Sowietami wybuchnie. A
pan myśli, że to może nastąpić? Wkrótce?
- Kto to może wiedzieć.
- To pan słusznie powiedział: kto
może wiedzieć - westchnął Rymaszewski, ciężko westchnął.
- Gdzie by to owsa można kupić? W
Borkowszczyźnie myślałem - przerwał milczenie Paweł.
- Nie wiem. Chyba najpewniej,
niech pan spróbuje u Rukowskiego. Tak, to już najpewniej u niego.
- A to może najlepsza rada -
ucieszył się Paweł i zaraz za leśnym mostkiem wstrzymał konia, a gdy
Rymaszewski zlazł, by iść dalej, sam skręcił drogą na prawo.
Raczenko był to młody, niespełna
trzydzieści lat liczący mężczyzna, o suchej, proporcjonalnej budowie, ale
niskiego wzrostu... Na służbę NKWD wstąpił dopiero przed trzema laty.
Wyróżniwszy się zdolnościami i taktownym zachowaniem podczas likwidacji resztek
kułackich pozostałości w białoruskiej SSR, przydzielony został do elitarnej
ekipy wysłanej na ziemie wyzwalane w roku 1940. Przy tym uwzględniono, że i
żona jego, partyjna komunistka, miała ukończoną szkołę agitatorów. Raczenko
pochodził z okolic Pskowa; ojciec jego, który był rybakiem, utonął podczas
wypadku w jeziorze Pejpus jeszcze w czasach przedrewolucyjnych, których syn nie
pamiętał. Rozczytawszy się ostatnio w "Cichym Donie" Szołochowa,
zapragnął nadać swej sylwetce wygląd zewnętrzny tamtych bohaterów. Nosił więc
niską czapkę barankową, tzw. kubankę, którą sprawił sobie jeszcze w Mińsku.
Natomiast krótki, czarny kożuszek, który kazał sobie przeszyć również na modłę
kozacką, nabył dopiero tutaj. Takoż buty, o miękkiej marszczonej cholewie,
uszył mu szewc miejscowy. W ten sposób przyodziany chadzał po osadzie gminnej,
gdzie pełnił funkcje politruka i kierownika oddziału NKGB; wyprostowany,
odpowiadając na ukłony chłopów grzecznie, ale poważnie. Do dziewcząt się nie
zalecał, choć z żoną, Katarzyną, starszą odeń o rok, która była kierowniczką
kooperatywy, odległej o kilka kilometrów, widywał się nie częściej jak raz w
tygodniu. Rymaszewskiego przyjął zimno, nie prosił siadać, nie ukrywał
niezadowolenia z jego odpowiedzi: - Nic nie wie, nawet o najbliższych
sąsiadach! Baba przez płot zajrzy, a i ta więcej się dowie! Ech-ma... i jeszcze
seksot się nazywa!
Rymaszewskiemu zdawało się w tej
chwili, jakoby od lat już nic innego nie czynił, tylko wciąż i wciąż stał przed
jakimś stołem i obracał nerwowo czapkę w rękach. Najgorzej, że w takich
wypadkach wszystko z głowy ucieka, niczego przypomnieć nie podobna.
- Aha... on pojechał, ot, teraz
nawet, do Rukowskiego, Raczenko cisnął niedopałkiem w podłogę:
- No to co, że pojechał?!
Pojechał - przedrzeźnił go - no i co z tego? A?!
Rymaszewski obracał czapkę: -
Rukowski... były obszarnik. Nie bez tego, że jakieś rozmowy mieć mogą...
- Eee! - machnął ręką Raczenko. -
Rozmowy. Tu nie chodzi o to, co mogą mieć, a co mają. Trzeba faktów! Faktów!
A Rymaszewskiemu przypomniało się
dlaczegoś właśnie teraz, że żona prosiła, aby w sklepiku prywatnym kupił zeszyt
dla Krysi... Ot, jakie fakty lazły do głowy... I koniecznie, żeby nie w kratkę,
a liniowany... - Raczenko spojrzał nań spod portretu:
- Źle, Rymaszewski. Cóż, sam
wiedział, że źle.
Tego samego ranka w mieście z
okna pierwszego piętra głównego gmachu NKGB wyskoczył na ulicę człowiek. Było
tak, że okno nie zostało domknięte z racji wietrzenia, gdyż całą noc w pokoju
nr 218 badano jednego po drugim trzynastu chłopów litewskich z okolicy
Święcian, podejrzanych o nacjonalistyczne sprzysiężenie. W tej chwili nowego
aresztowanego badał lejtenant Kopyłow i nikogo prócz strażnika we drzwiach nie
było więcej. Człowiek pchnął Kopyłowa w momencie, gdy ten podszedł do karafki z
wodą, stojącej na sąsiednim stole. Zwalił go razem z tym stołem, karafką,
szklanką, kałamarzem i leżącymi tam aktami.. Kopyłow zerwał się i rzucił za nim
do okna, gdy tamten przesadził już jedną nogę i obydwoma rękami trzymał się za
boki futryny. Strażnik nie wiedział, czy ma strzelać, czy podbiec i pchnąć
bagnetem; mógłby zrobić jedno lub drugie, ale Kopyłow niefortunnym ruchem swoim
zasłonił uciekającego plecami. W ułamku sekundy ich straszne oczy, oczy
walczących ze sobą mężczyzn, spotkały się. Aresztowany prawą, nieopartą nogą z
podkutym obcasem buta kopnął Kopyłowa w twarz, i ten runął po raz drugi; sam
zaś wykręcił się w oknie i skoczył w dół. Było wysoko. Zapewne połamałby sobie
nogi, gdyby wiosna przyszła była wcześniej i miał pod sobą suchy bruk. Tego
ranka jednak leżały tam zwały zmiecionego z jezdni śniegu. Z drugiego pokoju
wypadł Greczannikow, oficer sprężysty, o czarnych jak węgle oczach i czarnych
kędzierzawych włosach. Odepchnął w biegu strażnika, przeskoczył przez Kopyłowa.
wyrwał z kabury pistolet o długiej lufie i wychylił się z okna. Ale uciekający
był widocznie taktyk nie lada. Wprost z zaspy skoczył jak ryś na ogłupiałego
wartownika pełniącego
służbę na zewnątrz gmachu. Nim go
dopadł, ten zdążył zdjąć karabin, ale nie zdążył go jeszcze pochylić trzymając
w dwóch rękach koło twarzy przed sobą, gdy człowiek już porwał z drugiej strony
za kolbę, trzasnął okropnie zamkiem karabinu wprost w zęby, łamiąc mu szczękę i
obalając na ziemię. Greczannikow nie mógł strzelić, gdyż celowałby jednocześnie
w wartownika. Strzelił dwie sekundy później, gdy uciekinier przebiegał jezdnię
do wylotu sąsiedniego zaułka. Nie trafił. Rzecz sama w sobie była tak
niezwykła, że sąsiedni wartownicy, nie wdrożeni praktycznie w podobne
incydenty, nie połapali się dostatecznie szybko. Zaczęli strzelać, gdy już
znikł za rogiem. Jedna z kul, odbita rekoszetem o mur, gwizdnęła fałszywie w
powietrzu. Uciekinier przesadził na bliższy parkan z lekkością zdumiewającą dla
jego otyłej budowy, pobiegł dalej, wpadł w sień kuchenną przeciwległego
parteru, przebiegł na drugą stronę klatki schodowej, potrącił jakąś kobietę,
wybiegł na inną ulicę i znikł. Kobieta zdążyła zauważyć jedynie, że był bez
czapki i miał na sobie sweter barwy rudej.
Cała dzielnica została
natychmiast otoczona gęstą strażą i przystąpiono do przeszukiwania domów, ale
bez rezultatów. Przechodnie obchodzili z daleka i patrzyli przeważnie w inną
stronę. Nikt się też później nie dowiedział, kim był wyskakujący oknem, bo jak
można się dowiedzieć rzeczy, nie dowiadując o niej wcale...
Nie dowiedział się też Paweł,
jakkolwiek pośrednio albo, kto wie, może nawet i bezpośrednio wyniki badań
aresztowanego. gdyby nie udało mu się uciec, mogły były zauważyć i na jego
losie.
* * *
Podjeżdżając do zabudowań
Rukowskiego Paweł zobaczył z daleka, jak gospodarz, rozkładając i składając
długie ręce, przekonywał o czymś sąsiada, b. właściciela majątku Wykonty,
obecnie również okrojonego do 30-hektarowej resztówki, gwarantowanej
konstytucją litewskiej republiki radzieckiej.
Paweł uwiązał konia u płotu i
poszedł w ich kierunku.
- Kochany Witoldzie - perswadował
Rukowski - weź w takim razie pod uwagę, że szkodzisz nie tylko sobie ale i
innym. W ten sposób podrywasz stanowisko nas wszystkich.
- Ani jednego ziarnka! - zaciął
się Witold a spostrzegłszy Pawła skorzystał, żeby się pożegnać, poszedł drogą
między wierzbami, dawnym wygonem dla bydła.
Rukowski westchnął:
- Wariat! - I zwrócił się do
Pawła: - Co kochanego gościa sprowadza? - Miał zwyczaj mówić do każdego per
"kochany". Będąc już dobrze po pięćdziesiątce nie tracił na zewnątrz
dobrego humoru, zawsze przejawiając młodzieńczy optymizm. W ostatnich czasach
słuchał uważnie komunikatów radiowych, wyłapując z nich dużo pomyślnych
wiadomości. - Anglicy biją Niemców w Afryce na łeb! - oświadczył z miejsca. -
To wielka radość. A ten wariat... - i zrobił ruch ręką w kierunku, w którym
znikł sąsiad.
- Dlaczego wariat? - spytał
Paweł.
Rukowski wyjaśnił: przed
kilkunastu dniami nałożono na trzydziestohektarowe gospodarstwa rolne obowiązek
dostarczenia tyle zboża w ramach przymusowych dostaw dla państwa, ile w ogóle
wyprodukować nigdy nie byłby w stanie. - Naturalnie, że jest to cyfra
fantastyczna - ciągnął - ale trzeba dostarczyć. Trzeba. Trzeba ich przekonać o
naszej dobrej woli, naszej chęci współpracy. Że my nie jesteśmy żadnym wrogiem
ludu, jak nas nazywają, żadnym sabotażystą, a przeciwnie potrafimy dokonać
rzeczy nawet ponad siły.
Paweł czekał, nie przerywając, aż
skończy.
- Niech wiedzą - mówił Rukowski -
że chcemy szczerze brać udział w produkcji, nie uchylamy się od obowiązków
obywatelskich. Tylko w ten sposób ich krzywdzący stosunek do nas ulec może
zmianie. Zobaczy pan, na przyszły rok to się wszystko ułoży. Ja wymiotłem u
siebie całe zboże ze spichrza, zebrałem resztkę pieniędzy, brakowało, to
sprzedałem biżuterię żony, a nawet futro; pojechałem po wsiach, skupiłem trochę
wszędzie, gdzie się tylko dało, gdzie jeszcze mogłem coś znaleźć, wyprosiłem
nawet i, proszę pana, dostarczę im wszystko, czego żądają, do ostatniego kilo!
No, a ten wariat - i znowu wskazał w kierunku dawnego wygonu - ten wariat
powiada, że jak tyle żądają, to on nie da ani jednego ziarnka! Cóż poradzić z
głupcem?!
- A ja chciałem właśnie kupić u
pana kilka pudów owsa...
- Kochany mój, nie dziś, nie
dziś. Widzi pan, jak się składa. Ja bym rad, no, ale cóż począć... - Rozłożył
ręce. Grunt - tylko nie martwić się. Damy radę, powiadam panu.
- To fatalnie - mruknął Paweł.
- Nic fatalnego nie ma. Głowa do
góry! Właśnie mówię panu, że zaczynają bić Hitlera na Zachodzie!
- Przyznam się - odparł Paweł
kwaśno - że mnie więcej obchodzi, co się dzieje na Wschodzie niż na Zachodzie.
- Ach, jakże pan takie rzeczy
może mówić! Od zwycięstwa nad Hitlerem zależy...
- Mnie pud owsa potrzebny, a pan
mnie pobitym Hitlerem pociesza.
Rukowski zniżył głos, choć nie
było żywej duszy wokoło: - Sowiety przejdą do naszego obozu. Oni sami zaczynają
już przejrzewać, że tak nie można dalej. Ale my nie powinniśmy uchodzić za
czarne owce ani w ich oczach, ani w oczach Europy. Nam trzeba pójść im trochę na
spotkanie. Ot, co.
- A siana pan też nie ma?
- Nie, kochany. Zostawiłem sobie
ledwo kapeczkę, a i to kwaśne... A zresztą trzeba się liczyć z nastrojami,
proszę pana. Niech pan weźmie na przykład, mój Józio, kochany chłopiec,
naturalnie brzdąc jeszcze, co mu tam, czternaście lat dopiero, ale, powiadam
panu, ja mu się przysłuchuję i... Wie pan, że jemu dużo rzeczy się podoba, on
się wciąga. I pod pewnymi względami ja mu nawet przyznaję rację. - Ujął Pawła
pad ramię podprowadzając kilka kroków. - Tym bardziej, proszę pana, sam pan
chyba przyzna, kochany, że w ostatnich czasach znacznie się uspokoiło. O nowych
aresztowaniach prawie nie słychać...
Tak, Paweł musiał przyznać, że
się uspokoiło, i wielu, nie tylko Rukowski, zaczęło bardziej optymistycznie
patrzeć w przyszłość.
- Niech mi pan wierzy, kochany
panie Pawle, jesteśmy w przededniu zupełnej normalizacji stosunków.
Nagle zatrzymali się obaj
uniósłszy głowy i przesłaniając oczy rękami patrzyli w górę. Po niebie, nad
ziemią pokrytą jeszcze śniegami, leciały pierwsze bociany.
Zaczynała się wiosna 1941 roku.
XXII
Wprowadzenie czasu moskiewskiego
w kraju było niewątpliwie dużą anomalią. Dotychczasowa różnica dwóch godzin
wynikała nie z różnic politycznych, a zwyczaju i zachowania się słońca. Utarło
się bowiem, że wkracza ono do Europy przez łańcuch Gór Uralskich i gdy
przychodzi do Moskwy, robiąc tam ranek, ma jeszcze długą drogę przed sobą zanim
dosięgnie zachodnich połaci b. Wielkiego Księstwa Litewskiego. Jest to droga
wytknięta przez klęskę Napoleona, ale słońce robiło ją codziennie w czasach o
tyle wcześniejszych, że nikt nie może twierdzić, jakoby kiedykolwiek mogło być
inaczej. Borodino, Możajsk, Wiaźma, Smoleńsk, w poprzek Berezyny, Mińsk, a stąd
Czarnym Traktem, wysadzanym podwójnym szpalerem wielkich brzóz. Gdy w Moskwie w
gmachu przy placu Dzierżyńskiego pod numerem 2, to znaczy w Ludowym
Komisariacie Bezpieczeństwa Państwowego, pracowano już przy pełnym świetle
dziennym, w dalekim kraju, świeżo wyzwolonym spod jarzma kapitalistycznego,
ledwo zaczynało świtać.
Naczelnik 3 oddziału 4 wydziału
centrali NKGB w Moskwie, starszy lejtenant bezpieczeństwa państwowego Rudaków,
wchodząc do pokoju z pliką papierów, zamknął za sobą szczelnie drzwi i
powiedział do maszynistki:
- Proszę przygotować się do
pisania.
Maszynistka wkręciła arkusz
ruchem machinalnym i nie odwracając głowy, spytała:
- Jak zawsze?
- Tak. W rogu na prawo.
Wystukała: "Ściśle
tajne." Za czym: tik-tik-tik-tik-tik... podkreśliła i czekała.
- Po środku, proszę. Podkreślić:
"Instrukcja" (tik-tik-tik-tik...) Dobrze. Dalej od nowego wiersza,
też po środku, małymi literami: "O sposobie przeprowadzenia operacji
wysiedlenia elementu antysowieckiego z Litwy, Łotwy i Estonji." Pod
spodem: jedynka, punkt. "Ujęcie ogólne".
Punkt. Podkreślić. Od nowego
wiersza, z normalnym odstępem. Tekst. Proszę pisać.
Maszynistka spojrzała bokiem w
okno, przekrzywiła głowę i zmrużyła mimo woli lewe oko. Słońce z tej strony
dokuczliwie trafiało w źrenicę.
- Chwileczkę, czy mogę przesunąć
firankę?
- Proszę. - Rudakow skrzypiąc
butami przeszedł się po pokoju, trzymając papiery w ręku. - Już? Dobrze.
"Wysiedlenie elementu
antysowieckiego z republik nadbałtyckich..." - dyktował.
- Nadbałtyckich - dużą literą?
- Małą - "jest zadaniem o
wielkiej politycznej wadze. Właściwe przeprowadzenie akcji zależy od
tego..."
Wprawne ręce maszynistki biegły
po klawiaturze ze wzrastającą szybkością. W równych odstępach dzwonił
dzwoneczek, stukała przekładnia.
"...przy tym należy wyjść z
założenia, aby operacja przeszła bez hałasu i paniki, tak iżby nie dopuścić do
żadnych wystąpień i innych ekscesów, nie tylko ze strony wysiedlanych, lecz
również ze strony pewnej części ludności otaczającej, wrogo usposobionej
względem władzy sowieckiej."
Od nowego wiersza, proszę.
"...trafnie oceniając
sytuację, wykonawcy mogą i po winni stosować wszelkie decyzje, skierowane do
tego samego celu: aby bez hałasu i paniki wypełnić zadanie".
Punkt drugi: "Sposób
instruowania". Podkreślić.
"Instrukcje dla operacyjnych
grup powiatowych trójek winny być udzielone nie wcześniej jak dnia poprzedniego
w możliwie krótkim terminie poprzedzającym akcję, z jednoczesnym uwzględnieniem
czasu niezbędnego na przyjazd na miejsce akcji..."
Rudakow chodził wciąż po pokoju
poskrzypując butami i nowym pasem. Zatrzymał się, gdy maszynistka zmieniła
drugi arkusz, patrzył, jak wkłada kalkę, dyktował:
"Powiatowe trójki zawczasu
przygotowują niezbędne środki transportowe, celem przerzucenia grup
operacyjnych do wsi..."
Od nowego wiersza.
... Krótko opowiedzieć, kim są
wysiedlani, że wrogami ludu i narodu sowieckiego, a zatem..."
Przy zakładaniu następnej kartki
Rudakow siadł za biurkiem, zapalił papierosa i chowając zapalniczkę domowego
wyrobu dyktował dalej: "Punkt czwarty".
"Sposób dokonania
wysiedlenia... Po przybyciu na miejsce, grupy operacyjne nawiązują kontakt z
(zachowaniem niezbędnej konspiracji) z miejscowymi przedstawicielami władzy...
... Akcja rozpocznie się z
nastaniem świtu. Wszedłszy do domu wysiedlanego, starszy grupy operacyjnej
zgromadza całą rodzinę do jednego pokoju, zachowując przy tym środki
ostrożności...
... Wysiedlanym pozwala się
zabrać ze sobą rzeczy codziennego użytku, nie więcej jednak niż 100 kg na
rodzinę...
... Wszystkie osoby, które w
trakcie przeprowadzanej akcji zajdą do domów wysiedlanych, podlegają zatrzymaniu...
... Jeżeli w trakcie akcji wokół
domu wysiedlanego zaczną się zbierać mieszkańcy wsi, należy im zaproponować,
aby się rozeszli do domów, nie dopuszczając do utworzenia tłumu...
... Działać należy w każdym
wypadku twardo i zdecydowanie, ale bez wytwarzania hałasu i paniki.
Odbierać..."
- Chwileczkę - powiedziała
maszynistka. - Koniec strony.
Rudakow czekał, postukując
ołówkiem po blacie stołu. Następnie przedyktował pięć wierszy i znowu wstał,
aby się przechadzać tam i z powrotem.
"Reguły rozdzielenia rodziny
od głowy rodziny". Punkt. Podkreślić. Od nowego wiersza.
- Przepraszam bardzo, ja chciałam
jeszcze raz poprawić firankę.
- Co wy dziś, Mario Siergiejewno,
z tym słońcem?
- Szybko idzie. Wiosna już... -
spojrzała po raz pierwszy na dyktującego. Rudakow się nie uśmiechnął. -
Przepraszam - powiedziała siadając i wyciągnąwszy przed siebie ręce na
klawiaturze, jak pianistka gotowa do wzięcia akordu, czekała.
"Wobec tego, iż duża ilość
wysiedlanych powinna być aresztowana i rozmieszczona w specjalnych obozach, a
rodziny ich skierowane zostaną gdzie indziej, do specjalnych miejsc osiedlenia
w odległych okręgach, przeto należy akcję wysiedlania rodzin, zarówno jak głów
rodzin, dokonać jednocześnie, nie uprzedzając nikogo o mającym nastąpić
rozdzieleniu...
... Doprowadzenie na dworzec
kolejowy odbywa się nie inaczej jak w dzień, dla uniknięcia wszelkich
niespodzianek, i na wspólnym dla całej rodziny środku lokomocji, a dopiero na
dworcu głowę rodziny, pod taktownym pretekstem, umieszcza się w specjalnym wagonie...
... W czasie pakowania rzeczy w
mieszkaniach wysiedlanych, należy uprzedzić głowę rodziny, ażeby swoje osobiste
rzeczy układał do innej walizki, pod pretekstem, że mężczyźni podlegać będą
inspekcji sanitarnej oddzielnie od kobiet i dzieci."
- Już?
- Tak jest: "i dzieci".
Rudakow spojrzał na zegarek,
podyktował jeszcze dwie stronice, zawierające punkt 6: "Reguły
konwojowania wysiedlanych" i punkt 7: "Reguły przy ładowaniu do
wagonów".
????????
- Wszystko. Teraz odstęp i dużymi
literami: ZASTĘPCA LUDOWEGO KOMISARZA BEZPIECZEŃSTWA PAŃSTWOWEGO ZWIĄZKU
SOCJALISTYCZNYCH REPUBLIK RADZIECKICH, KOMISARZ BEZPIECZEŃSTWA PAŃSTWOWEGO 3
STOPNIA -
SIEROW
- Dobrze. Dziękuję. - Wyszedł
zabierając ze sobą okólnik do podpisania.
XXIII
Hukanie sów podobne jest czasem do
dalekich odgłosów lokomotywy. Dlatego, być może, śniła mu się płaszczyzna szyn
rozległej stacji kolejowej, migocąca w świetle latarni: zbiegające i
rozbiegające tory, czerwone i zielone sygnały... Hu-huhu! odjeżdżał jakiś
parowóz w bardzo daleki, nieznany kraj, ale zanim znikł w ciemności snu o
wyjeździe, inny głos, urywany, przykry, natrętny, zły, przebiegał w poprzek
różnokolorowych semaforów i wdzierał się pod czaszkę...
- Pies strasznie szczeka! Pies
szczeka strasznie! Wstawaj, ja tymczasem zobaczę, kto. - Marta narzuciła swoim
zwyczajem kożuch na koszulę, wsadziła bose nogi w walonki i wybiegła. Gdy
stuknęła drzwiami, sowa siedząca na szczycie dachu zleciała bezszelestnie i
znikła w mroku. Zaledwie świtało. Przy furtce stał Drużko, przewodniczący sielsowietu.
- Mąż jest? - spytał.
Marta spojrzała na drogę: Drużko
był sam.
- Zaraz.
Stało się tak jak co roku: śniegi
zaczęły złazić z pochyłości nachylonych ku południowi i z łysych wierzchołków
wzgórz, ale na drogach było jeszcze mokro i leżały resztki lodu, mocno
uklepanego przez płozy sań.
- Co za sprawa? - spytał Paweł,
dochodząc płotu i wzdrygając się z zimna.
- Obywatela wzywają do gminy.
Proszę stawić się obowiązkowo dziś nie później godziny jedenastej.
- Po co?
- Nie wiem. Wczoraj późno
przykazali. Obowiązkowo. - Oddalając się od furtki, Drużko podrzucił głową w
kierunku zaróżowionego na wschodzie nieba i dodał: - Ot, i wiosna.
- Aha, wiosna - odparł Paweł.
Marta, skoro już raz wstała,
zaczęła rozpalać ogień w kuchni na śniadanie. - Czego chciał? - zapytała.
Paweł minął ją, wszedł do pokoju,
siadł ciężko przy stole i dopiero stąd odpowiedział:
- Wzywają.
Czekał kilka sekund. Milczenie.
Wtedy zaczął patrzyć przez okno na ogród. Po raz pierwszy od dłuższego czasu
niebo było bez chmurki. Słońce zaczęło wstawać wprost nad żywopłotem
bezlistnych o tej porze akacji, tuż za młodą brzózką, która była już w
pączkach. Opodal leżała porzucona łopata, na której perliła się teraz rdzawa
wilgoć. Rozkopana ziemia była czarna i też wilgotna. Marta w tym miejscu chciała
założyć grzędę inspektową, przykrywając ją starymi ramami okien.
- Co chcesz tam posadzić? - Paweł
usłyszał własny głos i zdziwił się mu. Po chwili dopiero Marta odezwała się z
kuchni:
- A ty myślisz, że po co oni mogą
wzywać?
- Nie wiem.
- Drużko nie mówił?
- Nie.
Milczeli do siebie poprzez
otwarte drzwi z pokoju do kuchni, nie widząc się wzajemnie. Upłynęła dłuższa
chwila.
- Słuchaj... - powiedziała Marta.
- Możebyś nie szedł?...
Czekał na te słowa, ale zanim
zrozumiał ich treść, poznał intonację: wypowiedziane były bez przekonania,
zdawało mu się nawet, że z wymuszeniem. Wtedy pomyślał: "Stało się. Muszę
iść. Pójdę".
- Do... sielsowietu czy do gminy?
- Tak. Do gminy. Uhum. - I nagle
strach i żałość zaczęły mu ściskać gardło. Co by dał, żeby można było odwrócić
bieg wydarzeń tego ranka! Rozmiękła ziemia nie pozwalała na wyjazd ani saniami,
ani wozem. Wziąłby się więc za łopatę i na przykład pomagał kopać Marcie
grzędę...
- Wiesz... naprawdę... Trzeba by
się zastanowić... - zaczęła znów Marta.
- Nad czym? - przełamał się, by
odpowiedzieć spokojnie, ale jednocześnie poczuł, że nie potrafi obronić się
złej myśli: "Ona się boi, że mógłbym nie pójść". Bo nie pójść na
wezwanie oznaczałoby ukrywać się, od zaraz, od już. To byłby już koniec dotychczasowego
życia.
Marta, krzątając się w kuchni,
potrąciła i omal nie wylała pełnego wiadra z jadłem dla świń, przygotowanym
jeszcze z wieczora. Zabrała je i wyszła do chlewu. Po prostu czuła potrzebę
ruszenia się z miejsca.
Od wczoraj w specjalnym
odgrodzeniu siedzi na jajach kokoszka. Patrzy sztywnym okiem i nastrasza pióra.
- "No, i czego się boisz?" - mówi do niej Marta, a u niej samej ręce
drżą i serce kołacze nierówno. Gdy powróciła do kuchni, Paweł wypowiedział
zdanie, które zapewne podczas jej nieobecności sobie przygotował, bo tonem
sztucznie obojętnym:
- Tysiąc rzeczy mogą chcieć w
gminie. Oczywiście. Czy to koniecznie ma znaczyć, że... Mogą na przykład... -
ale żaden przykład właśnie nie przyszedł mu na myśl.
- A nie sądzisz, że jednak Karol,
mimo wszystko, jaki on tam jest, że gdy mówił, że zrobił wszystko, żeby nas nie
ruszano... - Nie dokończyła. Paweł potraktował jej słowa za wyraz hypokryzji i
przerwał z rozdrażnieniem:
- Co za idiotyzm! I ty chcesz
powiedzieć, że wierzysz w możliwość protekcji w NKGB?! Tak?!
Nie odpowiedziała.
Ogolił się i ubrał spokojne. I
dopiero, gdy miał odchodzić, znowu coś na kształt tamowanego szlochu w gardle
przeszkodziło mu mówić. Zdołał jedynie wykrztusić:
- Do widzenia, Martuś...
Chciała go objąć za szyję, ale
ręce miała ubabrane od roboty. - Poczekaj! - i odwróciła się raptownie, nalała
wody do miednicy, ale zamiast myć ręce, pochyliła się nad nią, nisko, nisko,
ukrywając twarz: "Byle się nie rozpłakać!" - Tymczasem Paweł nie
czekał; kroki jego oddalały się, ale je jeszcze było słychać. Oderwała się od
miednicy, wybiegła za nim przez podwórko, do furtki, na drogę.
- Paweł! Paweł!
- Co?! - odkrzyknął przystając.
- Paweł, a może? może chociaż? ja
z tobą pójdę?
- Ach, nie zawracaj głowy! Pilnuj
domu. - Odszedłszy kilka kroków, pożałował swych słów, zatrzymał się, odwrócił
i zawołał: - A nie zapomnij dać koniowi owsa w południe. Pół miary, bo nie
pracuje! Słyszysz?!
Marta, prawie zawsze samotna w
domu, miała się już czas przyzwyczaić do częstszego obcowania ze zwierzętami
niżeli z ludźmi. Przedwczoraj przyleciały szpaki. Najstarszy z nich nie
pamiętał tak jeszcze spóźnionego kwietnia, jak w tym 1941 roku. O żadnym
lataniu i zjadaniu pędraków za pługiem oracza nie mogło być mowy. Skakać
pomiędzy wysterczającymi ze śniegu, oślizłymi skibami i szukać, czego się na
pewno nie znajdzie, to zwyczaj godny gawronów, dla których każda rzecz na ziemi
i na niebie nazywa się jednako: "kraa?" i "kraa!"
Zdumiewające ubóstwo ich języka, tłumaczyć by można zasiedzeniem, parafiańszczyzną,
która cechuje na przykład wrony i kawki; ale gawrony są przecież ptakami też
przelotnymi, które pod swoimi skrzydłami pozwalają przesuwać się ziemi z
północy na południe i z południa na północ: lasy, pola, rzeki, wieże kościelne,
ubogie podwórka, twarze ku niebu obróconych drzew, wstęgi szos, kupy śmieci
koło dworców kolejowych, pod słońce migające szyny i znów lasy, znów łąki?
Jednym słowem, kraje całe, różnorodne, okupowane i nieokupowane, łachy
piaszczyste przy jeziorach, obce zachody i wschody słońca? jakżeby to wyrazić
po ichniemu: wielką przestrzeń i wielką wolność: "kraa? kraa?" Tej
jednostajności wysłowienia szpak nigdy nie zdoła pojąć. O tak pięknym świcie
wiosennym, jak dziś, wzlatuje na najwyższą gałązkę najwyższego świerku, pod
którym stoi psia buda, zadziera głowę i trzepocąc w takt skrzydełkami z
podniecenia opowiada Marcie wszystko, co widział i o czym pamięta właśnie, że
zasłyszał w ciągu ostatniej podróży. Opowiada szybko, bezładnie, ciągle bije
skrzydełkami po bokach i często łże. Tak więc na południu śpiewał już słowik:
"Klask, klask?", a oto kukułka, a oto gwizd parowozu; krzyk
jastrzębia, długi i przeszywający nerwy, a później ni to wiosenne bębnienie
dzięcioła, ni to zasłyszany terkot karabinu maszynowego; wołanie sojki, wołanie
człowieka, człapanie kopyt po bruku i znów trele: tak śpiewa kanarek w otwartym
oknie dalekiego stąd domu, het, na mieszczańskiej ulicy, gdy wiaterek ledwo
raczy poruszać firanką; przy okazji głos fortepianu, który rozchodzi się między
żywopłotami dzielącymi ogródki, gdzie kwitną róże i na kijach tkwią
różnokolorowe kule niewybrednego gustu ludzi, rozmiłowanych w ciasnych nawykach
własności prywatnej? Samka zasłuchana siedzi przed domkiem na ukośnej gałązce,
jedna łapka wyżej, druga łapka niżej i tylko główkę przekrzywia. Marta
zasłuchana kopie i przesiewa czarną ziemię pod projektowane inspekty, od czasu
do czasu wyprostowując się i zakasanym rękawem ociera pot z czoła.
W ten sposób mijają ranne
godziny. Później ktoś szedł drogą. Marta podnosi głowę, uświadamia sobie, że
byłoby za wcześnie? Kroki minęły, zacichły. Szpak przestał opowiadać i poleciał
sobie. Marta odrzuca łopatę, wraca do domu. Na progu spotyka ją kot szerokim
ziewaniem, wstaje leniwie, przeciąga się; wróble na ten jego ruch wołają
ostrzegawczo: "Terr, terrrr!..." Kot patrzy na nie, jakby wzruszał
ramionami z pobłażliwym lekceważeniem, i ociera się o nogi Marty. Koń dostał w
południe pół porcji owsa. Słońce stoi wysoko i zaczyna zwolna mijać.
Tak omija domy ludzkie szczęście
i nieszczęście.
Na płycie kuchennej rozmawiają ze
sobą bulgotem, gestykulując parą wydobywającą się spod pokrywy, dwa garnki:
jeden wielki z kartoflami dla świń, drugi mały z kartoflami na obiad dla Marty
i - Pawła? Ale Paweł nie wraca, a Marcie nie chce się jeść. Odlewa wodę, a
odstawiając garnek i cofając się od płyty następuje kotowi na łapkę. Na jego
wrzask odpowiada z rozdrażnieniem:
- Psiik! Zawsze musisz być pod
nogami! - Były to pierwsze słowa, które wypowiedziała od wielu godzin. Później
cienie zaczynają się wydłużać: szczyt dachu stajennego sięga prawie psiej budy.
"Jak ją dosięgnie zupełnie", postanawia w duchu Marta, ale zapomina.
"Jak wierzchołek świerku dojdzie do płotu". Doszedł. Ale jeszcze dużo
rzeczy trzeba zrobić w domu. Więc: "Jak wierzchołek tamtej sosny osiągnie
leżącą cegłę". Czas płynie. Wierzchołek sosny nie osiągnął cegły i nie
osiągnie jej nigdy, bo układa się bokiem. Co robić? Godzina piąta po południu.
W ten sposób upłynął pierwszy w
tym roku prawdziwie wiosenny dzień. Marta czekała do późnej nocy, a później
zasnęła nie rozbierając się.
Następnego ranka zadzwoniła do
gminy. Po dłuższych pertraktacjach odpowiedziano jej, że takiego tu nie było.
Wracając przechodziła koło domu Wincentego Rojkiewicza i zupełnie odruchowo
pchnęła furtkę. Rojkiewicz lazł w tej chwili po drabinie na strych stajni i z
wysokości odezwał się pierwszy:
- Dzień dobry.
- Czy żona wróciła? - zapytała
Marta nie odpowiadając na pozdrowienie.
- Żona?... - zdziwił się. - Nie.
Nie ma jej. Pojechała i nie wróciła jeszcze.
- Ach, jeszcze nie... -
powtórzyła Marta jak we śnie i wyszła, zapomniawszy zamknąć za sobą furtkę.
Rojkiewicz patrzył za nią jakiś czas, po czym wzruszył ramionami i poszedł po
drabinie w górę.
Marta, zrobiwszy kilka kroków,
zapomniała była, czemu właściwie pytała o Weronikę. Skupiwszy całą siłę woli
szła do domu, starając się sobie wyobrazić, że podczas jej nieobecności wrócił
Paweł. Będzie siedział na schodach zły, że zastał drzwi zamknięte, i zamiast ją
powitać, zapyta:"Gdzieś tak długo przepadała?" - Niech tak będzie,
niech tak będzie - powtarzała sobie w duchu.
Na schodach siedział kot, a nad
nim wisiała ciężka kłódka, koloru rdzawożelaznego, na którą Marta, wychodząc,
zaniknęła drzwi i klucz od której trzymała w tej chwili w ręku.
* * *
Zanim Paweł przemierzył długą
drogę do gminy, miał czas uświadomić sobie w całej pełni, iż nadzieja, że
został wezwany tylko w jakiejś błahej sprawie, nie opuszcza go ani na chwilę.
"Okaże się na przykład, że zapytają o dokładny obszar gruntu, który
posiadam; albo kubaturę domu, albo stopień wykształcenia" - tak myślał i
przyśpieszał kroku; "albo inną jakąś formalność niezbędną do wypełnienia
jakiegoś kolejnego kwestionariusza". Zbliżając się do budynku gminy był
już prawie zupełnie spokojny i dlatego nagłe skierowanie do towarzysza Raczenki
przeraziło go, ale było już zapóźno na cofnięcie decyzji.
Raczenko na widok wchodzącego
wstał, kiwnął mu uprzejmie głową i powiedział do obecnych w pokoju chłopów:
"Zaczekajcie, ja tu mam z towarzyszem jedną sprawę do omówienia".
Obecni z szacunkiem spojrzeli na Pawła. Raczenko, wciąż uśmiechnięty,
wprowadził go na korytarz i zastanowił się: "Gdzieżby tu można spokojnie
porozmawiać?..." - Otworzył jakieś drzwi boczne, ale tam siedzieli ludzie.
- "Zaraz, to może wyjdziemy się przejść, pogoda ładna". Paweł kiwnął
głową i nabrał otuchy. Wszystko dalsze odbyło się w tempie przyśpieszonym:
poszli szosą, stąpając mimo woli noga w nogę, a Raczenko grzecznie rozpytywał o
pracę, o warunki życia, o stosunki rodzinne Pawła... Jednak bez wyraźnego
zainteresowania, a raz nawet przesłonił usta w dyskretnym ziewnięciu. Paweł
odpowiadał lakonicznie, zaskoczony, zastanawiając się, do czego tamten zmierza.
W tej chwili nadjeżdżało z tyłu auto. Paweł cofnął się instynktownie, aby
uniknąć ochlapania błotem... Ale auto z raptownym zgrzytem hamulców zatrzymało
się przy nich. Raczenko urwał jakieś zdanie w pół słowa, zawrócił się i odszedł
bez pożegnania.. Natomiast z auta wyskoczył młody człowiek w skórzanym,
rozpiętym na brzuchu płaszczu, spod którego przezierał pistolet na pasie.
Wicherek blond włosów wyłaził mu spod czapki. Był to Zajcew.
- Siadajcie - powiedział, mrużąc
w uśmiechu niebieskie oczy. - "Koniec!" pomyślał Paweł i siadł na
tylnim siedzeniu obok Zajcewa. Pojechali do miasta. Kwadratowe plecy szofera
płynęły przed nim na nierównościach szosy; krajobraz uciekał szybko wstecz. -
"Koniec", powtórzył jeszcze raz w myślach i poddał się zbawczej
apatii.
Okna pokoju nr 208 w głównym
gmachu NKGB wychodziły na boczną ulicę. Na podeschniętym bruku dzieci bawiły
się w piłkę i ich głosy dochodziły stamtąd wyraźnie. Posadzono Pawła na krześle
przed małym stolikiem i zaczęły płynąć długie godziny badania. Nie odczuwał ani
zmęczenia, ani głodu, ani chęci snu, ani nawet chęci wstania z tego krzesła. -
"Jakże mógł się tego nie spodziewać, jak mógł zlekceważyć? ...Szedłby
sobie w tej chwili wolnym lasem..." Pochłonięty całkowicie tym bolesnym
uczuciem zawodu w stosunku do samego siebie odpowiadał machinalnie, prawie nie
dobierając słów.
Dopiero po długim szeregu
oskarżeń, które wytoczył Zajcew, a które nie wymieniały ani nazwiska Tadeusza
Zakrzewskiego, ani żadnego z jego pseudonimów, ani nikogo z osób bywających w
pralni lub związanych w inny sposób z całą aferą, jednym słowem - wyraźny brak
koordynacji w zarzutach przywrócił elastyczność napiętym nerwom Pawła.
"Nic nie wiedzą" pomyślał z ulgą i nagle postanowił się bronić. Nie
żeby wierzył w skuteczność obrony, nie żeby miał nadzieję na wypuszczenie, ale
by się bronić dla zasady, dla samego siebie. Przypomniała mu się sytuacja
największego niebezpieczeństwa podczas bitew, w jakich bywał na wojnie, gdy
człowiek nie walczy już ani o sprawę, ani o miłość ojczyzny, ani o godność
sztandaru, ani o honor, ani nawet o nadzieję... Po prostu walczy o siebie i dla
siebie. W mózgu ma pustkę, w sercu pustkę, ważne pozostają tylko ruchy
zewnętrzne. Tak czy inaczej, wszystko przepadło, pozostało jedynie zachować
siebie do końca. Spokojnie, z rozwagą parować ciosy, przechodzić do natarcia,
oburzać się, protestować, bić ich własnymi argumentami. I Paweł zapomniał o całym
otaczającym go świecie, nie słyszał już więcej głosów dziecinnych za oknem, a
cały skoncentrował się w jednym: w walce.
- Wróg, wróg! - powtarzał Zajcew.
- Dlaczego "wróg"? -
zapytał Paweł. - Furmanem jestem, nie wrogiem.
- A dlaczego wy jesteście furmanem?
Hę? Czy nie dlatego, że nie chcecie teraz pracować w swoim zawodzie? Co?
- A co to złego być furmanem?
Taki sam zawód, jak każdy inny. Już gdzie, jak gdzie, ale przynajmniej w
Związku Radzieckim należałoby się spodziewać szacunku dla fizycznej pracy!
- Ty...! - zakrztusił się Zajcew.
- My ciebie... nauczymy prawdziwego dla pracy szacunku! U nas dla takich
kontrrewolucyjnych burżujów specjalne uniwersytety są, wiesz ty gdzie? W
łagrach!
- Nie jestem burżujem. Jestem
furmanem.
- Ojciec był kim?!
- Robotnikiem - odpowiedział
spokojnie Paweł, patrząc Zajcewowi wprost w oczy. Zajcew stropił się lekko,
lecz nie protestował.
- Nic nie wiedzą - pomyślał znowu
Paweł.
- Więc dlaczego nie pisujecie w
tutejszej prasie? Co?
- Bo ja tak nie potrafię.
- Jak: tak?!
Wszedł Kopyłow. Głowę miał
jeszcze obandażowaną od ciosu zadanego mu podkutym butem w twarz. Przysłuchał
się milcząc, wyjął paczkę papierosów, z napisem: "Teatralne.
Jawa-Moskwa" i poczęstował. Paweł zaciągnął się namiętnie.
- Czy wy możecie powiedzieć, że
jesteście zadowoleni z własnego losu?
- Nie w tej chwili - odparł
ironicznie Paweł.
- Zostawmy ironię na boku -
powiedział Kopyłow, opierając się o poręcz krzesła. - Ale tam - podrzucił głową
w kierunku okna.
- Jestem zadowolony.
Kopyłow pokiwał pobłażliwie
bandażem na twarzy.- Spójrzcie na wasze ręce. Są czarne od roboty. A mieliście
kiedyś białe. Więc jak możecie mówić, że jesteście zadowoleni? Ech, wy... -
poklepał Pawła dobrodusznie po plecach i odwrócił się.
W tej chwili otwarły się drzwi i
wszedł naczelnik Miedoczkin. Kopyłow się wyprostował, Zajcew wstał. Miedoczkin
podchodził powoli.
- Za granicą bywaliście?
- Tak.
- Gdzie?
- Hm, na przykład w Paryżu.
- Po co?
- Na przykład na międzynarodowej
wystawie...
- Co tam robiliście?
- Oglądałem pawilon sowiecki.
- A wy... - wycedził - a wy
pawilon... sowiecki na Sołowkach widzieliście? A?!
- Jeszcze nie.
- Dwanaście lat będziecie go
oglądać. Tam jego! - krzyknął. - Twarzą do ściany! - I zwracając się do
wartowników stojących w progu: - Wy, towarzysze, strzec mi tu tego wroga ludu!
Urzędnicy poszli na obiad. Paweł
w dalszym ciągu zupełnie nie odczuwał głodu.
Płynęły godziny. Zapadał
zmierzch. Zwrócony twarzą do ściany poznał w zasięgu swego wzroku jej
chropowatość, stare pęknięcia, każdą najmniejszą rysę. W jednym miejscu
dostrzegł odbicie w wapnie skrzydełka muchy. W przyległym, 209 pokoju, przez
wpółotwarte drzwi dochodził opanowany głos Greczannikowa. Badał chłopa, sądząc
z głosu, starszego już wiekiem. Mówili o jakimś rzuconym granacie. "Za
dwieście lat", myślał Paweł, "będzie o mnie mniej wiadomo, niż ja
wiem o tej musze, która tu kiedyś przylgnęła
do wapna i odbiła swoje
skrzydełko. Co wart jest dzień dzisiejszy..." - Mówili o rzuconym granacie
w nocy; padały nazwy znajomych miejscowości. Paweł słuchał. Nie ulega
wątpliwości, że to musi być ojciec tego... Jakże nazywał się ten chłopiec?
Kościa! Tak. Tak go nazywano. Paweł słuchał i nie dziwił się wcale. Nie był
nawet ciekaw. Dlaczegoś wydawało mu się to zupełnie naturalne. We śnie też
wiele rzeczy wydaje się zupełnie naturalne. Nie, nie wstanie i nie oświadczy,
że on wie coś o tej sprawie, że stary chłop jest niewinny. Nie zrobi tego, tak
jak nie można zrobić, aby we śnie poprzestawiać kolejność wypadków. Jego sen,
Pawła, to jest on sam, on, który tu tkwi twarzą do ściany i walczy za siebie,
za nikogo więcej. A gdyby się obudził i powiedział? Powiedział prawdę? Wieleż
innych ludzi musiałby później wydać, wiele nazwisk, wiele miejscowości
wymienić... Mój ty, Boże!..
- Kto zachodził jeszcze, kto
przyjaźnił się z waszym synem? No, mówcie wreszcie! Nie bałboczcie tam językiem
pod nosem! Prędko! - Greczannikow zaczął tracić zimną krew.
- Stasiek... - Chłop, widocznie
już wielokrotnie badany, zaczął złamanym głosem.
- Jaki Stasiek?!
- Wilamowiczów Stasiek.
- Gdzie zamieszkały?
- Także samo w Słobódce.
- Kto jeszcze, prędzej!
- Ignaś...
- Ignasia już mówiliście. Inni,
cała organizacja!
- Na konto organizacji, to ja...
nic takiego, żeby wiedzieć...
Słychać było, jak Greczannikow
wstał; szurganie nóg, cios i płacz starego: - Boże-sz ty mój! Za co! Panie
śledczy, towarzyszu... Oj oj oj! Nie po głowie, nie po głowie...
- Prędzej!
- To chyba jeszcze Feluś...
Feliks, znaczy Chlebowiczów.
Minęła właśnie szósta godzina po
południu. Wrócił Zajcew w dobrym humorze, zamknął drzwi do przyległego pokoju,
zasiadł za biurkiem zacierając ręce i kazał Pawłowi zająć stare miejsce na
krześle przy stoliku. Potoczyła się znów monotonna litania zarzutów i
odpowiedzi. Paweł bronił się, nawet podnosił głos. Zarzucano mu właściwie
wszystko: kontrrewolucyjną działalność, agitację, szpiegostwo, ale nic z tego,
co popełnił był naprawdę. Widoczne było, że Zajcew nie ma wiary w konkretność
tych zarzutów, a tym samym większego zainteresowania dla odpowiedzi. Coraz
rzadziej krzyczał, ziewał ukradkiem, zmieniał pozycję na fotelu, po kilku
godzinach czuł się zmęczony nie mniej od Pawła. Wtedy na zmianę przychodził
Kopyłow. Zrobiło się ciemno i zapalono żarówki. Paweł zapadał w odrętwienie i w
pewnej chwili nawet nie zauważył, że przed nim nie ma nikogo. Ocknął się. Przy
bocznym stole siedział Czemodanow i dyktował w telefon niekończące się nazwisku
i miejscowości. Odkładał słuchawkę, a po chwili znowu: ..Dajcie mi sto trzy.
Sto trzy? Proszę przyjąć..."
Cóż to byli za ludzie, których
Czemodanow wymieniał przez telefon ... Była noc.
Nagle ktoś położył rękę na
ramieniu Pawła i ten obudził się z drzemki.
- Ech - zażartował szyderczo
Kopyłow - sami nie śpicie i innym spać nie dajecie. - Podszedł do swojego
biurka i zabierając się do pisania pytał od niechcenia: Ile lat pracowaliście
na szkodę Związku Radzieckiego?
- Wam się zdaje - odpowiedział
sennie Paweł - że w państwach pozasowieckich nikt niczym innym się nie zajmuje,
tylko zwalczaniem Sowietów...
- Nie nikt, tylko: nie nikt! Masy
wszędzie są za nami!
- Niech będzie, że są.
- Tylko tacy, jak wy...
- Myśmy mieli też wiele innych
tematów prócz tego jednego.
- Kto: myśmy? Nazwiska! - Głos
Kopyłowa brzmiał tym razem sucho i rozkazująco.
- Jakie nazwiska? - ocknął się
Paweł. - Mówiłem "myśmy" o literatach i dziennikarzach, takich jak
ja, którzy nigdy - podkreślił słowo: nigdy - przedtem nie zastanawiali się
nad...fenomenem Związku Sowieckiego.
- Nazwiska tych literatów i
dziennikarzy, z którymi kontaktujecie się teraz.
Paweł miał ochotę wymienić Karola
i Łaszowskiego, ale zaniechał. Czuł, że nie należy niczym komplikować sprawy.
- Nie kontaktuję się z nikim. Nie
mam czasu. Jestem furmanem.
- Furmanem, furmanem... -
przedrzeźniał Kopyłow. - Ot, zabawia się malczyk biczykiem i zdaje mu się, że
robi kontrrewolucję... Ale - zmienił raptownie intonację - przyznajcie, że
kultu pracy u was takiego nie było?
- Przyznaję.
- I w literaturze takiego
rozpracowania tematu od dołu, od strony każdej położonej cegły, każdego
przepiłowanego pnia, każdej złapanej ryby, bo ja wiem zresztą czego... Nie było
u was, prawda? Co? No, mówcie.
- Nie było.
- No, choć to przyznajecie
przynajmniej - mruknął Kopyłow, poprawiając bandaż na twarzy, która mu się
brzydko ropiła w miejscu uderzenia. - Tak, tak - westchnął - i ja kiedyś byłem
literatem, pisałem wiersze - mówił szyderczo - a teraz piszę tragedie! Cóż wam
się tedy nie podoba w naszej prasie, w której nie chcecie pracować?
- Szablon.
- Aaa... Ot, gdzie celuje,
indywidualista. Wszystko to przez ten wasz przeklęty indywidualizm. Pora, pora
już nauczyć się myśleć kolektywnie. - Umaczał pióro i nie zwracając więcej
uwagi na Pawła, pisał. Czemodanow znowu ujął słuchawkę: "Proszę sto
trzy".
Przyszedł ranek. Paweł nie ruszał
się ze swego krzesła. Raz tylko wyszedł do ustępu, do którego odprowadził go
Lewin, urzędnik, który zaszedł był właśnie przypadkowo dla ustalenia jakiejś
formalności z Zajcewem. Zajcew powiedział doń: "Lewin, bądźcie tak dobrzy,
podprowadźcie, ot... literata do wychodka".
- Furmana - poprawił Paweł.
- Niech będzie furmana.
Idąc, Paweł sięgnął mimo woli do
bocznej kieszeni marynarki i nagle zbladł, i nogi się mu podkosiły w
kolanach... To coś, co namacał przypadkowo, musiało być fałszywym dokumentem,
którym się posługiwał podczas ostatniej podróży z Tadeuszem!... - "Jakto
się mogło stać, jak to się mogło stać, powtarzał w myślach, że go nie
zniszczyłem, że o nim zapomniałem... Boże, Boże, jakże to tak... A rewizji
dotychczas nie robili... Ale za chwilę mogą zrobić... Wrzucę do kloaki, jeżeli
się uda..." - Ale Lewin stał w otwartych drzwiach ustępu, pilnując każdego
jego ruchu. Później zapytał go, czy nie wie przypadkowo, jak będzie
"lipiec" po estońsku? Paweł nie wiedział.
- Po co to? - spytał
- Potrzebny. Do protokołu, który
przyszedł z Tallina - i odprowadził Pawła z powrotem do pokoju 208.
Zajcew z małymi przerwami w
dalszym ciągu zadawał pytania. W przyległym pokoju toczyło się znowu badanie
ojca Kości. Paweł tym razem nawet się nie przysłuchiwał. Wkrótce zapomniał
również o grożącej mu rewizji i kompromitującym dokumencie w kieszeni. Teraz
chciało mu się spać. Tylko spać. Zajcew częstował go papierosami, to znów na
przemian tłukł pięściami po stole, wymyślając od ostatnich słów. Gdy przyszła
druga z kolei noc, sam zaczął drzemać. Jego niebieskie oczy zwęziły się od
zmęczenia, wokół potworzyły się czerwone obwódki, co nadało im wyraz oczów
starej kury.
Paweł wrócił do domu o ósmej
rano, po 45 godzinach li nieobecności. Nie wchodząc do środka, usiadł na ławce
pod drzewem, pogłaskał z roztargnieniem łeb psa i był rad, że Marta nie rzuciła
mu się na szyję, nie płakała, nie robiła żadnych historii, a tylko przysiadła
cicho obok niego. Ranek był znowu piękny, wiosenny. Paweł miał jednak wrażenie,
jakby to w następnym już roku. Zapalił papierosa, a potem oparłszy się łokciami
na kolanach, opuścił głowę i patrzał w rozmiękłą ziemię. Z ust czuć mu było
zapach alkoholu. W pewnej chwili, nie pytany, zaczął opowiadać, jak go
wypuścili:
"Dochodziła chyba godzina
piąta nad ranem, coś koło tego... Zajcew wyglądał jak ta kura. Mnie już było wszystko
jedno, powiedziałem, że chciałbym, żeby już mnie odprowadzono do więzienia,
spać. Wyśpicie się, powiada on, 25 lat w łagrze. Mówię mu, że to wszystko
jedno. Wtedy on pyta, czy wiem, czym zajmuje się NKGB? Walką z wrogami Związku
Radzieckiego, odpowiadam. Doskonale, mówi. A na czym polega obowiązek obywatela
Związku Sowieckiego? Na pracy. I jeszcze na czym? Mówię, że nie wiem. Dobrze
wiecie! I tak dalej. Wreszcie: na demaskowaniu wrogów. No, i zaczyna się stara
katarynka, wiesz".
Marta słuchała, wpatrzona w usta
męża.
"Powiada, że jeżeli chcę
wrócić do domu, do domu, rozumiesz?..." Urwał. "To niech podpiszę
zobowiązanie "współpracy". Mnie już było wszystko jedno i odpowiadam,
że: nie. Na to on mnie znowu wymyśla od wrogów. A ja mówię, że skoro jestem
wolnym obywatelem Związku Radzieckiego, to jego żądanie uważam za wymuszenie.
Wtedy on mówi, że ma już dość mnie i całej mojej gadaniny, że jemu zbrzydłem do
rzygania, że jak chcę zgnić w więzieniu... Taką całą komedię rozgrywa, wiesz.
Trzymał w ręku pióro, obsadkę, o, w ten sposób..." Paweł nachylił się,
podniósł leżący u nóg kawałek drzazgi sosnowej, ujął w palce jakby pióro i
wyprostował się: "O, tak, patrz..."
Marta śledziła, nie odrywając
wzroku, jego ruch.
"Odchylił się ku tyłowi i
rękę z tą obsadką, w ten sposób, patrz, wolno, wolniutko przeciągał za siebie w
kierunku drzwi, gdzie u progu stał wartownik. Był to zupełnie naturalny ruch,
jakby miał kiwnąć na niego i kazać mnie odprowadzić do więzienia. A ja
siedziałem bez słowa i tylko patrzyłem w tę obsadkę. Gdy ją doprowadził do
połowy wysokości... nagle cofnął rękę, zmienił się zupełnie na twarzy, bo to
była taka komedia, rozumiesz? Stał się rzeczowy, podszedł, położył przede mną
kawałek papieru, wręczył pióro i "piszcie", powiada. Ja myślałem, że
chodzi o to samo i mówię, że nie. A on powiada: "Spokojnie, spokojnie.
Trzy punkty: że nie mam prawa zmieniać miejsca zamieszkania, że na każde
żądanie muszę się stawić, i że pod groźbą kary za zdradę tajemnicy państwowej
nie wolno mi żadnemu człowiekowi na świecie powiedzieć, iż mnie zatrzymano i
jak mnie badano." Ja podpisałem naturalnie, on kartkę schował i powiada:
"Idziemy"! Poprowadził korytarzami i wypuścił. Wyszedłem na ulicę,
rozumiesz?..." - Paweł umilkł i znowu zwiesił głowę. Po dłuższej chwili
podjął:
"Poszedłem na dworzec.
Pociągu do nas nie było. Siadłem przy stoliku. Ludzi było pełno. Muzyka gra w
"Czerwonym kąciku". Dużo pijanych. Nagle podchodzi towarzystwo: jakiś
młody facet, jakiś starszy pan i dziewczyna jakaś. Pytają, czy mogą się
przysiąść? Proszę, odpowiadam. Wstawieni byli. Młody siada i pyta: czemu to pan
taki smutny? Wtedy ja odpowiadam: wcale nie jestem smutny, a przeciwnie ,
bardzo szczęśliwy. Dwadzieścia minut temu wyszedłem z NKGB, gdzie podpisałem
papier, że pod groźbą największej kary nie wolno mi o tym nikomu mówić. Więc
dlatego mówię to panu, pierwszemu spotkanemu, nieznajomemu człowiekowi...
Musiałem w ten sposób rozprężyć widocznie nerwy, rozumiesz mnie?
To wiesz, że on wstał bez jednego
słowa, podszedł do bufetu, własnoręcznie przyniósł i postawił przede mną
talerzyk, zakąski, kieliszek, wódkę, nalał mnie i innym i wypiliśmy..."
Zamilkł.
- Kto to mógł być? - powiedziała
po chwili Marta cicho.
Paweł wzruszył ramionami: - Nie
mam pojęcia. Jakiś człowiek.
- Nie, ja nie o tym. Kto,
myślisz, przyczynił się do twego aresztowania?
- Ach, to mógł być każdy. -
Odrzucił drzazgę sosnową, którą wciąż trzymał w palcach jak obsadkę. - Albo też
nikt. Samo przez się.
XXIV
Drogi podeschły szybko. Paweł
ładował drzewo z sągu na wóz w odległej części lasu, gdy gajowy idąc wielkimi
krokami już z oddalenia zaczął go wymyślać za to, że zabiera drzewo nie
okazawszy piśmiennego "orderu" leśniczego. Był to istotnie błąd ze
strony Pawła. Zapomniał on bowiem, że wywiózł był już wszystkie drzewo z rewiru
poprzedniego gajowego, a numer sągu, który obecnie ładował, znajdował się w
rewirze innego. Chciał mu to właśnie wytłumaczyć, gdy gajowy zbliżywszy się
krzyknął:
- Musi być porządek! Drzewo z
lasu zabierać, to tobie nie cudzą żonę!
Paweł nie znał go uprzednio, ale
przyjrzawszy się, przypomniał: To było jeszcze w minione lato, gdy Weronika
oddała mu się po raz pierwszy, w lesie wśród gęstych krzaków jagodowych,
wypełniających wgłębienie, a gdy wstała była przede wszystkim zmartwiona
poplamieniem swej jasnej spódniczki przez rozduszone jagody czernic. Obracała
ją na sobie we wszystkie strony, oglądając plamy z tyłu i zakasując do pół uda;
wykręcała głowę i tak tym zajęta, że nie usłyszała, jak w bliskości trzasnęła
cicho gałązka pod czyjąś stopą. Paweł, który w tym momencie zapalał papierosa,
osłaniając dłonią od wiatru ogieniek zapałki, podniósł wzrok i spostrzegł
wówczas twarz, która mignęła między drzewami. Nie powiedział nic Weronice, tym
bardziej te człowiek wydał mu się zupełnie obcy. Wtedy nie miał też na głowic
zielonej czapki gajowego. Teraz poznał, że to był ten sam, a jego słowa
rozzłościły Pawła. Zacisnął zęby i nie odpowiadając wrzucił następną szczapę do
wozu.
- Wyłożyć z powrotem! - wrzasnął
gajowy. - Już!
- Zamknij pysk! - syknął Paweł.
- Co?!!... - i gajowy zrobił krok
naprzód.
Paweł ujął mały toporek, który
woził ze sobą zawsze do lasu i ściskając go w prawej ręce, powiedział zduszonym
głosem:
- Won. Poszedł stąd won.
Gajowy zbladł, pochylił się jak
do skoku, ale w momencie gdy się spotkały ich oczy, cofnął się o krok, później
o dwa, o trzy i krzyknął:
- To taaak! Z siekierą na
gajowego! - zawrócił i pobiegł przez las. Cały incydent nie miał innego
podkładu, jak tylko przypadkowe zetknięcie się złych humorów dwóch ludzi,
którym obowiązek nakazywał wstawać o świcie do ciężkiej pracy. Gajowy wiedział
bowiem dobrze, że Paweł wozi drzewo rządowe z nakazu leśniczego na stację, a
Paweł wiedział, że nie dopełnił drobnej formalności, którą dopełnić był
obowiązany. W innym doborze słów sprawa załatwiona by została w przeciągu
kilkunastu sekund i prawdopodobnie zakończona wspólnym wypaleniem papierosów. W
tym jednak obrocie rzeczy gajowy udał się wprost do leśniczego na skargę i
złożył oficjalny meldunek.
Gdy tegoż samego wieczoru Paweł
przyszedł do kancelarii po wypłatę, leśniczy siedział zasępiony nad wykazami i
przekładał językiem papierosa z jednej strony ust do drugiej. Nad jego głową
wisiał na ścianie przepisowy portret, a kancelista przy bocznym stole, śliniąc
koniec obsadki, z widocznym zaciekawieniem oczekiwał na treść rozmowy, bo już
słyszał o incydencie. Obyczajem tych wszystkich na całym świecie, w których
władzy jest dać na siebie czekać innym, leśniczy przez dłuższy czas nie odrywał
wzroku od wykazu, aż wreszcie nie podnosząc głowy, mruknął do Pawła:
- Nie ma czego w lesie hrabiego z
siebie strugać. - Zdanie to nie miało wielkiego sensu, ale Paweł zrozumiał, o
co chodzi.
- Ja hrabiego nie strugam -
odparł - ale gajowy niech nie struga chama.
Leśniczy odłożył pióro:
- Z siekierą na gajowego... - powiedział
przeciągając słowa. - Oho! Prawo leśne... - Cmoknął językiem, - Oho.
Rozczarowany kancelista, który
poznał po intonacji swego przełożonego, że ten nie bierze sprawy poważnie,
zobojętniał i zabrał się do pisania.
Skończyło się na tym, że Paweł wycofany
został z pracy w lesie i przeniesiony do pracy przy dostawie podkładów
kolejowych na lotnisko wojskowe, uzyskawszy zresztą przez to lepsze warunki
materialne.
Gajowy zaszedł w tym czasie niby
to mimochodem do Wincentego Rojkiewicza, ale go nie zastał. Wyjechał on gdzieś
z rana i jeszcze nie był powrócił.
Z szos, z szerokich piaszczystych
traktów, z większych dróg, wznosiły się tumany kurzu, leniwie roznoszone
wiatrem na boki, na pola, tego roku marnie zaorane, byle jak zasiane. Kurz
rozpylał się w słońcu, we dnie na żółto, pod zachód na kolor sproszkowanej
cegły. Resorty planowania państwowego wydały nakaz i mimo że nastał był właśnie
czas wiosennych robót rolnych wiele setek wsi wygnanych zostało na przymusowe
roboty przy budowie baz wojskowych i lotnisk. Ciągnęły więc całe tabory, i były
to kopyta chłopskich koni, które wzbijały owe tumany kurzu. Pokrywał on
wszystko: grzywy, chrapy, rzęsy, wozy i siedzących w nich ludzi. Gdyby nawet
chcieli, jadąc, śpiewać na radość z wyzwolenia, nie mogliby tego czynić
inaczej, jak tylko spluwając co strofkę brudnym pyłem, który im lazł do gęby
przy każdym jej otwarciu.
Wóz ciągnął za wozem, masa wozów,
koni, masa ludzi pracujących, co słusznie podkreśliła lokalna
"Prawda" w artykule wstępnym, zatytułowanym: "Radosna twórczość
mas pracujących". Tylko że, na biedę, i ludziom, i koniom pić się chciało
strasznie. Zwłaszcza ostatni w pochodzie, zanim doczekali swojej kolejki u
wodopojów, mieli juz wodę zmącona, brudną; konie piły ją pochrapując i mącąc
jeszcze bardziej, a ludzie sączyli powoli i znowu spluwali.
Paweł z ciężkim, ładownym
podkładami, wozem nie mógł wjechać na trakt i długo musiał czekać przy
skrzyżowaniu zanim przejdzie tabor furmanek, dążący na to samo, co on lotnisko.
Gdy wreszcie minął go ostatni wóz, powlókł się z tyłu, idąc pieszo z lejcami
uwiązanymi do kłonicy. Rozjeźdżony, pełen wybojów trakt schodził w dół z
łagodnego wzniesienia. Rozpościerał się stąd widok na płaską przestrzeń aż po
pierwsze domy przedmieścia, na hangary, koszary i stację benzynową. Okoliczne
pola prywatne i chałupy wywłaszczono teraz, planując teren pod budowę nowego,
ogromnego lotniska. Po oziminach zasianych jesienią pól przelewały się tysiące
furmanek chłopskich, furgonów miejskich, traktorów, aut ciężarowych. Słychać
było stuk młotów, warkot motorów, rżenie koni; wielkie, ruchome dźwigi
zgrzytały w oddali łańcuchami z nieprzyjemnym hałasem żelaziwa, przenosząc i
zsypując do ciężarówek wykopana ziemię. Paweł zatrzymał się chwilkę, dając
wypocząć koniowi i patrzał.
- Jedź, jedź! - krzyknął nań
siedzący na skarpie strażnik z karabinem w ręku. - Czego mordę roździawił jak
wrona!
Paweł zauważył dopiero teraz, że
obok grupa więźniów niweluje pagórek. Ruszył, zjechał w dół i zagłębił się w
mrowisko ludzi, maszyn i koni.
Wracał do domu wczesnym
wieczorem. Słońce jeszcze się nie schowało, ale z rozmokłych po zimie łąk i
jarów, na których dnie stała woda, ciągnęło już przyjemną wilgocią nocy po dniu
pełnym kurzu i skwaru. Bo wiosna była późna, ale od razu, bez przejścia prawie,
ciepła jak lato.
W podrosłych oziminach odzywały
się pierwsze derkacze. Na skraju leśnym przekwitały przylaszczki. Oto już
znajomy krzyż, później kupa kamieni, znajomy pień samotnej brzozy rozwalonej
piorunem dawno, dawno temu; znajomy dół, skąd kopano piasek, później śmieszna
sosna, o podwójnym pniu w kształcie liry... Nagle na drogę padł cień Bożka,
sekretarza sielsowietu. Dał ręką znak, żeby się zatrzymać.
- Czy obywatel podpisał już
pożyczkę na armię czerwoną?
- Nie.
- To proszę podpisać. Jutro
ostatni dzień. W szkole. - Mówił tonem urzędowym.
- Czy ta pożyczka... - odparł
Paweł, chociaż wiedział, że podpisali ją już wszyscy zarówno w mieście, jak na
wsi - czy pożyczka ta jest przymusowa czy dobrowolna?
Bożek ze szczerym zdziwieniem
spojrzał na niego, nie rozumiejąc w pierwszej chwili, ale zaraz się domyślił
złośliwości i odpowiedział:
- Pożyczka jest dobrowolna.
Ale... ja radzę podpisać.
- Za radę dziękuję, ale nie
podpiszę.
- Aha... - odparł dlaczegoś Bożek
i poszedł nie żegnając się. Po kilku krokach uświadomił sobie, że nie znalazł
właściwych słów repliki i zły był na siebie. Idąc przebierał w głowie mściwe
myśli nawet poruszał niemo wargami, zupełnie tak prawie, jak nabożna w kościele
kobieta przebiera paciorki różańca.
XXV
"Nie wywiesił czerwonej
flagi... Nie wywiesił czerwonej flagi... Nie wywiesił czerwonej flagi..."
- Szło po całej osadzie.
W gruncie rzeczy ani Paweł, ani
Marta nie zastanawiali się dnia poprzedniego nad tą sprawą. Mowa była zupełnie
o czym innym. Pawła rozbolały zęby i zapominając o całym świecie postanowił
nazajutrz jechać do dentysty. W nocy nie zmrużył oka i nie doczekawszy świtu,
nie odpowiadając nawet na współczujące odruchy żony, wyruszył jeszcze po ciemku
do miasta. W ten sposób Marta była sama w domu, gdy 1 maja zaraz po świtaniu po
całej osadzie podawano sobie z ust do ust, bez złości i bez podziwu, raczej od
wzruszenia ramion do wzruszenia ramion: "Nie wywiesił czerwonego
sztandaru..."
Ktoś stuknął palcem w czoło, bez
słów dając wyraz swej opinii. Ktoś inny szeptem zakomunikował o zdarzeniu
Bożkowi i ten poszedł osobiście zobaczyć, sprawdził i odszedł bez słowa.
Nie było żadnego nakazu. Trudno
też orzec, skąd we wszystkich domach znalazło się tyle czerwonego materiału i
do czego mógł być używany poprzednio? Władysław Kurko, były asesor dyrekcji
kolejowej, nie przyjęty obecnie do służby, jako element niepewny politycznie,
który mieszkał w swoim letnim domu, wywiesił aż dwa zgrabnie uszyte sztandarki
od frontu; następnie żółtym piaseczkiem wysypał ścieżkę przed domem i
odszedłszy parę kroków obejrzał całość z perspektywy. Wyglądała świątecznie.
Ale dom był narożny i czerwonych flag nie dostrzegało się z drogi bocznej.
Przez krótka chwilę dłubał w nosie namyś1ając się, po czym wrócił i trzecia
czerwoną flagę wywiesił na chlewie od strony tamtej drogi.
Marta, gdy rankiem spostrzegła
czerwieniejące wszędzie flagi, zastanowiła się, co ma w domu w kolorze
czerwonym? Ale niczego nie mogła sobie przypomnieć poza starą, czerwoną
chustką, która od dawna służyła za ścierkę do wycierania naczyń, była brudna i
pomięta, a prać jej się nie chciało. Odłożyła więc decyzję do powrotu męża,
którego spodziewała się lada godzina i zajęła przygotowaniem śniadania.
Tymczasem Paweł nie mógł powrócić
przed południem, jak to było przewidziane.
Okna mieszkania znajomego
dentysty wychodziły na główny plac miejski. Paweł sądził, że zostawiwszy konia
jak zawsze u swego znajomego za rzeką, zdąży wrócić dość wcześnie. Ale tego
rana wszelki ruch w śródmieściu został wstrzymany. Ulicami maszerowały kolumny
demonstrantów, aby zająć zawczasu wyznaczone im stanowiska wyjściowe. Patrole
milicji i NKGB zatrzymywały i sprawdzały dokumenty osób idących samopas, bo
każdy musiał przynależeć przecież do czegoś, a zatem w ramach tej organicznej
przynależności znajdować się w zwartych szeregach. Bramy domów wychodzące na
plac i główne ulice zostały zamknięte. Zresztą, rogatki miejskie - zablokowane,
i nikogo do południa nie miano ani wpuszczać, ani wypuszczać z miasta. Było to
wielkie święto, święto mas, które objęło wszystkich.
- Na wsi na pewno się tego tak
nie odczuwa - mruknął dentysta, myjąc ręce.
- O, tak - odparł Paweł szczerze
zatroskany tym przymusowym inernowaniem w śródmieściu i westchnął:
- Szkoda dnia.
- Szkoda całego życia - odparł
dentysta.
W tej chwili za oknami dały się
słyszeć okrzyki i wiwaty. Wyszli na balkon. Po środku placu ustawione były
gigantycznej wielkości portrety Lenina i Stalina; pod nimi trybuna, na której
najwyższe władze miejscowe odbierały defiladę. Orkiestry grały międzynarodówkę.
Plac zalegała nieprzebrana ciżba, głowa przy głowie, nad którą falowały
czerwone sztandary i transparenty. Z czerwonymi kokardami w klapach maszerowali
robotnicy różnych zawodów i cechów, związki zawodowe, artele, urzędnicy,
nauczyciele, muzycy, profesorowie, aktorzy, aktorki, dziennikarze, literaci...
Paweł przechylił się przez balustradę i przyglądał twarzom. Zdawało mu się, że
są nie do rozpoznania w swym uniformizmie. Twarze, twarze... Orkiestry.
Oklaski. Okrzyki: "Niech żyje wolność! Stalin, Stalin, Stalin!"
- Maski - powiedział dentysta.
- Co pan mówi? - zapytał Paweł,
zbliżając ucho i starając usłyszeć poprzez zagłuszający wszystko hałas.
- Mówię, że maski.
Zaczęła iść młodzież szkolna,
studenci. Na pierwszym planie widniał wielki transparent z napisem:
"Dziękujemy Stalinowy za radosną przyszłość!"
- Młodzież? - zapytał dentysta,
który miał krótki wzrok.
- Młodzież.
- Nikogo nie brakuje. - Paweł nie
dosłyszał słów i znów zapytał:
- Co?!
"Hurra! Hurra!" -
krzyczano coraz głośniej. Paweł dotknął policzka, w miejscu gdzie czuł ból
wyrwanego zęba.
"Hurra, hurra!"
Dentysta stał zgarbiony na
balkonie. Paweł nie żegnając się wycofał do pokoju, położył na stole honorarium
i wyszedł przez kuchenną klatkę schodową na dziedziniec kamienicy.
Udało mu się, lawirując bocznymi
ulicami, wydostać wreszcie z miasta. Na wsi, po drodze, dostrzegał też wszędzie
wiszące czerwone flagi. Podjeżdżając do domu, obrzucił go szybkim spojrzeniem.
Rozprzągł, później zgniótł w ręku
wiecheć słomy i nacierał nią spotniały grzbiet konia, gdy nadbiegła Marta.
- Czemu tak próżno? Jak z twoim
zębem?
- Nie boli. Ach, żebyś ty
widziała... Która teraz godzina?
- Już po czwartej. Co, żebym
widziała?
W tej chwili ktoś wszedł na
podwórko.
Paweł ręką z wiechciem słomy
przesłonił oczy, żeby dojrzeć, kto idzie, bo słońce padało od tamtej strony.
Był to Dawidowski.
- Proszę mi wybaczyć - powiedział
uprzejmie - ja mam do pana małą sprawę.
- Słucham - odparł Paweł. -
Jeżeli będę mógł coś zrobić...
- Proszę pana... - zaczął jąkając
się Dawidowski. - Ja właściwie przyszedłem do pana z prośbą. To znaczy ja
chciałem pana prosić... Panie Pawle, wywieś pan na domu czerwoną flagę.
Paweł odwrócił się do konia,
nacierając mu dalej grzbiet i po chwili odparł sucho: - Próżno już. Zaraz
wieczór. - Marta trzymała konia za uzdeczkę i nie przemówiła słowa.
- Proszę pana, lepiej próżno niż
nigdy. Pan wie, ja byłem dla pana zawsze przyjaźnie usposobiony. Po co pan
takie rzeczy robi? Po co pan się naraża?
Paweł skończył nacierać i
odrzucił słomę. Nastała cisza.
- Proszę pana - podjął Dawidowski
zniżając głos prawie do szeptu. - Ja jestem stary człowiek, ja ojcem pana mogę
być... Ja pana proszę.
- Nie - odparł Paweł - nie
wywieszę.
Dawidowski rozłożył ręce milcząc
i pokiwał smutnie głową. - Ja chciałem tylko dla pana dobra. Pan też okazał mi
przyjaźń.
- Dziękuję, bardzo dziękuję.
- Dać siana koniowi? - spytała
Marta.
- Daj.
- Przepraszam - powiedział
przybyły, wycofując się.
- Nie ma za co, panie Dawidowski,
nie ma za co. To ja pana przepraszam.
Gdy Dawidowski powrócił swojej
izdebki, żona jego, która zarabiała teraz szyciem, siedziała w okularach nad
kawałkiem czarnego materiału, pikując go szpilkami. Nie odrywając oczu od
roboty, poprzesz szpilkę trzymaną w wargach, zapytała: - No, co? Wywiesi?
- Ach - kiwnął bródką Dawidowski
- uparł się jak dureń. Co z nim robić?
Wyjęła szpilkę, wpinając w
materiał, a lewą ręką sięgnęła po nową do pudełka. - No, ot, widzisz, jacy
teraz ludzie. Po co dla kogoś starać się. - I wkładając szpilkę do ust, dodała:
- A jeszcze mówiłeś, że to inteligentny człowiek.
Część trzecia
WERONIKA
XXVI
Gajowy, raz nie zastawszy
Rojkiewicza w domu, byłby może zaniechał powtórnych odwiedzin, może by też
wycofał nawet swą urzędową skargę po dobremu, gdyby się nie był dowiedział od
kancelisty, że leśniczy skargę jego "zlekceważył", a Pawłowi dał
wozić podkłady, na czym ów tylko zyskał. - "Isz, biały czort! Trzymają ze
sobą..." - myślał, a gdy wyszedł z kancelarii, zatrzymał się wpół drogi,
przeżuwał coś ruszając szczękami, a potem zawrócił do osady.
Nie wolno swego darować! Ludzie
trzymają sic własności do ostatka kurczowo, chociażby to była ich własna
mściwość. Dlatego też gajowy, który był wprawdzie człowiek nerwowy i raptus,
ale w gruncie dobroduszny, zaszedł do kowala Dubowicza, gdzie zawsze można było
dostać samogonu, kupił litr i skierował się do Rojkiewicza. Zastał go w domu
samego nad jakimiś rachunkami, które na widok gościa prędko schował do
szuflady.
Rozmawiali zrazu o trudnościach w
uzyskaniu przydziału drzewa opałowego i gajowy kiwnął głową na znak, że Rojkiewicz,
jak chce, to może dostać parę metrów, a o cenę nie będą się spierać...
Rojkiewicz stał się w ostatnich czasach człowiekiem milczącym. Podejrzewany,
niebez racji, o tajny ubój i niedozwolony handel, unikał tematów drażliwych i
był bardzo ostrożny. Gajowy wiedział też, co kosztowało Rojkiewicza uratowanie
przed nacjonalizacją własnego domu, który jakkolwiek rozmiarami przekraczał
kubaturę domu Dawidowskiego, uznany został, za sprawą Bożka, za niedokończony w
budowie, a wiec nie podlegający konfiskacie. Dom istotnie nie był oszalowany od
strony podwórka, a część desek zwiezionych w tym celu leżała wciąż między
stajnią i studnią.
Wypili litr przyniesiony przez
gajowego i gospodarz postawił na stół drugi. Powoli, powoli, rozmowa, jakby
samo przez się zeszła na Pawła i to, co po trzeźwemu mówić nie wypada, wypadło
przy szklance samogonu. Rojkiewicz, czerwony na twarzy, wysłuchał, jak to było
zeszłego lata, gdy gajowy znajdował się właśnie w obchodzie leśnym:
- Jak raz - opowiadał - Franek
Dubowicza, kowala syn, był podkręcił się i szepnął, czy to czasem nie będzie,
że ktoś drzewa piłuje na Zajęczym Uroczysku, co jego tak nazywają... Wiesz,
Zajęcze Uroczysko, popod łąkę Rukowskiego? - Rojkiewicz kiwnął głową. - Uhum,
nu tak ja - ciągnął gajowy - poszed. Prawda, jeszcze za pałką jaką grubą
obejrzał się, bo to jak raz sowieci broń kazali zdać i zabronili do lasu brać
ze sobą... I poszedł ja, przyznać, nie od razu wprost, a obchodząc, krzakami,
krzakami... Z boku, przez jagodniki takie, co tam są, aż tu raptem widzę... W
rowku takim, pomiędzy czernicami schowawszy się byli i leżą...
Twarz Rojkiewicza pociemniała
strasznie. Gajowy odchrząknął i zakończył:
- A fakt, że piłowali. Z
Borkowszczyzny, dwóch. Rojkiewicz schował pod powiekami gorzejące oczy, a wódka
tętniła mu w skroniach.
- Ach, to taka sprawa... Ach, to
taka sprawa... - powtarzał przez zaciśnięte zęby głośno, ale jakby do siebie
samego. - Ach, to taka sprawa... -mówił i rękę leżącą na stole zbierał w pięść,
gdy gajowy już zamilkł od dłuższego czasu.
Gość napełnił puste szklanki, ale
Rojkiewicz, zdawało się, nie zauważył nawet tego ruchu zapatrzony w obraz,
który dostrzegał oczami wyobraźni. Wahał się w wyborze zemsty, pomiędzy
natychmiastową reakcją: siekierą czy nożem rzeźnickim w bok Pawła, a zemstą obmyśloną
na zimno i wywartą z premedytacją na... Pawle? Na Weronice? - Działanie
alkoholu, jak wiadomo, ma swoje przypływy i odpływy, porywa do rzeczy nawet
niemożliwych w praktyce albo znów spala się raptownie w fantazji, opada
ciężarem do nóg, wybucha raz szałem, raz łzami. Nieszczęście ludzkie płynie po
nim jak papierowa łódeczka porwana prądem rynsztoku miejskiego, bezwolne,
bezsilne, kręcone po wirach, śmieszne. Czasem wylewa się ono jak wiadro pomyj,
zaczepione niezdarną nogą pijaka: co było ukryte pod jakim zlewem, wypada
wszystko na zewnątrz, na oczy ludzkie i sprzątając to po rannym wytrzeźwieniu,
rzygać się chce podwójnie: i z ciała, i z duszy. Ech, wódka! Z głowy na język
wyłazi taka prawda, do której by się w stanie trzeźwym nie przyznało nawet przed
samym sobą. Czy Rojkiewicz nie wiedział dotychczas, że jego żona, Weronika,
była kochanką Pawła? Ba, czy on nie wiedział? O tym fakcie w lesie na pewno
nie, ale czy nie domyślał się w ogóle? Naturalnie, że się domyślał, a może
nawet wiedział, nie chcąc wiedzieć? Raz nawet powiedział do Weroniki takie
mniej więcej zdanie: "... a ty..., i jeszcze w takich czasach..."
Zdanie, zdawało się na pozór bez początku i końca, ale swój sens miało. A teraz
gajowy ten przyszedł i po wiedział. Jego by nasamprzód butelką należało w łeb!
Alkohol jednak znowu ciężko odpłynął do nóg i poczuł Rojkiewicz, jak strasznie
nie na rękę, jak okropnie w poprzek ciężkiej drogi życia staje mu teraz
wyznanie gajowego. Wypił haustem.
- I pomyśleć tylko - mówi gajowy
- że tylu ludzi aresztowali, a zobacz, Wincenty, taka gadzina wolno chodzi, a?
- Wolno chodzi gadzina... -
powtarza Rojkiewicz, ale która to jest najgorsza gadzina? Paweł? Weronika?
Gajowy? Przetarł usta dłonią. - Mało, że wolno chodzi - powiedział - to jeszcze
mało. Ale nawet aresztowali i wypuścili! - Porwała go czkawka. Poprzez czkawkę
usłyszał, że gajowy pyta:
- Kogo?
- Jak: kogo?! Jego.
I nagle, jak to bywa w
pijaństwie, obydwaj umilkli, obydwaj się zastanowili, obydwaj naraz zamyślili
głęboko. Trudno ustalić, kto z nich pierwszy się odezwał:
- A może on..?
To padło samo przez się. Później
znów milczeli. Później gajowy przerwał milczenie:
- Cholera jego wie! Prawda,
Rojkiewicz, mówisz, że wypuścili...
- Wypuścili.
Obydwu opadła wątpliwość. Kto
może zaręczyć? Wołali do gminy; mówili ludzie, że aresztowany jakoby, ale jak
tam było naprawdę? Może to wcale nie był areszt, a z porozumieniem?
Rojkiewieczowi ta niespodziewana wątpliwość sprawiła podświadomie ulgę: coś
jakby usprawiedliwienie za bezczynność, za brak doraźnego postanowienia, do
którego poczuł nagle głęboką niechęć.
- Fakt, że wrócił.
- Fakt - powtórzył jak echo
gajowy. - Tfu! - splunął - żeby jeszcze samemu w biedę nie popaść.
- Może tak wyjść.
Gajowy odwrócił głowę i w tej
chwili spostrzegł przez okno Bożka idącego ulicą. - O! Bożek będzie wiedział
najlepiej! - zawołał i wyskoczył, żeby go zaprosić.
Gdy Bożkowi zakomunikowano
wątpliwości co do Pawła, w pierwszym odruchu zawołał zdumiony:
- Kto to powiedział?!
- Nikt nie mówił. Ale tak jakby
wychodzi...
Bożek rozparł się na krześle,
wyciągnął nogi przed siebie i już chciał wyrazić swoją autorytatywną opinię,
gdy nagle coś go wewnętrznie tknęło.
- Bo widzisz, Bożek - plótł
trochę skołowaciałym językiem gajowy - taka rzecz: ludzi, można powiedzieć, że
nawet aresztowali. A ot, taka paskudztwa chodzi... Toż burżuj były, można
powiedzieć, nawet kontrrewolucjonier, nie? A wychodzi tak, że nie wiadomo. Ot,
my zamyślili z Wincentym... ale obacz, Bożek, żeby samym nie wyszło po głowie
oberwać, a? Ty, Bożek, ja wiem, szczery chłopiec jesteś, a zobacz, jak
wychodzi...
Bożek, nic nie odpowiadając, z
namaszczeniem skręcił papierosa. Przyznać się jemu nie wypada, ale w rzeczy
samej, co on wie? Nic on nie wie. Kto jemu, Bożkowi, co mówi? Nikt nie mówi.
Wszystko odbywa się w tajemnicy przed wszystkimi. O taką rzecz bałby się
zapytać Raczenkę nawet, a od Raczenki do tych, co na górze coś wiedzą, oho!
daleko jeszcze... Prawda, że kazali śledzić i raporty składać, ale może
umyślnie? A może i na niego, na Bożka, ktoś raporty składa? Bo jak zastanowić
się, rzeczywiście Paweł strasznie zhardział. Innych aresztowali i trzymają, a
jego wypuścili... Niepojęta rzecz: pożyczkę pytasz, czy na armię czerwoną
zadeklarował? A on: nie! A teraz pomyśleć sobie: jeden w całej gminie na
pierwszego maja flagi nie wywiesił! Znaczy plecy jakieś mieć musi. Sam przecie
człowiek nie pójdzie głowy w pętlę wsadzać, to już na pewno. - Hm... -
odchrząknął.
Tamci patrzyli mu w twarz,
usiłując wyczytać z niej odpowiedź. Ale co im odpowiedzieć? On jest szefem
trójki aktywu wiejskiego; władza, ale poza nim jest polityka. Księdza też nie
ruszają. No, prawda, ksiądz to jeszcze przeciw wszystkim tam proroctwom
występuje i ludzi do spokoju i pracy namawia, ale Paweł? Albo drugi taki, ten
biały czort, leśniczy?... Wstał.
- Et, co tam po pijanemu z
pustego w próżne bałbotać - powiedział odsuwając krzesło.
- Bożek, wypij jeszcze choć jeden
- przymilał się z pijackim uporem gajowy. - Ja wiem, ty szczery chłopak jesteś.
- Nie mam czasu. Robota czeka. -
Wyszedł prawie wyniośle, ale wewnętrznie zatroskany. Poszedł do kancelarii
sielsowietu, otworzył z klucza swoją szufladę, przeczytał ostatni, jeszcze
niedokończony, donos na Pawła o tym, że ten nie wywiesił flagi w dniu 1 maja,
pokręcił go w grubych, chłopskich palcach. Szkoda mu było; dwa dni go
kaligrafował, z trudem dobierając odpowiednie słowa... Nagle zdecydowanym
ruchem podarł na drobne kawałki, chciał wyrzucić, ale później zgarnął na kupę i
podpalił zapałką.
XXVII
Andrzej Bożek nigdy nie miał
usposobienia wesołego. To mu z ojca poszło. Ale w ostatnich czasach widywano go
wyjątkowo zachmurzonym. Nie dlatego że matka jego umarła tej zimy. Ludzie
umierają o każdej porze, tym bardziej starzy. Później był pogrzeb z księdzem i
do kościoła trzeba było iść, do którego już dawno przestał chodzić, naturalnie
nieprzyjemne to było. Nie dlatego że na samego księdza donosy pisał. To już, ma
się rozumieć, inna sprawa: życic prywatne jedna rzecz, a polityka druga rzecz,
wyższa. Rozumiał to i rozróżniał. Donosy należały do czynności, jak się kiedyś
wyraził uroczyście Czemodanow, "rozgromienia kontrrewolucji". Bożkowi
podobał się ten wyraz "rozgromienie"! Mimo woli zaciśniesz pięść,
wymawiając. Ale, ot, z ojcem zaczęły się swary.
Stary Feliks Bożek, który z
początku pochwalał i nawet dopingował swego jedynego syna w karierze, zaczął po
śmierci żony, jak to się młody raz wyraził: nosem kręcić. W rzeczywistości
jednak nie było to żadne kręcenie nosem, a wyraz zgorzknienia. Wcale też nie -
jak sądził syn - od daty śmierci matki, a z innego przypadku, napozór tak
błahego, że nikt by się nawet domyśleć nie mógł.
W sąsiedztwie mieszkała niejaka
Sowińska z trojgiem dzieci, żona byłego woźnego sądu okręgowego w Grodnie. Gdy
bolszewicy przyszli, mąż jej został aresztowany i wywieziony do łagrów, nie wiadomo,
czy pod Archangielsk, czy na, jak inni mówili, Kołymę. Ona sama wywędrowała i
po długiej tułaczce zamieszkała kątem z dziećmi w tej osadzie zostawszy nędzną
wyrobnicą. W najbliższym sąsiedztwie Bożków. Naturalnie stary gospodarz
rozumiał jej położenie: z trojgiem nieletnich dzieci, bez męża. wśród obcych...
Kilka razy pożyczył, to znaczy dał po prostu, mleka, innym razem chleba,
jeszcze tam dwa-trzy razy wspomógł rozmaicie z własnej woli, gdy jeszcze
nieboszczka żona, wieczny pokój, żyła. Ale wkrótce Sowińska sama zaczęła prosić
i tym prośbom końca nic było. Ciągle przychodzi, bywało, pożycz jej to, a to
tamto; najpierw tylko z jedzenia, a później to gałęzi suchych, to wiadro, to
donicę, to nieckę tam jaką, to znowuż mąki razowej. Stary dawał albo nie dawał,
zależnie od humoru. Wreszcie niedawno zjawiła się: daj jej trochę kaszy
gryczanej. I jeszcze powiada: "Gryka w zeszłym roku obrodziła
pięknie". - Stary był właśnie rozdrażniony, bo mu szyna na kole pękła, a
żelaza nigdzie nie było dostać. Stał nachylony przy wozie, obrócił się i
zapytał ze złością:
- Ty ją siała?! Ty siała ją?!
Grykę, a?!
Wtedy Sowińska niespodziewanie
rozwarła gębę: - Ty, taki i owaki, stary chrzan! Kułak ty przeklęty! Ty co,
myślisz, swoje bogactwo do grobu zabierzesz?! Znajdą się i na ciebie Sołowki!
Nieboś, zabiorą i tobie, sukin syn ty, żeby ciebie z trumną zakopali! Czy ty
jeden na ośmiu hektarach ostaniesz?! Taaak? Myślisz syn wyratuje? Taaak?!
- Ot, jak ja ciebie wraz z biczem
po tej gębie...! - żachnął się Feliks.
- Spróbuj, spróbuj tylko biczem!
Isz, pan jaki! Biedną kobietę biczem będzie straszył! Spróbuj! Zaraza! Myślisz,
że ja tego gówniarza, twego syna, polękam się?! Pojedzie i on z tobą na
Kazakstan! Teraz biednym ludziom nie ma się czego lękać kułaka!... - Wymachując
pięściami wrzeszczała, aż załamywał się jej cienki, okropnie przenikliwy
dyszkant. - Moje dzieci z głodu umierają! - Chustka spadła jej na ramiona,
wiatr targał przedwcześnie siwiejącymi włosami.
Stary Bożek nie przestraszył się
naturalnie, bo co jemu tam takie babskie krzyki: spływają jak woda po gęsi, ale
w nagłym olśnieniu pojął coś, czego zdawało się dotychczas nie rozumiał:
"Życie teraz na tym tylko zasadza się, że każdy nie sobie dobrego, a innym
złego życzy". Gdy odeszła, myślał: "Prawda to, co mówiła, że jej
lękać się nie ma czego. Co ona ma do stracenia? Nic, zupełnie nic. A on:
wszystko."
Chodził posępny przez cały dzień,
zaciskał szczęki, aż skóra grała na nieogolonych policzkach. Synowi nic nie
powiedział o zajściu, bo szkoda nawet słów na takie głupstwo tracić, za to
postanowił z nim porozmawiać o innym.. Bo prawdę też powiedziała Sowińska o
tych ośmiu hektarach, że ich nie zostawią. Co ślepego udawać! Syn wyratował
jakoś, wykręcił z nadmiernego podatku, ale czy na długo? - Toteż pewnego dnia ojciec
odezwał się:
- Wziąłby ty jutro choć
zabronować ta działeczka pod lasem.
- Nie mam jutro czasu - odparł
szorstko Andrzej.
- A na co czas masz? Bronować,
ale językiem w gębie? Samogon spijać, twój czas,
- To papka nie wie, że ja
sekretarzem sielsowietu jestem?! Urzędnikiem jestem?! A jak trzeba było
podatków umniejszyć, to pamiętał!
Stary przekroczył próg, stuknął
drzwiami i na tym się na razie skończyła zamierzona rozmowa. W złe uroki nie
wierzył nigdy. Jemu, bywało, czarny kot czy zając choć tysiąc razy drogę
przebiegnie, nawet uwagi nie zwróci. Ale mimo woli powierzysz, jak od czasu
tego przekleństwa rzuconego przez Sowińską coś w nim jakby zapadło wewnętrznie,
załamało się. "Starość podeszła czy co? Może i starość. Ech, żeby
nieboszczka żona, Panie świeć nad jej duszą, chociaż żyła!" - Tak sobie
myślał. - A zresztą Andrzej może i miał trochę racji, że ojciec zmienił się od
śmierci matki. To znaczy, może nie tyle on sam się zmienił, ile życie jego
zmieniło się: nie było z kim życzliwym poradzić się. Sąsiedzi wprawdzie
kłaniali się z respektem, ale wiedział, że to nie z życzliwości, a znowuż ze
względu na syna.
W takich to okolicznościach
zaszedł drugi wypadek, pozornie jeszcze błahszy od pierwszego: pewnego
przedwieczoru, gdy syna nie było w chacie, Feliks wyszedł na ujadanie psa i
zobaczył przed bramą nieznajomego. To znaczy nieznajomego z imienia, ale z
wyglądu poznać go było od razu: kurtka miejskiego kroju, wytarta i połatana, a
na tyle ciasna, iż widać, że nie na niego szyta; czapka cywilna z daszkiem; pod
nią twarz spalona słońcem i wiatrem, poorana zmarszczkami niedoli; zarost na
brodzie nie golony; spodnie sowieckie, watowane, koloru ochronnego, choć
strasznie wypłowiałe i podarte; buty pod warstwą, kurzu, ale również
rozpoznasz: krótka miękka cholewa wojennego kroju rosyjskiego; w ręku patyk jak
u włóczęgi. Jednym słowem niewprawne nawet oko oceni: zbieg albo dezerter. I
nawet torba - chlebak wojskowy. Prosi wody popić albo i kawałek chleba zjeść.
Stary Bożek wpuścił niechętnie do chaty, ale później odjął blachę z otworu
pieca, wyjął stamtąd miskę wystygłego barszczu i również wystygłe kartofle,
położył obok łyżkę i odchyliwszy leżący na stole, zawinięty w ręcznik bochenek
razowca, powiedział:
- Jedz, kiedy głodny. Przybysz
jadł, milcząc, łapczywie.
- Ty kto będziesz? - zapytał po
dłuższej chwili gospodarz.
- Ja to? Ja, tak sobie.
Pielgrzymuje.
- Ty by choć spodnie inne włożył,
a to na wiorstę poznać.
- A skąd ich wziąć, spodni to
innych.
Pomilczeli znowu i gospodarz
widząc, że gość krępuje się samemu częstować chlebem, wziął nóż, odkroił kawał
razowca i podsunął mu.
- Dziękuje - powiedział tamten.
- Z daleka sam?
- Z wołogodzkiej gubernii będę.
- Z miasta czy ze wsi?
- Z kołchozu. Na wojennej służbie
był.
- Nu, jak tam - zapytał
westchnąwszy czemuś gospodarz - tam życie u was?
- Jakie tam może być życie...
Stary Bożek nie pytał dalej.
Wiedział przecie - co tu pytać? Jakie może być życie... Słusznie. Siadł na
ławie po drugiej stronie stołu, wsparł się na łokciach i po dłuższej przerwie
zmienił temat:
- Co mówisz, że pielgrzymujesz?
Tak sobie tylko mówisz czy prawdę?
- A prawie, że i prawdę. Tu u
was, niedaleko, mówią, w puszczy gdzieś, prorok objawił się. Ot, ja i chciałem
pokłonić się. A dalej zobaczę.
- Aaa... - zdziwił się gospodarz.
Ot, ty gdzie idziesz!
- Przyszłość, mówią, przepowiada?
- Nie wiem ja. Słyszałem tylko,
jakoby cud ma zrobić. Zapowiedział jakoś na lato. Z kamienia ma woda trysnąć i
później spod niego kobieta jakaś powstać. Prawdę ludziom obwieścić.
- Kobieta; co to królowa jakaś?
- Nie, zdaje się, tak prosto
kobieta. Zresztą, ja nie wierzę.
- W Boga nie wierzysz?
- Nie w Boga, mówię, a w kobietę
tę.
- Ja słyszałem, że ona wojnę ma
zapowiedzieć.
- Może i wojnę, kto ją tam wie.
- Latem? To niedługo.
- A niedługo - odparł niechętnie
stary Bożek i obydwaj spojrzeli w tej chwili w okno, w którym mignął cień
przechodzącego człowieka. - Syn mój - objaśnił gospodarz.
Przybysz zamilkł.
Andrzej wszedł, na widok
nieznajomego stanął w progu, później odkiwnął mu bez słowa głową, obrzucił
uważnym spojrzeniem i siadł w rogu izby skręcając papierosa. Wszyscy trzej
milczeli. Ojciec nie patrzył na syna. Przybysz powoli kończył jeść. Trwało w
ten sposób może pięć, może dziesięć minut, po czym Andrzej wstał i znów bez
słowa wyszedł z izby. Teraz ojciec podniósł głowę i patrzył przez szybkę chaty.
Syn szedł drogą w kierunku osady. Chata Bożków leżała na uboczu w odległości
jednego kilometra od osady. Andrzej chodził tą drogą czasem po kilka razy
dziennie. Poszedł i teraz. Ale stary w tej chwili pomyślał: "To nie jest
tak, że godność ludzka nie ma żadnego znaczenia. To nieprawda. Owszem godność,
ona jest. Sumienie, a jakże". Wstał.
- No, bracie - zwrócił się do
gościa - u mnie nocować, to nie będzie gdzie.
Tamten, czy to zrozumiał od razu,
czy wiedział z doświadczenia, czy się domyślał, dość, że uniósł się z ławy bez
zdziwienia, bez urazy, ruchem naturalnym zabrał czapkę, kij i torbę, pożegnał
się grzecznie, podziękował i dopiero na ganku spojrzał pytająco na gospodarza.
Stary wskazał palcem:
- W ten lasek i prosto, prosto.
Aż do rzeki. Ale na drogę nie wychodź później. Wolej pomęczyć się rojstami.
Po niedługim czasie Andrzej
wrócił. Sam wrócił. Rzucił czapkę na łóżko, rozejrzał się po izbie, nic nie
powiedział. I oto stary ucieszył się nagle wewnętrznie i wzruszył. Niedużo
brakowało, a miałby łzy w oczach. Czegoś podobnego z nim przedtem nigdy nie
bywało! I o co? Że syn wrócił sam?... Z niespodziewanym dla samego siebie
rozrzewnieniem powiedział:
- Ty by, synku, jednak uważał.
Nie zaprzedawał się tak za wszystkiem, z sumieniem swoim.
- Co to papko zaczął teraz... Nie
ma czego nosem kręcić. Ja wiem, co robię.
- Kolację jeść będziesz? -
zapytał miękko ojciec.
- Nie głodny. - I niby sobie
przypominając: - A ten człowiek, poszedł dokąd?
- Poszedł. - Stary mimo odmowy
syna, zaczął odgrzewać barszcz. Ciężko bez kobiety w domu, dlatego może
westchnął. - Poszedł. Mówił, że do miasta idzie. A zresztą, Bóg święty jego
wie.
W kilka dni później, idąc drogą
spotkał Sowińską, która śpieszyła dokądś z pustym dzbanem. Już miała go
wyminąć, naciągnąwszy chustkę na czoło, gdy stary zatrzymał się i patrząc w
inną stronę pogrzebał patykiem w piasku.
- Przychodzić - powiedział w
trzeciej osobie - po mleko dla dzieci. I może podejmie się roboty w domu? Przy
gospodarstwie?
Sowińska nic nie odpowiedziała,
przeszła mimo z zaciśniętymi ustami. Nazajutrz jednak o świcie zjawiła się u
Bożków: "Podoić krowy?" - zapytała.
- No, tak, trzeba - odparł
gospodarz.
XXVIII
Jeszcze dnia 25 kwietnia ludowy
komisarz bezpieczeństwa państwowego, starszy major Gładko w, wydał za nrem 0023
ściśle tajny rozkaz w przedmiocie przyśpieszenia ewidencji wrogiego elementu w
republice. Dla usprawnienia tego bojowego zadania, którego celem ostatecznym ma
być rozgromienie kontrrewolucji, wyłoniona została przy 2 oddziele NKGB grupa
operacyjna w składzie następującym: 1) zastępca naczelnika 2 oddziału,
lejtenant bezpieczeństwa państwowego, towarzysz Miedwiediew, 2) pełnomocnik
operacyjnego wydziału KRO, towarzysz Jerycho, 3) pełnomocnik operacyjnego
wydziału SPO, towarzysz Godliauskas, miejscowy komunista litewski, wyniesiony
do tej godności ze względu na zasługi dawne, jak też obecne zaufanie, które
sobie zdobył.
Praca zakończona być miała w
tempie przyśpieszonym. Wydano szczegółowe instrukcje, z dołączonym spisem
kategorii osób podlegających w przyszłości masowej deportacji lub
aresztowaniom. Wymieniał on wszystkie narodowości i wyznania zamieszkującej
kraj ludności, precyzując w dziesięciu rozdziałach dawne partie, stronnictwa,
ugrupowania polityczne, społeczne, religijne, organizacje, zawody, stany
zamożności itd. Kodyfikatorka sekretariatu NKGB, towarzyszka Siemiechina, jak
zawsze położyła swój równy podpis na poszczególnych egzemplarzach okólnego
rozkazu.
W trosce o bezpieczeństwo
komisarz Gładkow uznał za konieczne podjęcie akcji uspakajającej w terenie. W
tym celu towarzysz Jerycho delegowany został do miejskiego komitetu partii dla
omówienia organizacji wielkiego wiecu, na którym w myśl sugestii towarzysza
Gładkowa przemawiać mieli głównie ludzie miejscowi. Wiec ten został wyznaczony
na piątek, 23 maja, i odbył się zgodnie z programem. Zagaił go w krótkich
słowach sekretarz komitetu miejskiego, następnie zabrał głos członek prezydium,
młody żydowski buchalter byłej prywatnej huty szklannej "Kac i Syn",
wreszcie wystąpił Karol.
Karol mówił nie tylko o
wspaniałych, historycznych dniach największego w dziejach przełomu, o dumie,
jaką każdy odczuwać powinien uświadamiając sobie, że jest naocznym ich
świadkiem, - "Nie, towarzysze!" - wołał z mocą. - "Nie, obywatele!
Nie jest tak, jak to się może niektórym z was zdawać, że się czyni różnice
pomiędzy obywatelami różnych kategorii! Wielka rodzina narodów wolnych, pod
wodzą najgenialniejszego ... itd. ...Józefa Stalina, jest przybytkiem ludzkiego
szczęścia! Związek Radziecki jest zarazem najbardziej tolerancyjnym ze
wszystkich ustrojów świata!... Związek Radziecki nikogo nie odtrąca, na nikim
się nie mści! Bratnią rękę wyciąga do każdego... itd. .! Tylko podli agenci
obcych wywiadów, tylko płatni lokaje plutokracji i kapitalizmu rozpuszczać mogą
nikczemne plotki, siejąc niepokój. Nie słuchajcie szpiegów i prowokatorów!
Nikomu nic nie grozi! Nic się nie stanie na tej ziemi, czego byście sami nie
pragnęli, do czego by serce wasze nie rwało się w radości. Każda najmniejsza
troska wasza odbija się troską naszego drogiego Stalina, który czuwa nad naszym
dobrem, któremu zaufać możemy bezgranicznie!..."
"Towarzysze! Wdzięczni
jesteśmy z całego serca i dziękujemy na tym miejscu, nie po raz pierwszy już,
ale też nie przestaniemy dziękować do końca dni naszych, wybawicielowi, stwórcy
naszego szczęścia, Józefowi Stalinowi! Niech żyje!!"
"Niech żyje!!" -
powtórzył za nim gromko i jednocześnie tłum wypełniający salę miejską.
Towarzysz Jerycho powrócił tego
samego dnia do Kowna na nadzwyczajną tajną konferencję operacyjnej trójki,
którą wyznaczył był Gładkow. Towarzysz Micdwie-diew przedstawił trudności, na
jakie napotyka przyśpieszone tempo ewidencji takiej masy ludzi. Jerycho,
zmęczony podróżą, milczał. Godliauskas nawet ziewnął kilka razy. W istocie, nie
można się było im dziwić. Przepracowani w ciągu ostatniego miesiąca, ledwo
mieli czas odespać po kilka godzin na dobę. Gładkow nie przerywał sprawozdania
i dopiero gdy Miedwiediew skończył, wstał, obciągnął na sobie mundur, przeszedł
się dwa razy po gabinecie i usiadłszy z powrotem za swoim stołem, zabrał głos:
- Rząd Związku Sowieckiego,
komisariaty NKWD i NKGB oraz, jak mi wiadomo, osobiście towarzysz Stalin
włożyli na nas wzniosły obowiązek oczyszczenia republiki od wrogiego elementu.
To wielkie polityczne zadanie wypełnić możemy tylko - tu położył nacisk -
posiadając dobrze zorganizowany aparat operacyjnej ewidencji. Dotychczasowa
praktyka wykazała, że ogromna ilość ludzi na terytorium naszej republiki, a w
tej liczbie wybitne jednostki kontrrewolucyjnego aktywu, znajdują się wciąż
jeszcze poza zasięgiem i kontrolą NKGB. Tak dalej być nie może - podniósł głos.
- Stwierdzając niezadowalający dotychczas stan operacyjny ewidencji, oświadczam
w formie najbardziej kategorycznej, iż stanu podobnego tolerować nadal nie
zamierzam. - W tym miejscu stuknął lekko otwartą dłonią w blat stołu. -
Towarzysz Miedwiediew przedkłada mi tu trudności w zwerbowaniu konfidentów i
rozpracowaniu roboty agencyjnej w terenie. Pozwolę sobie zwrócić mu uwagę, że
sprawa nie jest nowa, a przeciwnie, mieliśmy dużo czasu do pokonania tych
trudności. Znany wam rozkaz NKWD SSSR za nrem 001223, datowany jest jeszcze 11
października 1939 roku, a dotyczył wszystkich terenów, które zaczęliśmy
oswobadzać spod jarzma kapitalistycznego, jak również odnosił się do osób
niezależnie... "Niezależnie", towarzyszu Miedwiediew, od konkretnych
danych o ich antysowieckiej działalności, a więc do przeogromnej większości
mieszkańców, masy mieszkańców. Rzecz zatem musiała być przewidziana w jej
rozbudowie. Nie może być tłumaczenia, że nie odnosił się do naszej republiki,
wówczas jeszcze nie oswobodzonej. Tym bardziej że ponowny rozkaz NKWD SSSR za
nrem 001530 wydany został 9 grudnia 1940 roku, a dziś, dziś, towarzyszu
Miedwiediew, mamy już drugą połowę maja 1941 roku!... Komisarz związkowy NKGB,
towarzysz Merkułow, ma prawo oczekiwać od nas, że cała ta robota przygotowawcza
dawno już jest wypełniona, a ja... oczekuję z dnia na dzień rozkazu towarzysza
Merkułowa do rozpoczęcia akcji. O ile mi wiadomo, przewidziana była właśnie na
maj. W takiej sytuacji raport wasz, towarzyszu - tu pobieżnie obrzucił wzrokiem
wszystkich trzech - jest dla mnie absolutnie nie do przyjęcia. Świadczy o
fałszywym podejściu do pilnej sprawy i nie znajduje żadnego usprawiedliwienia.
Przewidując trudności, o których teraz wspominacie, zaproponowałem przedłużenie
terminu do 1 czerwca, ale ani jednego dnia dłużej. - Sięgnął po papierosy,
poczęstował zebranych, zapalił i puścił długą strugę dymu w kierunku okna
zawieszonego ciężką portierą.
-Ale... - odezwał się,
korzystając z przerwy towarzysz Godliauskas. Tamci dwaj spojrzeli na niego.
- Chwileczkę - przerwał mu
Gładkow. - Nie skończyłem. Teraz inna sprawa. Sprawa konspiracji i sprawności
wykonania. Nie potrzebuję tu robić wykładu na temat światowej sytuacji
politycznej. Związek Radziecki otoczony jest wciąż wrogami zewnętrznymi, którzy
podtrzymują wrogów wewnętrznych. Rozgromienie kontrrewolucji wewnętrznej budzi
zawsze szerokie echa wśród kontrrewolucji zewnętrznej, czyhającej, aby przy
byle okazji puścić swą nikczemną i podłą kalumnię w ruch, skierowaną przeciw
narodom postępu i pokoju. Nie może być dla nas tajemnicą, że akcja
oczyszczająca tereny z elementu reakcyjnego wywoła nową falę potwarzy i
oszczerstw za granicą. Jakkolwiek czujemy się dość potężni, aby odeprzeć każdą
z kolejnych kalumniatorskich nagonek, to jednak biorąc rzeczy realnie, nie
podobna zaprzeczyć, że ten wrzask zagraniczny przynosi nam szkodę. Zadaniem
wykonawców rozkazu towarzysza Stalina musi być wykonanie ich w sposób możliwie
oszczędzający nam szkód. Dlatego pierwszym warunkiem jest: konspiracja. To, co
powiedziałem o wrogach zewnętrznych, w jeszcze większym stopniu odnosi się do
wrogów wewnętrznych. Jeżeli ze względu na machinacje zewnętrzne wskazana jest
konspiracja, dziesięć razy bardziej wskazana jest ona ze względów wewnętrznych.
Orientujecie się zapewne dostatecznie w nastrojach panujących w terenie. Są
one, dzięki kreciej robocie wrogów ludu, dalekie jeszcze od doskonałości.
Dlatego więc zarówno znana wam instrukcja towarzysza Sierowa, jak wszystkie
inne rozkazy i okólniki ludowego komisariatu bezpieczeństwa, zalecają nie tylko
bezwzględną konspirację w działaniu, ale nade wszystko utrzymanie kraju w
zupełnym spokoju i za każdą cenę, niedopuszczenie do żadnych wyskoków i
awantur. - Gładkow przetarł sobie dłonią oczy, czoło, po czym przesunął nią po
włosach w tył głowy.
- To zrozumiałe - odchrząknął
Jerycho - ale okólnik towarzysza Sierowa mówi wyraźnie, ażeby transport
deportowanych na dworce kolejowe w każdej miejscowości odbywał się wyłącznie
przy świetle dziennym. Otóż, czy...
- Czy to nie stoi w sprzeczności
z zasadą konspiracji? - podchwycił Gładkow. - Proponuję zastanowić się wam nad
moimi ostatnimi słowami: "Utrzymanie spokoju za każdą cenę."
"Konwojowanie w nocy takiej masy aresztowanych pociągnęłoby za sobą
niewątpliwie próby ucieczek, oporu, a nawet próby odbicia ze strony
antysowieckiego aktywu. Mogłyby nawet paść strzały czy dojść do jakichś
zaburzeń, bo noc jest zawsze elementem sprzyjającym działaniu sił ciemnych. Nic
możemy do tego dopuścić. Nie stać nas na takie ryzyko. Znajdujemy się jeszcze
na terenie podminowanym przez zjednoczony blok wszelkiego wstecznictwa. W takim
stanie wystarcza, jak wiadomo, zapałka do podpalenia beczki prochu.
- Ależ - wtrącił szczerze
zdziwiony Godliauskas - mnie się zdaje, że naród jest dostatecznie uległy... To
jest, chciałem powiedzieć... Mamy dostatecznie karne, uświadomione... -
Poczerwieniał zawstydzony, że nie potrafił od razu dobrać odpowiednich słów do
właściwego zdefiniowania tego, co chciał wyrazić.
Gładkow uczynił ruch
zniecierpliwienia, że mu przerwano, chciał przejść do porządku nad uwagą, ale
już się zatrzymał i po chwili, gdy inni milczeli, wystukując palcami po stole,
wycedził z odcieniem sarkazmu:
- Słusznie zauważyliście,
towarzyszu, że wam to się tylko tak zdaje. Gzy wyście przebywali kiedykolwiek w
terenie w głębi Związku Radzieckiego? - I nie czekając odpowiedzi cedził dalej
każde słowo. - To byście się przekonali, jak powinno wyglądać właściwe
uświadomienie mas... - Po czym zwrócił się do Miedwiediewa. - Tymczasem, na
przekór tej niezbędnej zasadzie utrzymania spokoju za każdą cenę, dopuszcza się
u nas nawet do tworzenia band leśnych! W powiecie rakiskim operuje biała banda
jakiegoś byłego oficera litewskiego, którego nazwiska dotychczas nie zdołano
ustalić! Przyznacie, że to jest niesłychane! W mariampolskim powiecie doszło do
takiego skandalu, że zamiast zlikwidować bandę miejscowych kułaków, niejakich
braci Rymas, po cichu i przez agentów - dokonano obławy leśnej, przy tym obydwa
oddziały NKGB i milicji postrzelały się wzajemnie w ciemności, podczas gdy
białobandyci uciekli. W innym miejscu kontrrewolucjonista skacze przez okno
głównego gmachu NKGB, wali butem w twarz śledczego, nie potrafią go ująć i
strzelają za nim po ulicy, a w dodatku nie trafiają! Podobne incydenty nie mogą
być nadal tolerowane! I nie będą! W terenie musi panować spokój - wstał -
cisza!
Cisza, cisza wokoło. Ledwo
dosłyszalnie szemrze trzcina nad ruczajem, przy jakimś stawie, przy jakimś
młynie, który śpi wśród wierzb, kwadratowy i czarny w cieniu. Zastawy
spuszczone, płaszczyzna wody odbija księżyc w pełni; śpią ptaki, ryba nie
pluśnie, pies nie szczeka. Tylko krople z młyńskiego koła spadają miarowo i
monotonnie: kap--kap-kap-kap-kap-kap... Śpi kułak, wróg narodu; śpi po chlewach
i stajniach prywatny dobytek chłopów, łańcuch nie brzęknie przy kantarze. Śpi
rosa nocna na końcach traw, na kłosach niedojrzałych zbóż, zastygła w blasku
księżyca, a droga wiedzie przez lasy i pola, po grobli, między młynem i wsią.
- Zgaś reflektory - mówi do
szofera towarzysz Godliauskas. - Taka jasna noc.
- Prawda, że jasna. A ot,
świerszcze, to one chyba nigdy nie śpią.
Słuchali przez chwilę. Cicho
idzie po kraju maszyna. Nowa. Świeci lakierem, odbija światło księżyca. Nie
skrzypnie karoseria. Do czego to dożył, do jakich zaszczytów syn chłopski w
rodzinnej ziemi! Rozmarzył się na miękkich, skórzanych poduszkach, zapatrzył w
noc letnią. Już niedługo jedna taka noc i jeszcze jedna... darowana ludziom
noc.
Noc. W noc na 31 maja 1941 roku,
pod "ściśle tajne", za numerem bieżącym 4/4/9174, Moskwa, plac
Dzierżyńskiego 2, wystukano następującą, krótką treść:
"Do Ludowego Komisarza
Bezpieczeństwa Państwowego Litewskiej SSR, starszego majora bezpieczeństwa
państwowego, towarzysza Gładkowa, miasto Kowno...........................
...............Ludowy Komisarz
Bezpieczeństwa Państwowego Związku SSR - towarzysz Merkułow - ROZKAZAŁ:
Antysowiecko nastrojone osoby
przygotować do wysiedlenia w oddalone miejsca Związku SSR. Zawiadamia się dla
wykonania.
Zastępca nacz. 3 urzędu NKGB
SSSR, kapitan bezp. państw.
Szewielew
Nacz. 4 oddziału 3 urzędu NKGB
SSSR, kapit. bezp. państw.
Rodionow"
Dokument przechodził odnośne
koleje mocy prawnej. Dopiero dnia 4/6741 otrzymał w rogu na lewo odręczną
notatkę:
"Tow. Dembo. Wykonać.
Gładkow".
Minęły jeszcze cztery dni i
cztery noce. Pod tą notatką powstała druga:
"Tow. Szepielow.
1) wydałem instrukcje powiatom
2) wypracować na operacyjnej
odprawie szefów jednostek.
8. 6. 41. Todesas"
A w tę noc, w którą właśnie
wytelefonowano towarzysza Godliauskasa z prowincji, aby przybył natychmiast, na
dokumencie położona została pieczątka podłużna:
"2 oddział Urz. Bezp.
Państw.
NKWD LSSR - Otrzymano: 10. 6.
1941
Nr wpływu 2/2485"
- No, i po co, no, i po co! -
zakrzyknął do szofera wyrwany z marzeń przez raptowne zapalenie reflektorów.
- Tu. towarzyszu, jar taki ciemny
zapowiada się. Nie widać będzie.
- Ech, ślepota ty nieszczęsny! -
i odrzucił się całym ciałem na poduszki skórzane.
Droga w jarze szła pod górę,
trzeba było zmienić biegi, samochód zaryczał zlekka. Na górze u wylotu drogi
stała samotna chata. Słup reflektorów buchnął, uderzył w okno, poleciał po
ścianie przeciwległej, po świętych oleodrukach.
- Mama! Maaama! - krzyknęło w
chacie dziecko, obudzone raptownie strasznym widziadłem.
- Cccicho... śpij, śpij. -
Kobieta uniosła się, oparła na zgiętym łokciu, wstrzymała dech w piersiach.
Samochód wleciał na górę, minął, zgasł. - Śpij, śpij spokojnie.
XXIX
Lato, lato! Czasem przychodzi
taka myśl do głowy: gdybyż to człowiek był w stanie zielenią liści i zielenią
traw do tego stopnia napchać sobie pełne oczy, urozmaicić kolorami kwiatów,
zgarnąć do tego z powierzchni rzeki promienie słońca, a później zacisnąć ten
obraz pod powiekami, zachowując w wieczność, która go czeka pod ziemią! Ale nie
jest w stanie. Pejzaż jak deszcz spływa po wierzchu; przechodzą chmury,
przechodzą obłoki po niebie, a oczy zaszłe bielmem śmierci nigdy... słyszycie
to słowo: nigdy! widzieć już ich nie będą.
Bardzo trudno jest pojąć taki
stan rzeczy. Trzeba by się długo zastanawiać, a wiadomo - nie każdy ma czas po
temu. A zresztą, zamyślisz się, od tego głowa boli. Po co w takim razie
wszystko? Po co pszczoła leci po łące i: "bzzzz..."? podaje głos. Po
co motyl? Po co skowronek nad głową, a? Ale: wszystko, wszystko na świecie? Po
co?
- Ot, ty mnie powiedz, Oluk, czy
Bóg, w końcu, jest, jak ksiądz prawi na ambonie, czy nie?
- Dlaczego: nie?
- A dlatego, że widzisz, choćby
teraz... - nie dokończył. Furmanka podskoczyła na kamieniu leżącym w koleinie i
mówiący zamilkł, raptownie wstrząśnięty. Oluk przytrzymał konia. Od kościoła
ludzie liczyli z osiem kilometrów wyboistej drogi. Lata całe jeździli nią tam i
nazad, zawsze podskakując na tych samych kamieniach, ale nie było wypadku, żeby
który zlazł z wozu, odrzucił kamień na bok. Pewnie, że żelazo na obręcze
drogie, szkoda gadać, o kamienie się ściera, ale - wszyscy jadą. Na samotnym
świerczku przydrożnym siadła siwowronka, kolorowa, rajski ptaszek północnych
lasów. Oluk zapatrzył się na nią i rzekł sennie:
- Ksiądz - to, wiadomo,
człowiek... A Bóg jest.
- To i bolszewiki ludzie.
- Ludzie, tylko nie wiedzą, po co
żyją.
Wracali właśnie ze wsi kościelnej
do domu, do Popiszek. Oluk Smolski, liczący lat osiemnaście, i jego przyjaciel,
Franek, starszy odeń lat kilka. Lejce teraz leżały wolno w rękach Oluka, koń
sam, znając drogę na pamięć, wracał chętnie, można było nim nie kierować.
Franek spojrzał na siwowronkę, która przeleciała w tej chwili do byłego dworskiego
brzeźniaka. Pomyślał i odpowiedział:
- Bolszewiki! Bolszewiki chcą
niby to dla drugich żyć.
- A ty czemu dla drugich nie
żyjesz?
- Dlaczego, czemu?... - I Franek
szukał słów repliki, z lekka otwarłszy usta.
Wtedy Olkowi przyszła myśl do
głowy:
- Nu, na przykład, kamień leży w
koleinie. Ty nie potrudzisz się, żeby z wozu zleźć i na bok odrzucić. Dla
siebie nawet, a co tu i mówić o innych.
- A dawaj, stań! Ot zlazła i
wyrzuca. Prrr! - zawołał nie czekając i przerzucił nogi poza drabinkę. Oluk
odwrócił się za Frankiem, patrząc, jak poszedł, nachylił się, wydobył kamień i
rzucił nim w pole. Z miejsca, gdzie padł, zerwał się skowronek, nisko,
milczkiem przeleciał i zapadł opodal. Franek wrócił. "Nooo!" -
mruknął Oluk. Koń zakołysał duhą, skrzypnął hołoblami i pociągnął. Przyjaciele
milczeli.
Coś jakby się poruszyło wewnątrz
Smolskiego "Dla drugich" - myślał. "Chrystus dla kogo umarł na
krzyżu świętym!.." Podskoczyli na następnym kamieniu, ale już nikt nie
złaził, by go usunąć. Żeby tak każdy kamień z drogi, do wieczora nie wróciliby
do chaty. Rzecz naturalnie nie w kamieniach. Począł nagle mówić, a jego ospały
zazwyczaj głos nabrał ognia, jakby to on sam kazał z ambony:
- Ani żadnego sowieta jeszcze nie
było, kiedy Chrystus mówił, że dla drugich trzeba żyć. Kochaj, mówił,
bliźniego, jak siebie... Ot, jak mówił.
Franek nie odpowiedział, bo i
prawda, że tak było.
- Cudy tworzył!...
- A czemu to teraz cudów nie
spotyka się?
Tego Oluk nie wiedział, czemu.
Ale wyraźnie odczuł, że gdyby do tego doszło, wszystko na świecie by się
odmieniło. Z kolei on nie znalazł na poczekaniu odpowiedzi, znów się zamyślił i
dopiero podjeżdżając do pierwszych sosenek lasu, z wypiekami na policzkach,
które mu wystąpiły podczas rozmowy, powiedział głośno, ale na wpół do siebie:
- I cudy będą, nie bój się.
- Chyba, że obaczę.
- A ot, obaczysz! - i targnął
lejcami.
Więcej tematu nie poruszali.
Zresztą, dla Franka był on dosyć obojętny. Już w opłotkach wsi, spoglądając z
wozu na pełne kłęby konia, zauważył tylko:
- Tłusty on u was.
- To mama - odparł Oluk -
kartofli jemu do mieszanki dosypuje. Tłusty, ale poci się.
Działo się w pełni zeszłego lata
1940 roku. A jesienią, w październiku, zdaje się, zaszedł z Olkiem pierwszy
przypadek.
Oluk był jedynakiem. Mieszkał z
matką, owdowiałą od lat kilku. Pieściła go, gdy był mały, a po śmierci męża
otoczyła jakby podwójną miłością i tak delikatnym obejściem, że aż ludzie się
dziwili. Nigdy nie mówiła: Oluk, zawsze: Oluczek. Sam był on raczej słabowity,
blady, wydawał się czegoś stale zaspany, powolny w ruchach i nierobotny. Ziemi
mieli sześć dziesięcin starej miary, w tym dziesięcinę łąki nad rzeką Solczą,
zaraz za ogrodem. Chata ich stała wprawdzie pośrodku wsi, ale w miejscu gdzie
główna ulica tworzyła duży ni to plac, ni to majdan. Być może, w bardzo dawnych
czasach stał tu kościół albo karczma, tego najstarsi ludzie nie pamiętali ani
nie słychać było, żeby kto opowiadał. Jak pamięć sięga, zawsze łaziły po tym
placu świnie czarne albo w czarne łaty, o długich ryjach i skąpym tłuszczu,
typowa puszczańska poroda spokrewniona z dzikiem. Chodziły też gęsi, szczypiąc
latem trawę, a w okresie słoty babrząc się w biocie. Popiszki nie były biedną
wsią.
Chata Smolskiej leżała na
północnym skraju placu. Koło ganeczka posadzone miała kwiaty i parę łodyg
chmielu. Po drugiej stronie, za obejściem gospodarskim, zaczynała się łąka aż
do Solczy. Dalej, już nad samą wodą, szpaler olch. A na tamtym brzegu jeszcze
kawał trawy i już dalej - tylko puszcza i puszcza.
Stara Smolska, gdy trzeba było,
najmowała robotnika, a do syna mówiła:
- Oluczek, ty rzuć ta robota.
Odpocznij trocha.
Tak i żyli. Pola ciągnęły się w
kierunku południowym. Gdy się odjechało nimi z kilometr-dwa i obejrzeć było
wstecz, na północ, to jakby patrzysz na czarno-zielono-siny grzebień: tak
rysowała się ściana świerków na niebie; niebie raz błękitnym, częściej białym
jak wata.
Oluk miał własną, małą izdebkę.
Nad jego łóżkiem wisiał nieduży krzyż na ścianie. Zwyczajny krzyż z drzewa,
pobejcowany na ciemny brąz, z przybitym doń maleńkim metalowym Chrystusem.
Wypadek zaszedł w południe, w niedzielę. Matka wróciła do kuchni z udoju,
zaczęła coś mówić do syna przez otwarte drzwi a nie było odpowiedzi. Odstawiła
cebrzyk i wycierając ręce w fartuch zajrzała do izdebki. - Wraz będzie obiad -
powiedziała do samej siebie głośno. - Wyszedł czy co?...
A on stał pośrodku, trzymając
uroczyście jak na procesji krzyż zdjęty ze ściany. Twarz miał siną jak u
topielca, nalaną, oczy w słup, mętne; źrenice uciekły pod górne powieki, białka
wyglądały strasznie; na czole krople potu. Stara krzyknęła okropnym głosem,
rzuciła się doń.
- Oluczek! Synek! Co tobie, Matko
Przenajświętsza! Stał jak drewno. W rogach ust ślina. Chciała mu wyrwać krzyż z
ręki, ale zaciśnięty był w pięści, jak w kleszczach.
- Oluczek!... - I nagle usłyszała
jego głos, jakiś zupełnie obcy głos. Później już, opowiadając, określiła:
"Jakby kto głowa do beczki pustej, przykładem po kapuście, wsadził i
mówił: "Boga widzę, Boga widzę..."
Gdy na krzyk i nawoływania starej
Smolskiej zbiegli się do chaty ludzie, jeszcze po upływie pół godziny Oluk stał
w tej samej pozycji dzierżąc krzyż i bełkotał. To, że mówił: "Boga
widzę", można było jeszcze wyrozumieć, ale inne słowa padały bez żadnego
związku; między innymi często słowo "kamień". Ludzie stali, patrzyli,
ci z tyłu pchali się, napierali, szeptali między sobą. Baby zaczęły już
doradzać półgłosem, jedna, żeby zioła zaparzyć i dać wypić, inna, żeby posypać
węgle i "odkurzyć"..., gdy nagle głos Olka nabrał wyrazistości.
- Tsss!... - obruszyli się na
baby obecni.
Wtedy padła z ust chłopca owa
przepowiednia, która utrzymała się do końca, później uzupełniana, ale nie
zmieniona:
"Odwali się kamień... Z
niego woda tryśnie... Powstanie kobieta od siedmiu wieków pod nim pogrzebana...
Cud... W czerwcu..."
Uroczystą chwilę przerwał
Olszewski, ojciec Weroniki, zamieszkały na skraju wsi, który półgłosem podsunął
pytanie:
- A którego to mianowicie
czerwca?
Oluk zachwiał się po tym pytaniu,
ale utrzymał na nogach. Po chwili z głębi gardła wydobył:
- Siedemnastego...
Następnie zemdlał, sztywność
ciała przeszła. Ułożono go do łóżka, krzyż powieszono z powrotem na ścianie i
rzeczywiście napojono ziołami.
Od tego dnia jeszcze kilka razy
zachodził z nim podobny wypadek i wieść o nich nabrała rozgłosu. W końcu
miesiąca wybrała się stara Smolska do księdza.
Proboszcz najpierw kazał czekać,
a później przyjął ze zmarszczonymi brwiami, nieprzyjaźnie. Doszły do niego już
te słuchy.
- Do doktora trzeba zawieźć -
powiedział sucho.
Stara pocałowała go w rękę i
westchnęła chytrze:
- Takim czasem. Droga teraz nadto
kiepska... - Później próbowała tłumaczyć, że nie wiadomo, czy "to"
dzieje się u niego od wewnątrz, czy "to" od tego krzyża. Bożego
jeżeli drugi jaki krzyż weźmie do reki, to nic. A jak tylko ten ze ściany, to
jakby w nim jaka siła... niebieska - dodała i zamilkła zmieszana.
Ksiądz słuchał wciąż ze
ściągniętymi brwiami i w końcu obiecał przyjechać, odwiedzić i krzyż zobaczyć.
Ksiądz jednak nie przyjechał
wkrótce, jak był obiecał. Chciał widocznie rzecz odwlec, zbagatelizować,
słusznie sądząc, że swoim nagłym przyjazdem może jej tylko przydać wagi.
"Chory chłopiec" - zbywał. Przyjechał dopiero w listopadzie, i to nie
do wdowy Smolskiej, a wezwany do umierającego starego Władysława, też
Smolskiego, ale nie krewnego. Władysław i brat jego, Konstanty, choć starzy
już, prowadzili wciąż wspólną gospodarkę, łącząc ziemię pozostałą im po ojcu, w
rzadkiej zgodzie. Proboszcz wyspowiadał umierającego, udzielił ostatnich
sakramentów, pomodlił się krótko i wkładając futro w drugiej izbie, zapytał
Konstantego:
- Od czego to brat zachorował?
- Prawda to księdzu powiedzieć,
to i nie wiadomo, od czego.
A rzecz się tak miała: bolszewicy
urządzili sobie w samym środku puszczy, na wielkiej przestrzeni pasiek [‡],
powstałych po pożarze lasu, akurat w połowie drogi między Wisińczą i Rudnikami,
stały poligon lotniczy, gdzie ćwiczyli w rzucaniu bomb z samolotów. Zrzucanie
bomb na las nie wydało się nikomu dziwne, raczej normalne w kraju przywykłym do
tylu przemocy: "Wiadomo, nie ich..." Otóż stary Władysław powlókł się
był czegoś do puszczy i popadł pod bomby. A później, jak wrócił, zległ i więcej
nie wstaje.
- Więc jakże to tak: "nie
wiadomo" mówisz. Odłamek go trafił?
- Nie, żeby oskołka, to ani
śladu.
- To może od wybuchu, od
powietrza?
- Chyba że od powietrza.
- Najpewniej, proszę księdza, to
z przestraszenia będzie - wtrąciła żona, wycierając chustką suche oczy.
- A czego on tam łaził po
puszczy, kłusownictwem może zajmował się?
- Zdaje się, nie słychać było -
odparł brat.
Baba wpadła natychmiast w
rozmowę, szybkim terkotem zaklinając, że i strzelby nigdy u nich nic było, a
dzisiejszym czasem, przy sowietach, niech Bóg uchroni, żeby mieć w chacie, to
nawet straszno pomyśleć.
- Niech będzie pochwalony... -
przerwał jej gadaninę ksiądz, zabierając się do wyjścia. ("Na wieki
wieków", odpowiedzieli oboje). - A jak mnie stąd przejść do Smolskiej,
wdowy? - zapytał schodząc po płaskich kamieniach, zastępujących stopnie ganku.
- Może przeprowadzisz - dodał od niechcenia, podkreślając w ten sposób, że do
wizyty nie przywiązuje większej wagi.
Obejrzał izdebkę Oluka, zdjął
krzyż ze ściany, obrócił go w rękach parę razy, powiesił z powrotem na
gwoździu, przeżegnał, powiedział kilka słów do obecnych i wyszedł do swojej
furmanki, która podjechała pod ganeczek.
Na dworze panowało słońce po
społu z wiatrem jesiennym i padały długie cienie. W listopadzie zawsze tak:
prawie nie ma dnia; ranek, a od południa zaczyna się już zachód. Zimny kurz
latał po grudzie. Koła furmanki stukały głośno. Stara Smolska przez uszanowanie
stała na ganku, aż plecy księdza zniknęły na zakręcie w podskokach wyboistej
drogi, później odwróciła się, przesunęła wzrokiem po grzebieniu puszczy i
weszła do chaty nie powiedziawszy słowa. Nawet nie westchnęła. Coś w niej stwardniało
i usta miała zaciśnięte. Sercem była już całkowicie po stronie syna, choć może
nie przeczuwała jeszcze jego przyszłych zmagań z wrogimi mu mocami.
Nazajutrz rano Władysławowi
Smolskiemu pogorszyło się wyraźnie. Brat jego wyszedł ospałym krokiem z chaty,
skierował się do szopy popatrzyć, czy są jakieś deszczułki zręczniejsze na
trumnę, i raptem, ni z tego, ni z owego, poszedł na wieś do Oluka.
- Może co pomoże... - powiedział
do matki.
- Oluczek? A cóż on, biednieńki,
może zrobić.
- No, ale jak to mówią, dla
wszystkiego... Niech choć przepowie, czy brat mój wraz umrze, czy jeszcze
męczyć się będzie?
- Pewnie, że umrze. Już jak
ksiądz był...
Ale Oluk zgodził się. Wziął krzyż
do ręki, znowu twarz nabiegła mu krwią, posiniała, zatrząsł się cały i po dłuższej
chwili powiedział tym swoim dziwnym głosem: "Będzie żył".
W południe Władysław przeszedł
kryzys, do wieczora mu odeszło. A nazajutrz wstał, jakby nigdy nie chorował.
Wprawdzie Oluk tylko przepowiedział, ale po całej wsi jakby grom uderzył,
przebiegła wieść: "Uzdrowił umierającego!!"
...Ze wsi do wsi. Do coraz
dalszych. Do kolonii, do zaścianków; do miasteczek, dalej i dalej. Nad płaskim
krajem, poprzez karłowate sosenki na piaskach, nad okwitłymi łanami wrzosów,
nad polami opustoszałymi po jesiennemu, biegła wieść: "Uzdrowił
umierającego!" Mówiono o tym na wodopojach, przy młynach, gdzie pachnie
wodną trzciną i mąką; przed kościołami w niedzielę, przed cerkwiami; w
synagogach i szkołach żydowskich, gdzie pachnie czosnkiem i starymi księgami.
Nasuwa się banalne zestawienie: tak kamień rzucony w zastygły staw pędzi od
siebie w promieniu coraz dalsze, coraz większe kręgi i nie zatrzyma ich po
drodze najgęstsze nawet sitowie. Podobnie puszcza nie zatrzymała wieści.
Do wsi przyjechał pokryjomu
wysłannik zielonoświątkowców z nowego kołchozu aż spod Radoszkowicz, dawnej
granicy polsko-sowieckiej, wyszperać, czy Bóg nie zsyła wreszcie jakiej
odmiany. Nie wiadomo, co powiódł z powrotem. Z bogatego osiedla pod
Baranowiczami (w którym urodził się kiedyś Feliks Dzierżyński) przybył chłop
Żółtko Bazyli, z sekty sztundystów, nakładając dobre dwieście kilometrów z
hakiem i nawet przewiózł przez nową granicę pomiędzy białoruską i litewską
sowieckimi republikami trochę miodu, trochę słoniny i płótna wyszywanego we
wzory poleskie. Już po śniegu, sankami, z niedalekich Trok przybyło dwóch
Karaimów i gadali w chacie Olka aż do późnej nocy. Z okolicznych wsi, zwłaszcza
w niedzielę, schodziły się baby, gromadziły, szeptały, niektóre po trzy
niedziele z rzędu opuszczając mszę świętą w kościele.
Trzeciego dnia po nowym, 1941,
roku zjawiły się w Popiszkach w wielki mróz pod wieczór, przy czerwonym jak
krew zachodzie słońca, sanie żydowskie, zatrzymując się niezdecydowanie
pośrodku placyku.
- No, i czego?! - zakrzyknął
surowo Antoni, przewodniczący sielsowietu, który skrzypiąc śniegiem przechodził
właśnie przez placyk. Stanął, zmierzy wzrokiem trzy sylwetki ciemnych jak
kruki, brodatych żydów. - Czego przyjechali?! - Na tle łuny zachodzącego słońca
wyglądali jeszcze ciemniejsi. Czarne brody, czarne kapoty podbite futrem i
tylko po wierzchu szron mrozu. Podali się za kupców.
- Nie ma tu, nie ma żadnego
handlu! Nie ma czego! Jazda dalej!
Najstarszy z Żydów uśmiechnął się
z wyrazem tej łagodnie pobłażliwej wyższości, jaką daje znajomość spraw i
natury ludzkiej a także zwyczajów kraju. Z tonu chłopa domyślił się jego
stanowiska.
- To jak pan sielsowiet chce,
żeby my w taki mróz w nocy przez puszcze jechali?
- Nie bojś, wilcy nie zjedzą.
- Nu, a jak zjedzą, to kto będzie
odpowiadał?
- A co mnie za interes, dokąd wy
chcecie jechać.
- Ja przepraszam panu, panie
sielsowieta, a czy ja mówię, że to pański interes?
Żydzi pozostali we wsi dwa dni.
Mimo skąpych odpowiedzi, którymi zbywali pytania, najczęściej po prostu tylko
milczącym kiwnięciem bród, przecież wywiedziano się, że to nie byli żadni
kupcy, a tylko chasydzi, het, aż spod Słonima. Pierwszego dnia jedna z bab
przybiegła, zdyszana, do Smolskiej:
- Ale Żydów nie puskajcie do
Olka!
- Niech idą - odpowiedziała
władczo wdowa. - Ludzie. Takie same.
Baba pomyślała chwilkę a później
równic skwapliwie przytaknęła, jak przedtem skwapliwie chciała przeszkodzić
wizycie.
To była nowość: Oluk przyjmuje
wszystkich, nawet Żydów!
Sam on nie brał się już teraz do
żadnej roboty. Modlił się, całymi dniami nie wychodził z chaty. Dopuszczał do
siebie rzadko, przeważnie tylko przyjezdnych. Ale matka nie miała powodów do
narzekań. Sąsiedzi pomagali w robocie za darmo. Pielgrzymi przynosili podarki.
W międzyczasie zdarzył się
jeszcze jeden wypadek, który zdawał się potwierdzać zapowiedziany cud. Oto na
północy nieba pojawiło się którejś nocy zimowej dziwne zjawisko: pośrodku
czerwień, jak łuna pożaru, a po bokach jasne, promienne słupy, podobne z
kształtów ni to do reflektorów poszukujących w niebie samolotu, ni to do
srebrnych promieni otaczających w obrazie głowę Matki Boskiej Ostrobramskiej.
Była to zorza polarna, w tych szerokościach geograficznych niezmiernie rzadka,
ale pojawiająca się zimą co lat kilkadziesiąt. Ludzie zazwyczaj śpią o takiej
porze, zdarzyło się jednak, że ten i ów zauważył. Ponieważ chata Smolskich
wysunięta była najbardziej na północ, w samych Popiszkach rzecz wydawała się w
ten sposób, jakby nieziemski blask stał wprost nad nią, podobnie jak to rysują
gwiazdę betlejemską nad stajenką. Wiało przy tym dziwnym chłodem, zdawało się,
innym niż zwyczajny, ziemski. Nawet dzieci rozbudzono. I po innych wsiach
ludzie wszędzie powyłazili, otulając się w baranie kożuchy, stali, zadzierając
głowy, patrzyli w niebo. Zjawisko drgało. To przybierało na sile, to
przygasało. W pewnym momencie czerwień przybrała odcień purpury, a świetliste
słupy strzeliły pod sam zenit. Bliżej puszczy podziwiano, jak delikatną koronką
odbijały się na tle nieba czuby drzew. Ładnie, to ładnie, ale ludziom w tym
czasie nie do ładności było. Później wszystko zgasło.
- Na wojnę, mówią. - Ale kto
mówił, nie wiadomo.
Tak i rozeszli się, dosypiać
resztę nocy z westchnieniem nadziei.
* * *
Minęła jesień 1940, minęła zima
1941. Franek kilkakrotnie zachodził do swego przyjaciela, choć rozumiał, że
teraz, to już jemu nie koleżka on. Rozmowę zagajał jak siary, od rzeczy
obojętnych najpierw, ale w końcu zawsze usiłował wydobyć jakaś ciekawszą
informację, wyłuskać odpowiedź, którą by się później pochwalić mógł przed
ludźmi. On też zapylał pierwszy, gdzie jest kamień, który zostanie odwalony i
spod którego to...?
Oluk zamyślił się, patrząc w
ścianę.
- Na naszej działce -
odpowiedział wreszcie.
- Pod "Czarne Błoto"?
- Dlaczego? Na działce, mówię, na
paszy - odrzekł sennie, ale z przymieszką zniecierpliwienia.
Franek pokiwał głową na znak, że
rozumie dobrze, ale po chwili:
- Oluczek, a ty powiedz... a...
któren to kamień właściwie będzie?
Oluk odwrócił twarz do okna z
wyrazem zniechęcenia.
- Mało to kamieni na działce.
- Nu, tak, prawda, wiadomo, że
kamieni dużo.
Z tym też wyszedł rozpowiadać po
wsi, przygotowany na odparcie wszelkich pytań. Tak nawet pokierował
opowiadaniem, że sąsiedzi sami zapytywali łapczywie: "A któren mianowicie
kamień?" Wtedy Franek wzruszał ramionami: "Mało to kamieni na
działce" - odpowiedział tonem jakby zbywającym innych, z którego wszelako
można by wnioskować, że on sam wie coś więcej.
Bazyli Żółtko, sztundysta z
prawosławnych, przyjechał jeszcze raz do Popiszek z dalekiej drogi. Było już
pod wiosnę. Akurat tej niedzieli wieczorem, gdy ksiądz z ambony wygłosił
płomienne kazanie przeciw fałszywym prorokom, fałszywym wiarom, sektom, błędnym
drogom, na które szatan stara się zapędzić owieczki chrystusowe. Już uprzednio
w wielu parafiach księża podczas kazań wskazywali na niebezpieczeństwo
szerzących się zabobonów i gromili za łatwowierność w odniesieniu do różnych
oszustów czy po prostu jednostek o chorej imaginacji bądź też zbłąkanych
przejściowo. Napomnienia jednak utrzymywali w tonie raczej ogólnikowym, nie
wypominając nikogo bliżej. Miejscowy proboszcz ociągał się długo z
wystąpieniem, wciąż usiłując zbagatelizować wzburzenie i nie dolewać, jak się
obrazowo wyrażał, oliwy do ognia podekscytowanych umysłów, aż wreszcie, gdy
wystąpił, chociaż nie wymienił wprost nazwiska ani nazwy wsi, to jednak jakby
palcem wskazał wprost na mieszkańców Popiszek, stawiając ich na jednej
płaszczyźnie z baptystami i innymi sekciarzami. A mówił z zapałem, pięknie.
Wieczór był cichy, raczej ciepły,
choć od puszczy ciągnęło zwyczajną, przejmującą wilgocią. Z południa,
krzykliwie kierując się na jezioro w lesie, machały skrzydłami dzikie gęsi i
zniżały lot. Chłopi niby to popatrując w górę, kręcąc samosiejny tytoń,
pokaszlując i spluwając, przysiedli kto na zwalonych klocach drzewa, kto na kupie
kamieni, podsuwając pod siebie poły kożuchów. Zwolna przychodzili do środka wsi
dalej mieszkający i, od słowa do słowa, rozmowa zeszła na ranne kazanie
księdza. Nie można powiedzieć, iżby je krytykowali, raczej wspominali
poszczególne zdania. Między jednym a drugim pociągnięciem dymu każdy czekał,
jaką inny wyciągnie ocenę. Wreszcie któryś zwrócił uwagę, że ksiądz do
sekciarzy jakby to ich przyrównywał...
Nastało dłuższe milczenie.
- A cóż to sekciarze złego robią?
- zapytał Żółtko głosem na pozór spokojnym. - Że samogonu nie piją? Że machorki
nie kurzą?!...
Olszewski wydmuchał cybuszek i
przydeptał butem niedopałek. - Do kościoła nie chodzą - powiedział.
- A po co ja mam iść do
kościoła?! - podchwycił tym razem już z wyraźnym podnieceniem Żółtko. - Owszem,
bywało kiedyś... choćby na przykład u nas. Jeden prawosławny, jeden katolik,
każdy Pana Boga chwali, i dobrze, zdawało się, czego więcej chcieć. A fest w
cerkwi, jadą do cerkwi i prawosławne, i katoliki, zgodnie. Fest w kościele,
także samo jadą wszyscy do kościoła, w zgodzie chrześcijańskiej. To nie! Nie
spodobało się, zaczęli mówić: nie wolno! A dlaczego nie wolno?... Pójdziesz do
księdza do spowiedzi, a on ciebie pierwsza rzecz pyta: "Czy czasem do
cerkwi nie chodzisz?" Pójdziesz do popa: "Czy czasem do kościoła nie
chodzisz?" Niech on zapyta, czy wódki nie pijesz, czy nie palisz, czy nie
kradniesz... A cóż to za grzech cerkiew czy kościół! Nu, w końcu, jeżeli
grzech, to w takim wypadku nic chodzić ani do jednego, ani drugiego. Po mojemu,
to tak i wychodzi - zakończył.
Zaczęła się dyskusja utrzymana w
tonie powściągliwym, podczas której nikt nie wspomniał nawet Oluka, jakby to
nie o niego rzecz cała poszła. Mówili spokojnie, jeden tylko Bazyli zapalał się
w atakowaniu kleru. W pewnym momencie aż zerwał się z belki, na której
siedział, i zaczął ręką wymachiwać:
- Dobrze jemu dziś z ambony
sekciarzy wyklinać! A czemu on z ambony sowietów nie wyklina! A? Nieboś, lęka
się, nie ośmieli się, choć oni nic tylko przeciw kościołowi, ale i Bogu!...
Milczenie, które nastało,
przerwał raptownie Antoni, przewodniczący sielsowietu; wstał i zawołał:
- No, dość będzie bałakać!
Pogadali, starczy!
Zresztą, i bez tego napomnienia
ludzie zaczęli już podnosić się z miejsc. Prawda, że późna pora... I
rozchodzili się milcząc.
Z dwóch cieni, które wracały
człapiąc po błocie pociemniałej uliczki aż na sam skraj wsi, jeden splunął w
bok.
- Isz, kudy zahnuł.
Olszewski nie odpowiedział. Bo
żeby zebrać się z myślami, to prawie nie ma jak i odpowiedzieć: księdza w tym
wypadku bronić, że owszem, on w gruncie bolszewików nie przyznaje, to jakby na
niego donos głosić. A odwrotnie, Bazylemu temu rację przyznać, to jakby przed
całą gromadą na samego siebie donos składać...
- Jutro musić orać wyjdziesz na
podeschnięte? - spytał, żeby tylko przerwać milczenie.
- Nie wiem jeszcze... Pług trzeba
do kowala. - Odparł tamten niechętnie i dodał: - Co z tego, że i zaorasz...
Olszewski kiwnął na pożegnanie
głową i rozeszli się do swoich chat.
* * *
Stanowisko władz NKGB przez
dłuższy czas było chwiejne, jak każdej machiny obarczonej zbytnią biurokracją.
Linia generalna, streszczająca się w słowach: "Bez szumu i paniki", w
znacznym stopniu hamowała lokalne decyzje. Respektowanie tak zwanego:
właściwego podejścia do rzeczy, jako obowiązującego dogmatu w każdym
poszczególnym wypadku, też tej decyzji nie ułatwiało. Sprawę przekazywano co
raz to wyższej instancji. Gdy komisarz bezpieczeństwa państwowego, starszy
major NKGB Gładkow, wysłuchał w Kownie pierwszego raportu o Popiszkach, zwęził
oczy i zapylał:
- Co, znowu ksiendzy coś
wymyśliły?
- Nnnie... Niezupełnie -
odpowiedział starszy lejtenant Miedwiediew, - Wychodzi tak, jakby to nawet
przeciw ich woli.
- To jest, jakto tak? - Gładkow
zmarszczył czoło, przewidując z góry jakąś komplikację i ze szczerą niechęcią,
chociaż w skupieniu, pozwolił na wyłożenie sobie sprawy bardziej szczegółowo,
przytupując przy tym nogą pod stołem. Później wstał i przeszedł się po
gabinecie.
Ogólne wskazania wykonawcze dla
"rozgromienia kontrrewolucji w krajach oswobodzonych" nie stanowiły w
tym poszczególnym wypadku dość precyzyjnego źródła postępowania, a to ze
względu na inne szczegółowe instrukcje, dotyczące możliwie pobłażliwego i
ostrożnego zachowania w stosunku do osób, organizacji i innych ośrodków
wszelkich kultów religijnych. A z drugiej strony, jakiż to kult! Mrakobiesije i
tyle! Kościołów jako takich, powiedziano, na razie nie ruszać. A tu znowu
sekciarze, prorocy... - Przeciągnął ręką po potylicy. Hm, nie można bez
instrukcji z góry.
- Zbadać lepiej sprawę i złożyć
szczegółowy raport -zakonkludował.
Na tym odterminowaniu sprawy na
razie stanęło.
Pod wiosnę, wobec nowych
pogłosek, postanowił Gładkow osobiście rzecz rozpatrzyć w urzędzie, któremu
tamten teren podlegał bezpośrednio.
Miedoczkin był na urlopie. Obecni
byli: Greczannikow, Zajcew, Czemodanow, Kopyłow i Lewin. - Starszy lejtenant
Greczannikow zwrócił uwagę, iż uwzględniając specyficzne właściwości kraju
najlepszym podejściem do sprawy byłoby odczekanie wyznaczonego przez Smolskiego
terminu cudu, naoczne przekonanie mieszkańców o fałszywości zabobonu, a
następnie aresztowanie szkodnika jako zwyczajnego oszusta.
"Najlepszym, to tam
nienajlepszym..." -pomyślał Gładkow, który w zasadzie przeciwny był
przeciąganiu w nieskończoność (jak mawiał) poszczególnych etapów sowietyzacji -
"ale raczej najprostszym". Nie wypowiedział się jednak ani za, ani
przeciw projektowi, ponieważ miał inne jeszcze powody, bardziej ważkie, aby
ociągać się we własnych decyzjach.
Płytki wywiad podlegających
bezpośrednio jego rozkazom 105, 106 i 107 oddziałów pogranicznych wzdłuż
pruskiej granicy przynosił coraz bardziej alarmujące wiadomości o
przygotowaniach niemieckich z tamtej strony, o gromadzeniu wojsk itd. Sprawa
nie mogła ulegać dla Gładkowa najmniejszej wątpliwości: wojna wisi na włosku.
Tymczasem doczekał się najmniej oczekiwanej reakcji Moskwy na swoje meldunki.
Przyszło mianowicie pismo, utrzymane w tonie nader suchym, aby zechciał
bardziej sumiennie przesiewać doniesienia agentów, nie zawsze zasługujących na
zaufanie. Poza tym uwaga, że wyciąganie wniosków ogólnych z sytuacji
międzynarodowej należy do osób do tego powołanych. Gładkow zrozumiał to pismo w
sposób, w jaki każdy inny na tak eksponowanym stanowisku zrozumiałby je, że
mianowicie grozi mu niełaska. Ale za co?
Dopiero po upływie pewnego czasu
dowiedział się, o co chodzi: towarzysz Stalin ustalił tezę, że wojna Związkowi
Sowieckiemu nie grozi, a gromadzenie sił niemieckich na granicy jest bluffem.
Od razu też wszystkie źródła informacji nastawiły się w ten sposób, aby pod każdym
względem potwierdzać tezę towarzysza Stalina.
Gładkow zrazu odetchnął. Kilka
bardziej alarmujących raportów granicznych wycofał. Gdy jednak siedział
zastanawiając się i bawiąc ołówkiem ponownie popadł w pesymizm.
Zła myśl, zwyczajna myśl ludzka,
zachowuje się czasem jak wesz. Ten, kto poznał dolę więzień, baraków, okopów
wojennych, a Gładkow je znał, wie dobrze, że wszy obłażą przede wszystkim ludzi
o budowie wątłej, zmęczonych; organizmy osłabione. Podobnie, nadszarpnięte
pracą nerwy i sterana głowa nie dają dostatecznego odporu złym myślom, które
obłażą mózg. Gładkow nie był wątłej budowy, ale miał sterane nerwy.
"Katastrofa wisi na włosku,
a kto za nią będzie odpowiedzialny?" - myślał. "Ci oczywiście,
których za odpowiedzialnych się uzna. Czy nie w pierwszym rzędzie osoby
odpowiedzialne za informacje? Tak by w gruncie nawet wypadało. Jeżeli się
zważy, że on jest komisarzem bezpieczeństwa republiki związkowej granicznej...
graniczącej z katastrofą..."
Cóż więc dziwnego, że w takim
stanie rzeczy i w takim nastroju, który potęgował rozstrój nerwowy, konieczność
powzięcia decyzji w najbłahszej sprawie drażniła go niewymownie Bo każda z nich
w wypadku małego nawet pośliźnięcia się, stanowić mogła później o dowodzie
obciążającym albo służyć za pretekst do obciążenia.
"Taki" - myślał -
"parszywy drobiazg, Popiszki! A gdzie jest pewność że nie stanic się
kamieniem u szyi! - Tfu, ty, czort!" - i złamał ołówek. Równie dobrze
powiedzieć będzie można, że sabotował plan, sprowokował ludność nieumiejętnym
podejściem albo też odwrotnie: tolerował machinacje kontrrewolucji! Spojrzał
bezradnie w okno. Błękitniało niebo, zieleniły się po miejsku przystrzyżone
topole, na których ćwierkały wróble...
XXX
Kiedyś Weronika nosiła się z
zamiarem napisania do Pawła listu, ale nie umiała ani ortograficznie pisać, ani
sklecić przyzwoicie zdania. Same słowa, które dobierała w tym celu w myślach,
wydawały się jej nieprawdziwe, więc ubolewając z tej przyczyny, składała ją na
karb swej nieumiejętności pisania. Po pamiętnej kłótni z Pawłem wyjechała do
Popiszek... przesiedziała u rodziców aż do maja miesiąca, a mąż ze względów,
które przeczuwał a na których bliższe poznanie nie chciał się zdobyć, nie
naglił do powrotu. Starszy brat Weroniki nie wrócił z wojny polsko-niemieckiej.
Młodsza siostra wyszła zamąż przed Bożym Narodzeniem. Rodzice w gruncie
cieszyli się z pobytu córki w opustoszałej chacie. Byli też z niej trochę
dumni: ładna; nazywało się, że bogata, mąż. kupiec; ubrana na wpół po miejsku,
a nawet w zwykłym odzieniu wiejskim, pomagając przy gospodarstwie, wyróżniała
się w ruchach i słowach czymś, co nazywali "delikatnością". Weronika,
ażeby nie pysznić się przed innymi kobietami, wzdychała, jak one, po babsku: o
interesach mówiła: "Nie te czasy..." Wzdychała czasem naprawdę ciężko
i szczerze. Dawne znajome, sąsiadki, przytakiwały głowami i zazdrościły jej.
Gdy przyszła wiosna, szła ze
swoją ukrytą miłością jak z dzieckiem w brzuchu najczęściej w kierunku puszczy
do brzeźniaka. Grunt był rozmiękły jeszcze, podmokły; stąpała po kępkach w
maminych łapciach z lipowego łyka, a spod każdej kępki wyłaziły syczące
pęcherzyki ciemnej wody. Bała się gadzin, ale nie bardzo. Cięła gałązki
brzozowe na nową miotłę. Później przypomniawszy sobie dawne lata nacinała w
odpowiednim miejscu pnie brzóz, podstawiając pod wiosenny sok drewniane
korytka.
- Dobra rzecz sok brzozowy -
zagadnął raz niespodziewanie za jej plecami Franek, który choć o kilka lat
młodszy dawno się już był w nią zapatrzył, ale nie mając śmiałości krążył tylko
wokół jak karszun nad ofiarą. Drgnęła z zaskoczenia, ale od razu opanowała się,
i przykucnięta koło korytka - nawet nie odwracając głowy odpowiedziała:
- Kto lubi.
- Oho, na drugi dzień po
samogonie, kiedy w gardle pali. Oho!
- A po co jego pić, samogon?
- Po co pić? Na zmartwienie.
- Czy to pomaga?
Odważył się zbliżyć i kucnął obok
na wilgotnych mchach. Nie wiedząc, co zrobić z rękami, zaczął szukać tytoniu po
kieszeniach, ale nie znalazł. - Na próbę można skosztować - mówił niezręcznie.
- U mnie jak raz litr w chacie jest.
- Nie wiadomo jeszcze, czy twój
baćka pozwoli? - odparła ironicznie.
- No, ot, zobaczym, czy pozwoli -
odpalił ze sztuczną zuchowatością. Pójdziem, dobrze?
- Niech próbuje, która ma
zmartwienie. Ja, to nie mam - odpowiedziała zdecydowanie i wstała.
Razu pewnego, gdy zamiatając izbę
nachylona była nad podłogą, matka zagadnęła ją niby od niechcenia, ale obydwie
rozumiały, że chodzi tu o sprawy potocznie zwane sercowymi. Bo chociaż Weronika
nigdy ani jednym słowem nie zdradziła się przed matką ze swych uczuć, tamta i
bez słów nabrała podejrzenia, że musi być jakaś głębsza przyczyna długiego
przebywania córki w rodzicielskim domu. Wybrała moment, gdy ojca nie było w
chacie a córka nachylona - bo bez świadków i konieczności patrzenia sobie w
oczy najłatwiej jest rozmawiać o rzeczach intymnych, kobiecych. Obrzuciła też
wzrokiem spódnicę, obciągniętą na wypiętym w tej chwili zadzie Weroniki:
"Dzieci nie rodzi...", pomyślała.
- A czemu to twój, Wercia, nawet
nie zajedzie? Może jaka niezgoda między wami?
- Czasu nie ma - zamiatała dalej.
- W czym tam może być niezgoda.
Matka postukała garnkami,
przesuwając je niepotrzebnie w zastygłym piecu. - No, a powiedz, jaki on?
- Jaki ma być. Taki, jak i
wszystkie.
Stara westchnęła dla porządku i
siadła na zydelku skrobać kartofle. Weronika wyprostowała się, uniosła twarz,
czerwoną od nabiegłej z nachylenia krwi, i milcząc wyniosła śmiecie z chaty.
Umyślnie pobyła dłużej na podwórzu, ażeby już do tematu nie wracać. Istotnie,
matka więcej go nie poruszała. Gdyby tutaj, we wsi, Boże strzeż, miała Wercia
jakiego gacha, to wtedy już pewnie, że na nią, na matkę, spadałaby
odpowiedzialność przed zięciem. Ale dopóki siedzi spokojnie i z nikim nie
zadaje się, niech siedzi.
A zadawała się Weronika tylko z
jedną Anią, dawną swoją przyjaciółką i rówieśniczką, jeszcze niezamężną. Była
to zarazem najbliższa sąsiadka; zagrody ich dzielił tylko niski nieszczelny
płot. W dzień Ania miała dużo roboty do opędzenia. Rozmawiały głównie o
zmierzchu, bywało do późnego wieczora, przeważnie szeptem. Jej jednej mogła się
Weronika trochę zwierzyć, choć też nie ze wszystkim. Lata biegną, zmieniły się
obydwie od czasów pierwszej młodości, i Ania nie zawsze pojmowała zawiły splot
przyczyn i skutków, który Weronikę wpędził w stan głębokiej miłosnej depresji.
Skłamał też Rymaszewski, gdy
opowiadał Pawłowi, że Weronika pojechała "leczyć się u proroka". Ani
jej to w głowie nie było. Raz, prawda, zaszła do Smolskiej w odwiedziny,
posiedziała w kuchni, pogadały o rzeczach obojętnych; później naturalnie rozmowa
zeszła na Oluka, ale nawet nie starała się z nim widzieć. Raczej dla
przyzwoitości okazała zainteresowanie rzeczami tak odległymi, jak Bóg w niebie
i cudowne przemiany na ziemi, które mają nastąpić. Bo dla niej wszystkie sprawy
nieba i ziemi wypierane były przez jej własną sprawę.
- A jak ona, ta kobieta, która
powstanie spod kamienia, goła będzie? - zapytała.
Smolską wyraźnie zaskoczyło
pytanie, które jej dotychczas nie przychodziło do głowy. - Goła?... Nie może
być chyba goła.
- Może w cokolwiek przyodziana - zgodziła
się szybko Weronika.
- Pewnie, że w cokolwiek; jakieś
szaty, jak dawniej nosili, czy prześcieradło jakieś, no, jak święta na obrazie.
- To ona święta będzie?
- A jak chcesz, Wercia? Z ziemi
zmartwychwstaje, żeby była taka, jak ty?
- Dlaczego: jak ja?
Niekoniecznie, jak ja, ale może nie być święta.
- Nie pytałam ja - odparła
Smolska. - Oluczek nie mówił. Pan Bóg jeden raczy wiedzieć.
Weronika poszła od niej do
brzeźniaka. Ziemia zaczęła wysychać, choć pod ciężarem stóp ciągle jeszcze
występowały spod kęp trawy pęcherzyki i sycząca woda. Zlewała świeży sok do
dzbanka; czasem postała wsparta o brzozę, patrzyła, jak krople soku skapywały
do koryta; wyobraziła sobie, jakby to mogło być, gdyby przy niej był Paweł w
tej chwili; byliby sami w wielkim lesie, jak on to mawiał: "bezpieczni od
ludzi"... Nachyliła się, wyjęła wpadłą muchę czy komara, palec wytarła o
spódnicę i z powrotem odnosiła do wsi swą miłość, tak jak ją była przyniosła do
lasu.
Niespodziewanie pewnego ranka w
końcu maja, zaledwie siedli do śniadania, oświadczyła, że wraca do domu.
- Myślałem - rzekł ojciec - że
Wincuk po ciebie przyjedzie - i spojrzał na córkę znad drewnianej łyżki, którą
siorbał parzone mleko. - A nie, tak zaczekaj jeszcze do niedzieli. Wolnym
czasem założę konia...
- Pójdę. Nie trzeba konia. Może
kto podwiezie po drodze.
- Ładną babę, to każdy podwiezie
- przetarł ręką po wąsach.
- Nu, nu, już ty tylko, stary! -
ofuknęła go żona. - O ładnych babach zagadał. Jakby to dziś nie mógł do
drabinki założyć!
- Wczoraj przykazali na dziś most
jechać reperować, aż pod...
- Nie trzeba mnie, mówię -
przerwała dyskusję córka. - Piechotą pójdę.
Poszła.
Bóg ją tam raczy wiedzieć, bo ona
sama nie wiedziała, Weronika, czego chciała wyjeżdżając do Popiszek Być może,
nie przyznając się nawet przed sobą oczekiwała, nie, jak jej ojciec, że po nią
przyjedzie Wincenty, a że właśnie nagle zjawi się Paweł? Raptownie stęskniony,
z dalekiej drogi, jak to wróżą cyganki? Teraz idąc postanowiła wrócić do męża,
a z Pawłem zerwać na amen i więcej się z nim nie starać zobaczyć.
Mąż przyjął ją łagodnie i
ucieszył się z jej powrotu, tak jak uprzednio cieszyli się z jej przyjazdu
rodzice. Zaczęła wierzyć, że dalsze życie ułoży się im pomyślnie.
XXXI
Którejś niedzieli pierwszych dni
czerwca Paweł, siedząc na stopniach werandy, zszywał dratwą rozpruty rzemień
uzdeczki, gdy Marta - usadowiona na poręczy - huśtając nogami w powietrzu,
zapytała:
- Co się koniec końców stało z tą
pralnią, z tą Halą i tak dalej? Wiesz ty coś o tym czy nic?
- Nie mam pojęcia. Nie miałem
czasu się dowiadywać.
- Czy mogło coś podobnego zniknąć
jak widmo?
- Może i mogło.
Marta zaczęła się bawić
listeczkami dzikiego wina obrastającego werandę i po chwili milczenia zmieniła
temat. Zaczęła opowiadać o pewnym rodzaju strachu, który odczuwa:
- Widzisz, od dzieciństwa
człowiek zapoznaje się w życiu i czyta o rzeczach, które budzą strach. Ale ja
się nie boję tych rzeczy samych w sobie. Ja się boję najbardziej strachu przed
strachem. Nie wiem, czy mnie rozumiesz. Największe wrażenie wywarł na mnie
kiedyś opis jakiegoś zatonięcia okrętu: jak ludzie walczyli o miejsce w
łodziach ratunkowych, spychając się nawzajem, jak mąż odpływał w morzu dalej od
swej żony, która go błagała o ratunek, a on, nieprzytomny ze strachu, bał się,
żeby go nie uchwyciła za nogę czy rękę i nie pociągnęła w dół. Jakaś matka w
ten sposób odepchnęła od siebie rodzone dziecko i tak dalej. To jest właśnie
najstraszniejsze ze strasznych, że żaden człowiek nie wie właściwie, jak pod
wpływem strachu może postąpić i jak postąpi. Wyobraź sobie, że taki się
wyratuje i później żyć musi ze świadomością tego wspomnienia. Potworne. Nie
znajdujesz, że to jest okropne?
- Pewnie - mruknął Paweł.
- Otóż mnie teraz, nie wiem skąd
się to bierze, ciągłe nawiedza takie widmo strachu, strachu przed sobą. -
Zamilkła i przestała machać nogami. Po pewnej chwili innym tonem:
- Wiesz... wtedy, gdy wezwano
ciebie do... gminy.
Przyznam ci się, że istotnie
zachowałam się wówczas...
- Ach, nie mówmy o tym.
- Ciągle jesteś teraz
zapracowany. A jak mamy chwilkę czasu dla siebie, też nie chcesz rozmawiać.
- Słuchaj, jak się pracuje sześć
dni w tygodniu, to nie jest odpoczynkiem siódmego dnia rozmawiać o strachach.
- Ciekawa jestem, o czym
rozmawiasz z tą... swoją Weroniką?
Paweł wyciągnął dratwę i pochylił
się nad robotą. -Nie ma jej. Wyjechała.
- Nie dalej, jak wczoraj,
widziałam ją na ulicy. A i dziś nawet - przypomniała sobie - w kościele na
mszy. Wróciła, wróciła. - Powiedziała to po prostu, bez żadnej ukrytej
intonacji w głosie.
- Daj mi spokój - odparł.
Marta oderwała ręce od poręczy
werandy i wyciągając je w górę ruchem, który z boku mógłby się wydawać
patetycznym, przeciągnęła się całym ciałem, jakby w ten sposób chciała dać
wyraz niemej tęsknocie do czegoś dalekiego. Paweł ziewnął sztucznie, co zawsze
czynił w zakłopotaniu. Het, za drzewami nad niewidocznym stąd traktem stal w
powietrzu kurz jak mgła. Trwała susza nad glebą piaszczystą. Wszędzie po
ogrodzie zaczęły się pienić chwasty.
- Żeby to chociaż deszcz spadł -
westchnęła.
On skończył robotę i poszedł do
stajni, podzwaniając po drodze wędzidłem uzdeczki.
W ciągu następnych dni wciąż był
przygotowany na spotkanie z Weroniką, ale ona nie pokazywała się na drodze,
którą przechodził lub przejeżdżał. Podświadomie rozczarowany w swoich
oczekiwaniach, Paweł próbował w końcu kilkakrotnie lawirować samemu, niby to
przypadkowo, ale w sposób zbliżający możliwość takiego spotkania. Nie zobaczył
jej jednak nawet z daleka. W rezultacie doszedł do przekonania, że Weronika
postanowiła z nim zerwać ostatecznie.
* * *
Zaczęło się od tego, że Mania,
żona Jana, biegła rankiem 14 czerwca i powtarzała szeptem wciąż te same słowa:
- Boże, Boże!... Boże, Boże!...
Marta, która w tym czasie
podlewała sadzonki pomidorów, uderzona wyrazem twarzy sąsiadki, zatrzymała się
w pracy.
- Mania! Co się stało?!
- Boże, Boże!...
- Mania! Co się stało?!!
- Ludzi wywożą!
- Co takiego?! - zbladła - jak
to: ludzi?!
- Ludzi, ludzi wywożą! - I Mania,
nie oglądając się, biegła dalej do swej chaty. Marta stała jakiś czas
nieporuszona, a później zapominając o sadzonkach pomidorów poszła na podwórko,
trzymając wciąż konewkę w dłoni.
Paweł wyjechał o świcie, jak
zawsze, z podkładami na lotnisko.
W tej chwili po drodze zadudniła
ciężarówka. Marta cisnęła konewkę, z której wylała się reszta wody, i pobiegła
do furtki.
Była to ta sama ciężarówka NKGB,
która pierwsza, przed świtem jeszcze, zawitała do okolicy po rodzinę Rukowskich
i ich sąsiada Witolda z Wykont. Wszystko odbyło się ściśle według przepisów
instrukcji towarzysza Sierowa. Na jeden i ten sam wóz załadowano Rukowskiego,
który dostarczył wszystkie ziarno dla rządu, i Witolda, sąsiada, który nie
dostarczył ani jednego kilograma. Załadowano też Józia Rukowskiego, któremu się
tyle rzeczy w nowym ustroju podobało, i jego matkę, i starszą siostrę. Załadowano
całą rodzinę Witolda, żonę, dwie córki. Dobytek został spisany, a deportowanym
pozwolono zabrać kilka tobołów naprędce spakowanych drżącymi ze strachu rękami.
Nikt nie płakał. Dwa razy agent NKGB, starszy grupy, zawołał:
"No, prędzej,
prędzej...", ale też bez zbytniej gorliwości i bardziej, aby uczynić
użytek z formalnego brzmienia swego głosu względnie dla pokrzepienia własnego
autorytetu niźli z istotnej potrzeby.
Ciężarówka koloru kurzu biegła
teraz po szosie, zbliżała się, można już było rozpoznać sterczące z niej dwa
czterograniaste bagnety na karabinach. Marta zaciskała w rękach sztachety swej
zagrody, jakby się nie chciała dać nikomu oderwać. Poznała. Rukowski siedział
na przodzie z głową opuszczoną, w letniej czapce, z daszkiem zsuniętym na oczy;
pośrodku żona Witolda, ponura i zgarbiona; córka Rukowskiego leżała bokiem na
jakimś worku i dwoma rękami zawiązywała w tej chwili końce chustki na głowie.
Żołnierze na końcu platformy usiłowali mimo pędu zapalić papierosy, trzymając
karabiny między nogami. - Minęli Martę. Pióropusz kurzu uderzył w nią,
przesłonił widok całkowicie. Zmrużyła oczy, ale patrzyła ciągle. Coraz dalej,
coraz dalej biegnie kurz, śmiesznie tak, bokiem, jak pies zarzucający tylnymi
łapami; słaby wiatr zwiewa go na pole koniczyny; zaraz znikną na zakręcie...
Zniknęli. Odcięta postać: kurzu jak błędna dusza zawisła bezmyślnie nad pustą
drogą i Marta czekała aż się rozwieje ostatecznie. Rozwiała się. Wtedy odeszła
od furtki i stanęła pośrodku podwórka z opuszczonymi rękami.
Siwa pliszka biegła po szczycie
dachu trzęsąc ogonkiem. Robiła gwałtowny ruch w bok, chwytała muchę i biegła
dalej.
Marta szepnęła: "Boże,
Boże...", podobnie jak to przed chwilą szeptała Mania i jak od wieków
przed nimi i wieki jeszcze po nich szeptać będą miliony ludzi w rozmaitych
okolicznościach, nie pomni przykazania, aby imienia bożego nie wzywać
nadaremnie!
Straszna wieść rozbiegła się z
niespodziewaną szybkością. Zanim jeszcze wczesnym południem podwiązano koniom
obrok w torbach na przerwę obiadową wiedzieli już o niej wszyscy furmani i
wszyscy robotnicy zajęci przy budowie lotniska. Wiedziało miasto i wieś. Chłopi
jadący traktem i pasażerowie w pociągach. Od Zatoki Fińskiej, poprzez kraje
Estonii, Łotwy i Litwy, aż het, po lasy białoruskie z tamtej strony górnego
Niemna nie mówiono o rym zdarzeniu inaczej jak tylko: "Wywożą ludzi."
Nikt nie precyzował ich przynależności socjalnej czy politycznej, wszyscy
mówili po prostu: "ludzi"! Może dlatego, że w gazetach tego ranka
brakło właściwego komentarza politycznego i nie było na ten temat ani jednego
słowa. - Pawłowi zaraz rano, gdy przywiózł podkłady, powiedział człowiek, który
je przyjmował i liczył na miejscu. Pierwsza, w ten sposób uzyskana wiadomość,
nie była ścisła. Robotnik mówił, że na razie wywożą jedynie z miasta.
- A ze wsi?!
- Nie słychać było.
Praca szła wokół normalnie. Jej
miarowy, wielostronny gwar, zagłuszał wszelkie szepty między ludźmi.
- No, i co będzie? - spytał Paweł
mimo woli.
- Dziś narodził się czy co -
odburknął robotnik.
W pierwszej chwili chciał Paweł
gnać natychmiast do domu, bez jakiejkolwiek z góry powziętej decyzji, ale
wyobraził sobie godziny oczekiwania w bezradnym strachu i nade wszystko
ciążącej niepewności, więc zmienił zamiar. Dotychczas wiadomo było tylko, że
"wywożą ludzi", ale tego mało jeszcze, trzeba się dowiedzieć,
upewnić, jak, co i kogo? Może istotnie deportacja nie dotyczy mieszkańców wsi?
Może we wszystkim jest trochę, jak to bywa, przesady? Może... Zawsze jakaś
nadzieja i ciągle nadzieja! Po wyładowaniu zatem podkładów, wyjeżdżając na
drogę, pociągnął nie lewą, a prawą lejcą, zaciął batem i podążył do miasta
Do tradycji miasta, sięgającej
chyba odległych wieków, przywiązany był urząd rakarza magistrackiego, którego
zarówno obowiązkiem, jak przywilejem było wyłapywanie z ulic - wałęsających się
i bezdomnych psów. Wyjeżdżał on na miasto jednokonnym wózkiem w kształcie małej
platformy, do której przymocowana była z góry klatka o żelaznych prętach.
Bokami szło dwóch czeladników-oprawców, zaopatrzonych w długie kije z pętlą na
końcu, na którą łapali przygodnego psa, a następnie drżącego ze strachu,
wrzucali do wózka, i pochód posuwał się dalej. Cała ta procedura sprawiała
wrażenie niemiłe, nieestetyczne, można by zaryzykować twierdzenie, że wręcz
przykre. Żałosne skomlenie złapanego psa przechodziło nieraz w zawodzenie
podobne do płaczu skrzywdzonego dziecka. Dochodziło też do scen brutalnych. Od
niepamiętnych tedy czasów wydany był surowy nakaz dla rakarza, ażeby możliwie
niezadługo po świcie zakańczał swój proceder i zjeżdżał z ulic, a już w każdym
wypadku przed ranną godziną, o której młodzież szkolna wysypuje się z domów do
szkół, aby zaoszczędzić jej gorszącego widoku łapanych psów. W gruncie rzeczy
psom tym nic działa się wielka krzywda. Rakarz zdawał sobie sprawę, że wykup,
jaki pobierał od właścicieli złapanych psów, wynosił więcej niżby mógł uzyskać
za skórę lub tłuszcz. Niewykupione zatrzymywał po prostu na sprzedaż, i tylko
nieliczne bywały unicestwiane. Wiedzieli o tym dobrze mieszkańcy miasta, ale
widocznie leżało już coś w naturze ludzkiej, co buntowało się przeciwko
brutalnej przemocy nad bezbronnymi zwierzętami, bo protesty przechodniów i
wynikające z nich awantury stały się równie zadawnioną tradycją miasta, jak sam
urząd rakarski. Paweł pamiętał od dziecka te incydenty, gdy krocząc, bywało, do
szkoły spotykał klatkę hyclowską, zapóźnioną na ulicy wbrew przepisom
policyjnym.
W sobotę, 14 czerwca 1941 roku,
gdy szedł ulicami tego samego miasta, był jasny, słoneczny dzień i akcja
deportacji rozpoczęta przez organy NKGB o świcie była jeszcze w pełnym toku.
Płaskie ciężarówki sowieckiej produkcji stały pojedynczo i szeregami przed
kompleksami kamienic lub jechały w różne strony. Brano nie włóczęgów
bezdomnych, a przeciwnie: ludzi przeważnie dawno zadomowionych; brano do
więzień, katorgi, obozów, na zsyłkę lub śmierć, i żaden wykup, za żadne
pieniądze, nie mógł wchodzić w rachubę; brano nie kilku czy kilkunastu, ale od
razu tysiące; brano otwarcie, na oczach całego miasta. Brano nie psów!
Przeciwnie, brano ludzi... I oto nikt nie protestował, nie krzyczał, nie
awanturował się, nie bronił, nie wyzwalał, nie wygrażał pięściami. Nawet nikt
nie skomlił. Miasto z wyższego nakazu miało nie przerywać codziennej pracy i
ludzie, którzy pozostawali, lubo niewiedzieli, czy jutro jeszcze pozostaną,
szli prędko chodnikiem, nie zatrzymując się, odwracając oczy. Panowała cisza i
spokój.
Zabierano tylko z domów, w
wyjątkowych wypadkach z miejsc pracy, prawie nigdy z lokali publicznych. Po
głównej ulicy, przezwanej obecnie Prospektem Lenina, toczyły się w obydwu
kierunkach ciężarówki ładowne ludźmi. Zajeżdżano do jednego domu, zabierano
rodzinę figurującą na spisie ewidencyjnym NKGB i jechano pod nowy adres. W ten
sposób niektórzy z wcześniej aresztowanych krążyli po mieście tam i sam w ciągu
kilku godzin, mijali się nawzajem, znowu jechali. Widziało się znajomych,
bliższych, dalszych, krewnych czasem.
W pewnym momencie na jednej z
takich ciężarówek, w samym jej końcu, Paweł dojrzał wystającą ponad bokówkę
postać Łaszowskiego. On, ojciec, stara matka i żona z córeczkami. Stary włożył
futro choć było lato. Syn patrzał przed siebie w plecy siedzącego przed nim
nieznajomego. Patrząc w ten sposób musiał nie widzieć nic. Było w wyrazie jego
twarzy coś ze skamieniałego zdumienia. Przejeżdżali właśnie w chwili gdy Paweł
równie zdumiony stanął u wejścia kawiarni, w której tak niedawno jeszcze
rozmawiał z Łaszowskim. Później wszedł do środka, bo zobaczył reżysera
siedzącego przy stoliku koło okna. Nie widzieli się od czasu gdy jeszcze
namawiał Pawła do współpracy w teatrze. Teraz nie witając się wyciągnął rękę
wskazując następną ciężarówkę, jadącą w przeciwnym kierunku, na której
siedziało dwóch uczniaków, a trzeci stał.
- To jest syn tych... Jakże
oni... Zaraz sobie przypomnę nazwisko. Odwrócił twarz marszcząc czoło i jął
nerwowo mieszać w filiżance
łyżeczką. - No, na ulicy Zamkowej mieszkają... Zaraz!
- Niech pan nie miesza, i tak bez
cukru - odezwała się kelnerka.
Spojrzał na nią z roztargnieniem,
mieszał dalej i nie mógł sobie przypomnieć. Paweł przysiadł się doń, też nie
witając się, i uważał to czemuś za naturalne, jak i to, że reżyser był źle
ogolony i miał krzywo zawiązany krawat.
- Czy wie pan, kogo jeszcze ze
znajomych? - spytał.
- Dużo - reżyser sięgnął po
papierosy i zapalając złamał dwie zapałki.
Widok z tego okna był jak z loży
na arenę. Paweł nie mógł długo wysiedzieć, wyszedł, wskoczył do
przejeżdżającego autobusu, który był przepełniony. Wiedział już wszystko, czego
się chciał dowiedzieć.
Nie mogąc dostać się do autobusu,
zawisł na schodkach. Wszyscy pasażerowie milczeli. W chwili gdy mijano wylot
wąskiego zaułku, doleciał stamtąd pojedynczy, przeraźliwy krzyk. Był on
szczególnie rażący na tle powszechnego milczenia. Jakaś stara kobieta
zawodziła: "Aaa! Aaa!! Synku! Aaa... synku mój" - Tkwiący przed
Pawłem człowiek poruszył się niezręcznie, odwrócił i mruknął nerwowo:
- Przejechali kogo czy co...
Po tym poruszeniu pasażera,
niewygodnie było się utrzymać na stopniu, więc Paweł zeskoczył i poszedł
chodnikiem piechotą. Zaraz za narożnikiem następnej kamienicy wyprowadzano
jakąś rodzinę. Auto ciężarowe, które na nich czekało na wprost bramy wjazdowej,
było już prawie wypełnione. Przechodnie musieli się w tym miejscu zatrzymać na
chwilę, aby dać drogę wyprowadzanym. U samego brzegu ciężarówki siedział zecer,
którego Paweł spotkał w swoim czasie u fryzjera. Patrząc ze swej wysokości
uśmiechnął się blado z wyrazem winy. Paweł, na którego ustach pojawił się
odruchowo podobny uśmiech współwinnego, podszedł i wyciągnął w górę prawicę.
- Za co?
Tamten, nie przestając się
uśmiechać: - Za winy. Wiceprezes dawnego związku drukarzy.
- Aaa... - odparł Paweł, jakby
wyjaśnienie zecera tłumaczyło wszystko.
W tym momencie zbliżył się agent
NKGB: - A wy, obywatelu, co tutaj robicie? - zapytał Pawła.
Ten wzruszył ramionami. - Nic.
Chciałem porozmawiać ze znajomym. Dokąd to ich powiozą?
- Gdzie cieplej. No, i
maszerujcie dalej!
- Nie wolno rozmawiać?
- Wolno, ale po co? - i zmierzył
go zimnym wzrokiem.
Paweł, który chciał jeszcze
zapytać zecera o los starego
ptasznika, wycofał się, wmieszał
w tłum i poszedł prędko swoją drogą.
Tego dnia aresztowano między
innymi Marię Zwolińską. Na dalekim przedmieściu zabrano rodzinę kulawego
drwala, który na jesieni pracował razem z Pawłem; o godzinie 6 rano przyszli po
dentystę. W dalekim miasteczku Ejszyszki wyprowadzono ze znacjonalizowanego
domu Kowarskiego; jego samego, chorą na serce żonę; Gałkę, która była członkiem
komsomołu, i Sonię, która biegała na każde zebranie polityczne. Aresztowano też
jego konkurenta z rynku, Goldmana, w bramie domu, właśnie w chwili gdy
zamierzał udać się do synagogi, bo to była sobota.
Do ptasznika zajechała ciężarówka
o czwartej rano. Sierżant bezpieczeństwa państwowego na widok licznych klatek z
ptakami powiedział: "Ech, ty, stary dozorca więzienny..." Pootwierał
klatki i okna, wypuszczając wszystkie ptaki na wolność, a te, które nie chciały
od razu wychodzić, straszył poprzez pręty palcami. W tej liczbie też samkę
kanarka, która miała pisklęta w sztucznie przyrządzonym gniazdku. Ale gniazdko
było od zewnątrz przesłonięte i sierżant go nie zauważył. Kanarek wyleciał
wreszcie przerażony i ogłupiały, potrzepotał na swych nieudolnych skrzydłach,
przysiadł na barierze werandy. W następnej chwili porwał go kot, zwabiony
niezwyczajnym nagromadzeniem ptaków i ich piskiem. Niósł go właśnie w paszczy,
szeroko otwierając źrenice i poruszając koniuszkiem ogona, gdy wszedł ptasznik,
blady, siwy i milczący. Był w koszuli i spodniach. Spojrzał niemo na kanarka w
paszczy kota, nic nie odpowiedział na krzyk sierżanta: "Prędzej,
prędzej!", minął go, przeszedł do kuchni i nachylając się w kącie
błyskawicznym ruchem porwał siekierę! Sierżant, który postępował był za nim,
zdążył odskoczyć i odruchowo zasłonić się lewą ręką. Starzec chybił ciosu i
trafił tylko w dłoń, przerąbując z góry dwa palce. Na krzyk wpadli inni.
Ptasznik uderzony jednocześnie pięścią w skroń, kopnięty w biodro i otrzymawszy
następny cios w twarz, zwalił się na podłogę. Jego garbata córka, korzystając z
zamieszania, wyskoczyła do ogrodu i na wpół ubrana przebiegła po kładce przez
rzeczkę na drugą stronę i bocznymi ulicami poleciała do koszar, aby prosić o
ratunek Fiodora Mikołajewicza. Ale major powiedział jej, że jest bezsilny.
Zaczęła go błagać, używając różnych naiwnych argumentów. Wtedy zlitował się nad
nią i obiecał, że spróbuje... może da się coś zrobić... Po jej wyjściu jednak
siadł na łóżku i siedział nieruchomy.
Gdy wróciła, ojciec leżał już z
obwiązaną głową na dnie ciężarówki. Był to jedyny w mieście wypadek czynnego
oporu, o którym wszelako nie dowiedział się nikt, nawet z najbliższych
sąsiadów.
Strach bardziej od innych
wzruszeń ma właściwości uwielokratniania rzeczy. Wszystkim się zdawało, że całe
miasto objęte jest przepotężnym ruchem masowych aresztowań. W istocie jednak
tego pierwszego dnia deportacji aresztowano i wywieziono z miasta 2.208 osób,
co na ogólną liczbę 250 tysięcy mieszkańców stanowiło procent znikomy.
XXXII
Andrzej Bożek, który po rozmowie
z Rojkiewiczem i gajowym stracił dużo z poprzedniej pewności siebie, odzyskał ją
na nowo, gdy w nocy z 13 na 14 czerwca przyjechali ludzie z NKGB i przywołali
go do siedziby sielsowietu dla zapoznania z instrukcją oraz odbycia narady nad
planem akcji, która miała się rozpocząć od świtu tegoż dnia począwszy. Wśród
osób przeznaczonych do deportacji jedno z pierwszych na liście figurowało
nazwisko Pawia.
Nie odbyło się jednak tak
sprawnie, jak to przewidywał okólnik. Nie można się było zresztą temu dziwić.
Słusznie powiedział Drużko, rozkładając ręce z poczuciem winy: "Na
pierwszy raz..." - Oczywiście, nikt nie był jeszcze wdrożony. Powstało
więc trochę bieganiny w podnieceniu, jałowej dyskusji i trochę niedyskrecji w
następstwie wypitej dla kurażu wódki. Później już, rano, wzywano też
Rymaszewskiego, ale nie zastano go w chacie. Żona powiedziała, że jest w
mieście. Bożek nie umiał się powstrzymać, ażeby z wielomówiącą tajemniczością w
wyrazie twarzy, która znakomicie podkreślała zarówno ważność chwili, jak
ważność jego osoby, nie rozpytywać sąsiadów, czy Paweł jest w domu?
Tymczasem przystąpiono do
aresztowania zamieszkałych w osadzie uchodźców wojennych, którzy przedostali
się na teren litewskiej republiki radzieckiej, uchodząc z Polski przed wojną, a
którzy w myśl wyższego nakazu musieli być deportowani w pierwszym rzucie. Rzecz
cała przeciągnęła się aż do południa. Poza uchodźcami zdołano tylko aresztować
całą rodzinę b. assesora dyrekcji kolejowej, Kurko, staruszków Dawidowskich i
jeszcze kilku. Ciężarówki wypełnione ludźmi zaczęły opuszczać osadę, kierując
się na dworzec kolejowy w mieście, gdyż na miejscu nie było odpowiedniej
bocznicy.
Akcja pierwszego rzutu,
rozpoczęta o świcie, zakończona być miała w ciągu pierwszej polowy dnia. Że
jednak do tego czasu nie wykonano, jak to zadowcipkował przybyły na lotną
inspekcję Raczenko, "nawet 25% normy!", przeto porozumiał się
telefonicznie z urzędem NKGB i postanowiono w drodze wyjątku dalszą część akcji
rozpocząć tegoż dnia przed zmierzchem, tym bardziej że nazajutrz wypadała
niedziela.
Andrzej Bożek, spotniały i
zmęczony zjawił się dopiero w obiadowej porze do domu. Zerwanemu tej nocy nagle
z łóżku kazano wziąć ze sobą pistolet służbowy. Ale rozespany, śpiesząc się,
nie mógł go, szukając po omacku, znaleźć tam gdzie zazwyczaj chował. Teraz, już
od progu, wystąpił do ojca z pretensjami, że wszystko w domu jest do góry
nogami, że nic, co położyć, nie leży na swoim miejscu, że gdzie jest pistolet,
który miał schowany w środkowej szufladzie komody?!
Ten pistolet był dumą Andrzeja,
dowodem zaufania i dowodem władzy. Wydany mu został za podpisem z jednoczesną
instrukcją, że ma go trzymać w domu, dobrze ukrytym; pod groźbą kary surowej
nie wolno mu go nosić ze sobą, chyba tylko na wyraźny rozkaz władz
przełożonych. I oto dzień taki przyszedł, a pistolet gdzieś się zapodział.
Prawda, że ostatnio nie widział go i nie sprawdzał od kilku dni, ale musiał być
przecie tam gdzie zawsze, w środkowej szufladzie, na samym dnie, pod stertą
haftowanych ręczników z grubego, wiejskiego płótna.
- Nie widział ja twojego
pistoletu - powiedział ponuro ojciec. Sowińskiej, która, ugodzona do pomocy w
gospodarstwie domowym, przychodziła dwa razy dziennie, nie było w domu.
Wychodziła ona zaraz po zgotowaniu obiadu, ażeby wrócić na wieczorny udój.
Andrzej przekąsił tylko naprędce,
jeść mu się nie chciało od rannego podniecenia nerwów i musiał śpieszyć z
powrotem na posterunek. Odtrącił talerz, przeszedł do drugiej izby i słychać
było, jak przewracał w niej wszystko, zaglądał pod łóżka, otwierał skrzynię,
wreszcie wziął się do przeszukania po raz trzeci komody. Komoda była z sosnowego
drzewa, kupiona jeszcze przed pierwszą wojną światową na dorocznym jarmarku.
Malowana ongiś na naiwno różowy kolor, dziś doszczętnie wypłowiały, rozeschła
się i nie poddawała się łatwo. Szuflady jej zacinały się, gdy je wyciągać
niewprawną ręką, a tym bardziej gdy targać nimi w bezmyślnej irytacji. Od tego
cała aż. się chybotała. W pewnym momencie stary usłyszał stuk padającego
przedmiotu. Wstał ciężko od stołu i podszedł do progu. - Pośrodku na komodzie
stała zawsze spora figura Matki Boskiej z gipsu, w szacie niebiesko-białej, z
rodzaju najtańszych dewocjonalii, którymi przed laty handlowali domokrążni,
wiejscy handlarze. Pierwszego roku ich pożycia, pamiętał, kupiła nieboszczka
żona. Tyle lat! Teraz figura ta zachwiała się od gwałtownego ruchu komody,
Andrzej chciał ją podtrzymać jedną ręką i nie zdążył. Gipsowa postać upadła na
blat. Ażeby pokryć zmieszanie, krzyknął z przesadną złością do ojca:
- Papko schował!
- Na co mnie? Na co mnie ten twój
pistolet?! - i stary powoli podszedł do komody.
Matka Boska leżała bokiem, jak
zawsze z rozłożonymi wzdłuż szat rękami, odłupana od podstawki, na której
pozostała stopa depcząca symbolicznego węża. Uszkodzony został również nos,
przeświecając białą plamką świeżego gipsu, odbijającą czystością od zbrukanej latami
powierzchni twarzy. Wziął do ręki figurę i w milczeniu, zasępiony przyglądał
się rażącej bieli nosa. Odruchowo spróbował potrzeć go brudnym palcem. Syn
odsunął się od komody, podciągnął spodnie na pasku i nie patrząc na ojca, jakby
dla zatarcia przykrego wypadku, zmienił temat: poprosił, żeby ojciec, jak
zobaczy stąd, bo widać dobrze drogę, Pawła, gdy będzie wracał wozem z pracy, z
lotniska, bo on tam pracuje, żeby wtedy ojciec podszedł do sielsowietu i
zawiadomił.
- Idź, idź! Szpiega sobie
znalazł! Nie był ja nigdy syszczykiem i nie będę!
Andrzej przestępując próg żachnął
się.
- Co to, widza, z nimi teraz
trzyma!
- Kogo to, z nimi?
- Już ja wiem, co mówię.
- Idź ty, gadzina, idź ty... -
nie dokończył, gdyż głos mu zadrżał z hamowanej pasji.
- Ja to moga pójść, owszem. Mnie
nie bieda. A ot, żeby ojcu tylko, uważać, biedy nie było - odpowiedział Andrzej
groźnie.
- Jakąż to biedę mnie sulisz [§], a?
- Wiadomo, jaką. Co to, papko nie
widzi, co robi się wokoło, czy co? Wszystko tylko o gospodaaaarce swojej myśli
i więcej nic. A tu o gospodarce przyjdzie się zapomnieć, o drugim za wszystkiem
pomyśleć. Teraz gospodarz, to kułak, ot, jaka rzecz wychodzi. A kułakom wiadomo
gdzie miejsce.
- A, ty! Szczenie! A, ty,
szczenie!... Ja dla kogo całe życie... - Zatkało go w gardle, a gdy tak stał,
trzymając oburącz w spracowanych dłoniach gipsową figurę, żyły nabrzmiały mu na
twarzy, twarz poczerwieniała od nabiegłej krwi po same siwe włosy nad czołem i
nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni, trzasnął raptownie figurą Matki
Boskiej o podłogę!
Andrzej drgnął, spojrzał z ukosa,
ale dojrzawszy strasznie wyraziste białka ojcowych oczu, zmilkł i wyszedł
uderzywszy drzwiami. Stary stał przez chwilę oszołomiony, wciągnął w nozdrza
kwaśny odór niewietrzonej izby, powoli zgiął się, ukląkł na ziemi i z
pieczołowitością jął zbierać rozbite szczątki. To, co zebrał, położył na
komodzie, ale później rozmyślił się, wyciągnął górną, małą szufladę i tam
wsypał te resztki, między rupiecie. Odetchnął ciężko.
Onegdaj jeszcze postanowił skosić
kawałek łączki za stodołą w sobotę. Przez niedzielę, planował, podeschnie sobie
leżąc, a w poniedziałek zgrabi się w kopki. Ale nie do roboty mu było
dzisiejszego ranka. Chyba teraz? Po południu! Wyszedł do sieni. Za belką
pułapu, obok nieużytecznego ziela, zbieranego przez nieboszczkę żonę zeszłego
lata, tkwiła zatknięta osełka do kosy. Tam też przed dwoma dniami, między to
stare ziele schował był, wepchnąwszy, pistolet syna, który mu wpadł pod rękę w
szufladzie komody. Dlaczego to zrobił, sam nie wiedział dokładnie. Ot, wziął i
schował. I dlaczegoś też nie przyznał się, nie powiedział synowi. Po prostu tak
się złożyło. Teraz sięgnął po osełkę i pomyślał: "Późno już kosić". I
nagle zamiast osełki wyjął pistolet, odbezpieczył, zarepetował; dzierżąc lufą w
dół wyszedł na ganek, na podwórko, zatrzymał się. - ,,Nie koło psiej
budy". - Równym krokiem poszedł wzdłuż stajni, nie patrząc na nic, jak
tylko pod nogi. Z tyłu nie poznać by było po jego ruchach żadnego wzruszenia,
ale twarz przybrała kolor ziemisty, szarej, sapowatej ziemi. Pod okapem wisiał
na kołku stary chomąt roboczy, już przetarty, z wyłażącymi na zewnątrz
pakułami; zapomniał był wczoraj wnieść go do sieni; długi rzemień suponia
zwisał i snuł się pod nogami. Stary zgiął z trudem plecy i lewą ręką podniósł
go, strzepnął, założył za obwód chomątu, minął stajnię, wyszedł na tył stodoły.
Łączka była podrośnięta, rzeczywiście tylko ją kosić. Przy ścianie stodoły
rosło trochę łopuchów, kilka mleczy żółciło się jeszcze, tuląc do bierwion
budynku, reszta już była w okrągłych puchach; dalej jaskry i sine dzwoneczki
polne między liśćmi jasnoty podobnej do pokrzywy, zwyczajnie jak to pod
stodołą... Kury grzebią... Ostatnim w oczach był pstry kogut...
Na huk strzału pies aż przysiadł
na tylnich łapach, szczeknął krótko, później wyciągnąwszy najdłużej, jak mógł
łańcuch, szyję i mordę, wietrzył w tamtym kierunku niespokojnie. Kury za
stodołą rzuciły się precz w popłochu, trzepocząc skrzydłami, ale zatrzymały
opodal, ufając kogutowi, który osłaniał ich ucieczkę i pierwszy stanął, patrzył
zdumiony, jak z roztrzaskanej czaszki pomiędzy kawałki mózgu i siwe włosy
wylewa się krew. Bocząc, bocząc, kołował kogut, nie śmiejąc podejść bliżej, i
mówił do trwających w bezruchu kur: "kwooo-kwooo-kwo-kwo..." Obchodził
i patrzył: strząchnięty puch kilku mleczy osiadł na włosach leżącego. -
"Kwooo-kwo..." - kogut bał się podejść i dziobnąć w kawałki mózgu, na
co miał apetyt, a bał się
dlatego, że jedna ręka wyrzucona
w trawie przed głowę wciąż jeszcze drżała; długo drżała ręka o krótkich
spracowanych palcach i nabrzmiałych pod skórą żyłach; krew wylewała się dalej z
rany, aż strumień jej dosięgnął tych palców i zwolna zaczął zastygać.
XXXIII
Budowa podziemnego lotniska
wojennego wymagała skupienia przeogromnych sił roboczych i mechanicznych.
Boczna droga okazała się w naprawie i Paweł, wyjechawszy z miasta, śpiesząc do
domu, musiał się posuwać w natłoku pojazdów głównym odcinkiem szosy prowadzącej
na lotnisko. Akurat w miejscu, gdzie zepsuło się jedno z aut transportowych i
powstał zator, oddział funkcjonariuszy NKCB i milicji, z pistoletami
automatycznymi przewieszonymi na szyi, lustrował ludzi ciągnących z miasta.
Paweł zajęty podwożeniem w ścisku wozów, usłyszał, że go ktoś prosi o
podwiezienie i zgodził się, nie odwracając głowy. Jego roboczy wóz nie wzbudził
żadnego podejrzenia u funkcjonariuszy bezpieczeństwa. Gdy po pewnym czasie
obejrzał się, to aż powiekami zamrugał w zdumieniu: przygodnym pasażerem okazał
się Bogucki!
Mało się zmienił, brak mu było
tylko okularów na bardziej opalonej niż poprzednio twarzy. Natomiast ubranie
jego było stare, wypłowiałe na słońcu, koszula bez kołnierzyka. Zwrócił się do
Pawła z dawnym, uprzejmym uśmiechem:
- Widzę, że to pan jedzie z
pustym wozem, więc myślę sobie, że nie odmówi podwieźć mnie kawałeczek. - Przy
sobie miał tylko małą paczkę, zawiniętą w gazetę i obwiązaną sznurkiem, co
mogło robić wrażenie roboczego posiłku. Paweł w ciągu kilku sekund przyglądał
się mu w milczeniu.
- Co się z panem działo? -
zapytał wreszcie. - Dwa razy zachodziłem - powiedział, choć zachodził tylko raz
jeden. - Znikł pan gdzieś. Pan wie, że...
- Ja wiem, ja wiem.
- Co pan wie?
- Wiem, że skończyło się wtedy
nieudaniem.
- Taaak... - przeciągnął Paweł
złośliwie - można to też nazwać: "nieudaniem"...
- No, cóż pan chce. Ryzyko było
wasze. Panowie chcieli zarobić.
Paweł nie znalazł odpowiedzi,
zmuszony znów skupić całą uwagę na omijaniu jadących. Po chwili dopiero
zagadnął:
- A skąd pan wie?
- Dowiedziałem się.
"Posyłał na
przeszpiegi" - pomyślał Paweł. W milczeniu dojechali do miejsca, gdzie w
bok od szosy prowadziła gruntowa droga do cegielni a później przez las, ta
sama, po której jesienią szedł z ojcem Serafimem. Paweł chciał zatrzymać się na
rozstaju, aby dać wysiąść Boguckiemu, ale ten prosił o podwiezienie go jeszcze,
twierdząc, że byle w tym kierunku, a którą drogą jest mu obojętnie.
- Ucieka pan? - spytał Paweł
szorstko.
- Hm.
Glina, skamieniała na słońcu, o
wyschniętych, głębokich koleinach nie pozwalała na szybką jazdę.
- No i co pan powie o tym, co się
dzieje wokoło? - Bogucki poprawił się w wozie wstrząsanym na wybojach. - Czegoś
podobnego świat nie widział jeszcze. A nie wiadomo też, czy uwierzy, jak mu się
opowie.
Pawła trzęsła wewnętrzna febra
niepokoju o Martę, o dom, o los własny i gotów był w tej chwili przeklinać
słońce piekące, zmęczenie, pragnienie, wyboistość drogi, muchy, które dokuczały
koniowi, konia, który co chwila przystawał, aby tylnią nogą dosięgnąć gryzące
go w brzuch owady. Machnął biczem z irytacją.
- Co powiem?! Powiem, że wszystko
w porządku. Bolszewicy likwidują swoich wrogów. Co pan w tym widzi takiego,
czego "świat nie widział"?! Co, ja albo pan, to nie wróg? A kto?!
Bogucki ze zdziwieniem spojrzał
na mówiącego.
- Tu nie chodzi o pana czy o mnie
- odparł - chociaż nawiasem mówiąc ja osobiście nie poczuwam się do żadnej
winy, ale a tysiące, które...
- Tysiące wrogów! - przerwał mu
Paweł. - Dziesiątki tysięcy, setki, miliony. No i co? No i co?!
- Nie rozumiem pana.
- Co tu jest do nierozumienia?
Narzekamy na zakłamanie bolszewików, ale gdy oni raz robią to, co głosili
jawnie od początku i czego nigdy się nie wyrzekali, że mianowicie zdruzgoczą
każdą antysowieckość na świecie, nagle załamujemy ręce! Wkraczają do nas po to,
żeby nas zniszczyć czyli z walką, z jaką od wieków wiecznych ktoś jeden
nachodził drugiego. A my zamiast podjąć tę walkę kwilimy, że oni nie pozwalają
nam całować ich w dupę! Albo że nie chcą zamykać oczu, że będziemy tylko udawać
ich przyjaciół, fałszywych przyjaciół. Śmieszna pretensja! - "Czego ja się
do niego czepiam"? - pomyślał, czując jednocześnie jak mu ślina wysycha w
ustach. W uschłych badylach nad brzegami glinianek cykały koniki polne. - Co to
znaczy, co pan powiedział przed chwilą, że nie poczuwa się do winy? Względem
kogo nie poczuwa się pan do winy? Względem bolszewików?! Czy pan rozumie, co
pan mówi? Czy pan zdaje sobie sprawę ze swych słów?! Właśnie największą pańską
winą jest, że nie poczuwa się pan do winy! Obowiązkiem pana jest poczuwać się
do winy względem wroga! A pan by pewnie chciał zamiast tego jakąś lukratywną
posadkę, co? Na przykład w sowieckim banku, co? Wolał przypłaszczyć się,
zmienić skórę, na pewien czas, co? - "Czego ja chcę od tego człowieka??...
- A pan?
- Ja! - wykrzyknął Paweł
bezmyślnie. Dojechali do lasu właśnie.
- No, ja podziękuję pięknie -
powiedział Bogucki - i stąd pójdę piechotą. Może pan z łaski swojej zatrzyma na
sekundę.
- Prrr!
- Dziękuję. Dziękuję też za
pański wykład, szkoda tylko, że jestem za stary już na wysłuchiwanie podobnych
lekcji.
- To nie mnie niech pan dziękuje
za lekcje... Przekazuję panu tylko słowa tego, który jeździł po pański skarb i
zginął. Słowa, które, widzę dziś, więcej są warte niż pańskie durne złoto!
- Już wolałbym, przyznam
szczerze, żeby mi przekazał raczej złoto. Żegnam.
Paweł nie odwrócił się nawet,
usłyszał tylko, że gdzieś za nim, w lesie, trzasnęła sucha gałązka pod nogą
Boguckiego, i nie myślał o nim. Myślał o czym innym, myślał, że tak nie
powinien wracać, że raczej powinien ukryć gdzieś wóz, zbliżyć się do domu
piechotą, niepostrzeżenie, wywiedzieć... W każdym razie postąpić inaczej, nie
tak jak na codzień... Myślał, że oto może w tej chwili nie ma już własnego domu
ani niczego... Że Marta może już jest aresztowana albo błąka się gdzieś... Ale
tak myśląc nie mógł sobie jednocześnie tego uprzytomnić dość wyraźnie, po
prostu wyobrazić, i jechał dalej drogą, otwarcie, poganiając coraz tylko konia,
z głośnym turkotem kół wzbijając tuman kurzu.
W istocie to, co zastał było
podobne do tego, czego się podświadomie spodziewał: Martę rozczochraną, z
sinymi kręgami pod oczami, postarzałą nagle, bladą i zbrzydła. Za przegrodą
chlewu kwiczały głodne świnie. Bezład. Kury bezkarnie grzebały w grzędach
jarzynowych. Pośrodku podwórka leżała porzucona konewka. Ale dom stał. Był.
- No i gdzieś ty się włóczył cały
dzień ! - krzyknęła Marta na powitanie. - Nie wiesz, co się dzieje?!
W domu, na podłodze, porozrzucane
były rzeczy, stało kilka otwartych walizek, wśród nich, na krześle dlaczegoś,
balowe pantofle o bardzo wysokich obcasach, nie nadające się na wymianę. Szafy
- pootwierane, a z szuflad wysterczały rozmaite rupiecie. Wszystko robiło
wrażenie nieładu tak doskonałego, że niemal sztucznego. Paweł nie mógł się
oprzeć wrażeniu, że żona w rozpaczy i gniewie, może podświadomie, ale w intencji,
przygotowała na jego przyjazd ten smutny widok. - "Chce uciekać" -
przechodząc kopnął bez złości leżący mu na drodze garnek miedziany.
- Dokąd? - zapytał i usiadł
bezradnie.
Nie odpowiedziała. Nachyliła się
nad do połowy wypchanym koszem ruchem bezmiernej rozpaczy. Przez otwarte okno
wdzierał się zapach ciepłej ziemi i rozgrzanych na słońcu jarzyn.
Wskazówki zegara pokazywały za
dziesięć minut siódmą wieczorem, gdy Marta zdjęła go z kredensu i postawiła na
stole. Paweł wstał, podszedł do okna i przysłuchiwał się ciszy.
- Zegar też chcesz wziąć? -
powiedział cierpko. - To może i krzesło, i kanapę!
Marta opuściła ręce, patrzała nań
przez chwilę i nagle wybuchnęła:
- Więc, co ty chcesz, ty?!
Powiedz, co ty chcesz?! Co ty chcesz robić?!
- Nic nie chcę - odparł ponuro.
- Jezus, Maria! Przecież
postanowiliśmy... Przecież sam mówiłeś!... Stoisz z założonymi rękami... Boże
święty! Co ty chcesz, co ty chcesz? Mieliśmy uciekać!
- Dokąd uciekać?
- Ja chyba oszaleję! Dokądkolwiek
uciekać! Ja nie chcę iść do więzienia ani do obozu! Jeżeli ty zostajesz, to
powiedz, ja sama ucieknę! - upadła na krzesło, ręce złożyła na stole i głowę
ukryła w rękach. - Wszystko przez ciebie! Przez tę twoją przeklętą
niezaradność!
- Więc co mogłem zrobić?! -
krzyknął w pasji odchodząc od okna. - Stalina zamordować?!
- Dlaczego inni mogli. Dlaczego
inni już dawno mogli coś wymyśleć! Ileż to ludzi przedostało się do Prus, do
Szwecji, ja nie wiem gdzie! Wszystko jedno zresztą co, coś robili, coś
kombinowali, jakoś się urządzali, asekurowali, tylko ty jeden jak idiota
trzymasz się tego przeklętego domu!...
- To ja się trzymam przeklętego
domu! Ja?! A jak przychodzili po mnie, wzywać mnie... Wówczas co?! Nie
pamiętasz! Myślisz, że ja nie widziałem, że tobie żal było tych kur
przeklętych, tych świń czy innego ścierwa! - Pchnął jakiś koszyczek, który
spadł na ziemię rozsypując drobiazgi. - Ty myślałaś, że ja nie widziałem, nie
czułem tego! A mogłem już nigdy nie wrócić!...
- Ja chciałam z tobą iść, a tyś
nie chciał, przecież sam mówiłeś...
- Mówiłem, mówiłem. Ty dobrze
wiedziałaś... - urwał, przeszedł się po pokoju, umyślnie potrącając rozmaite
przedmioty. Przystanął, znowu tępo patrząc w okno.
- Zresztą, teraz też nic jeszcze
nie wiadomo.
- O Boże, jeszcze tobie mało!
Wszystkich wywożą! Więc powiedz: chcesz czekać jeszcze?
Milczał.
- Odezwij się!
- Ty śmiesz wypominać mi, że,
inni coś kombinowali", że "inni się asekurowali"! Ty? A kto mnie
przeszkodził, gdy ja chciałem właśnie "urządzić się"? Kto mnie
przeszkodził, gdy chciałem się o coś zaczepić, coś robić, jakoś asekurować, bo
ja wiem... Gdy mogłem jeszcze... - Nie dokończył. Nie wiedział, jak ma
dokończyć. Czuł, że mówi tylko przez złość i łże, strasznie łże, że nic nie
mógł i że nic by przecie nie pomogło, że przekonał się o tym przed chwilą w mieście,
że okłamuje Martę dlatego, iż ona nic nie widziała z tego, co on. Łże, łże i
zamilkł zaciskając pięści.
Twarz Marty wyrażała straszną
nienawiść, gdy zaczęła mówić urywanym głosem:
- Ja ciebie nie namawiałam, żebyś
jeździł z przemytem! Ja ciebie nie namawiałam, żebyś sobie brał jakąś dziwkę!
Ja nie namawiałam, żebyś prowadził jakieś ciemne interesy, żebyś włóczył się z
jakimiś typami w rodzaju... Nie namawiałam ciebie do żadnych twoich
kryminalnych sprawek!
- Jakich znowu kryminalnych
sprawek? - Skrzywił się. - Co ty mówisz? W takiej chwili... Marta. - Bezwiednie
uderzył w ton żałosny.
- Właśnie, właśnie, w takiej
chwili!
- Cóż nam pozostaje w takim
razie...
- O to chodzi, że nic! Że nic nam
nie pozostaje! Tylko o sobie potrafiłeś całe życie myśleć, tylko o sobie, co
tobie w danej chwili podoba się lub nie podoba! Dlaczegoś nie zapłacił tej
głupiej pożyczki na armię czerwoną?! Bo tobie się po prostu nie chciało...
Paweł, który zatrzymał się
pośrodku pokoju osłupiały, teraz zrobił krok naprzód i wybuchnął:
- A ty, dlaczegoś nie wywiesiła
czerwonego sztandaru?! Gdy wszyscy wieszali!
Marta zaczerpnęła tchu.
- Ach, to tak! To tyś dlatego
ulotnił się z domu, żeby mi zostawić wolne ręce... To tegoś po mnie się
spodziewał, tak?! A teraz, to ja mam być: winna!!
- Idiotka, przecież pojechałem do
dentysty... - nie mógł dokończyć, gdyż przerwał mu spazmatyczny krzyk Marty:
- ...Ja nie chwytałam cię za
rękę. gdyś odmówił w NKGB podpisania!... - I nagle zamilkła. Podniosła głowę,
jakby budząc się z zamroczenia i patrzyła rozszerzonymi z przerażenia oczami w
twarz męża, tak zdumiona własnymi słowami, jak gdyby oczekując, że on jej
wyjaśni ich treść, wytłumaczy, skąd się mogły wziąść?... Ale on tylko otworzył
usta i pozostał przykuty na miejscu. Nastała cisza, poprzez którą leciała
jedynie z brzękiem osa, która zbłądziła do pokoju i ze ślepym uporem jęła
uderzać o szybę. Oni stali jeszcze chwilę, patrząc na siebie w niemym
zdumieniu, jakby się nawzajem nie poznając. Paweł zrobił kilka kroków ku żonie,
a ona, jeszcze nic nie rozumiejąc, odruchowo uniosła lewą rękę, zupełnie jakby
się spodziewała ciosu, ale on pierwszy zrozumiał i tylko objął ją ramieniem.
- Ja... ja... - wybuchnęła
szlochem - ja się boję! Ja chcę żebyś mnie ratował!
"Tu, tu-tu, tu"! -
zatrąbił zbliżający się samochód. Marta obydwie ręce przytknęła do ust,
zatykając nimi łkanie, gryzła palce, nie czując bólu, a łzy pociekły jej przez
te palce. Paweł prawą ręką trzymając żonę, lewą uchwycił się poręczy krzesła.
Jak niewinne wydały się w tej chwili te straszące kiedyś po nocy samochody, gdy
prawdopodobieństwo, że miną, było tak duże! Bo ten samochód... Krople potu
wystąpiły mu na czoło, twarz skurczyła się jak do płaczu, ale był to tylko
skurcz największego skupienia. Zdawało się serce stanęło, a razem wszystko, i
tylko jeden samochód jechał. Minął.
Marta odjęła ręce od ust, a jemu
zwolna zaczynało znów bić serce, choć stał wciąż bez ruchu. Owszem, Paweł
przypomina sobie teraz doskonale te wszystkie razy, gdy wypowiadał się za
ucieczką, gdy obiecywał, że on przynajmniej nie da się wziąć tak gołymi rękami
jak śnięta ryba. Naturalnie że tak mówił. Pamięta twarze ludzi, do których to
mówił. Pamięta twarz Marty w one czasy, jeszcze spokojną, z uśmiechem zaufania
na ustach. Jak to łatwo było mówić takie rzeczy! Ach, jak łatwo w tych dobrych
czasach sprzed kilku miesięcy... Sprzed kilku dni nawet... Wczoraj jeszcze...
Przypomniał sobie, że dziś jest sobota i należy mu się tygodniówka od
leśniczego... Dokąd, dokąd uciekać? Wszystkie drogi zamknięte, wszystkie
granice zamknięte. - Machnął ręką i... raptownie, jak to się zdarza czasem w
życiu, ten jego ruch pozbawiony znaczenia wyzwolił sparaliżowaną dotychczas
energię, przywrócił mu niespodziewanie wewnętrzną równowagę. Odetchnął,
przeszedł się po pokoju i zaczął prędko, ale spokojnie i dokładnie dysponować,
układać plan:
"Dziś już pewnie nie
przyjdą, aż w nocy albo o świcie. On zaraz napoi i nakarmi konia, wysmaruje
wóz, wymości, przygotuje wszystko do odjazdu. Trzeba zabrać wszystek owies dla
konia, trochę mąki i siana. Marta niech przygotuje co ma z zapasów żywności i
niektóre rzeczy. Do dużego kosza. Tylko najpotrzebniejsze. Kożuchy, ubrania
itd. Nie zapomnieć łańcucha, siekiery, bo się może przydać w drodze. Wszystko
trzeba robić bardzo prędko, ale nie biegać po podwórku, nie stwarzać nastroju
popłochu, żeby nikt z sąsiadów nie zauważył".
- A dokąd uciekniemy? - spytała
cicho.
- To później, to później...
- Słuchaj - podeszła wycierając
łzy - ja chciałam ci jeszcze powiedzieć, że to wszystko co mówiłam przed
chwilą...
- To później, to później... Nie
zapomnij wiadra.
- A możeby jeszcze nakarmić
zwierzęta? Po raz ostatni...
- Jeżeli zdążysz. Ale to później,
to później...
Gdy już wszystko było
przygotowane i spakowane, Paweł wyprowadził konia, założył do wozu i rzuciwszy
wokół okiem, wymiarkował miejsce, gdzie będzie najmniej widoczny. Spojrzał w
niebo. Słońce zachodziło, już prawie dotykało górnej granicy lasu. Zaraz
zacznie się mrok. Ach, teraz już trzeba bardzo szybko - myślał, i nie
wytrzymując naprężenia prawie pobiegł do domu. Marta stała już ubrana do drogi.
Weszli do pokoju po kosz.
- Pomóż mi go trochę podciągnąć,
powiedział Paweł, nachylając się ujął za chwyt... I właśnie w tej chwili
stuknęła furtka! Usłyszeli, jak pies wyskoczył z budy, zatargał łańcuchem,
głośno ujadając. - "Za późno"!
Paweł puścił kosz i wyprostował
się bardzo powoli. Marta przypadła do niego, ukrywając twarz na jego piersi;
coś szeptała, czego nie dosłyszał, później chciała go pocałować.
Mówił do niej:
- Cccicho, ccicho. Cccicho
moja... - i gładził po włosach.
Zbliżały się bardzo szybko czyjeś
kroki, zdążył jeszcze zdziwić się, bo mu się wydały lekkie i pojedyncze, ktoś
ujął za klamkę, ktoś otworzył drzwi, drzwi, które otwierają się z takim znanym
skrzypnięciem. Na progu stanęła Weronika.
Spojrzała na nich, jak byli
przytuleni jeszcze do siebie, zamrugała rzęsami, przeniosła wzrok na nieład w
mieszkaniu i powiedziała ochryple:
- Idą po was.
XXXIV
Ciężarówka, która minęła dom
Pawła, była tą samą, która zajechała przed zarząd sielsowietu. Enkagebiści
zeskoczyli z niej, z lubością odprężając zasiedziałe nogi.
- Zgasić motor? - zapytał szofer.
- Zgaś.
Z okna patrzał Andrzej Bożek,
który na nich czekał. Zza jego pleców wyglądała twarz Drużki. Franciszek spod
Lasu miał już być, ale czemuś się spóźniał.
Tego ranka Wincenty Rojkiewicz
dał Bożkowi 5 tysięcy rubli tylko w zamian za uprzedzenie go zawczasu, czy
znajduje się na liście osób przeznaczonych do deportacji. Natomiast obiecał
jeszcze 10 tysięcy, czyli razem 15 tysięcy rubli, jeżeli go potrafi uratować i
skreślić z tej listy. Bożek słuchał propozycji dla zachowania pozorów posępnie,
pięć tysięcy przyjął, przeliczył i wsadził do tylniej kieszeni spodni. Później
zastanowił się i obiecując, że zobaczy, co się da zrobić, mrugnął jednocześnie
znacząco, dając do zrozumienia, że następne pieniądze weźmie nie dla siebie a
na ewentualną łapówkę dla Raczenki czy kogoś z NKGB. Mrugając w ten sposób
wiedział doskonale, że przekupić nikogo z nich się nie da, że będą się bali
przyjąć, a przede wszystkim, że on, Bożek, będzie się bał, i nawet nie ośmieli
się nigdy z takim zamiarem wobec nich wystąpić. Ale, kombinował, że jeżeli
istotnie Rojkiewicza nie będzie na liście, uda przed nim, że to on go
wyratował. Tym bardziej, że w sprawie nacjonalizacji domu istotnie potrafił
nakłonić po swej myśli komisję, do której wówczas sam należał. Naturalnie, nie
porównać tamtej sprawy do tej, ale Rojkiewicz musiał nabrać już doń zaufania.
- Dobra! - zakonkludował wreszcie
i pożegnał się krótko. - "Ot, żyła" - myślał, idąc szybko do sielsowietu.
- "Ma tych pieniędzy jak lodu!"
Rojkiewicz, handlarz wytrawny,
nie był oczywiście na tyle głupi, ażeby nie przewidywać możliwości tego rodzaju
kombinacji ze strony Bożka, ale w obecnej sytuacji myślał: "Co można
zrobić? Co można innego zrobić?".
Na liście pierwszego rzutu
deportowanych nazwiska Rojkiewicza nie było. A więc Bożek, gdy po południu, po
kłótni z ojcem wyszedł od siebie z domu, skierował się wprost do Wincentego.
Był podniecony możliwością wyłudzenia odeń tak dużej sumy pieniędzy, z drugiej
jednak strony obawiał się, że postępuje może zbyt szybko i choć młody
temperament i brak opanowania przynaglały jego kroki, nie był pewien, czy
Rojkiewicz zechce mu uwierzyć, że w ciągu kilku godzin już zdążył całą sprawę
załatwić. ("I to jaką sprawę!") Ale Rojkiewicz był człowiekiem
doświadczonym w sprawach tak zwanych delikatnych, jak się już z rana o niej
wyraził. Wiedział, że wszelkie targi w podobnych wypadkach równie są nie na
miejscu, jak, przeciwnie, nieodłączne są one od kupna krowy czy świni. Bez
słowa wyszedł tedy do drugiego pokoju, wydobył ze skrytki pieniądze i wróciwszy
wręczył Bożkowi. Ten nie liczył tym razem. Był po prostu zaskoczony, prawie po
dziecinnemu ucieszony i mimo wysiłku nie potrafił pohamować objawów tego
zadowolenia; zatracił też postawę sztucznej powagi i stanowczości, którą był
przybrał, gdy wchodził przed chwilą. Pokręcił się po izbie i zatarł ręce.
- Wypić by nam z tobą, Wincenty,
należało po służbowemu, a to i po litrze. Na twoje szczęście. Tylko że, szkoda,
czasu nie ma. Zaraz robota będzie.
- Czy znowu przyjadą? - spytał
Rojkiewicz odwracając twarz i hamując drżenie głosu. Wygląd miał dziś szary i
wymięty, jak po niewyspanej nocy.
- A jakże! - odparł nieomal
wesoło Bożek. I prawie nie zniżając głosu poufnie, jak swemu, zdradził
tajemnicę, kogo mają brać pod wieczór, a w pierwszą kolejkę tego... Wiesz,
podmrugnął. - Uważał, iż wiadomość o tym, że Pawła wywiozą, należy się
Rojkiewiczowi jako dobra nowina za tyle pieniędzy.
Rojkiewicz westchnął.
Weronika w tej chwili stała za
drzwiami i podsłuchiwała z prostej ciekawości. Bożek mówił jeszcze w ciągu
kilku minut, a gdy wyszedł wreszcie, narzuciła chustkę na ramiona i wymknęła
się z domu.
- Wercia! - zawołał za nią mąż
łagodnie, gdyż od czasu jej powrotu z puszczy, z Popiszek, starał się być dla
niej dobry. - Ty dokąd?
- Ja do Heli. Nici pożyczyć.
- Patrzaj, teraz może lepiej nie
chodź... I po co tobie teraz nici te?
- A cóż to "teraz"? Z
ulicy wezmą mnie czy co? - Poszła.
Rojkiewicz postał chwilkę w
progu. Żona szła nie śpiesząc w kierunku kooperatywy, do centrum osady i znikła
z oczu niebawem. Za zakrętem wzięła w prawo, przebiegła opuszczony cudzy ogród,
przelazła przez przełaz z drugiej strony i zbliżyła się niepostrzeżenie do
sielsowietu właśnie w chwili gdy nadjechała ciężarówka.
Raczenko zarządził, aby
zaniechano poprzedniego procederu podjeżdżania od razu autem pod dom
deportowanego, a to dla uniknięcia ewentualnego zbiegowiska ciekawych. Auto
powinno pozostać przy zarządzie wiejskim, a na miejsce udaje się tylko ekipa
wyznaczona do przeprowadzenia aresztowania. Dopiero gdy formalności zostaną
załatwione, rzeczy spakowane, pozostałość spisana, podjeżdża ciężarówka i
zabiera ludzi, możliwie nie robiąc zbytniego hałasu. Do wieczora już wszyscy we
wsi wiedzieli, że tak musi być, bo taki jest porządek.
Weronika, stojąc w cieniu
wielkiego świerku, widziała dokładnie, jak wchodzili i wychodzili czegoś ludzie
z sielsowietu, jak jeden enkagebista odlał się na uboczu i zawrócił szeroko
rozstawiając nogi, słyszała urywane głosy, czyjś krótki śmiech; zapalanie
papierosów, trzaśnięcie drzwiczek w kabinie szofera i całe to czysto męskie
zachowanie. Odwróciła głowę, spojrzała na czarnozielony świerk, który rósł nad
nią, przeświecając czerwienią zachodu i pomyślawszy, że słońce zachodzi na
wiatr, cofnęła się kilka kroków pod obwisłe gałęzie. Stąd w dalszym ciągu nie
spuszczała wzroku z ganeczku sielsowietu, nie mając w głowie żadnego planu ani
konkretnego zamiaru, sama nie zdając sobie sprawy, po co tu stoi i na co
właściwie czeka z takim naprężeniem. Dopiero gdy po schodkach zszedł pierwszy
Bożek, za nim trzech przybyłych, później Drużko, a na samym końcu Franciszek
spod Lasu i uformował się rodzaj pochodu, który wolno wyminął stojące im na
drodze auto, zawahała się. Był to rodzaj wahania dosłowny, podobny do ruchu
cienkiego drzewa, które wiatr zakołysze raz w jedną, raz w przeciwną stronę; a
więc Weronika zakołysała się lekko w talii, dostrzegła jeszcze, jak Bożek
rzucił niedopałek papierosa, i wtedy nagle, cicho się przesunęła wokół pnia i
pobiegła co tchu na przełaj, tyłami ogrodów, później przez lasek, łapiąc i
ściszając zarazem oddech, wprost do domu Pawła. Gdyby mogła szeptać w tym biegu
do siebie samej, byłyby to zapewne słowa wypowiadane z wyrzutem: "Za
późno, za późno, Weronika!"
Tamci szli drogą. Doświadczenie
mówi bowiem, że wszelkie przekradanie się bokami odbiera akcji należną jej
powagę i budzi tylko niepotrzebną panikę. Gdy minęli kościółek, plebanię i
znacjonalizowany pod "Dom Dziecka" dawny dom Dawidowskiego, stojący
ciągle pustką, z którego rozkradano stopniowo drzwi i ramy okienne - gdy wyszli
na dużą drogę, przy której w lesie mieszkał Paweł, ujrzeli jak im naprzeciw
biegnie jakaś kobieta z rozwianym włosem. Była to Sowińska.
- Zamordowali! Zamordowali!! -
krzyczała z daleka. Starszy grupy przystanął, zmarszczył brwi i spytał ostro:\
- Kogo?
Sowińska dobiegła zdyszana: -
Baćki twego zamordowali! - wołała wprost do Bożka i nie patrząc na innych.
Bożek zbladł jak chusta.
Było tak, że gdy Sowińska, jak co
wieczór, przyszła do Bożków, zastała drzwi domu otwarte, a na podwórku zwrócił
jej uwagę pies przy budzie, który siedział nieruchomo na wyciągniętym łańcuchu,
z naprężeniem węszył w jednym kierunku i skomlił przy tym w krótkich odstępach.
Od razu ją tknęło, że stać się musiało coś niedobrego. Zaczęła szybko obchodzić
całe gospodarstwo, ale dopiero po dłuższych poszukiwaniach zobaczyła trupa za
stodołą.
Wszystko, co żyło dokoła,
gromadziło się już przy tym, który przestał żyć. Muchy duże i matowo czarne, a
także mniejsze o metalicznym połysku, obsiadły oczy i krzepnącą we włosach
krew. Rozpychając źdźbła zielonej trawy gramolił się z trudem jakiś żuk. Do
kącików ust lazły mrówki. Trzy jaskółki, nisko latając tam i na powrót, łapały
muchy. Wróble na wystającej krokwi omawiały głośno zdarzenie, przechylając
łebki. Kury rozdziobały już kawałki mózgu. W odległości pięćdziesięciu kroków
na samotnej wśród łąki brzózce przysiadła wrona; czekała cierpliwie, ozierając
się na wszystkie strony, nieufna, podejrzliwa i zła zarazem na krzyk, jaki
wokół niej wyczyniały szpaki, których była wrogiem; słaba gałązka uginała się
pod jej tłustym ciężarem, a ona wciąż jeszcze nie mogła się zdecydować.
Tymczasem słońce wchodziło już do rządowego lasu, zamykającego zachodni
horyzont.
Bożek, usłyszawszy od Sowińskiej
straszną nowinę, nie oglądając się na towarzyszy, pobiegł wprost do swojej
chaty. Starszy w grupie zawahał się tylko przez chwilę; zabójstwo
ojca sekretarza sielsowietu było
zdarzeniem bardzo poważnym. Uczynił tedy zdecydowany ruch głową:
- Pójdziemy, - powiedział krótko
i ruszyli za Bożkiem.
Zastali go klęczącego wśród
wymiętej trawy, z drgającymi w szlochu plecami, pochylonego nad trupem.
- Papka! Papka! - przemawiał z
cicha, ostrożnie wstrząsając trupem za ramię, jakby go chciał obudzić. -
Papka... - Rękawem roztarł łzy po twarzy, ale nowe ciekły mu z oczu. - Za co?
Za co? Powiedz za cożesz? Papuśka... - i zaczął głośno płakać jak dziecko.
Ludzie z NKGB postali milcząc.
Jeden z nich dostrzegł pistolet, nachylił się i podnosząc mruknął:
- To chyba on sam, jak widać. Sam
ze sobą skończył.
Z tyłu dochodzili zwlekając
przewodniczący sielsowietu, szewc Drużko, i Franciszek spod Lasu.
- Podnieść zwłoki i zanieść do
chaty - rozkazał starszy grupy.
Weronika jeszcze stała na progu
we drzwiach domu Pawła, gdy zauważyła przez okno grupę ludzi na drodze. Chciała
coś krzyknąć, ale w następnym momencie dostrzegła, że idą nie tu, a skierowali
się wyraźnie ścieżką w prawo, co mogło tylko oznaczać, że poszli do zagrody
Bożków. - "Wódkę im chyba będzie stawiał czy co?" - przemknęło jej
przez głowę, ale nie było nawet czasu, aby się podzielić tym nieważnym
szczegółem. Bo nade wszystko na świecie ważnym w tej chwili był fakt, że
jeszcze nie za późno!
- Poszli tam! - machnęła ręką. -
Prędzej! - i chwyciła za kosz. Paweł nie wymówił słowa, porwał z drugiej strony
i powlekli. Marta przodem, otwierając drzwi na oścież. Nikt nikogo o nic nie
pytał. Słychać było wyłącznie ich oddechy przyśpieszone. Dopiero na podwórzu
Marta zawołała półgłosem:
- Boże! zapomniałam wiadra! - i
pobiegła do studni.
Weronika pomogła władować kosz na
wóz. Paweł nerwowo kiełznał konia, starając się nie patrzeć na drogę. Marta
wracała już z wiadrem.
- Weronika... - szepnął. -
Weronika, ja nigdy... ja nigdy nie porzucę swojej żony. Wiesz?
- A czy ja co mówię? - odszepnęła
ciągłe tym samym zachrypłym jeszcze głosem.
Marta siadła na wóz. Otwarli
bramę. Wtedy Weronika zdecydowanym ruchem podeszła od tyłu, wskoczyła po żerdzi
wozu, przekroczyła, zadzierając spódnicę powyżej kolan, tylnie siedzenie i
siadła obok Marty. Nikt nie powiedział słowa. Nikt nie oglądał się za domem.
Tylko już w bramie, Paweł raptem wstrzymał konia, zeskoczył, podbiegł do
drabiny opartej o dach, wbiegł po szczeblach i przeginając się całym ciałem w
bok, sięgnął pod trzecią dachówkę z lewa. Miał tam pistolet, który mu kiedyś
zostawił do przechowania Tadeusz, a o ukryciu którego nie powiedział nawet
Marcie. - Wrócił biegiem, wepchnął go w słomę pod nogami przedniego siedzenia i
chwycił lejce. Ściemniało się. Skręcili w piaszczystą dróżkę wzdłuż płotu,
otaczającego ogród. Weronika nasunęła chustkę głęboko na oczy, dla ukrycia
twarzy, ale zerknęła w bok i zauważyła szeptem:
- Tak późno i kartofli jeszcze
nie podorywali?
- Jeszcze nie - odparła Marta.
Paweł kierował na drogę do widniejącego w oddali zagajnika. Koła chrzęściły po
piasku. Koń sapał. W tej chwili do uszu ich doszło krótkie szczeknięcie i
bezpośrednio potem długie wycie; i znowuż: dwa szczeknięcia i długie wycie. To
płakał pies przywiązany łańcuchem do budy. Paweł przynaglił konia. W oknach
najbliższych chat mignęły ciekawe twarze, usiłując w zapadającym zmroku
rozeznać jadących. Chłodniejszy powiew wiatru, pierwsza zapowiedź zbliżającej
się nocy, przyniósł teraz wyraźniej od strony domu smutne zawodzenie psa. Paweł
odwrócił się raptownie do Marty:
- Czyś ty nie zapomniała
skrzyneczki z tytoniem, co stała na półce?
- Wzięłam.
Zjechali z pochyłości, wciąż po
piasku głuszącym turkot. Dojechali do zagajnika; skrył ich on ostatecznie z
oczu wsi. Przejechana droga leżała za nimi pusta. Nikt nie gonił, nikt nie
wołał. Nawet daleka skarga psa rozpłynęła się ni to w ciszy letniego wieczoru,
ni to w dalekich poszczekiwaniach innych psów.
Z zagajnika rozchodziły się drogi
na otwartą przestrzeń między pola zasiane żytem. Zatrzymali się więc, aby dać
zgęstnieć mrokowi. Po czym skręcili w lewo w kierunku rządowego lasu.
Było już zupełnie ciemno. Zapach
kwitnącego żyta, kurzu i polnych ziół pozostał w tyle. Na zmianę pociągnęło
wilgocią mchu i upajającym odorem żywicy. Koła zaczęły podrzucać na
nierównościach korzeni, trzeba było przejść na stępa.
Jechali już może z godzinę i w
lesie mrok stawał się coraz bardziej nieprzenikniony. Nagle Paweł odczuł
poprzez lejce leżące na bokach końskich charakterystyczne drżenie skóry i w
tejże samej chwili usłyszał szelest kroków przed sobą. Zanim zdążył dostrzec w
ciemności, kto idzie, prosto w oczy błysnęło mu światło ręcznej latarki,
zatrzymało się na sekundę i zgasło. - "Zasadzka"! - ledwo pomyślał i
raptowna fala rozpaczliwej determinacji uderzyła mu do głowy i zaślepiła
bardziej niż poprzedni błysk latarki; szczęki zacisnęły się w skurczu aż do
bólu, błyskawicznie przesunął bat do lewej ręki i, nachylając się, prawą
sięgnął do słomy, gdzie pod nogą wyczuwał pistolet... Naprzeciw zbliżyła się
pojedyncza postać, postukując prętem po cholewach; nikogo więcej nie było wokół
widać.
- W drogę, znaczy się?...
usłyszał przeciągający słowa, znajomy głos leśniczego.
Paweł gwałtownie wstrzymał konia,
ręką, która teraz dopiero zadrżała z emocji, śpiesznie wetknął pistolet z
powrotem, popychając go obcasem w słomę, wyprostował się i odetchnął pełną
piersią.
Leśniczy przystanął: - Uhum...
No, cóż... Nic nie poradzisz.
- No, a pan? - zapytał Paweł.
- Ja? Ja, ot, sobie urzęduję.
Leśniczego praca w lesie - zaśmiał się krótko.
- Z miejsc pracy też zabierają -
zażartował Paweł przez zęby.
- Owszem, niech przychodzą... -
Zatoczył ręką krąg W ciemność dokoła. Po czym oparł się łokciami o drabinkę
wozu, obojętnie rzucił wzrokiem na siedzące z tyłu kobiety i odchrząknął, jak
to się czyni w poszukiwaniu nowego tematu, gdy poprzedni został już wyczerpany.
- Aha... - podjął - ot, jaka sprawa przy okazji spotkania: panu tygodniówka
należy się, tak? I w tę sobotę, to znaczy dziś, też woził podkłady? Tak? - Nie
czekając odpowiedzi cofnął łokcie z wozu, pręt wsadził pod pachę, drugą ręką
sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki, wydobył z niej zwitek pieniędzy, nie
licząc wydzielił plik banknotów i wręczył Pawłowi. - Proszę.
Paweł trochę niezgrabnie, mnąc
palcami pieniądze, wziął je do ręki, rozpoznał ze zdziwieniem banknoty po trzy
czerwonce, chciał coś powiedzieć, ale leśniczy zrobił już krok w tył i zawrócił
swoim zwyczajem bez pożegnania.
- Za dużo! Leśniczy! - zawołał za
nim, odwracając się w ciemności. Ale nie było odpowiedzi. Kroki tamtego
zanikały już. głuszone przez mech leśny. Paweł w półobrocie ku tyłowi czekał
chwilę, a później uczynił ruch, jakby zbierał się jeszcze zawołać, ale Weronika
szepnęła:
- Cicho. Jedziem dalej.
Pojechali. Dopiero po przebyciu
lasu, gdy zbliżając się do przeciwległego skraju ujrzeli gwiazdy nad łąkami,
nad mgłą z nocnej wilgoci powstałą, Paweł po raz pierwszy zapytał głucho:
- Dokąd? - Patrzył przed siebie i
nie zwracał się do nikogo, ale rozumiało się samo, że pytanie skierowane tyło
do Weroniki.
- Przez rzekę - powiedziała. - Do
puszczy. Już ja wiem, dokąd.
Pawłowi się wydało, że w
intonacji jej głosu rozpoznaje nutę tryumfu, która w tej chwili mogła być już
tylko wątłym echem jej tajonych pragnień.
XXXV
Gdy wieczorem, owego 14 czerwca,
Weronika powiedziała mężowi, że zajdzie do sąsiadki pożyczyć nici i gdy on w
słabych, grzecznych słowach usiłował ją zatrzymać w domu, czuł jednocześnie, że
nie są to słowa odpowiednie. Powinien zabronić i już. Krzyknąć. "Ach,
dlaczegoż tego nie uczynił!" - wyrzucał sobie później. Była to naprawdę
Straszna sobota, ten pierwszy dzień masowej deportacji. Czyżby zapomniał, że
nieszczęścia chadzają zazwyczaj razem jak bydło w stadzie?
Tymczasem w zagrodzie Bożków
starszy grupy po złożeniu zwłok Feliksa na łóżku zostawił na miejscu Andrzeja,
zupełnie roztrzęsionego nerwowo, oraz jednego ze swych ludzi, z pozostałymi zaś
kazał się prowadzić Drużce do domu Pawła.
Brama była otwarta na oścież.
Drzwi do domu uchylone. Pusto. Do stajni nawet nie zaglądali: jej czarniejszy
od zmroku otwór upewniał, że żaden tam w tej chwili koń nie żuje owsa. Nie było
wątpliwości: uciekli. Ani Drużko, ani Franciszek spod Lasu nie śmieli
wypowiedzieć na ten temat swego zdania. Wrażenie tego domu przytłoczyło ich
wyobraźnię: oto człowiek otworzył bramy w ciemną noc i zostawił tyle dobra za
nic; powiedział: bierzcie! A przecież każda rzecz ma swoją cenę, każda prawie
przyda się w gospodarstwie; chociażby ta łyżka, na którą nastąpił Franciszek,
schylił się, podniósł i cicho położył na stole jak przedmiot przynależny
umarłemu. W ciemności cykał zegarek. Obok widniała jasna plama kalendarza
ściennego. W pokojach czuć było jeszcze zapach żywych ludzi, którzy kilka chwil
temu tu mieszkali. Inni dotychczas do ostatniej chwili, trzymali się kurczowo
swego dobytku. Ten uciekł. Wielka odpowiedzialność spadała za to na Antoniego
Rymaszewskiego.
Ola Rymaszewska, dojrzawszy ludzi
wyraźnie zmierzających do jej chaty, przyłożyła swoim zwyczajem rękę do
falującej piersi i chciała z początku oczekiwać wewnątrz na cokolwiek, co ma
nastąpić, ale nie wytrzymała: strach ją wygnał na spotkanie nieszczęścia i
wyszła na ganek zanim zastukali. Musiała być bardzo blada, bo twarz jej
jaśniała na tle czarnego wnętrza chaty. - "Zupełnie jak tamten kalendarz",
pomyślał Franciszek, przesuwając dlaczegoś czapkę to na tył głowy, to znów na
oczy.
Nie było to jeszcze najgorsze,
czego się Ola mogła obawiać. Zapytana jedynie o męża, zaczęła się jąkać i
plątać, że rankiem poszedł, że do miasta, że może tam zatrzymali, że dzisiejszym
czasem... - Enkagebista nie sprawdzał i nie wchodził do chaty. Wiedział już
przedtem, że Rymaszewski gdzieś znikł. Zrobił ruch ręką wstecz, ukazując
niedbale kierunek, w którym leżał dom Pawła, i zapytał, co się z
"nimi" stało? W tej chwili wśliznęła się na ganek Krysia, przytulając
do matki. Ola usłyszawszy pytanie dotyczące nie jej męża i nie jej samej, a
innych ludzi, uchwyciła się za nie, jak tonący się chwyta za kawał deski.
Zaczęła natychmiast mówić trochę bezładnie, w kurczowym pragnieniu podtrzymania
uwagi pytających w tamtym kierunku. Zresztą, czy nie leżało to w jej względem
własnego męża obowiązku, aby go wyręczyć?
- Paweł... Zabrał obydwie.
Obydwie wsadził na wóz... - mówiła, bo ten szczegół najgłębiej zapadł jej w
pamięć. - Widziałam...
- Co za obydwie?
- I żonę, i...
Franciszek podszedł i cicho, na
ucho, zaczął coś tłumaczyć starszemu grupy. Ola urwała z otwartymi ustami,
usiłowała dosłyszeć, co mówił, ale zdenerwowanie nie dało jej się skupić.
Tamten słuchał, milcząc. Inni, stojący dalej w ciemności, zapalili papierosy i
zaczęli o czymś rozmawiać półgłosem. Franciszek, opowiadając szeptem,
zachichotał krótko. - "O Weronice mówi", domyśliła się Ola.
- I dokąd pojechali? - usłyszała
głos, tym razem skierowany znowu do niej.
- Ja nie wiem... To jest, owszem,
ja widziałam. Obydwie posadził na wóz, przejechał, o tędy... poza ogrodem, na
te brzózki. Teraz nie widać, brzózki... O, tu zaraz, jak ta dróżka.
- Nu.
- I pojechali. Z rzeczami pewnie.
Słychać było wóz ciężki. No i dwie kobiety... Może na drogę do miasta, a może i
skręcili gdzie... W bok znaczy. - Przestraszyła się, że tak mało wie, a czuła,
że za wszelką cenę trzeba wygodzić tym, którzy pytają. Nagle przyszło jej do
głowy i aż stąpnęła bliżej. - Najlepiej psa spuścić. Ichże psa. Bo to niedawno
pojechali. Pies poleci z tyłu, śladem, śladem za nimi i doprowadzi... - mówiła
coraz śpieszniej.
- Mama, Miszkę spuścić? -
zapytała Krysia, która znała psa Pawłów.
- Cicho! - odkrzyknęła matka.
- Złapiem i bez psa - rzucił
lekceważąco starszy grupy, zawrócił, coś powiedział do towarzyszy i zaczęli
odchodzić.
- Mama... - szepnęła znowu
Krysia.
- Cicho! - ścisnęła ją za rękę i
stała wciąż w miejscu nasłuchując, dopóki kroki nie ucichły w ciemności.
- Mama.
- No, co chcesz, Krysieńko, co
chcesz?
- Tatuś wróci?
- Wróci, wróci.
- Wróci dziś czy wróci jutro?
- Wróci, prędko wróci.
- A czego oni chcieli?
- Niczego nie chcieli. Tak sobie
przyszli. Idź spać. Późno. Zmów pacierz. - Weszły do izby. Lampa się nie paliła
."Gdzie zapałki, gdzie zapałki?"
- Mama, ty nie pójdziesz spać
dopóki tatuś nie wróci?
- Nie pójdę, jeszcze nie.
"Gdzie zapałki, gdzie zapałki?"
Powinien był już dawno wrócić.
Wyszedł, jak stał, rano, nawet nie zauważyła, o której. I czego oni jego
szukają?
- Gdzie zapałki, Krysia, nie
widziałaś?
- Zapałków nie widziałam.
Tymczasem Rymaszewski Antoni
szedł na zachód. Bez niczego. Bez pieniędzy i bez rzeczy, bez pożegnania, bez
oglądania się, bez łez i bez uśmiechu, bez palta. Tak właśnie jak zbiegł z
ganku i bez myśli poszedł. A głównie bez pamięci. Poszedł bez pamięci. Poszedł
najpierw drogą, później lasem, znowu drogą. Tego rodzaju podróż mieści się w
jednym wykrzykniku: ,,Pooooszedł!" - Prosto, ciągle na zachód, bez planu i
bez dokumentów. Dalej i dalej. Poprzez kwitnące żyto, pomiędzy jakieś pola
czerwonej koniczyny, koło psów szczekających, koło ludzi, osłaniających z
daleka oczy przed słońcem, pod jastrzębiem kołującym nad głową; pod gwiazdami.
Raz tylko, jakby przebłysk świadomości zabłądził w jego zwoje mózgowe. Było to
piątego dnia, koło samej granicy, gdy przysiadł na skraju lasku na kupie
kamieni, z trudem ściągając nie zdejmowane dawno buty. Od skarpet na
rozpuchłych, przepoconych nogach, pociągnęła przykra woń. Widocznie granicę
chciał przejść boso i nagle pomyślał: "Nu, a wreszcie, jeżeli przypadkiem
zastrzelą, to niech!"
Nie żałował ani Oli, ani Krysi.
Wyszedł był wtedy z domu i natknął się na ciężarówkę, którą wieziono
Rukowskiego z rodziną i od tego widoku, czy od jakiegoś strasznego
przypomnienia, coś mu się w głowie pomieszało. Wtedy i poszedł.
- "Niech! powtórzył głośno,
pochylony nad śmierdzącymi potem nogami, poruszając palcami w skarpetach.
Doczekał wieczoru i ruszył z butami na plecach.
Przyszła noc z 19 na 20 czerwca
na odcinku 106 pogranicznego oddziału. Rymaszewski nie szedł wprost na druty,
jakby to po jego dotychczasowym zamroczeniu można się było spodziewać. Owszem,
przekradał się planowo, wykonywał niezbędne ruchy, ale było w nich coś ze
ślepego automatyzmu robota, pozbawionego tej twórczej elastyczności, którą Bóg
obdarzył istoty walczące o swoje życie. Na przykład Rymaszewski dostrzegł
sylwetkę drzewa, obliczył, że musi już być na samym styku granic i postanowił:
"Dopełzam do niego, a dalej biegnę". Dopełzł, ale nie przyczaił się,
zataiwszy oddech w piersiach, nie wsłuchał w szmery, nie odczekał dłuższej
chwili a po prostu jak był postanowił, tak wstał i pobiegł. Nie zatrzymał się
też na okrzyk i padł od pierwszej wystrzelonej kuli.
Zwłok jego nie dało się
zidentyfikować i zakopano je w pobliżu. Bez butów naturalnie. Jedna z kul
przebiła cholewę, przewieszoną przez plecy. Buty były jeszcze dobie. Miejscowy
szewc wstawił łatę, ale niezręcznie. Strażnik, dla którego okazały się za
ciasne, sprzedał je za 100 rubli, choć żądał początkowo 600, a i to w
pośpiechu, bo właśnie zaczęła się wojna
Późnym wieczorem przyjechał
Raczenko po raz wtóry tego dnia, zasiadł przy biurku sielsowietu i powiedział
zwracając się do Drużki:
- Co, słyszę, u was jakieś
trudności?
- Nie... Żeby tak wielkich
trudności, to nie. Ot, tylko że...
W drugim pokoju ktoś rozmawiał
głośno przez telefon. Raczenko ruchem ręki przerwał Drużce, przysłuchiwał się
chwilkę, co się mówi w telefon a później przeszedł tam i długo o czymś
rozmawiał ze starszym grupy. Następnie rozkazał przywołać Wincentego Rojkiewicza.
We wszystkich chatach było
ciemno, choć ludzie nie spali. Tylko przed sielsowietem świeciły reflektory
auta i padały przez okna na drogę prostokąty świetlne. Rojkiewicz wszedł mrużąc
oczy.
- Dobry wieczór - powiedział
pierwszy Raczenko.
- Dobry wieczór.
- Słuchajcie, Rojkiewicz, gdzie
jest... Co to ja chciałem zapytać... Aha, gdzie jest wasza żona?
- Żona?
- Uhum.
- Tu.
- Tu, to znaczy, gdzie tu?
- W domu.
- W tej chwili, o, teraz, ona
jest w domu?
- Nie... W tej chwili... To
znaczy, ona wyszła.
- Dokąd?
- Do sąsiadki.
- Której? Jak nazwisko?
- Ja... prawdę mówiąc, sam nie
wiem. Nie pytałem. Nu, po prostu wyszła tutaj, pożyczyć, mówiła, nici. Ona
teraz szyje...
- Aha, ale w domu jej nie ma?
- A co takiego? W jakiej sprawie
ona potrzebna?
- Ojciec jej, jak się nazywa?
- Olszewski.
- Gdzie mieszka?
- W Popiszkach.
- Tu niedaleko, nad jeziorem?
- Nie, w drugich Popiszkach. Za
puszczą.
- Aaa... To tam, gdzie cudy?
Rojkiewicz nie odpowiedział nic.
- Teść co, kułak?
- Jaki on tam kułak - wzruszył
ramionami - może ma trzy hektary piasku. - Skłamał, bo wiedział, że ma pięć
hektarów dobrej ziemi. - Wygonik dla bydła może tam jaki... - dodał.
- To nieważne, zresztą. Krewnych
tu bliżej nie ma?
- Nie ma. A ja przepraszam,
chciałem zapytać, dlaczego to towarzysz pyta o' nią? Czy może coś stało się?
- Drobiazg. Potrzebna. Co mogło
stać się? Sami mówicie, że wyszła nici pożyczyć. Tak?
- No, tak ...- odpowiedział
złamanym głosem Rojkiewicz.
- Jeżeli wróci, proszę nas zaraz
zawiadomić. Formalność.
Rojkiewicz zrobił krok ku drzwiom.
- A jak tam handel, Rojkiewicz?
- Ja nie handluję teraz.
- Nie? No, i świetnie, że nie.
Dobranoc, Rojkiewicz.
- Dobranoc.
Gdy wyszedł, Raczenko zwrócił się
do Drużki:
- A tamtego... co uciekł, dom,
rzeczy, inwentarz zabezpieczony?
Drużko otworzył trochę usta, nie
wiadomo, czy bardziej z zaskoczenia, czy niepokoju. - Nie było
rozporządzenia... - zaczął.
- Po co rozporządzenia! Kto tu ma
rozporządzać? Kto tu gospodarz? Ech, wy! I jeszcze przewodniczący sielsowietu
się nazywa! Ile jeszcze czasu przejdzie, zanim zrozumiecie najprostsze rzeczy?
Drużko? A? To znaczy: drzwi otworem, a zwierzęta może nie karmione, nie pojone;
pies, kury, świnie, krowa...
- Krowy u niego nie było.
- Świń też nie było?
- Owszem, miał dwa parsiuki, ale
niewielkie.
- No więc co, że niewielkie? To
znaczy - mają zdychać? Żywe przecież stworzenia. Gdzież u was poczucie
gospodarskie? A wy wiecie, co to jest przewodniczący sielsowietu? To jest
gospodarz całej wsi, gromady. Przewodniczący gospodarzy. Bo wy teraz wszyscy
gospodarze jesteście, na swoim własnym, ludowym. To wasze dobro, wspólne ale
wasze. Nie rozumiecie tego jeszcze, co? Każda rzecz do was należy, nie do
obcych, nie do wrogów ludu, a do was. I tamte parsiuki, co mówicie, że
niewielkie, i kury, i wszystko. Nawet kwiaty w doniczkach, i te trzeba podlać,
bo wasze. Wasze własne, Drużko! Rozumiecie? Ziemia, lasy.
- Rozumiem - odparł chwiejnym
głosem.
- To-to! "rozumiem", -
przedrzeźnił go łagodnie. - To trzeba naprawdę, szczerze raz wreszcie pojąć, a
nie tylko formalnie. Skostnieliście pod tym pańskim jarzmem, a tu trzeba
inicjatywy, ruchu. Przecież wolni jesteście teraz ludzie.
- Naturalnie, wolni - powtórzył
Drużko.
W sąsiednim pokoju funkcjonariusz
NKGB skończył telefonować i wszedł:
- Akcja wysiedleńcza odłożona do poniedziałku.
Można iść spać - powiedział.
Koło pustego domu Pawła raz
jeszcze przejechały auta, obojętnie uderzyły reflektorami w okno i cienie
pelargonii poszły od nich w górę po ścianie i zgasły koło pieca.
Raczenko ociągał się z wyjściem,
przeszedł do kancelarii, nie patrząc na Drużkę, który tkwił wciąż w postawie na
wpół służbowej, zmęczony, poszarzały na twarzy.
- Jeszcze jedna rzecz... -
Raczenko przesunął ręką po włosach. - Gospodarstwo Bożka trzeba wziąć pod
opiekę.
- A on sam? - spytał zdumiony Drużko.
- Na razie pojechał do... miasta.
Ile tam hektarów, osiem?
- Będzie chyba koło tego.
- No, to właśnie. Nie może być
kułak sekretarzem sielsowietu.
- Wprzódy...
- Co wprzódy! Wprzódy ojciec jego
żył. Co jeszcze syn kułaka, to nie sam kułak. Po drugie rozkisł on, mówią,
zupełnie. Co z takiego! Do kościoła jemu iść się modlić, a nie bolszewikiem
być. Nie nadaje się. A zresztą, kto go wysunął na to stanowisko?
- Wszyscy wtedy...
- Głupstwa gadacie. To i
kontrrewolucją mogą być: wszyscy! Tu nie chodzi o wszystkich, tu chodzi,
Drużko. o masy uświadomione. Zresztą, porozmawiamy o tym szczegółowo jutro. -
Wziął ze stołu czapkę i skierował się do drzwi. - Dobranoc, Drużko.
Stary szewc stał pośrodku wciąż
jeszcze jakby przykuty do podłogi, gdy już kroki tamtego zacichły wśród nocy.
A noc wypadła ciepła, letnia noc
czerwcowa.
Raczenko szedł po skrzypiących,
drewnianych schodach na poddasze domu kooperatywy, do izdebki, w której
mieszkała jego żona. Pachniało świeżą, sosnową deską.
- To ty, Wasia?! - ucieszyła się
Katarzyna, otwierając drzwi i pobiegła z powrotem do łóżka, bo już była spała.
- Domyślałam się, że dziś przyjedziesz. No, jak tam?
- Po staremu - zapalił małą
lampkę stojącą na stole przed oknem, siadł ociężale na niskiej sofce, szeroko
rozstawiając nogi, jak człowiek zmęczony. Powiódł wzrokiem po pustych ścianach,
deskach zbiegających się w suficie poddasza, ściągnął z głowy czapkę, rzucił na
stół.
- A jak u ciebie? - zagadnął,
przesłaniając ręką szerokie ziewanie.
Katarzyna podparła głowę gołym
ramieniem, wystającym spod koca i patrzyła na męża jakiś czas w zamyśleniu. -
Kiedy to skończy się, Wasia?
- Co? A, wysiedlania? Dopiero się
zaczęło. Ale i skończy się niezadługo. - Odpiął powolnym ruchem pas, wyjął z
kabury pistolet systemu "Nagan", obejrzał w ręku i położył na stole
koło czapki i lampki. Znowu ziewnął szeroko. - Z początku tak będzie wszędzie a
później ułoży się. Spokój będzie.
- Czemu nie rozbierasz się? -
spytała.
Nie chciało mu się ruszać z
sofki. Cały dzień na nogach, nerwy naprężone. Przyjemnie było siedzieć w cichej
izdebce. Wreszcie leniwym gestem zaczął rozpinać pod szyją guziki bluzy. Z
czarnego otworu okna wpadła ćma, uderzyła o lampkę, spadła na stół, popełzła i
znów się zerwała
do bezradnego lotu, tłukąc się o
deski sufitu. Raczenko spojrzał na nią w górę, gdy nagle doleciał daleki, ale
wyraźny śpiew słowika; urywany w pierwszych akordach, przeszedł w długie
kląskanie, a później w dźwięki podobne do fletu.
- Późno, póóóźno śpiewają. Połowa
czerwca. U nas...
- i urwał ściągając przez głowę
bluzę. - Słuchaj, kto to jest ta żona tego handlarza tu, Rojkiewicza, jak jej
na imię? Znasz ją?
- Znam. Weronika.
- Ładna podobno.
- A bo co? Nie wiem. Nie dla mnie
konkurentka - odsunęła się do ściany, aby dać mężowi miejsce koło siebie w
łóżku.
Raczenko już w kalesonach,
zdmuchując po drodze lampkę i idąc do łóżka, zapytał:
- A ty w jaki sposób nie boisz
się, żeby nie włamali się, nie okradli kooperatywy?
- Mało tam jest do kradzenia.
Zresztą, też mam... - uśmiechnęła się uchylając poduszkę, pod którą leżał mały
pistolet.
- Oho, to my tu z tobą, widzę,
rzeczywiście, jak w pierwszych okopach na posterunku - zażartował, okrywając
się wspólnym kocem.
Słowik śpiewał ciągle.
Słowiki śpiewają zazwyczaj w
maju, zależnie jednak od daty przylotu, dłużej lub krócej, bywa przez cały
czerwiec, bo muszą wyśpiewać swoje. Śpiewają też we dnie i nawet w samo
południe, ale ludzie nie słyszą ich wtedy, zajęci mnóstwem powszednich,
dziennych spraw.
XXXVI
Furmanka przetoczyła się bokami,
omijając łańcuch wsi rozsiadłych nad rzeką i wyjechała na boczną drogę.
Ewentualnej pogoni nie było się tu czego obawiać. Noc była ciemna i cicha.
Wszelki głos dochodził z bardzo daleka, również dojrzeliby zawczasu światła
reflektorów. Droga nie posiadała rowów i wystarczyło skręcić po prostu w bok, w
pola, między żyta, czy ukryć się za jakąś kępą drzew, by przepuścić goniących.
Ale poza turkotem własnego wozu nic nie przerywało ciszy. Paweł dał wytchnąć
koniowi i puścił go krokiem.
- Stań na chwilkę - odezwała się
Marta. Zsunęła się z wozu, zaczepiając z tyłu spódnicą, odeszła kilkanaście
kroków, niknąc w ciemności.
- Skorzystam i ja - powiedziała
po chwili Weronika z pewnym zawstydzeniem i poszła w tym samym kierunku. Paweł,
opierając się jedną ręką o zad koński, a drugą o bokówkę wozu zeskoczył,
wyprostował nogi, pochodził koło konia, wsadził rękę pod chomąt, by sprawdzić,
czy bardzo zgrzany, i poprawił uprząż. Wtedy doszedł jego uszu daleki odgłos
jadącego pojazdu. Wróciły kobiety i we troje stali jakiś czas nasłuchując z
niepokojem. Ktoś jechał z tyłu.
- Człowiek jakiś - szepnęła
Weronika. Tak, teraz nie było już wątpliwości, że wśród nocnej ciszy toczyła
się gospodarskim truchtem, bez pośpiechu, próżna, klekocząca żelaziwem,
chłopska furmanka. W milczeniu ruszyli dalej krokiem. Paweł odwrócił się dwa
razy, ale nie było widać, kto nadjeżdża.
Dopiero po upływie pół godziny
nieznajomy dołączył się do nich, przeszedł również na krok i pojechał z tyłu.
Koń jego sapał w plecy kobietom, usiłując pyskiem doszukać siana w przednim
wozie. Biło odeń przyjemne ciepło i zapach końskiego potu. Z wozu zeskoczył
człowiek niskiego wzrostu z biczem w ręku i podszedł do Pawła.
- Przez puszczę pojedziecie? -
zapytał.
- Przez puszczę.
Podreptał milcząc, a później
głośno wciągnąwszy powietrze, wysmarkał nos w dwa palce.
- Nu, to pojedziem razem. Śmielej
razem. Paweł nie odpowiedział.
- Wy co, od wywózki moża
uciekacie? - zapytał nieznajomy, idąc ciągle obok i kładąc rękę na drabinkę.
- Nieee...
- Ech, życie nasze! - Zawrócił z
westchnieniem na swój wóz i nie rozmawiali, aż zaczęła się puszcza. Po godzinie
chłop znów podszedł do Pawła.
- Koniom trzeba dać odpocząć.
- Trzeba.
Ale przejechali jeszcze kawał
drogi, zanim skręcili z traktu w boczną ścieżkę, między gęste krzewy i wreszcie
wybrali miejsce na trawiastej polanie.
Teraz, gdy nieznajomy był już
między nimi, wszyscy dlaczegoś radzi byli jego obecności. Marta rozłożyła
jedzenie i natychmiast zaprosiła go, by sobie podjadł. Ponieważ się ociągał
przez grzeczność, Weronika dorzuciła prędko:
- Proszę zakąsić - choć nie była
tu gospodynią i prowiant nie należał do niej. I ona nie chciała, żeby odszedł.
Było raźniej przy nim i można było nie rozmawiać na tematy, których wszyscy
pragnęli uniknąć.
- Pewnie że jedna będzie żona, a
druga może siostra? - zapytał tamten, kładąc kawał słoniny na chleb.
Która żona a która siostra - nie
pytał. Nad lasem zbierała się mgła. Noc była ciepła, ale wilgoć przejmowała
plecy odwrócone od ogniska. Kobiety nie chciały jeść i poszły spać w sianie, na
wozie. Okryły kożuchami głowy, bo komary zaczęły strasznie dokuczać.
Chłop wstawał co chwila, znikał
poza kręgiem światła padającego z ogniska. Jakimś przyrodzonym węchem znajdywał
w tej ciemności suche gałęzie i smolaki, wracał i podsycał nimi ogień. Spać mu
się widocznie nie chciało. Paweł co jakiś czas pochrząkiwał, dając tym do
zrozumienia, że dotrzymuje mu towarzystwa.
- Od wywózki można uciekać? -
zapytał powtórnie, niezrażony uprzednim milczeniem Pawła.
- A czy od wywózki uciekają gdzie
ludzie?
- Nie słyszałem. Ale - dodał po krótkiej
pauzie - człowiek człowiekowi nie równy. Na oko zdaje się i podobny jeden do
drugiego, ot, chociażby jak ta sosna jedna do drugiej. A podejdziesz piłować,
każda inna. I wysokość i grubinia i sęki u jednej takie, a u drugiej, obacz,
zdaje się podobne, a dlatego za wszystkiem inne. Mnie zdaje się, że bolszewiki
też różne są. Z daleka jedne i te same, a pogadasz, niektóre bardzo przyzwoite
ludzie, a inne niegodne.
- Co z tego, że różne, kiedy
jedni i drudzy żyć nie dają.
- To inna sprawa. To, ja licza,
za nasze grzechy. Żyli my, zdaje się, dobrze, niczego nie brakło, a, ot,
podeszło. Znaczy żyli, ale grzeszyli... Tfu! i tych komarów, skąd ich bierze
się taka siła, czuma ich wie!... - Odmachnął ręką i zamilkł.
Cierpko pachniało surową ziemią,
mokrą trawą, z lasu szła ostra woń nawilgłych liści, zmieszana z jakimś
nieuchwytnym zapachem trochę drzewnej kory, trochę mchu, błota, czy gnijącego
igliwa, czegoś takiego znanego od dziecka, a przecież z trudem dającego się
określić.
"Ach, dlaczego zamilkł,
dlaczego zamilkł" - pomyślał Paweł, uciekając od własnych myśli. Przez
chwilę szukał, czym by podsycić rozmowność przygodnego towarzysza i wreszcie
zapytał:
- Co to za słowo takie: czuma?
- A, to, ot, przywyczka taka;
niby to przekleństwo. To jest choroba.
- Ach, dżuma! Ale w naszym kraju
ani jako choroba, ani przekleństwo nie znane. To chyba gdzieś z południa Rosji
czy z Azji?
- Po prawdzie powiedzieć, to
prawie zgadł. Tam, w tych stepach nad Azowem, na Kubaniu, to wszyscy tak
przeklinają. Ja jeszcze w tamtej wojnie z carskiej armii popadł do krasnej.
Jeszcze jak Trocki był wojennym komisarzem. No i wojował tam dwa lata. Ale
niech ich czum... To jak pan mówisz?
- Dżuma.
- Niech będzie dżuma, niech
będzie jaka chce choroba! Dość. Ot, wiesz, nieochota pod sowiecką władzą żyć.
Straszno.
- Straszno?
- Straszno. - Poprawił patykiem w
ognisku. - To znaczy, jakby to powiedzieć... Przykładem siedzimy teraz w
puszczy, a naokoło las czarny, noc, tylko sowy krzyczon. Strach z tego nie
duży, ale choćby muły, a zawsze strach. Ale to nie ten strach... Nie tego
gatunku. Bo jest taki, że człowiek nie umierać się boi, a żyć. Bywa tak w
życiu. Zdaje się jednego dnia nic takiego i nie stało się, i jeść masz co, i
spać gdzie, i tych pieniędzy kilka groszy, i żywioły w chlewie nakarmione, a
wyjdziesz z chaty, spojrzysz w pole czyli w niebo, i jakby jakaś nudność
człowieka za gardło chwyta. Bywa tak, nie?
- Bywa - odparł Paweł.
- No, właśnie. Podobnie choroba.
Różne są i nawet niektóre bardzo bolesne. Rak jaki, róża, kłucie w boku... człowiek
umiera. Ale bywa taka choroba, zdaje się, boli-nie-boli, a nawet jeżeli boli,
to nie od bólu, ale taka straszna nudność nachodzi i gryzie, i człowiek sechnie
nie wiedzieć od czego. A doktor, uczony człowiek, a tego nie rozumie... Moża
czasem znachor jaki, ale też rzadko, żeby wykrył samą tę główną przyczynę.
Dlatego każdy teraz przy sowietach chodzi wszystko równo jak kwaśne jabłko
zjadłszy, różnych przyczyn dopatruje się, a głównej zrozumieć nie może. A ta
przyczyna, to i jest: zgryzota.
Paweł położył się na wznak i
patrzył w gwiazdy. Słychać było jak konie potrząsnęły w ciemności uzdeczkami i
wciągając głośno powietrze, zaczęły się obwąchiwać, zawierając bliższą
znajomość.
- Na przykład mój teść, wieczny
jemu pokój, umarł jak raz w tamta wojna, ale przy życiu miał gospodarka i
jeziorko dzierżawił. Niewielczeńkie takie jeziorko. No, ale jednym słowem
gospodarz i rybak. To pamiętam jeszcze, młodym będąc, wyjdziesz o świtaniu,
spojrzysz w woda, a ona jakaści sina, przymierzając u człowieka palce zmarźnięte;
a później robi się różowa... a później taka jasna, jasna; w słońcu, w południe
jak monstrancja świeci... no tak. A gdzie w cieniu, tam zielona jak liść, a pod
wieczór znowu inna... jednym słowem, co ja tu będę opowiadał, różna. Pod
deszczem znowu robi się jak ten ołów i ciężka zda się, nieprzenikniona, woda,
rozumie pan? No, a teraz weź zrobić z tego jeziora, żeby ono było i rankiem
ołowiane, i w słońcu ołowiane, i o zachodzie, i o wschodzie, i na deszczu,
zawsze tylko pod ten sam ołów, i będziesz wiedział, ze już nigdy a nigdy nie
zmieni się. To, powiedzieć prawda, ja bym przy takim jeziorze i mieszkać nie
chciał, niechby w nim ryby, choć rękami czerp!
Zastanowił się chwilkę patrząc w
ogień, później pogrzebał w węgielkach, odrzucił jeden na bok, zapalił odeń
zgasłego papierosa i snać pożałował tej ryby, co ją, "choć rękami
czerp", gdyż dodał:
- Może jaki rok, drugi, ale nie
dłużej, nie dłużej. I gospodarka by przedał, i jezioro te za pół ceny, i
pojechał od niego, żeby na oczy nie widzieć!
Paweł pomyślał: "Co tam
jezioro!... Dach nad głową, jakikolwiek dach..." I przypomniał mu się pies
a później musiał chyba zdrzemnąć się chwilę, bo uczuł nagle, jak świadomość
przywraca mu okrzyk Marty.
- Paweł! Paweł!... - Obudziła
się, nie mogła zrozumieć, kto koło niej leży, gdzie jest? Odrzuciła gwałtownym
ruchem kożuch z głowy.
- Co? Ja tu - odezwał się Paweł,
powstając.
- Gdzie!... Gdzie my?!...
- To nic, to sowa tak zakrzyczała
blisko.
- Ach... - Zaszeleściła sianem,
przewracając się na bok. - Te komary.
- Nakryj dobrze głowę.
- Nie pomaga, wszędzie włażą. -
podciągnęła nogi, trącając kolanami Weronikę.
Paweł usiadł z powrotem przy
ognisku.
- Wraz pojedziem chyba? -
zagadnął chłop.
- Jak zacznie świtać. Tamten
spojrzał w niebo.
Ruszyli bocznymi dróżkami przez
las, bo z pobliskiego traktu dochodził jakiś ruch niezwyczajny.
Droga stawała się coraz gorsza,
puszcza coraz bardziej ponura, z zielonej po wierzchu przechodziła w burą u
spodu. Czarny dzięcioł, duży jak kruk, lubiący pustkowie i ciszę, poleciał
spłoszony nisko nad mchem pomiędzy pniami.
- Ech, głusz jaka - westchnął
chłop.
Jest w tej części puszczy nieduże
jezioro zwane Kiernowskim od osady Kiernowo, na którą składają się trzy chaty
kułackie. Do jeziora nie ma dostępu suchą nogą, gdyż brzegi jego stanowią dziko
splątane krzaki, podmyte wodą; dalej wstęga trzcin. Olbrzymy leśne ustąpiły z
respektem czy też pobłażaniem dla tej roślinności pozwalając jej krzewić się i
kąpać dowoli w bagnie, błocie, wodzie przybrzeżnej. Ale środkiem jeziora,
pchane wiatrem biegną wolne fale, z grzywą na wierzchu; gdy zaś wiatru nie ma,
woda jest niezwykle, jak na takie miejsce, czysta, prawie modra. Niezliczone
pokolenia kaczek wyszły tu z jajek i stawiały pierwsze kroki w życiu. Znały te
wody karawany przelotnych ptaków, lecących odwiecznym szlakiem jezior i lasów.
Ale lasów robi się po drodze coraz mniej i z każdym dziesiątkiem lat mniej i
mniej. Wokół dużych jezior rozrosły się ludne wsie. W taki to sposób Jezioro
Kiernowskie ostałe w środku puszczy z podrzędnego ongiś przystanku, niemal,
chciałoby się powiedzieć: z prowincjonalnej karczmy przydrożnej, przeistoczyło
się w ważny zajazd nie tylko dla szarego ptaka wodnego, ale dla podróżujących
gęsi, a nawet dzikich łabędzi.
Łabędzie zobaczyć jest trudno,
zresztą, nie popasają tu nigdy dłużej. Czasem tylko, w pogodną wiosnę, bywa,
chybocze się w powietrzu białe jak w bajce ze skrzydeł uronione pióro łabędzie
i długo, długo opada ruchem obrotowym, znów się uniesie podmuchnięte wiatrem,
znów opada, kręcąc się lub bujając, zatrzyma nieruchomo, przez chwilę stoi w
miejscu, a później coraz niżej i niżej, i jeżeli wiatr nie zniesie go w bok
między ajery i wiklinę albo jeszcze dalej, na wiosennym puchem pokryte olchy,
to wtedy takie pióro osiada w końcu na jeziorze i pływa sobie po nim...
Prowadzili konie w lejcach idąc
koło wozów, które mimo suszy zapadały w błocie.
- Oj, żeby nie zbłądzić - biadał
chłop. - A to kilka dni przyjdzie się po puszczy brodzić.
Zabrakło mu machorki i gdy na
następnym postoju dostał od Pawła sporą garść tytoniu, zaciągnął się z lubością
i przyznał wreszcie, że porzucił samowolnie roboty państwowe: - Pracuj, pracuj
i końca nie widać. A w domu, co? Żona, dzieci, głodne może.
Paweł domyślał się, że przesadza,
że pewnie i żona, i dzieci mają co jeść, ale że się tak utarło mówić, więc nie
odpowiedział i tylko przytaknął ruchem głowy.
- Ja, to tam, nie boję się -
ciągnął - mnie wywózka nie straszna. Ziemi u mnie dwa i pół hektara
wszystkiego: nie kułak ja, nie. Mnie nic nie zrobią - powtórzył raz jeszcze,
ale już mniej pewnym tonem, w którym wyczuwało się obok twierdzenia zdradliwy
podchwyt pytania. Że jednak Paweł milczał w dalszym ciągu, nie wytrzymał:
- Chyba, że... Bo ja od nich, z
tej ichniej krasnej armii uciekł do Polszczy... Ale, lat temu piętnaście...
Dawno, prawda?
- Dawno - przytwierdził Paweł.
Chłop się ożywił: - I mnie zdaje
się, że to za dawno.
- A sąsiedzi wiedzą?
Tamten znowu sposępniał,
pomilczał, a później splunął. - Wiedzą... Jeżeli nie zapomnieli. Ale nie
zapomną, oni. Kto taką rzecz zapomni! A złość mając jaką, to i dobrze
przypomną.
Na to nie było pocieszenia.
Jechali dalej krok za krokiem,
zanim dobrnęli do pierwszej osady ludzkiej. Spotkał ich zaraz przy wjeździe na
polanę młody wyrostek, który nie odpowiadając nawet na powitanie, zapytał
przede wszystkim:
- Prawda to, co mówią, że wojna
już jakoby z Sowietami? - W oczach jego tliła się nadzieja, ale chłop uciął
krótko:
- Nie słychać jeszcze.
Wyrostek przeniósł wzrok na
Pawła.
- Nikomu wierzyć nie można -
mruknął statecznie i zapytał znowu: - A czy to prawda, że sowieci wywożą
każdego, u kogo więcej niż siedem hektarów?
- Nie wiem, braciszku -
odpowiedział Paweł.
- Na cud chyba jedziecie?
- Na jaki cud?... - Paweł
zapomniał, o czym mówiono w okolicy. Weronika z wozu coś do niego powiedziała,
ale w tej chwili chłop splunął z pasją i podbiegł do Pawła:
- Widzisz, jak to bywa, że mąci
czasem ludziom w głowie! A! I my bali się traktem jechać i dali się w taką
głusz, bokami, drogi nałożyli, konie zmitrężyli po tych dołach-lasach bez
przyczyny. Toż przecie te wozy, co ich słychać było na trakcie, to ludzie,
ludzie na cud do Popiszek jechali! I nam trzeba było razem. Jutro szesnasty
miesiąca, pojutrze znaczy siedemnasty, wtorek. I jak to mogło z głowy wylecieć!
Spokojnie, bez lęku między ludźmi by pojechali, traktem, jak należy. Tfu! -
splunął ponownie - kara Boża. I czemu wcześnie nie przypomniała? - zwrócił się
z wyrzutem do Weroniki.
Odprzągnięto konie i mężczyźni
poprowadzili je na paszę. Marta szukała w wozie jakichś rzeczy, gdy podeszła do
niej Weronika, chwilkę postała niezdecydowana, a później przekroczyła leżące na
ziemi hołoble, zbliżyła się do wozu od przodu, sięgnęła ręką w słomę pod
siedzeniem Pawła i ostrożnie wyciągając stamtąd pistolet spojrzała ku Marcie.
- Wyrzucić? - szepnęła
porozumiewawczo.
Marla drgnęła, obejrzała się
wokół, a potem przytaknęła mrugnięciem powiek i ledwo dostrzegalnym ruchem
warg. Czuła się bardzo źle, prawie chora. W gruncie rzeczy obie myślały o tym
samym już od początku: "Po co on to brał?"... Weronika ukryła pistolet
pod chustką i poszła niby to w krzaki, w istocie minęła chatę, weszła na kładkę
wiodącą do jeziora, stanęła nad wodą, zastanowiła się nad wyborem miejsca, ale
rzuciła broń wprost przed siebie. Pistolet chlupnął jak żaba, poszedł na dno w
muł przybrzeżny, błysnąwszy po drodze jak ryba łuską i znikł, by rdzewieć na
wieki.
Podczas gdy konie pasły się,
siedzieli w chacie. Paweł z łokciami na stole, z głową ukrytą w dłoniach,
starał się drzemać. Obok, przygodny towarzysz podróży półgłosem wymieniał z
gospodarzem środki zapobiegawcze na czerwonkę u świń. Weronika tkwiła bez ruchu
w rogu izby, co pewien czas opędzając się muchom, których roje brzęczały w
chacie monotonnie. Tylko Marta legła na ławie, na posłanych kożuchach i
zasnęła. - Niech śpi, niech śpi. - Muchy lazły jej do oczu i kącików ust; przez
sen odganiała je ślepym gestem ręki. W izbic pachniało świeżym chlebem,
widocznie pieczono go dziś rano.
Weszła gospodyni z dzieżą po
kwaśnym cieście, spojrzała na leżącą i westchnęła, jak zwykłe są wzdychać
kobiety nad losem innych kobiet.
- Może przykryć czym? - zapytała.
Paweł budząc się raptownie z
zamyślenia odjął twarz od dłoni, wodząc nic rozumiejącymi jeszcze oczami.
- Za ciepło będzie - wyprzedziła
go Weronika. - Chyba głowę od much. Ale - dodała - może być duszno.
- Trzeba jechać niezadługo -
mruknął Paweł.
Gospodyni postawiła dzieżę, znów
westchnęła i nie zapraszając, by pogościli, poszła za przepierzenie izby.
- Niech pośpi jeszcze - odezwała
się Weronika.
Gospodarz wyjrzał oknem dla
sprawdzenia godziny, którą mierzył według cieni wysokich drzew padających na
polanę. Widocznie oczekiwał już, by goście ruszyli.
- Niech śpi - przytaknął Paweł. -
Niech śpi.
Postanowili najkrótszą drogą
wykierować się na trakt.
- Konie trzeba poić - powiedział
chłop i wstał.
XXXII
Któż mógłby stwierdzić z całą
pewnością, co pchało tysiące ludzi leśnymi drogami do biednej wsi. Wiara czy
rozczarowanie do wiary? Nadzieja czy beznadziejność? Ciekawość czy apatia?
Zapewne rozmaite pobudki, być może, wzajem sobie nawet sprzeczne. Jedno jest
tylko pewne, że nie wymyślono dotychczas słowa bardziej magicznego ponad słowo:
cud! Zapowiada ono wytłumaczenie wszystkiego, co jest na ziemi i niebie;
potwierdza wiarę, rozprasza wątpliwości, tłumaczy przeszłość, wyjaśnia
przyszłość. W zasadzie każda siła materialna traci wobec cudu swe znacznie jak
licha bariera kopnięta nogą przechodnia. Ale z drugiej strony, nie może być
takiej siły duchowej, autorytetu kościelnego, takiej nauki, takiego kapłana,
który by potrafił przeciwstawić cudowi coś bardziej atrakcyjnego. Najbardziej
ważkie i przekonywujące argumenty przeistaczają się w puste słowa. Wobec
naocznego cudu bowiem nikłe wydają się tysiącletnie wierzenia na słowo,
niepotrzebnie wszelkie przekonywania, piaskiem w oczy kazania z ambony. Gdy Pan
schodzi do ludzi osobiście, czy może mieć znaczenie, co mówią jego urzędnicy,
jego słudzy, pośrednicy wszystkich rodzajów? Któż zechce wtedy słuchać ich
wykładni, ich interpretacji, kogo interesować mogą ich poglądy? Dość, dość!
Wieki płynęły za wiekami, a ludzie wciąż słuchali, słuchali? Teraz, raz
wreszcie chcą zobaczyć! Pewnie, że rzeczy takiej jeszcze nie bywało, ale czy
nie może być dlatego? I czy nie raczej w czasie wielkiej niedoli niż kiedy
indziej?
O! rozległe były kiedyś ziemie
Wielkiego Księstwa Litewskiego, od Bałtyku po Morze Czarne, a któż zna dzisiaj
jego granice?!... Ludzie przełazili sztucznie szlabany, mimo wszystkie zakazy
poruszania się, mimo ryzyka podróży, sprawdzania dokumentów. Jakoś objeżdżali
bocznymi dróżkami, brodem przez rzekę, lasem, rojstem, pastwiskami. W gruncie
rzeczy nie było tego dużo. Sporo odstało po drodze, trochę zawrócono z drogi,
niektórzy wsiąkali do lokalnych więzień. Tak deszcz letni, gdy wypadnie w
kraju, wytworzy płytkie strumienie wody, które biegną pozornie na oślep, a
przecież tu i tam, chytrze się przecisną, wywrócą jakąś grudkę ziemi, inną
grudkę obejdą bokiem, płyną dalej, choćby wyślizganą w błocie koleiną, znów się
rozpierzchną na płask, rozbiegną, wykołują i ciekną. Bardzo łatwo jest je
zatrzymać, chociażby dziecinną tamą z piasku; wtedy się powoli gromadzą te
luźne wody koloru brudnej kawy, nie protestują, zdawałoby się, godzą z losem,
ustają na miejscu, jak staw zatrzymany groblą, ale niech tylko ręka się odwróci
i zajmie w innym miejscu, już po krótkim czasie zerwą uklepaną tamę i prędko,
prędko, ciurkiem pobiegną znowu, wijąc się jak szpagat, unosząc na swej drodze
źdźbła trawy, słomy, kawałek końskiego nawozu, a czasem nawet czarnego żuka,
który się zagapił nieopatrznie?
Podobnie i teraz: cienkim, raczej
skąpym nurtem, ale z całego szerokiego kraju, ciekły sznurki furmanek, a obok
ścieżką wydeptaną szli pojedynczy ludzie piechotą. Szli przeważnie boso, obuwie
oszczędzając przerzucone na ramieniu, bo to cud ? cudem, ale para butów
kosztuje sześćset, siedemset, a jeżeli nowa i dobra, to i osiemset rubli!
Kiedy podjeżdżali do traktu,
wydało się Pawłowi, że furmanka z tyłu odstała nieco. Odwrócił się i ze
zdziwieniem spostrzegł, że jest daleko. Pomiędzy dotychczasowym towarzyszem
podróży a jego koniem zachodziła wyraźna sprzeczność w dążeniach: koń, który
się już przyzwyczaił do przedniego, parł naprzód i wyrywał, a chłop wstrzymywał
go na wyciągniętych lejcach, mając widocznie na uwadze inne względy. W
pierwszym odruchu Paweł omal nie przystanął, by zaczekać, ale później coś
zmiarkował, odwrócił się ku przodowi, wjechał na trakt lewą stroną i podążył
równolegle do szeregu jadących furmanek. Chłop zaś zatrzymał konia, odczekał
chwilę i potem powlókł się na końcu, za rzędem wozów. Siadł bokiem i
odwróciwszy głowę wyraźnie nie patrzył za oddalającym się Pawłem, jakby go
nigdy nie znał.
Zostali więc znowu sami we troje.
Marta miała podkrążone oczy i niezdrowe wypieki wystąpiły jej na twarzy.
- Źle się czujesz? - zapytał ją
Paweł.
- Tak - odparła głucho - nie
bardzo dobrze.
"Ma gorączkę" pomyślał.
W tej chwili starzec stąpający boso bokiem traktu z butami i workiem na plecach
odezwał się:
- Oj, deszcz potrzebny i jak
jeszcze potrzebny - popatrzył w górę na zbierające chmury.
- Z daleka, ojciec?
- Z daleka...
Paweł nie zapytał, skąd, pochylił
się naprzód, aby biczowiskiem strącić dokuczliwego bąka, który wpił się w
koński bok, ale starzec sam dodał po chwili:
- Zza Dźwiny, z Łotwy.
- Piechotą?
- Drugi tydzień.
Paweł pognał konia kłusem,
wyprzedził inne furmanki, zostawił je daleko z tyłu. Pierwszy dojechał do
wodopoju w rzece. Zatrzymał przed mostem, zeskoczył z wozu, odpiął wiszące z
tyłu wiadro i poszedł po wodę.
Gdy wrócił z pełnym i podpierając
go zgiętym kolanem stał przed koniem, który pił chciwie, Weronika odrzuciła
źdźbło trawy, które gryzła w zębach, poweselała i jakby innych chciała do
wesołości namówić:
- Już niedługo - powiedziała -
prędko będziemy w domu. - Milczenie, które nastąpiło po tych słowach, zdawało
się inne niż dotychczas podczas drogi; bardziej napięte, drażniące, kłopotliwe.
A przecież nie ulegało wątpliwości, że Weronika odezwała się w najlepszej
intencji. Paweł uniósł głowę i uśmiechnął się do niej. Był to uśmiech raczej
wymuszony i zdawkowy. Nagle Marta powiedziała przyduszonym, nieswoim jakimś
głosem:
- W "domu"... Weronika
u ojca, Paweł u... teścia, a ja...
Ręce Pawła z nabiegłymi żyłami od
wysiłku trzymania wiadra zadrżały. Koń w tej chwili kończył pić i głośno
mlaskając wciągał ostatek wody z dna. "Ach, jak przykro", pomyślał
Paweł. "To chyba najprzykrzejszy z wodopojów". I trzymał wciąż
wiadro, choć już było puste, aż koń wyjąwszy zeń pysk, mlaszcząc i podzwaniając
opuszczonym wędzidłem, opryskał końce jego butów. Właściwie należało przynieść
jeszcze drugie pełne wiadro, ale zaczął się nerwowo śpieszyć i kiełzać konia. W
tej chwili Weronika odezwała się cicho głosem prawie proszącym nie patrząc na
Martę:
- Tylko takich rzeczy... Proszę
nie mówić tam, w chacie...
Marta odwróciła twarz do lasu i
jak mała dziewczynka poduszką dłoni wycierała nabiegłe do oczu łzy.
Paweł westchnął. Marta mogła
przecie pokrzyżować cały plan ich ucieczki... Co by zrobili teraz bez Weroniki,
bez bliskich Popiszek, bez jakiegokolwiek, choćby przejściowego dachu nad
głową? Bez pomocy z zewnątrz? Bez przyjaznych ludzi?... Z dala dochodził turkot
zbliżających się wozów. Odruchowo pognał, byle prędzej. Słyszał za sobą, jak
Marta głośno wycierała chusteczką zakatarzony nos.
Wyjechali z puszczy.
Widok, który się rozpostarł
niespodzianie, zaskoczył oczy przywykłe do jednostajnej zieloności lasu. Na
prawo zachodziło słońce, ścieląc swe promienie prawie poziomo, od czego pola
gryki, koniczyny i łany żyta przeświecały różnymi kolorami. Chmury, grożące
uprzednio deszczem, uciekły wysoko i zawisły nad ziemią w kształcie olbrzymich,
płowych ryb, zaróżowionych po bokach. Wiła się żółta od piasku droga, dalej
pagórek, na którym rosły pojedyncze sosny, w tej chwili jakby miedzią pokryte,
i z tego pagórka zobaczyć było można na lewo, schowany w olchach, ślad rzeki
Solczy, a obok wieś Popiszki, na którą zleciały niby nieprzeliczone stada
białych ptaków: chusteczki, chusteczki, chusteczki...
- Ach, Boże! - wykrzyknęła
Weronika. - Bab, bab! Co bab zebrało się!
Stary Olszewski po dłuższej
rozmowie, którą odbył z córką na osobności, zjawił się w szopie, gdzie
postawiono wóz, i powoli, ważąc każde słowo, wyraził swój pogląd na sytuację.
Przez otwarte wierzeje dochodził ze wsi chóralny śpiew nabożnych kobiet.
"Dobrze się stało" -
mówił - "że trafili w taki zjazd. W tłumie rozmaitych ludzi nie zwrócą
niczyjej uwagi, to fakt. No, ale chodzi oczywiście, co dalej? Cóż, Paweł musi
zrozumieć" - tu rozwiódł rękami - "że na razie widoków na ukrycie
mało, bo i gdzie? We wsi sielsowiet..."
Czarny pies z jednym białym
uchem, który wszedł do szopy, obwąchiwał bardzo dokładnie buty Pawła, i
Olszewski odsunął go nogą. Paweł słuchał w nerwowym skupieniu.
,,... A więc wychodzi tak, jakby
nie było innego ratunku, tylko i pozostaje las... No tak, las. Ze dwa dni niech
tu posiedzą, pogoszczą, owszem, on ze szczerego serca prosi, a później, to już
chyba do lasu. - Podrapał się w głowę zastanawiając. - On zna takie jedno
miejsce niedaleko, prawdę mówiąc, nieładne to miejsce, bagno wokół, no, ale
cóż... Sama kobieta tam mieszka, sołdatka, mąż z wojny niemieckiej nie wrócił,
choćby przykładem, jak i jego syn. Też nie wrócił. Bóg święty raczy wiedzieć,
czy zginął, czy może do niewoli popadł. Żadnej wieści. No, to właśnie. U niej
na razie niech przesiedzą, w lesie znaczy. Ma ona chatkę, ale ciasną i
niedokończoną, bo mąż zaczął słomą kryć, kiedy na służbę przywołali. Wóz będzie
można w krzakach postawić, a koń, wiadomo, niech chodzi do paszy, choć tam i
marna trawa, kwaśna, ale zawsze: trawa. Teraz, latem, wilków nie ma czego się
obawiać".
Paweł słuchał. Olszewski uczynił
pauzę. Gospodarskim okiem przyglądał się wozowi i nawet dwoma palcami ujął za
szynę tylnego koła, sprawdził grubość żelaznego obręcza, pokiwał głową z
aprobatą.
"No, a co się dotyczy
dalej... To, ma się rozumieć, trzeba będzie zobaczyć. Ot, jak ta cała sumatocha
przejdzie, założę konika, podjadę tu do jednego miejsca, nie tak żeby daleko,
ale będzie kilometrów z dziesięć, może dwanaście... Gospodarz tam bogaty,
sprawiedliwy, i to jeszcze, że z drogi mieszka, aha."
- Może wojna do tego czasu
wybuchnie- wtrąciła Weronika.
Olszewski spojrzał na nią z
nieukrywaną niechęcią. Urwał swe wywody, a po chwili powiedział szorstko:
- Co tam i gadać o wojnie! Nie
wiadomo, czy ona będzie jeszcze... A po pustemu nadziejać się nie ma co. Mało
co może być. To i cud może być jutro. Ot, ludzie, zebrali się, czekają, ale czy
będzie tylko?
Weronika stała z założonymi na
piersiach rękami, czarna na tle otwartych drzwi szopy, za którymi dogasał
dzień. Paweł wiedział, że w kalkulacji Olszewskiego czarna plama Weroniki
stanowi największą lukę i może wytworzyć powikłanie, którego tamten na pewno
się nie spodziewa, a więc nie mógł wziąć najpoważniejszego pod uwagę. Tego
mianowicie, że Weronika właściwie uciekła od męża i że Rojkiewicz może jej
szukać albo nawet mścić się, donieść... Po czyjej stronie wtedy stanie
Olszewski? Po stronie córki i ryzyka ukrywania zbiegów, czy po sprawiedliwej
stronie zięcia i własnego spokoju? Czy Weronika ma jakiś plan zapobiegawczy?
Nie spytał jej dotychczas i nie będzie pytał. Jeżeli ma, to dobrze, a nie ma,
co pomogą pytania? Może i najlepiej by było dla nich wszystkich, żeby zechciała
zaraz wrócić do męża i wykłamać się przed nim jakoś. Ale właśnie Paweł nie
będzie i nie chce jej czegoś podobnego radzić... Podziękował gospodarzowi i
stali jakiś czas w milczeniu. Paweł wsparty o drabinę swego wozu snuł dalej swe
ciężkie, bezdomne myśli. Olszewski przerwał je pół szeptem:
- Chyba może za granicę dać się.
- Dokąd?! - wtrąciła Weronika.
- Do Polszczy, do Giermanii.
- Trudno - mruknął Paweł.
- To prawda, że trudno.
Poszli wszyscy do chaty. Po
drodze Paweł wciąż pochłonięty myślami zagadnął:
- Ale jeżeli ten gospodarz, co
pan mówił, bogaty jest...
- Który?
- No, ten, o dwanaście stąd
kilometrów. - Aa...
- To jego też mogą deportować
wkrótce.
- Wszystkiego może być.
Późnym wieczorem, po kolacji,
Martę zaczęła palić gorączka. Matka Weroniki, nie poznać: z udanym czy szczerym
współczuciem, zauważyła:
- Wiadomo, kto nie przywykszy
tego chłód łatwo przejmie w lesie. A głównie od komarów, choć bywa też taka
choroba, co z nerwu. Wercia, ty by zbiegała do starej, do Tośki, niech da zioła
zaparzyć.
Weronika zabrała się do wyjścia.
Paweł odczekał aż zamknęły się za nią drzwi.
- No, widzisz, Martuś - zwrócił
się do żony, kładąc rękę na jej rozpalonym czole. - Widzisz, kochana, jaka
burżujka z ciebie - zażartował łagodnie. - W lesie spać nie możesz...
Ścisnęła go za rękę. - Tak mi
przykro, tak mi przykro. Ale może do jutra przejdzie...
- Przejdzie, na pewno przejdzie.
- Bo, widzisz, te komary...
- I komary przejdą. Nie bój się.
Jeszcze wszystko ułoży się dobrze.
- Bo ja bym chciała wyjechać.
- Wyjedziemy.
- Ale zupełnie wyjechać. Daleko.
Już nie tęsknię do domu. Ja nie chcę więcej. Wyjechać w ogóle z tego kraju, z
tego wszystkiego, od tych wszystkich ludzi...
- Pojedziemy sobie od tych złych
ludzi...
- I od dobrych też. Zupełnie.
Gorączka jej wzmagała się.
"Co robić, myślał, jeżeli się rozchoruje?"
- Paweł.
- Co, kochana?
- Ty pójdziesz jutro oglądać cud?
- Pójdę.
- A wierzysz, że będzie?
- Nie.
- To po co pójdziesz?
- Żeby tobie opowiedzieć.
Uśmiechnęła się. A po chwili: -
Gdzie będziesz nocować?
- Tu, przy tobie na ławie. Albo
nie wiem jeszcze... - Zawahał się. - Nie wiem, jak tu gospodarze śpią. Może
pójdę do wozu, w szopie... - Zamilkł nagle.
Po chwili Marta szepnęła: - O czym
myślisz?
Nie odpowiedział. Przeszyła go
straszna myśli, że przecież Rojkiewicz mógł prostą drogą, nie kołując jak oni,
zdążyć i lada chwila nadjechać. Zacisnął palce aż paznokcie pobielały.
Gospodyni widocznie podsłuchała,
o czym mówili, bo wtrąciła się:
- Wercia może obok niej spać w
łóżku, a pan... Marta spuściła rozpalone powieki. Paweł przerwał szybko:
- Razem z chorą, to może
niedobrze będzie.
W tej chwili wróciła Weronika.
Gdy po wypiciu ziół Marta zasnęła, Paweł wyszedł do wsi. Za progiem spotkał
gospodarza wspartego o żerdzie płotu.
- Zdeptali owies - powiedział
melancholijnie. - Na czysto zdeptali. - Nie znać było jednak złości w tym, co
mówił, nie utyskiwał, a tylko z rezygnacją podawał do wiadomości rzecz
oczywistą.
Uliczką wsi przewalał się tłum,
ciemny o zmroku, słychać było gwar rozmów, śmiechy i nawoływania. Jak okiem
sięgnąć paliły się ogniska, w ogródkach i na polu; depcząc zasiewy stały wozy i
konie przy wozach. Ludzie chodzili tam i sam, przełazili płoty, lokowali się
gdzie niebądź. Ochrypłe od kilku dni, psy wioskowe przestały już szczekać.
Gospodarze, tak zazdrośni zazwyczaj o każde posiane w ziemię ziarnko, o
zdeptane zboże czy łąkę, teraz nie protestowali, przyjmując to za dopust Boży.
Paweł z trudem przeciskał się ku
środkowi wsi, skąd ponad ogólny gwar wybijał się chóralny śpiew kobiet. Zbitą
ławą otaczając chatę Smolskich śpiewały nieskładnie i wciąż na tę samą żałosną
nutę kraju skarżącego się przed Bogiem na swój los.
Nawet zawsze świeży, wilgotny o
tej porze wieczornej podmuch puszczy został jakby zadeptany odorem koni i
ludzi, baranicy, machorki, skórzanej uprzęży, smarem do kół. Było duszno.
Noc na ogół jasna, gwiezdna,
jedna z najkrótszych w roku, czerwcowych nocy, rozświetlona odblaskiem ognisk i
świateł padających z okien chat, pozwalała rozpoznać rozmaite twarze i ubiory,
czasem niezwyczajne dla tej okolicy. W pewnym momencie zdawało się Pawłowi, że
poznaje w osobie żebraka siedzącego na złożu drzewa budulcowego ojca Serafima w
kapturze na głowie. Zatrzymał się niepewny, gdy nagle poczuł, że ktoś go ujął z
tyłu za łokieć. Odwrócił się szybko i zobaczył przed sobą Wulfkę, owego szofera
Żyda, którego spotkał kiedyś w pralni Tadeusza i nie widział od tego czasu.
- A pan co tu robi? - zapytał w
zdumieniu.
Wulfka się uśmiechnął:
- A jeżeli powiem, że to samo, co
pan?
- Nie myślałem, że pan się takimi
rzeczami zajmuje. - Paweł był szczerze ucieszony z spotkania.
- Jakimi?
- No, świętymi.
- A czym mam zajmować się?
Siedzieć w domu i czekać aż mną się zajmą, tak?
Po sekundzie milczenia, która
nastąpiła, obydwaj jednocześnie otwarli usta i jednocześnie, jak to się czasem
zdarza, nagle zaczęli mówić.
Wulfka:
- A pan wie, co stało się z
pralnią pana Zakrzewskiego?!...
Paweł:
- To - fatalnym zbiegiem
okoliczności zaczął swe zdanie nietaktownie - jakże tak, stracił pan już u
sowietów łaski?... - urwał w tymże mgnieniu, gdy tylko słowa tamtego doszły
jego świadomości i porwał Wulfkę za
ramię:
- Mów, mów pan! Co, co się
stało?! Co się stało z pralnią?!
Ale Wulfka strącił jego rękę i odparł
z rozdrażnieniem, obrażony, szorstko:
- At, daj pan spokój! Takie
gadanie: "łaski"!... - i bez pożegnania zawrócił.
- Wulfka! - zawołał za nim Paweł
zapominając o ostrożności, i może dlatego tamten tym szybciej wmieszał się w
tłum, aby nie być postrzeżonym. - Wulfka! - Paweł próbował przepychać się za
nim przez ciżbę ludzi; ktoś go potrącił, odepchnął, Było ciemno. Wulfka znikł.
Jeszcze chwilę przedzierał się Paweł na oślep w tłoku, wreszcie, zniechęcony,
zatrzymał się. Postanowił odszukać go rano, wytłumaczyć, jeżeli trzeba, że to
był żart, przeprosić nawet, byle tylko dowiedzieć się tej rzeczy...
Gdy powracał do chaty
Olszewskiego, zauważył, że Weronika wyszła z niej właśnie i skierowała się do
szopy. Pies z białym uchem szedł jej śladem. - "Może mnie szuka?" -
przemknęło mu przez głowę. Bokiem, szybko przemierzył podwórze i wszedł do izby
niepostrzeżenie. Na ławie obok łóżka, w którym spała Marta, leżała rozłożona
pościel. Poduszka była jeszcze ciepła. Siadł i przysłuchiwał się oddechowi
chorej. Weronika wróciła i w nogach łóżka postawiła wiadro.
- Czyje to posłanie? Nie...
twoje? - zapytał szeptem.
- Nic, nic, proszę tu spać. Ja
będę razem z mamą. - Słowo "proszę" wymówiła uprzejmie jak gospodyni
do gościa. - Tu wiadro przyniosłam dla chorej. Jeżeli czasem w nocy... Żeby nie
potrzebowała wychodzić, a to przy gorączce niedobrze.
Paweł podziękował i zwalił się
zmęczony na pościel Weroniki. Głęboko, głęboko uciekł w sen i nie słyszał ani
długich jej szeptów z matką, ani gorączkowych westchnień Marty, ani cichnącego
już gwaru za oknami, ani świerszcza w belkach pułapu, ani brzęczenia komarów,
które przez rozbitą i niedokładnie workiem zatkaną szybę chaty wciąż
przedostawały się do jej wnętrza.
Zarządzenia NKGB poszły po linii
proponowanej przez starszego lejtnanta Greczannikowa. Nie przeszkadzano
specjalnie w napływie ludzi do Popiszek, natomiast w kilku miejscowościach,
położonych w promieniu od 5 do 10 kilometrów, skoncentrowano silne oddziały
bezpieczeństwa, przybyłe ciężarówkami i uzbrojone w broń maszynową. Ciężarówki
stały na uboczu, pod drzewami; żołnierze w rozpiętych bluzach poukładali się w
cieniu sadów, z nudów popatrując w obłoki, kręcąc cygaretki, spluwając,
gwarząc, jedząc lub wstawszy z trawy i poziewając szeroko, przeciągali odleżałe
muskuły. Istniał wyraźny zakaz wychodzenia większymi grupami na drogę lub
łażenia po ulicach wsi, zachodzenia do chat i temu podobne wzbudzanie niepokoju
i paniki wśród mieszkańców. Szczęściem pogoda i ciepło sprzyjały tego rodzaju
prymitywnej dyslokacji.
Dnia 17 czerwca o świcie
zarządzono ostre pogotowie.
XXXVIII
O świcie w dzień zapowiedzianego
cudu rozbudził Pawła gwar głosów w drugiej izbie. Jacyś ludzie przyszli prosić
gospodarza o stare butelki. Już w ciągu dnia wczorajszego cena pustej litrowej
butelki po wódce wahała się od 3 do 5 rubli. Do wieczora poszła w górę. Dziś
ofiarowywano 10 rubli za sztukę. Wiadomo było, że Oluk Smolski błogosławi, a
przez to poświęca, wodę w rzece naprzeciw swej chaty, i że ta poświęcona woda
posiada właściwości lecznicze. Podawano sobie słuchy o uzdrowieniu wielu ludzi,
którzy tę wodę pili. Jakoby Władysław Smolski, uzdrowiony w listopadzie
zeszłego roku, właśnie życie swoje zawdzięcza tej wodzie. Sam Władysław nie
przeczył tej wersji, która nie wiedzieć skąd powstała; właśnie bowiem u niego i
brata Konstantego znalazł się większy zapas pustych butelek, jeszcze ze starymi
etykietami polskiego i litewskiego monopolów spirytusowych. Nie brali za nie
ceny większej od innych, ale sprawiedliwą, jaką płacono w całej wsi. A
pielgrzymi potrzebowali wiele tych butelek, gdyż chcieli nie tylko napić się
wody na miejscu, ale zabrać jej możliwie najwięcej ze sobą w daleką drogę do
domu. W ciągu kilku godzin bracia Smolscy sprzedali wszystko, co mieli.
Stary Olszewski opędzał się
przybyszom:
- Nie mam ja! - mówił. - Co
miałem butelek starych kilka, to oddałem.
- Moża choć półlitrówka, choć
ćwiarteczka jaka?
- Nawet żeby szkalik jeden, i
tego nie ma.
Ludzie stali zawiedzeni. Czarny
pies z jednym białym uchem siedział pod stołem i wydrapując sobie pchły stukał
tylnią nogą o podłogę. Jeden z obecnych zauważył po namyśle:
- Ta woda tylko sprawiedliwemu
człowiekowi pomoże. A chtóren, on, wiary w sobie nie ma, to wypij nie jeden, a
cała beczka, wszystko równo, co z rowu na wiosna.
- No, rzecz pewna, że któren nie
wierzy...
- A czy ksiądz przyznaje ją za
święconą?
- Poszed ty precz! - krzyknął
gospodarz na psa. - Poszed stąd pchłów wysypywać!... - Odwrócił się do ludzi: -
Idźcie, idźcie - przynaglał łagodnie - może gdzie w drugim miejscu dostaniecie.
Gdy wyszli, przeszedł się bez
celu po izbie i westchnął:
- Oj, żeby nie wyszło nam całą
wsią odpowiadać, jeżeli, nie daj Bóg sowieci naskoczą.
Paweł wziął ręcznik i mydło,
wyszedł, aby umyć się pod studnią. Powietrze było rzeźkie. Znad opadającej przy
rzece mgły wysterczały czubki świerków zabarwione w tej chwili na złotą zieleń,
gdyż od tamtej strony, nad puszczą, wstawało słońce. Drogą do wsi jechały wciąż
nowe furmanki. Zimna woda orzeźwiła ciało, ale jednocześnie przywróciła
trzeźwość myślom. Przebieg dotychczasowej ucieczki wydał mu się nieomal naiwny.
Przede wszystkim każda z następnych furmanek, wyłaniających się z kurzu i mgły,
może należeć do Rojkiewicza, a wtedy ich sytuacja w tej chacie stanie się nie
do zniesienia... W każdej też chwili wyłonić się może auto NKGB... Drgnął
usłyszawszy stuknięcie drzwi. Wyszła Weronika.
"Pewno ze mną chce
porozmawiać" pomyślał, ale ona przeszła bokiem do chlewu. - "Kiedy to
było już raz tak, gdy mył się podobnie przy studni, a ona szła udając, że go
nie dostrzega?... Aha, Karol wtedy powiedział: "I skąd się taka wyrodziła
piękna w tym kraju..." Tak samo słońce przeświecało jej włosy, przydając
głowie niby aureolę. Prawda, że się wyrodziła... "Ja nie chcę żadnego
podarku..", powiedziała innym razem. Śmieszna. A teraz zachowuje się z
godnością, gdy Marta jest chora, bezbronna, w gruncie rzeczy oboje na jej
łasce... Paweł podczas całej podróży starał się nie przestawać na osobności z
żadną, i dlatego nie rozmówił się z Weroniką. Był jej wdzięczny za to
dyskretne, prawie obojętne, i jakby to się wyrazić: po gospodarsku gościnne
zachowanie... Zresztą, postąpił otwarcie, powiedział jej przecie jeszcze na
swoim podwórzu, w ostatniej chwili, że "nigdy nie porzuci..."
Wsadził głowę w zimną wodę, a
później zlał się nią do pół ciała. Weronika szła z powrotem do chaty i
spodziewał się, że może teraz podejdzie, ale ona znowu nie patrzyła w jego
stronę. "Naturalnie, że jest wdzięczny, naturalnie, że bardzo wdzięczny, z
inną na jej miejscu, byłoby zgoła nie do wytrzymania, ale... może to po prostu
objaw zobojętnienia? A co wtedy? Co, jeżeli ona ma już tego dosyć? Bo koniec
końców nie jest, nie może być dla niej zabawną taka sytuacja. Miłość? Los,
wszystko oprzeć na tej kruchej podstawie, bo innej nie ma? Miłość ma swoje
wzloty i odloty, szczyty i przepaście; jak morze: przypływy i odpływy. Było
kiedyś Weroniki manią, żeby z nią pojechał. Dopięła swego, ale chyba nie tak to
sobie wyobrażała, to spełnienie marzeń?! Uśmiechnął się sam do siebie gorzko.
Który to z sąsiadów, bodaj tenże Franciszek spod Lasu, powiedział o niej:
"Cóż to ona, święta? Nie święta, nie!" - I w tej chwili uprzytomnił
sobie, że przecież on zmienił się też w stosunku do Weroniki, podświadomie,
oczywiście, odruchowo, ale stracił dotychczasową pewność siebie, poczucie wyższości,
męskiej przewagi czy jak to tam nazwać a przede wszystkim niezależność. Nie
jest już dla niej tym dawnym Pawłem. Jest teraz trochę niezaradnie grzeczny,
czasem nieomal zapobiegliwy, teraz to widzi: wbrew swej woli, bynajmniej nie z
niskich pobudek wyrachowania, nie, broń Boże, po prostu z sytuacji, z
zależności. Ale jest inny, i może już ona patrzy nań innymi oczami? A co
będzie, gdy straci całkowicie zainteresowanie dla jego... ich losu?..'' -
Wytarł się śpiesznie ręcznikiem i powrócił do chaty.
Marta wypoczęła i wypotniała w
nocy, czuła się trochę lepiej, ale bardzo osłabiona. Patrzyła na Pawła wzrokiem
pod wpływem którego ściskało mu się serce. Musiało jej być strasznie
nieprzyjemnie w tym otoczeniu. Stara Olszewska nalewała z dzbanka do kubka szarozielonkawy
płyn.
- To dobrze - mówiła - że
wyparowała, a teraz pić się chce. Nie szkodzi. Niech napije się troszkę kwasu
brzozowego. W ta wiosna, to nasza Wercia, jak przyjechała, tego kwasu
nazbierała aż za dużo. Wstanie, bywało, rano, ledwo śniadanie siak-takie zje i
do brzeźniaka. - Podała Marcie pełny kubek. - Chodzi, chodzi po lesie, jakby
kto na nią, zdawało się, urok rzucił jaki. A ona tymczasem sok zbiera...
- Mama! - zawołała ostro
Weronika. - Mleka patrzyć, a to wyleci za wszystkiem!
Marta piła kwas, trzymając kubek
w drżącej ręce, i nie odejmując go od ust spytała Pawła: -Dokąd się wybierasz?
- Muszę koniecznie spotkać
jednego człowieka, który mnie wczoraj zniknął w tłumie. - Ubrał się i poszedł
na wieś, aby odszukać Wulfkę.
Mimo wczesnej pory ogromny tłum,
większy niż wczoraj, zalegał wieś. Można się było jedynie powoli poruszać.
Paweł z trudem przeciskał się między ludźmi i wozami, jak na wielkim dorocznym
feście czy jarmarku. Mimo to starał się systematycznie przeszukiwać całą wieś.
Zachodził w opłotki, zaglądał nawet do wnętrza chat, przepychał się dalej,
spotkał po drodze grupę Żydów, zatrzymał się i zapytał, czy nie widzieli
takiego... Wzruszyli w odpowiedzi ramionami. Wulfki nigdzie nie było.
Wulfka, bardziej z wewnętrznej
pasji do ruchu niż dla zarobku, wpadł w nocy na pomysł, aby udać się do
odległego o kilka kilometrów na trakcie szynku, który znał ze swych dawnych
przejazdów taksówką, zakupić tam puste butelki po wódce i następnie sprzedać je
z dużym zarobkiem w Popiszkach. Wynajął furmankę i wyjechał o północy. Gdy
wracał powoli z pełnym wozem, brzęcząc szkłem w ciszy nocnej, zatrzymany został
niespodziewanie przez patrol NKGB, wysłany przez jeden z oddziałów
skoncentrowanych w okolicy. Po raz pierwszy chyba zdarzyło się Wulfce zmieszać
do tego stopnia i nie znaleźć ani właściwego tonu, ani właściwej odpowiedzi.
Rozumiał, że cała afera z zapowiedzianym cudem pachniała trochę kontrrewolucją,
że więc w tym macza palce w jakikolwiek sposób nie zdało się tłumaczeniem
odpowiednim; opowiadanie o przeznaczeniu butelek wypadło więc bardziej niż
mglisto. Fakt, że on, Żyd, właśnie w nowej socjalistycznej rzeczywistości
handluje gdzieś po nocy, pod puszczą, starymi litrówkami po wódce, ażeby
zarobić na święconej wodzie... to było po prostu tak śmieszne, a przede
wszystkim zbyt skomplikowane, że postanowił wyłgać się w inny sposób, ale z
zaskoczenia zaczął się plątać w odpowiedziach coraz bardziej; stracił wątek,
wpadł w sprzeczność i w rezultacie, mając wszelkie dane, aby go puszczono
spokojnie, został aresztowany jako typ wysoce podejrzany i odstawiony do
miejsca koncentracji oddziałów. Rankiem odwieziono go do miasta.
Takim zbiegiem okoliczności Paweł
poszukiwał daremnie i utracił ostatnie szanse, aby się dowiedzieć, co się stało
z pralnią...
Tymczasem słońce rozegnało
ostatki mgieł nad rzeką i szło w górę. Od świtu do godziny dwunastej w
południe, o której cud miał się stać, nie jest znowu tak długo. Podniecenie
tłumu rosło. Gdzie leżała działka Smolskich na pastwisku, o tym wiedziano, ale
który to miał być kamień, nie wiedziano. Największa ciżba zebrała się przed
chatą Oluka, ale inni chytrze krążyli i stali na pastwisku koło domniemanych
kamieni; trzeci wreszcie zajęli stanowisko pośrednie, pomiędzy wsią i działką.
Zrobiło się znowu duszno, choć nie było jeszcze gorąco.
O godzinie wpół do jedenastej
wyskoczył nagle z krzaków zając, który tam zapadł był o świcie, ale którego
nerwy nie wytrzymały dłużej wciąż narastającego tłumu. W przeciągu pięciu minut
rzucał się i biegał we wszystkie strony, odganiany i straszony okrzykami, aż
wreszcie na wpół oszalały, ostatnim wysiłkiem ratując cenne życie, skoczył
prawie na oślep między ludzi i wyrwawszy się z otoczenia, pognał do lasu. Ten
incydent rozładował trochę napięcie, ale już w dziesięć minut czy kwadrans
później otwarły się drzwi chaty i przestąpiwszy wysoki próg wyszedł na ganek -
prorok. Prowadziło go pod ramiona dwóch statecznych sąsiadów. On sam był blady,
z nieprzytomnymi oczami człowieka w transie. Trzymał swój krzyż drewniany z
małym, metalowym Chrystusem i utkwił wzrok w przestrzeń przed siebie, której
zapewne nie widział wcale.
Tłum runął naprzód, naciskał na
boki, biegł na wyprzódki, łamał płoty, w mgnieniu oka zdeptał zagon gryki,
który leżał na drodze. W zbitej ciżbie poczęto przewracać ludzi, tratować się
nawzajem, krzyczeć i zabiegać w ten sposób drogę procesji, że wreszcie inni,
stojący dalej zaczęli krzyczeć:
- Dajcie droga proroku! Dajcie
droga proroku!
- Won hdzie idzie!
- Jezus, Maria, zaduszę!
- Tu, tu!!...
- Ludzie, ludzie! Ustąpcie przed
krzyżem świętym!
Ale mało kto słuchał i był
słuchany. W morzu spotniałych twarzy, zmierzwionych włosów, opadłych z głowy
chusteczek babskich i latających na wietrze kosmyków panowała tylko jedna,
wspólna, zbiorowa namiętność: być bliżej cudu! Zobaczyć! Zobaczyć na własne
oczy!
W olszynowym zagajniku o kilometr
od wsi, przed średniej wielkości kamieniem obrośniętym z wierzchu jak inne mche
siwozielonkawym zatrzymał się wreszcie Oluk i wzniósł ręce z krzyżem do góry...
W niebo. Zrobiła się cisza.
Była to cisza podobna do tej,
jaka następuje w przerwach pomiędzy uderzeniem jednej i drugiej fali o skaliste
wybrzeże. Nie trwała też dłużej. Rozprysnęła się nagle, najpierw w głuchym,
zbiorowym jęku, następnie rozbiła na masę pojedynczych krzyków, szlochów, nawoływań.
Lud padł na kolana. Niektórzy poczęli wołać:
- Cicho! Cicho!
I zrobiło się znowu cicho.
Dochodziła dwunasta. Ale cóż z tego... Cud się nie stawał.
Słońce grzało z góry normalnie,
po letniemu. Zdała nieruchomo stalą ściana puszczy. Dochodził ostry głos
jastrzębia.
Cud się nie stawał.
Znaleźli się tacy, którzy
powstali z kolan.
- Na kolana, na kolana! - wołali
inni. Uklękli znowu.
- Modlić się! Modlić się!
Koś podjął fałszywym falsetem -
podtrzymały go glosy kobiece, przyłączyły się basy - wielką, nabożną pieśń. Po
pierwszej śpiewano drugą. Najwyraźniej była już godzina dwunasta.
Ale cud się nie stawał.
Tymczasem od strony Butrymańc
oraz piaszczystą drożyną z traktu zwolna zbliżały się ku Popiszkom pojedyncze
samochody i kilka ciężarówek NKGB. Polami zaś szli tyralierą milicjanci. Słońce
grzało coraz silniej. Z ogrodów wioskowych unosił się zapach gorącej, zrytej
nogami zieleni, w pomieszaniu z zapachem liści jarzynowych, kopru. Wieś leżała
prawie opustoszała. Gdzieś w chacie zegarek wybił godzinę dwunastą czasu
moskiewskiego, że jednak dawno już nie był regulowany, dokładność tego czasu
nie mogła być stwierdzona, tym bardziej że - cud się nie stawał!
Szerokim wygonem szli na
pastwiska ludzie z NKGB. Z daleka wyglądali na razie jak grupa spacerowiczów. Idący
przodem, z czerwono-sinym otokiem na czapce, prawą ręką machinalnie odpinał i
zapinał futerał pistoletu bez żadnej wyraźnej intencji. Podeszli bliżej,
postali, patrząc na klęczący tłum; nadeszli inni, rozproszyli się nieco wśród
ludzi; zbliżyli się milicjanci z karabinami. Nic, żeby takiego... Po prostu
pieśń zaczęła się urywać, klęczący bliżej odwracali głowy. Jakaś baba, nie
wstając z klęczek, poderwała spódnicę i usunęła się z drogi. Śpiew zamierał
powoli.
- Ej! Grażdanie! - zawołał ten,
który szedł przodem. - Dosyć już będzie! No, po co zebraliście się? Przecież
czasu szkoda! Przecież tu niczego nie ma i nie będzie. Nie dawajcie się
zwodzić! Wracajcie do domów, do robót waszych! - wołał z wyszukaną, spokojną
wyrozumiałością.
- Rozchodzić się, rozchodzić się,
obywatele! - krzyknął wesołym tenorem szatyn, spychając na tył głowy czapkę
mundurową, i jakby dla rozbawienia ludzi klasnął po dziecinnemu w dłonie.
Tłum odpowiedział milczeniem.
Nagle młodzieniec ukryty wśród chustek kobiecych, krzyknął naderwanym głosem:
- Jak nie wierzą, to czego
przyszli! Nie przeszkadzać! - Nikt nie odezwał się na ten okrzyk. Wtedy chłopak
zerwał się, stanął, poznano Franka, Oluka przyjaciela. Ciemne, zmierzwione
włosy opadały mu na wszystkie strony.
- Chłopcy!! - wrzasnął, uniósł
rękę i powiódł rozpaczliwym wzrokiem dokoła. Miałże ten okrzyk być hasłem do
buntu?... Milczenie. Sekunda wahania i Franek skulił się w sobie, ukląkł z
powrotem spiesznie, chowając się w tłumie.
- Obywatele! - zawołał znowu ten
sam wesoły bolszewik, który pozornie nie zauważył nawet wyskoku Franka. -
Dwunasta już minęła! Popatrzcie na zegarek! - wyciągnął rękę z zegarkiem na
pasku. Niektórzy istotnie powyciągali odruchowo szyje, jakby mogli cośkolwiek
dojrzeć. - Ho! Słońce kudy już poszło! Nie wróci, nie!
Był to ważki argument: dwunasta
minęła. Lecz oto nagle jedna z kobiet porwała się z kolan:
- My nie po sowieckim czasie
liczymy. Po starym!
- Po starym! Jeszcze dwie
godziny! - krzyknęli inni.
Ale już pierwsi ludzie zaczęli
się ruszać, nastrój prysł, jak lód na jeziorze, który się nagle zacznie łamać,
łamać coraz szybciej i wiadomo, że nic już nie uratuje jego powierzchni, do
niedawna jeszcze tak jednolitej. Podobnie też nie uratował cudu ostatni okrzyk
dziwnego starca, o bardzo długich, siwych włosach i bardzo wysokich, rybackich
butach.Uniósł on obydwie ręce do nieba:
- Matkę Przenajświętszą,
Ostrobramską widzę! Widzę! Widzę Matkę Bożą w niebie! Luuuudzie!...
Wokół niego zrobił się na chwilę
ścisk, poruszenie, niektórzy patrzyli w jasne niebo, inni nawet rękami
przesłaniali oczy od blasku, ale nic poza kilkoma skowronkami tam nie było.
Ktoś się roześmiał.
To był koniec. Dwóch milicjantów,
tym razem stanowczym krokiem, rozpychając brutalnie tłum podeszło do starego.
Brakowało jeszcze sporo czasu do
starej dwunastej, gdy enkagebiści, lawirując z początku nieznacznie, później
już otwarcie, przedostali się do kamienia, z którego woda nie trysnęła i żadna
kobieta nie powstała, wzięli między siebie Oluka Smolskiego i jego matkę i
poprowadzili do wsi.
Paweł wydostał się na gałąź
niskiej sosny, ale nie mógł dojrzeć z odległości ani wyrazu twarzy, ani
zachowania Smolskiego. Czy szedł jeszcze w transie, czy się zeń obudził? Co
zrobił z krzyżem, niósł go w ręku czy też schował w kieszeń siermięgi?
Mężczyźni przeważnie odwracali głowy, szukając przejścia dla siebie, inni
otrzepywali się właśnie z kurzu, tłum się rozstępował. Kilka kobiet zaczęło
zawodzić. Nikt nie zwracał na nie uwagi. Przed chatą Smolskich stała
ciężarówka, silna eskorta, i nie dopuszczono nikogo blisko. Sprowadzono tam też
starca o długiej brodzie i długich butach, a także oglądano się za Frankiem,
ale on znikł.
- Rozchodzić się! Rozchodzić się!
- grzmiały teraz krótko i groźnie rozkazy.
Ludzie grupami i w pojedynkę
śpieszyli do wsi, zakładali konie. Kto był pieszo i z pobliskiego sąsiedztwa,
ten z miejsca ruszał naprzełaj, miedzami polnymi, do najbliższej drogi.
Wyciągnęły się w ten sposób gęsiego długie szeregi bab. Gdzieniegdzie jeszcze
pobłyskiwały w słońcu niesione przez nich butelki wody święconej. Któryś z
bardziej gorliwych milicjantów, widocznie z miejscowego werbunku, wyrwał
kobiecie butelkę z ręki, zrobił krok do brzozy, rosnącej na miedzy, rozmachnął
się i celnym rzutem wyrżnął butelką w pień, tak że pękła z trzaskiem, z
bryzgiem wody i szkła, aż zamigotało w powietrzu.
- Eeech, nie trzeba! - syknął nań
przechodzący opodal oficer NKGB. - Po co! - Milicjant cofnął się i
poczerwieniał.
We wsi panowało nerwowe
podniecenie tłumu, jakie się zdarza na stacji kolejowej, gdy wszyscy naraz chcą
odjechać pierwszym, podanym pociągiem.
- Hoo! Ho-ho ho! Droga! -
krzyczeli ci, którzy już zdołali zaprząc i czym prędzej starali się wylawirować
z opłotków na wolną przestrzeń.
Paweł obszedł bokami wieś,
podniósł czyjś zgubiony w pośpiechu kapciuch z machorką i kręcąc nim bezmyślnie
w powietrzu za sznureczek, wyszedł na ogród Olszewskiego, przesadził plot i
znalazł się na podwórzu. Weronika, ubrana po miejsku, jak na święto, starała
się zagnać kury, które wylazły z chlewu, a stojący za nią ojciec wołał:
- Zaganiaj, zaganiaj, a to
pokradną!
W sieniach gospodyni szybko, aby
nadrobić czas stracony, siekała w ceberku kartofle dla świń. Paweł wszedł do
izby, zobaczył, że na ławie przy stole siedział stary chłop, i poznał od razu,
że jest to ten sam z Łotwy, którego spotkał na trakcie. Teraz moczył on swe
nabrzmiałe nogi w wiadrze z wodą i nie podnosząc głowy, przemówił:
- Ach, nogi, nogi... Noszą
człowieka po świecie, ale do czasu.
Paweł zajrzał do Marty. Spała;
miała znów gorączkowe wypieki na twarzy. Nie budząc jej, wrócił do pierwszej
izby, usiadł ciężko naprzeciw starego, przysunął do siebie kubek kwasu
brzozowego i wypił chciwie jednym haustem. Wytarł ręką wargi, rzucił znaleziony
kapciuch na stół, podparł się łokciami i zapadł w milczenie.
Z sieni dochodził głos
gospodarza:
- Gdzie to mój toporek... Leżał
tu...
- Ot, zmyślił kiedy toporka
szukać! - odpowiedziała żona. - Południe, obiad trzeba robić, żywioła karmić...
- A, ot, i zmyślił. Widziałaś
płot, jak poniszczyli.
Chłop z Łotwy nie zdziwił się,
gdy Paweł po dłuższym milczeniu, na wpół do siebie, a na wpół do niego,
skierował uwagę:
- Ale żeby choć ktokolwiek palcem
ruszył. Taki tłum! A tych garstka.
- Wiadomo, przegrani -
odpowiedział.
- Jakto przegrani?
- Chyba pan w karty grałeś
kiedykolwiek?... No, to i będzie tak samo, jak w kartach. Postawił na złą kartę
i przegrał. A kiedy przegrał, to czy pan, czy drugi, pójdziesz wyrywać swoje
pieniądze siłą? Nie pójdziesz. I pomyślenia nawet takiego u pana nie będzie,
ani nawet żeby śmiałości takiej. Podobnie choćby i teraz: ludziom cudu
zechciało się. Na cud znaczy postawili. A cudu: nie ma! Znaczy przegrali. Bo
to: jak pan chcesz, siłą jego wyrwać, cud ten? Nie wyrwiesz siłą. Na to nie ma
ludzkiej siły, a wola Boża. - Wyjął lewą nogę z wiadra, obejrzał, oderwał kawał
odparzonej skóry spod palców i po chwili podjął rozmowę:
- Ot, ja stał koło drzewka
takiego, przysłoniwszy się był do pnia, bo mnie w lewej nodze skurcz bywa, na
ziemi klękać trudno... No to stał ja i patrzał na ludzi: chtóren modli się,
chtóren śpiewa, krzyczą wszystkie, a ja stoję sobie i myślę: za co to im Pan
Bóg ma ten cud zrobić? Za jakie to zasługi? Pan żesz widziałeś sam.
Ponazbierało się tego barachła ludzkiego, tu i katoliki, i ruskie prawosławne,
i nie wiedząc jakie sektanty, i żydki także samo, i tatarów widziałem, i
burłaki starowiercy, nu, jednym słowem, ćma! A wiele między nimi
sprawiedliwych, powiedz pan sam? Dziesiątek, dwa... Nasz gospodarz, słyszę,
kury zagania do chlewu... I prawda, że tylko kury im kraść. To dla kogo? Dla
nich było cud robić? Owszem, mówią, prorok ten, chłopczyk młody, obiecał. Może
i prawda chciał. Ale widać żadnego on posłuchania nie ma...
Monolog przerwany został przez
hałas klaksonu samochodowego za oknem, i wielka, kurzem pokryta ciężarówka,
rozgarniając tłum, który przyciskał się do opłotków, przejechała ulicą wsi,
kierując się do traktu. Obydwaj spojrzeli w okno.
- Powieźli - rzekł poważnie
starzec.
W drzwiach ukazał się Olszewski:
- Powieźli - przestąpił próg, siadł w milczeniu na końcu ławy i ręce złożył na
kolanach. Z sieni wciąż dochodziło postukiwanie siekanych kartofli.
- Dużo, musić, wieprzy macie? -
przerwał milczenie stary.
- Nieee...
- Uhum... No, to widzisz pan -
zwrócił się do Pawła - ja tak i mówiłem: jeżeli nie uda się jemu cudu stworzyć,
to będzie bardzo ile. A pan dziwisz się, że jego ludzie nie bronili. Kiedy sami
oni od Pana Boga ochrony czekają. A tymczasem Pan Bóg za wszystkiem tymi
sprawami nie zajmuje się i wtrącać nawet nie chce. Pan Bóg do ludzkich spraw
nie miesza się. Powiedział raz Adamu: masz tobie wolna wola! Znaczy, i patrzaj
swego interesu. Pan Bóg, On, widzisz, z szatanem wojuje, ale nie z ludźmi.
Garsteczka... Ja sam widzę, że garsteczka. Żeby to byli diabły jakie z ogonami,
na kopytach krowich i widłami od gnoju, jak ich malują, to może w ta pora Pan
Bóg i zesłałby jaki zastęp aniołów z mieczami. Ale sowieci... takie same
ludzie, jak i my, i Pan Bóg w taka małość ani nawet wdawać się nie będzie. Nie
wiem, może ja czasem i niesprawiedliwie mówię, ale po mojemu, to tak: na
szatańska siła jest boska odpowiedź, a na ludzka siła tylko ludzką można dać
odpór. To i nie ma czego Panu Bogu głowa durzyć i cudu domagać się, a trzeba za
wszystkiem inaczej... zaaa wszystkiem inaaaaczej!..,
- A samżesz - odezwał się
gospodarz - dwa tygodnie szedłeś piechotą, że ot - uczynił ruch podbródkiem w
kierunku wiadra - nogi zdarłeś.
- Szedł. I wrócę. Nowej mądrości
nauczony.
Gospodarz wzruszył ramionami,
sięgnął do stołu milcząc po kapciuch z machorką, otworzył, powąchał: - Niczego
sobie - mruknął. A później do starego:
- Czas już było mądrości nauczyć
się. Tobie chyba i mało już zostało czasu tego.
- Dużo grzechów na sumieniu -
odparł zagadkowo pielgrzym.
Raptem drzwi otwarły się i wpadła
Weronika.
- Ojciec! Sielsowiet wszystkich
ze wsi wygania!...
- Jakto wszystkich?... -
przybladł Olszewski.
- Wszystkich, kto nietutejszy! -
I podeszła do Pawła, oparła się ręką o stół, jakby chciała coś powiedzieć, ale
on nie odwrócił do niej głowy wspartej na rękach, patrząc wciąż wprost przed
siebie, w okno. Nie dosłyszał, czy nie chciał słyszeć tej ponurej nowiny.
Na podwórze wpadł przewodniczący
sielsowietu, krzycząc ochryple:
- Kto obcy, wszyscy! Już! Żeby
ani nogi nie było! Opuszczać wieś albo pod areszt! Natychmiast pod areszt! -
Marta poruszyła się przez sen na łóżku.
W tej chwili w starym pielgrzymie
zaszła dziwna zmiana. On, który tak poważnie rozprawiał, skurczył się w sobie,
oczy w zmarszczkach zalatały niespokojnie, broda przestała robić wrażenie
patriarchalnej, a przypominała raczej wiecheć słomy; szybkimi ruchami, nie
wytarłszy nóg i zostawiając mokre ślady na podłodze, prędko skręcał swój
węzełek. Prawie trząsł się ze strachu. Przykro było nań patrzeć. Paweł odwrócił
wzrok, ale sam się nie ruszył. Wtedy Weronika cicho odstąpiła od stołu, przy
którym siedział, i wyszła. Zobaczył przez okno, jak dogoniła Antoniego, o coś
prosiła, starała się go zatrzymać, tłumacząc mu z przekonaniem w gestach.
Przewodniczący sielsowietu słuchał jej tylko chwilkę, potem przerwał, zamachał
swymi długimi jak wiatraki rękami, jeszcze raz zrobił zły, przeczący ruch i
poszedł. Weronika wracała powoli ze spuszczoną głową.
- Niech będzie pochwalony... -
rzucił pielgrzym śpiesznie na pożegnanie, wychodząc z izby. Nikt mu nie
odpowiedział. Tylko Paweł wstał ciężko z ławy i poszedł budzić Martę.
- Marta - dotknął jej ramienia. -
Musimy zaraz stąd się wynosić! Marta.
Otwarła szeroko oczy, patrzyła
przez chwilę milcząc i nagle przypomniała sobie:
- No, a co z cudem?!
- Nie stał się.
XXXIX
Chata, do której przyprowadził
ich Olszewski, stała samotnie na podmokłych pastwiskach otoczonych lasem i
budowana była systemem obronnym siedzib, który się jeszcze zachował w puszczy.
Zarówno izba mieszkalna, jak pomieszczenia zwierząt objęte łącznym czworobokiem
ścian z nieociosanych belek, o jednych, wspólnych wrotach i wspólnym dachu.
Strzecha jednak, jak to uprzedził był Olszewski, doprowadzona była zaledwie do
połowy. Stanowiła zatem raczej jednostronny okap. Pod nim, nad izbą gromadzono
siano. Tu Paweł i Marta ułożyli się wczoraj do snu, gdyż w izbie było za
ciasno. Prawie całkowicie wypełniał ją ręczny warsztat tkacki, pod ścianą łóżko
pokryte łachmanami, gdzie spała gospodyni z dwuletnią córeczką. Obok z pułapu
zwisało na sznurach koryto, zastępujące kołyskę, z niemowlęciem poczętym i
urodzonym już po odejściu męża. Nie było nawet miejsca na stół. Nie było też
ani psa, ani kota. Wszystko ciemne, lepkie od brudu. Śmierdziało tam starzyzną,
niemytym ciałem, mlekiem i pieluchami.
Pod okapem z półstrzechy było
natomiast przestronnie; pachniało sianem, z dołu krowim nawozem, z góry
wilgocią lasu. Wchodziło się po drabinie. Roje komarów swym niestrudzonym
brzękiem przywoływały na pamięć dalekie, wielkie miasta, które brzęczą i
turkoczą monotonnie w przestrzeni, na co się z przyzwyczajenia nie zwraca
uwagi.
W bliskości musiały się mieścić
gniazda wróbli; rano stary samiec, o czarnym zniszczonym dziobie i brudnoszarym
brzuchu, wrzeszczał siedząc na krokwi, wykładając coś młodszym z klanu,
najwidoczniej zaniepokojonym niespodziewaną bliskością obcych ludzi.
Paweł otworzył oczy i ujrzał
przede wszystkim obłok, o kształcie kopulastej cerkwi, zakończony rodzajem
dwugarbnego wielbłąda a oświetlony z jednej strony promieniami wschodzącego
słońca. Na tle obłoku widać było orła krążącego na nieruchomych skrzydłach nad
moczarami. Z tej odległości robił wrażenie czarnego patyczka. Siano i ubrania,
którymi byli przykryci, nasiąkły wilgocią nocnej rosy. Paweł leżał nieruchomo,
przyglądając się, jak dwugarbny wielbłąd obłoku przeistaczał się zwolna w
fantastyczną torpedę. Chciał zapalić papierosa, ale się rozmyślił, bojąc
zaprószyć ogień. Później zestawiwszy końce palców obydwóch dłoni skonstruował
rodzaj połączonych krokwi, porównując je do nieukończonego dachu nad głową.
Później znowu spojrzał w obłok, który odpływał już za okap i nie był podobny do
niczego. Ciekaw był, czy długo w ten sposób potrafi nie myśleć o własnym losie,
ale pomyślał, że tak myśląc, już o nim myśli... Na dole gospodyni zaczęła
wyganiać bydło na paszę. Z izby dochodził płacz dziecka. Z przykrością uświadomił
sobie, że koń, spętany i puszczony w nocy na trawę, mógł zabrnąć daleko i
trzeba go będzie szukać wśród wilgotnych krzaków.
Wczoraj odjechali szybko, prawie
skrycie, wpław przez rzekę, między zaroślami, gęsto okalającymi bród, by ludzie
nie dostrzegli kierunku. Weronika pomagała przy noszeniu rzeczy. Nawet się z
nią nie pożegnał. Zwrócił tylko uwagę, by wiadra nie uwiązywała z tyłu wozu,
ażeby nie czerpało wody podczas przejazdu przez rzekę. Marta dzielnie udawała
zdrową... Oto o czym najbardziej chciał nie myśleć: jeszcze kilka takich nocy,
prawie pod gołym niebem, w wilgoci i komarach, a Marta rozchoruje się na dobre.
Trzeba zaraz coś przedsięwziąć. Do Popiszek było stąd zaledwie kilka
kilometrów. Weronika obiecała i miała przyjść z samego rana, ażeby omówić
dalsze ich losy. Weronika, jedyna dziś na świecie łączność ze światem...
Paweł zaczął złazić z drabiny,
gdy Marta zapytała:
- Czy Weronika jeszcze nie
przyszła?
- Jeszcze nie. Za wcześnie.
Rozłożył między kamieniami
ognisko, postawił czajnik i gotował wodę na herbatę. Słońce zaczęło grzać,
dzień zapowiadał się upalny.
Tak minęły ranne godziny.
- Paweł! - zawołała z góry Marta.
- Co?
- Weroniki jeszcze nie ma?
- Jeszcze nie. - Wszedł po
drabinie na górę, aby przez nieosłoniętą połowę dachu lepiej widzieć drogę.
Westchnęła.
- Gorzej ci?
- Chyba nie...
Pawła przeszył lęk. Spojrzał na
puszczę prawie z nienawiścią. Weronika może nie przyjść. Może nie przyjść...
Ale dlaczego: może nie przyjść?... - W tej chwili Marta zapytała:
- Ile to kilometrów do tego chłopa?
- Do jakiego chłopa? - odparł
prawie z rozdrażnieniem.
- No, do tego co obiecywał
Olszewski.
- Nie wiem. - Później poprawił
się: - Dwanaście czy ileś tam. - "Weronika", myślał, "może nie
przyjść. Fatalnie się składa, że nigdy nie umiem się opanować w ważnych
momentach. Łaszowski mówił kiedyś: tylko ludzie opanowani robią karierę...
Ładną on zrobił! Nie ma co. Teraz właśnie powinien być dla Marty najlepszy w
życiu. Ale Weronika może właśnie nie..."
- Słuchaj, mnie się zdaje -
szepnęła Marta - że nam może być tam wcale dobrze.
- Gdzie?
- U tego chłopa. Nie wiem
dlaczego, ale wyobrażam sobie jego chatę obrośniętą krzakami bzu... W ogródku
kwiaty. Izba. Dach. A przede wszystkim zacisznie. - Po chwili dodała. - Może
dlatego, że ten Olszewski mówił, że to "z drogi".
Paweł milczał. Stał oparty o
poprzeczną belkę i patrzał w dal. Wokół rozpościerały się krzaki na błotnistych
pastwiskach; na prawo bagna otoczone rzędem niskorosłych brzózek, wyrastających
z kępek ziemi, pomiędzy którymi stała woda; z tyłu puszcza; na wprost drożyna,
również niknąca w lesie. Tą drożyną musiała nadejść Weronika.
- A ty, jak sobie wyobrażasz? -
zapytała Marta.
- Uhum. Też tak.
- O Boże, żeby to przyszła wojna.
- Nie ty jedna. Wszyscy na nią
czekają.
- Tak sądzisz?
- Przynajmniej od pruskiej
granicy po Ocean Spokojny.
- Wiesz, należałoby zmienić słowa
litanii na: "Od powietrza, głodu, ognia i... pokoju, wybaw nas,
Panie!"
Paweł miał zrazu wielką ochotę
odpowiedzieć, że to by się i tak na nic nie przydało, ale nagle owładnęła nim
głęboka niechęć do wszelkiej dyskusji i zmilczał.
- Jednak... - westchnęła Marta -
czuję, niestety, że jest mi naprawdę trochę gorzej niż wczoraj...
- Jest! Idzie! - krzyknął Paweł
radośnie i rzucił się ku drabinie. Złażąc złamał nadpróchniały szczebel, zeskoczył
i wybiegł przed chatę.
Weronika. Bardzo jeszcze daleko,
na skraju lasu i pastwisk. Szła równym krokiem, ale raczej śpiesząc. Nie
wytrzymał i ruszył na jej spotkanie. Po kilku jednak krokach zaczął je
zwalniać, aż zatrzymał się jak wryty! To nie była Weronika...
Patrzył, patrzył, coraz wyraźniej
widział: najpierw chustkę na ramionach, jakiej Weronika nie nosiła. Jeszcze
miał nadzieję, że to może jej matki, ale nie: włosy ciemne, niższa, nie te
ruchy... Dziewczyna jakaś. Rozpoznał wreszcie twarz: była to Ania, córka
najbliższego sąsiada Olszewskiego, przyjaciółka Weroniki. Zawrócił wolniutkim
krokiem, niby się przechadzając obojętnie wokół chaty i czekał aż się zbliży.
Odwrócony bokiem słyszał ciche stąpanie. Musiała być w łapciach. W ostatniej
chwili wstrzymał dech.
- Powieźli... - powiedziała
przystając.
Wtedy odwrócił się do niej i
zapytał bez potrzeby:
- Kogo?
- Ich powieźli. Wszystkich z
chaty.
- Weronikę?
- I Wercię, i starych.
Wszystkich.
Paweł oparł nogę o pniak,
nachylił się i oderwał trawę przyklejoną do podeszwy buta. Z izby wyszła
gospodyni i słuchała.
Ania opowiadała:
- Dziś rankiem przyjechali.
Sześciu. Na ciężarówce. Aresztowali. Ledwo stara zdążyła kawałek chleba
zawinąć. Może jeszcze słoniny kawałek...
Chciał odchrząknąć; nie mógł.
- Pytali o was. Zresztą, ja nie
wiem. Ale chyba o was.
- I... co... Co odpowiedzieli?
Wzruszyła ramionami:
- Nie słyszałam. Stałam koło
płotu. Jak raz wyszłam płótno suszyć, ale ciekawość wzięła. Ojciec mój zaczął
krzyczeć: ,,Czego tam stoisz! Chodź do chaty!" Ale jak raz Wercia
przechodziła z takim tobołkiem małym, może być co swego zdążyła spakować, a
może też z jedzenia cokolwiek... I przechodząc, ot tak, głowy nie odwracając,
szepnęła tylko: ,,Ania", mówi, "ty zleć do sołdatki, do lasu..."
Nie skończyła, bo sowiet jej pilnował i kiedy skrzyknie, żeby nie rozmawiać!
Ale ja domyśliła, że to pewnie zawiadomić was chciała, bo widziała was u nich,
jak to cud miał być, tego dnia... Ale nie chciała zrazu iść do lasu i ojcu nie
powiedziała ani słowa, a to by nie puścił. A Wercia blada była, bladzieńka. A u
starego twarz tak za wszystkiem zmarszczywszy się i taka szara stała, jak,
przyrównać, gniazdo osie.
- No, i co? - szepnął Paweł.
- A cóż, powieźli. Wercia siadła
z samego kraju. Przez okno widziałam, bo do końca stać przy płocie nie
pozwolili. Na nic, ażeby choć na cokolwiek spojrzała. Oczy tylko wbiła przed
siebie jak umarła. Ani słowa. Stary jak siadał, też nic nie mówił. A matki nie
widziałam później. - Po chwili dodała: - Źle tak.
- Nieszczęście - wyrwało się
Pawłowi banalne słowo.
- Pewnie, że nieszczęście. - A
później pochyliła głowę.
- I co jej przyszło wdać się w
żonatego człowieka...
Nagle za plecami odezwała się
gospodyni suchym głosem:
- No, to jedźcie i wy zaraz. A to
tylko patrzeć, jak tu przyjdą. Ludzie powiedzą. I mnie jeszcze biedy będzie.
- Żeby tak zaraz, to chyba nie -
wtrąciła Ania rzeczowo. - Musić, dlatego nie powiedzieli nic, bo pojechali na
trakt. Chyba później może. Jak na spytki wezmą.
Ale gospodyni przeszła raptownie
w głośny lament;
- Oj, będzie biedy, biedy! I po
co ja przystała ludzi nie wiadomo jakich przyjmować! Jechaliby swoją drogą! A
to Pan Bóg wie, czego po lasach szukają bez domu! I tyleż dróg jest, to nie, na
moja nieszczęścia, jak raz trzeba było... do mnie, do lasu zajechali! I biedna
ja, i męża nie ma, i dzieci małe! Och, Boże, Boże... - Po chwili złamanym i
proszącym głosem:
- Jedźcie, jedźcie, jedźcie
prędzej, żeby was tu nie było! Ania, a ty, mileńka, choć nie mów nikomu! Na
serce Jezusa miłosierne, nie mów nikomu!
- A komuż ja będę mówić - odparła
Ania, przypatrując się własnym łapciom.
Paweł odszedł, zapominając nawet
podziękować dziewczynie.
- Marta! - zawołał cicho, głosem,
który mu się wydał dlaczegoś obcym.
- Już, już - usłyszał w
odpowiedzi. - Już wstaję, już idę...
Nie pomógł jej nawet zleźć po
drabinie. Poszedł po konia. Dopiero rozpętując mu nogi, przypomniał sobie:
"Prawda, że szczebel złamałem. Trzeba było jej pomóc. Jak ona stamtąd
zeszła".
Kobiety starały się nie patrzeć
na Martę. Gospodyni, być może, wstyd było, że wygania chore z domu. Ania jednak
pomagała jej w końcu znieść rzeczy do wozu. Paweł wrócił z koniem i śpiesznie,
milcząc, zaprzęgał.
- Słuchaj - powiedziała doń
nieśmiało Marta. - Przecież to ich... przez nas wzięli, czy... coś... - nie
potrafiła sformułować odpowiedniego zdania.
On wzruszył ramionami.
Naturalnie, że nic nie można poradzić. Z trudem zaczęła włazić na wóz.
- Jaka tu droga... - zwrócił się
do gospodyni i uprzytomnił sobie jednocześnie, że właściwie nie ma o co pytać.
Tamta ożywiła się, gdy
stwierdziła, że już odjeżdżają.
- A dokąd chcecie?
Paweł namyślił się, kręcąc w ręku
biczem.
- Do Rudnik - powiedział na
chybił trafił.
- Jeżeli do Rudnik, to prosto,
prosto. Ot, tą drożyną prosto. A później za mostkiem nie skręcać, aż
dojedziecie, jakby to powiedzieć, kamień taki wielki będzie. Otóż tam, koło
tego kamienia, paproć gęsta, wielka rośnie, znaczna paproć taka. To od tego
miejsca dwie dróżki rozchodzą się, jedna w prawo, a druga w lewo, to nie brać w
lewo, a w prawo.
Wjechali w las i droga prowadziła
między puszczą i moczarami. Marta nie mogła usiedzieć i wyciągnęła się w wozie.
- Zimno mi - powiedziała.
Otulił ją kożuchem. Nad moczarami
drgało, rozpalone w słońcu, wilgotne powietrze.
"Istotnie, jakże to tak, jak
powiedziała słusznie Ania" - myślał Paweł - "mogło przytrafić się
Weronice?... Spotkała go na dworcu kiedyś, gdy włączano właśnie republikę do
Związku, orkiestra grała, biały dzień był... Ale jej wydało się dlaczegoś
straszno... Od tego poszło. Ludzka rzecz.
Wszędzie zdarza się to samo.
Ludzka rzecz. Gmatwanina. Kto tu zawinił, że się tak skończyło? Ludzka
rzecz..." - myślał.
Z prawa na moczarach rosły
kwiaty, na lewo był las. Droga prowadziła istotnie prosto. Nie można było
zbłądzić. Prosto przed siebie.
Jechali długo lasem. Później minęli
mostek, później dojechali do kamienia wielkiego, który był pokryty zupełnie
mchem i zdaleka wyglądał jak pagórek; rzeczywiście rosła tu wyjątkowo wysoka
paproć. Paweł zatrzymał konia. Marta uniosła się trochę na łokciu.
- Chyba nie pojedziemy tą drogą,
o której ta kobieta wie, że mieliśmy jechać.
- Jasna rzecz, że nie - i skręcił
nie w prawo, a w lewo.
Droga szła zrazu tym samym lasem,
później przez gęste podszycie. Kilka razy odbiegały od niej inne dróżki, ale
znać sezonowe, wyjeżdżone kiedyś, gdy wożono drzewo, teraz zarośnięte. Pawłowi
zdawało się, że jadą ciągle prosto, ale pod nimi droga zaczęła zanikać
stopniowo. Koń szedł leniwie. Gąszcz stawał się bardziej nieprzenikniony po
bokach. Później na wprost las widocznie rzednął i zaczął przeświecać. -
"Może natrafimy na chatę jakąś? Powiem, że zbłądziliśmy". - Zbliżał
się wieczór, robiło się chłodniej. Martę trzęsło.
- Zimno mi - powtórzyła.
Okrył był ją już przedtem, czym
tylko miał, więcej nie miał. Koła podskakiwały po korzeniach. Droga przechodziła
w ledwo dostrzegalną ścieżkę i wyjechali na starą, dawno już opuszczoną porębę.
Koń stanął. Paweł zeskoczył, by zbadać. Przed nimi było bagno z uformowanym
pośrodku rodzajem stawu, na którym kwitły białe i żółte nenufary. Zerwały się
dwie dzikie kaczki. Po obydwu stronach ścieżki stały gęsto pnie po ściętych
drzewach, tak że nie było nawet jak wykręcić wozem. Powrócił i siadł na
najbliższym pniu. Wysoko, wysoko krzyczał jastrząb. Paweł posiedział chwilę,
patrząc bezmyślnie, jak koń sięga pyskiem po jakieś ziele. Przypomniał sobie
nagle, dlaczegoś właśnie w lej chwili, że pod przednim siedzeniem w słomie musi
leżeć schowany pistolet. Wstał ociężale, by zobaczyć. Nie dlatego, żeby miał
jaki konkretny zamiar w głowie, a tak, po prostu, przez ciekawość, bo zapomniał
był o nim dotychczas. Sięgnął ręką, przeszukał. Nie było go.
"Może wypadł jak
przejeżdżaliśmy w bród rzekę" - pomyślał obojętnie i znowu usiadł na pniu.
Marta zapytała głosem
rozgorączkowanym:
- Czemu stoimy, Paweł?
- Niech koń trochę odpocznie -
odpowiedział ze znużeniem.
- Zimno mi. A dokąd ta droga?
- Donikąd.
***KONIEC***
Józef Mackiewicz.
Orbis, Księgarnia Polska, Londyn 1955 r.
[*] NKGB - Narodnyj
Komissarjat Gosudarstwiennoj Biezopashosti, utworzony dla jeszcze większego usprawnienia
akcji policyjnej NKWD. Szefem NKGB mianowany został Merkułow rozstrzelany w
sprawie Berii w r. 1953.
[†] Ucziot (ros.) - ewidencja.
W tym znaczeniu: pod obserwacją dyskretną ze strony NKGB.
[‡] "Pasiekami" zwą
w tych stronach: poręby.
[§] "Sulić" -
obiecywać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz