Tomasz Filipiak
WSD Toruń III
Konwersja G. K. Chestertona
Zasadnicza trudność w przedstawieniu konwersji G.K. Chestertona polega na tym, że jak każda konwersja, także i ta jest w gruncie rzeczy tajemnicą. Jak napisał: Można tylko podać argumenty za katolicyzmem, ale nie da się uchwycić tego, co sprawia, że się go przyjmuje. Tajemnicę tę można przybliżyć za pomocą porównań. Spróbuj sobie przedstawić, jak mogłeś nauczyć się myśleć? Albo spróbuj opisać, jak nauczyłeś się czytać czy chodzić? Jest to bardzo trudne, bo robiłeś to odkąd pamiętasz. Trudno jest pomyśleć, jak to być mogło, kiedy się nie myślało. Podobnie jest z konwersją. Odkrycie Kościoła katolickiego i jego skarbów, spojrzenie w blask bijący od tej starej, a ciągle nowej rzeczywistości napełnia duszę taką radością, że z niechęcią i bólem wraca do stanu sprzed nawrócenia – podobnie człowiek wyleczony z ciężkiej choroby, dręczącej go od urodzenia, na przykład ze ślepoty, będzie z niechęcią wracał do czasów, kiedy nie widział. Jest to jakaś odwrotność tego, że widzący nie potrafi sobie wyobrazić, jak żyje ślepy. Trudno już będąc katolikiem, wyobrazić sobie, że mogłoby się nim nie być[2]. Jeśli spojrzysz na św. Pawła Apostoła, w jego pismach znajdziesz tą samą trudność. G.K. Chesterton powraca, choć z trudem, do tych smutnych czasów kiedy wydawało mu się, że Kościół katolicki to „stara religia”, ba! Cofa się nawet dalej, do czasów, kiedy sądził, że wszystkie religie to zwyczajna bujda. Zrozumienie dlaczego to robi rzuci światło nie tylko na jego własną drogę do Kościoła, ale pomoże prowadzić innych do tych wrót. A dzieje się tak po prostu dlatego, że Chesterton jest jak żeglarz, który dopłynął do wspaniałego, nowego lądu i nie pomyślał, nawet przez myśl mu nie przeszło, żeby zachować go w tajemnicy dla siebie. Nie jest jak człowiek, który znalazł skarb w roli i szybko go zakopał, by inni go nie zabrali. Jest raczej naśladowcą Kaleba, woła głośno – do mnie i do ciebie: kraj, który znalazłem, jest wspaniałym krajem! No i daje nam do ręki mapę z narysowaną drogą. Drogą do skarbu. Nie jest to oczywiście jedyna droga dojścia, tak samo, jak trasa i sposób w jaki Kolumb dotarł do Ameryki nie jest jedynym sposobem, by się tam dostać. Jak napisał H. Belloc w przedmowie do dziełka Chestertona „Kościół katolicki i konwersja”:
Wchodzi i cynik, i sentymentalista, głupi i mądry, wieczny sceptyk i niedowiarek oraz osoba zbyt łatwo ulegająca autorytetowi. Każdy z nich wchodzi na swój sposób. Spotykamy przypadek konwersji, w którym niewątpliwą rolę odegrały podziw i naśladowanie jakiejś wielkiej osoby. Następnie dowiadujemy się o konwersji, która dokonała się w zupełnej samotności i dziwimy się, że konwertyta do tej pory nie wie o istnieniu wielu innych neofitów. Za chwilę jednak mamy do czynienia z trzecim, zupełnie innym konwertytą, który do Kościoła wchodzi nie z samotności ani nie pod czyimś wpływem, ale z pogardy dla niewystarczalności lub zła tego, co go otacza. Kościół jest naturalnym domem ludzkiego ducha”[3].Droga Gilberta Chestertona do katolicyzmu była długa i wielostopniowa. Zaczynał jako skrajny sceptyk, niemal poganin, by następnie stać się anglikaninem, ale niejako przez pomyłkę, aby w końcu zostać szczerym katolikiem. Można powiedzieć, że Gilbert był chrześcijaninem, choć myślał, że jest poganinem a katolikiem został na długo przed wejściem do Kościoła katolickiego. Spróbuję w tym referacie przedstawić zatem i konwersję G.K. Chestertona i argumenty, jakie przedstawia za nawróceniem. Z wielkim żalem muszę jednak przyznać, że będą to tylko przykładowe argumenty, niejako próbka promocyjna z nowo otwartego akweduktu. Wszyscy spragnieni, przyjdźcie do wody!
Niestety, nie dane mi było posiadać posępnego i okrutnego ojca, którego mógłbym publicznie wskazać jako powód mego dziedzicznego obciążenia. Nie miałem też bladej matki o zatrutym umyśle i skłonnościach samobójczych, która ściągnęłaby na mnie przekleństwo artystycznej duszy. Z przykrością widzę, że nie zdołam wypełnić obowiązku nowoczesnego człowieka i obwiniać każdego, który sprawił, że jestem jaki jestem. Trudno mi określić, jaki właściwie jestem, ale tak czy owak większość z tego to moja własna wina[4].
W tych słowach Chesterton krótko opisał swój sposób patrzenia na swoją przeszłość. Mimo tego sądzę, że warto, abyś poznał tło dla życia tego człowieka. Nie po to, oczywiście, by jego konwersję wyjaśnić, ale by ją lepiej docenić. Kiedy lilia wyrasta wśród cierni, jest to coś zupełnie innego niż lilia, która zakwitnie sobie w ogrodzie botanicznym.
Po przeszło trzech stuleciach pozostawania na uboczu, Kościół katolicki w Anglii zaczynał się odradzać. Wpłynęło na to wiele czynników, między innymi napływ emigrantów z katolickiej Irlandii czy ruch intelektualny nawiązujący do średniowiecza. Decyzją Piusa IX w 1850 roku utworzono arcybiskupstwo w Westminsterze i 12 diecezji. Historia rozwoju katolicyzmu w Anglii łączy się z takimi postaciami jak Stephen Wiseman, pierwszy arcybiskup Westminsteru; jego następca – Henryk Edward Manning czy John Newman. W Kościele, który po latach prześladowań odradzał się właściwie od nowa, nie brakowało problemów. Trapiły go konflikty między starymi a nowymi katolikami, kwestia stosunku katolicyzmu do tradycji angielskiej, spory wokół wierności Rzymowi, zawirowania ekumeniczne, nieokreślona podległość jurysdykcyjna emigrantów irlandzkich czy w końcu spory między liberałami a ultramontanistami o tożsamość katolicyzmu angielskiego. Jednak ten Kościół potrafił z zapałem zaangażować się w rozwiązanie ważnych spraw społecznych. Kardynał Manning zabierał głos w obronie robotników przed wyzyskiem. Starał się związać z Kościołem robotników i mieszczan, widząc w nich przyszłość katolicyzmu angielskiego.
Natomiast anglikanizm epoki wiktoriańskiej był bardziej konwencją niż religią wyznawaną na poważnie. Jego duchowni byli przedmiotem drwin i bohaterami wielu żartów. Tzw. sprawa Gorhama[5] pokazała, że był to Kościół zupełnie zależny od państwa. Obok niego działały liczne mniejsze lub większe wspólnoty religijne wyrosłe z pnia reformacji: unitarianie, metodyści, itd. Szerzyły się nowe idee: scjentyzm, spirytyzm, ewolucjonizm, socjalizm itp.
G. K. Chesterton przyszedł na świat w rodzinie średniozamożnej, powierzchownie religijnej. Jego rodzice – Marie Luise i Edward wierzyli co prawda w Boga i bywali na nabożeństwach (ojciec nawet od czasu do czasu słuchał kazań kard. Manninga), ale ich wiara właściwie niewiele poza to wykraczała. Byli teistami[6]. Jednak swoje dzieci, Gilberta i jego młodszego brata Cecila[7], mimo iż dawali im dużo swobody, wychowali w atmosferze poszanowania dla kultury, w duchu wiktoriańskim. Posłali synów do jednej z najlepszych szkół w Anglii – gimnazjum św. Pawła w Londynie. Gilbert w szkole uczył się słabo, sprawiał wrażanie ucznia zupełnie rozkojarzonego i po prostu leniwego. Za to wykazywał wielki talent artystyczny – pisał wiersze, nawet poświęcone Matce Bożej, poszukiwaniu Boga i (uroczy zresztą) poemat o św. Franciszku Ksawerym. Jednak jego religijność była szczątkowa, bardziej przypominała uwielbienie trubadura dla pięknej królewny niż prawdziwe, rozumne przekonanie. Chrześcijaństwo postrzegał uczuciem, ale nie rozumem – jako piękne, choć nieprawdziwe. W gimnazjum dał się wciągnąć koledze do klubu dyskusyjnego, złożonego z młodych, zbuntowanych przeciw nędzy obecnej wszędzie wokół. Ku jego zdumieniu, był najwybitniejszym z całej tej grupy młodych socjalistów.
Po ukończeniu nauki w gimnazjum postanowił kształcić się w szkole artystycznej - Slade School of Art. Towarzystwo na uczelni było typowe dla środowiska artystycznego końca XIX w. Agnostycy, nihiliści, anarchiści mieszali się w tym kotle jak w bigosie (zrobionym, niestety, ze zgniłej kapusty). Moralność, nie mówiąc już o wierze, powszechnie uważano za przesąd i starocie, nie obowiązujące nikogo, a już na pewno nie artystów. Młody Chesterton, choć sam nie aniołek, był zdumiony (a nawet zbulwersowany) przekonaniami kolegów – a raczej ich zupełnym u nich brakiem. Na ich tle on sam – agnostyk – odkrywał, że nie jest ateistą. Jedno mógł zapisać na plus: „zetknąłem się wtedy ze sporą, reprezentatywną próbką łajdaków”[8].
Środowisko takie nie mogło wyciągnąć go z kryzysu, w jakim się znalazł. Został sceptykiem, zaczął wątpić we wszystko, aż doszedł do przekonania, że cały świat to jedna wielka bujda, a istnieje tylko on sam (solipsyzm). Jak napisał później powodem tego było to, że „jego oczy były zwrócone do środka, a nie na zewnątrz, co sprawiało, że jego moralna osobowość miała bardzo brzydkiego zeza”[9] W odróżnieniu jednak od jego kolegów takie myśli były dla niego torturą. Oni wątpili we wszystko i uważali że w ten sposób stają na szczytach człowieczeństwa. On nie miał – akurat co do tego jednego – wątpliwości, że spada w czarną przepaść. Nie widział jednak sposobu, jak to przerwać. Próbował ratować się buddyzmem, ale nic to nie dało. Chodził dla rozrywki na seanse spirytystyczne. Wiedzy tam nie znalazł, wprost przeciwnie – niektóre wpadki stolika spirytystycznego wspominał później z rozbawieniem. Lecz bardziej niepokoiły go zjawiska, jakie się przy tych seansach działy. Jak pisał:
Nie wykluczam, że igraliśmy wtedy z ogniem, nawet z ogniem piekielnym. (…) Widziałem wystarczająco dużo, by móc zaświadczyć z całkowitą pewnością, że dzieje się tam coś, co nie jest w zwykłym tego słowa znaczeniu przyrodzone... Nie będę próbował rozstrzygać, czy sprawiała to podświadoma, ale wciąż ludzka siła, czy też jakieś moce... Ale jakie by nie były tego powody, ta siła nie mówiła prawdy ani o zaświatach, ani o tym świecie[10].
Zagłębiając się w coraz mroczniejszy sceptycyzm, dokopał się w końcu do diabła. Był szczerze wstrząśnięty, gdy spostrzegł, że z łatwością może sobie wyobrazić najpotworniejszą zbrodnię, choć nigdy nie popełnił najmniejszej. Niepokoiła go chęć rysowania różnych ohydnych rzeczy. W końcu miał dość. Postanowił walczyć. Nicią, na której wydobył się z przepaści było z jednej to, że nawet w mrokach swego sceptycyzmu nie sądził, że zło jest relatywne i nierzeczywiste. Miał więc jakiś punkt odbicia. Z drugiej strony sformułował na swój użytek prosta teorię (inną niż Kartezjusz w podobnej sytuacji). Oto doszedł do wniosku, że nawet jeśli życie jest snem, to nie jest koszmarem, ale snem całkiem przyjemnym. Mamy ręce, którymi możemy klaskać, nogi którymi można machać, kolory, które można oglądać itd. Mogłoby przecież tego nie być. Z tych dwóch powodów był uważany za ortodoksa i optymistę. Jego religijność zawisła na cienkiej nici wdzięczności i zdumienia nad swoim istnieniem[11]. Wdzięczności okazywanej jednak nieznanemu Bogu. Gilbert nie uważał się wtedy za chrześcijanina – chyba że w sensie cywilizacyjnym.
Pewnego razu jeden z kolegów poprosił go o napisanie kilku recenzji z dziedziny sztuki i literatury. Okazały się całkiem niezłe. W ten sposób „został dziennikarzem tylko dlatego, że nie został artystą”. Odkrył „najłatwiejszy zawód świata”[12], który miał wykonywać już całe życie. Porzucił naukę na uczelni i został redaktorem w wydawnictwie Redway.
W roku 1896 kolega ze studiów – Lucjan Oldershaw - zaprosił Chestertona do rodziny Bloggów, z których córką był zaręczony. Gilbert poznał tam siostrę narzeczonej Lucjana – Frances i zakochał się od pierwszego wejrzenia. Bloggowie mieszkali w dzielnicy artystycznej i Frances także znała to środowisko. Tym większe było zdumienie Gilberta, że będąc zanurzona w tym środowisku … wyznawała spokojnie swoją wiarę (była anglikanką z Kościoła Wysokiego):
Zajmowała się ogrodnictwem (w Londynie!). Z tą samą przekorą wyznawała religię. Dla mnie (…) było to coś całkiem niewytłumaczalnego. Wielu ludzi głosiło religie, głównie orientalne, analizowało je lub o nich dyskutowało. Ale to, żeby ktoś uznawał religię za rzecz praktyczną, tak jak ogrodnictwo, było dla mnie czymś całkowicie nowym, a dla jej otoczenia również niezrozumiałym. Dla całego tego agnostycznego czy też mistycznego świata praktykowanie religii było jeszcze bardziej zagadkowe niż jej wyznawanie[13].
Zaczęli się częściej spotykać. Im bardziej poznawał Frances, tym bardziej przekonywał się, że odnalazł bratnią duszę. Dla niej po raz pierwszy (i ostatni) przejechał się na rowerze – w surducie i cylindrze[14] czy „włamał” się na stację kolejową, by odzyskać parasolkę której zapomniała. Przede wszystkim jednak odkrył, że wiarą można żyć, a nie traktować ją jak oderwany od życia pogląd. W 1898 zaręczyli się. Ślub jednak musieli odłożyć do czasu, aż Gilbert zgromadziłby środki na utrzymanie rodziny.
Praca w Redway nie dawała bowiem wielkich dochodów. Gilbert przeniósł się do większego wydawnictwa Fisher Unwin, ale zarobki ciągle miał niewielkie. Pisał jednak znakomicie. Dlatego znajomi zaproponowali mu, by nawiązał współpracę ze społecznie radykalnie nastawionym pismem Speaker. Tak też zrobił. Był to rok 1899. W tym roku także wybuchła wojna burska Anglii przeciw republikom południowoafrykańskim: Transwalowi i Oranii. Anglicy powszechnie poparli tę wojnę, z powodów patriotycznych i kolonialnych. Sprzeciwiali się jej pacyfiści z powodów ideologicznych. Natomiast Chesterton był przeciwny wojnie, ale nie dlatego, iż nie był patriotą. Uważał po prostu za sprzeczność popieranie prawa Anglii do wojny toczonej jakoby w obronie rodaków[15], a jednocześnie odmawianie tego prawa Burom broniącym swoich domów i gospodarstw. Nie był również pacyfistą:
Twierdziłem, że Burowie walczą w słusznej sprawie, a nie, że nikt nie ma prawa walczyć. Według mnie burscy rolnicy mięli jak najbardziej prawo wziąć konia i strzelbę, by bronić swych gospodarstw i małej rolniczej republiki zaatakowanej przez kosmopolityczne imperium na rozkaz kosmopolitycznych finansistów[16]Takie poglądy wyrażał w swoich artykułach. Nic więc dziwnego, że dostawało mu się od jednych i drugich. Wtedy właśnie poznał Hilarego Belloca, katolika i publicystę. Okazało się, że obaj popierają Burów i – co chyba ważniejsze – z tych samych powodów. Obaj uważali, że imperializm jest zupełnym przeciwieństwem patriotyzmu. Chestertonowi, który dzięki dyskusjom z bratem Cecilem był świetnym polemistą, ogromnie spodobał się sposób mówienia Belloca. Mówił wartko i obrazowo, nigdy nie nudził. Ich znajomość zamieniła się w przyjaźń, w to, co Bernard Shaw nazwał potem tandememChesterbelloc. Belloc otworzył Chestertonowi oczy na pozytywną rolę katolicyzmu w historii Anglii. Zainteresował go Kościołem katolickim (to on zabrał Gilberta pierwszy raz na katolicką pasterkę). Najbardziej jednak zafascynowała Cherstertona przedstawiona przez Belloca katolicka nauka społeczna. Rozczarowany już socjalizmem Gilbert dowiedział się o idei dystrybucjonizmu[17], zaprezentowanej przez Leona XIII w Rerum Novarum. Ponieważ sam niedawno doszedł do podobnych poglądów, zaskoczyło go, że papież wskazał tą drogę na długo przedtem. Było to kolejny krok Gilberta ku katolicyzmowi. Można powiedzieć, że Belloc odegrał w życiu Chestertona podobną rolę co w życiu św. Augustyna św. Ambroży.
W 1901 roku poznał kolejną osobę – anglikańskiego duchownego, socjalistę, jednego z założycieli Brytyjskiej Partii Pracy. Podobnie jak Chesterton Noel bardzo chętnie brał udział w różnych dyskusjach. Wypowiadał się w sposób zupełnie inny niż tzw. inteligencja. Gilbert zauważył wtedy pewną prawidłowość:
Spora część inteligencji była najwidoczniej zupełnie pozbawiona inteligencji. (…) Cała ta klika szydziła z typowych bohaterów starych fars – m.in. z prostackiego i komicznego wikarego z The private secretary. Ja sam, wychowany najpierw na tej farsie, a potem na sceptycyzmie związanym z duchownymi byłem skłonny uwierzyć, że takie słabe osoby reprezentowały umierające przesądy. Odkryłem jednak, że bardzo często było to osoby najzdolniejsze i najsilniejsze. To śmieszny wikary, ograniczony umysłowo duchowny wstawał i poddawał błądzącą dyskusję jakiemuś rodzajowi testu na prawdziwość; to po nim było widać, że posiada podstawy jakiegoś systemu myślenia[18].Chesterton zaczął się wtedy zastanawiać, czy popularny obraz duchownych i w ogóle chrześcijaństwa jest prawdziwy. Wszystko co obserwował zadawało mu kłam. Postawa Conrada Noela, a z drugiej strony jego ekscentryzm, sprawiły, że bracia Chestertonowie zaczęli się poważniej zastanawiać nad Kościołem. Dostrzegli, że choć chrześcijanie w sprawach wiary muszą być ze sobą zgodni, w pozostałych sprawach różnią się praktycznie we wszystkim niczym kolory tęczy. Podobało się to Gilbertowi, który lubił bardzo różnorodność. Przestali także być (zwłaszcza Cecil) antyklerykałami. Odepchnięci przez socjalizm, sceptycyzm i inne głupstwa, znaleźli biegun, który zaczął ich przyciągać. Zaczęli ciążyć ku chrześcijaństwu z przekonania, choć jeszcze powoli. Najlepiej ten stan ducha oddał Cecil słowami z Ewangelii: Czy on jest grzesznikiem, tego nie wiem. Jedno wiem, że byłem ślepy, a teraz widzę. W 1901 Conrad Noel udzielił ślubu Gilbertowi i Frances[19].
Gilbert pod wpływem Noela zainteresował się teologią. Zaczął odkrywać, że bardzo dobrze odpowiada ona na jego pytania: najbardziej o pytanie na zło – przez naukę o grzechu pierworodnym i nieutożsamianie człowieka z Bogiem. W czasie polemiki z Robertem Blathfordem, zarzucającym chrześcijaństwu stosowanie tortur i innych okrucieństw, napisał:
Nie wystarczy zakrzyknąć „chrześcijanie prześladowali – precz z chrześcijaństwem!”, tak samo, jak nie wystarczy krzyczeć: „wyznawca konfucjanizmu ukradł mi szczoteczkę do zębów – precz z konfucjanizmem!”. Chcielibyśmy wiedzieć, czy wyznawca konfucjanizmu ukradł szczoteczkę z jakiegoś powodu typowego wyłącznie dla wyznawców konfucjanizmu czy też z powodu typowego również dla wielu innych ludzi. Jest ewidentne, że chrześcijanie torturowali swoich przeciwników z powodu typowego dla ogromnych rzesz ludzi – bo mocno wierzyli w swe poglądy i bez skrupułów próbowali je narzucić... Chrześcijanie nie wymyślili tortur. Przejęli tylko straszne zabawki pogan. Tortury powstały jako dzieło państwa, społeczeństwa, ideałów społecznych, innymi słowy – socjalizmu. (…) Pan Blathford zadaje niewłaściwe pytanie. Nie ma sensu pytać: „dlaczego chrześcijaństwo jest tak złe, skoro jakoby jest tak dobre?” Właściwe pytanie brzmi: „dlaczego wszystko, czegokolwiek tknie się człowiek, jest tak złe, skoro jakoby jest takie dobre?” Czemu najbardziej szlachetne plany i zamiary nie mogą oprzeć się zepsuciu? Gdyby pan Blathford ruszył tropem tej zagadki... jego septyczna pielgrzymka zakończyłaby się tam, gdzie zaczyna się chrześcijaństwo. Odkryłby dogmat o grzechu pierworodnym[20].Tylko chrześcijaństwo potrafiło dać odpowiedź na pytanie o to, dlaczego życie jest takie piękne i zarazem takie złe. Gilbert nie był w stanie uruchomić maszyn dobra i zła świata, dopóki nie sprzęgł ich za pomocą chrześcijaństwa.
Pomogła mu też postać św. Franciszka z Asyżu. Święty ten fascynował go i jednocześnie zdumiewał. Zapytywał sam siebie: Dlaczego ktoś, kto kochał to, na co ślepi byli wszyscy inni ludzie, postanowił być ślepy na to, co wszyscy inni ludzie kochali? Dlaczego został mnichem, a nie trubadurem[21]? Wierzył, że odpowiedź na te pytania będzie zarazem odpowiedzią na problemy obecnego świata.
Zastanawiał się również nad powodami, dla których ludzie nie lubią chrześcijaństwa i zaciekle je atakują. Zauważył, że sądząc z tych ataków, chrześcijaństwo to rzeczywistość niezwykła, posiadająca w sobie szczególny dar łączenia wad sobie przeciwnych:
Chrześcijaństwo nie może być wszak czarną maską na białym obliczu świata, a jednocześnie białą maską na czarnym obliczu świata. (…). Wygląda na to, że to nie chrześcijaństwo jest tak złe, że można w nim znaleźć wszystkie wady, ale że każdy kij jest wystarczająco dobry, by nim uderzyć w chrześcijaństwo[22].Ponadto dostrzegł, że każdy z krytyków chrześcijaństwa atakował je z jednego, sobie swoistego, punktu widzenia i oskarżali chrześcijaństwo o jego pomijanie. Socjaliści oskarżali o sprzyjanie bogatym, kapitaliści o sprzyjanie biednym.. Ale żaden z nich nie potrafił zachować proporcji swojej własnej doktryny. Tylko chrześcijaństwo potrafiło ułożyć z różnych wartości wieżę, która nie byłaby domkiem z kart.
Rozmyślał także nad postacią Chrystusa. Jak pozostałe rozwiązania, także to było niekonwencjonalne. Zamiast zapytywać, jak jego współcześni, czy Jezus był Bogiem, zaczął od pytania, jak ludzie mogliby odbierać Boga, który rzeczywiście stałby się człowiekiem i chodziłby po ziemi. Z pewnością byłaby to postać, w której dostrzegalibyśmy wielkie sprzeczności. Słuchając wypowiedzi takiej osoby, odbieralibyśmy je jako sprzeczne, bo Bóg patrząc na wszystko z góry widziałby związek między sprawami dla nas zupełnie oddzielnymi. Bylibyśmy jak ludzie oglądający układającego puzzle bez znajomości obrazka, który ma powstać. „Mięlibyśmy przy nim uczucie, że wywraca wszystkie nasze normy do góry nogami, i zarazem uczucie, że z całą pewnością ustawia każdą normę tam, gdzie być powinna”[23]. Jedynym wyjaśnieniem tych sprzeczności jest przyjęcie, że Jezus z Ewangelii był rzeczywiście Synem Bożym. W 1903 roku po raz pierwszy określił się publicznie jako chrześcijanin.
Tymczasem jego sytuacja zawodowa bardzo się zmieniła. Po pierwszych publikacjach w Speakerze pisanych pod inicjałami G.K.C. do redakcji przyszło wiele listów z prośbą o ujawnienie tożsamości tego fantastycznego publicysty. W ciągu dosłownie kilku miesięcy stał się niezwykle popularny. Jego styl pisania jest bardzo dowcipny, bardzo miło się go czyta. Posiadał niezwykłą zdolność poruszania tematów ważnych i doniosłych w sposób lekki i przejrzysty. Potrafił pisać praktycznie o wszystkim i o wszystkim pisał o wiele lepiej niż pozostali. Spod jego pióra wychodziły nie tylko eseje i felietony. Wydawał też tomiki wierszy i książki. Wśród nich były m.in. powieści kryminalne, których bohaterem był ksiądz Brown. Wyrobił sobie nie tylko charakterystyczny styl, ale też charakterystyczny wygląd. Był bardzo wysoki i tęgi, a przy tym jako niedoszły artysta bardzo lekko traktował sprawę ubioru. Jego żona próbowała uczynić z niego dżentelmena. Dawało to efekty raczej humorystyczne. W końcu postanowiła, że lepiej będzie dać mu po prostu wyróżniające elementy stroju. W ten sposób był rozpoznawalny na londyńskich ulicach dzięki kapeluszowi, pelerynie, okularach na łańcuszku (no i po papierosie). Popularność poprawiła znacząco jego finanse. Był zapraszany na wiele odczytów, jeździł z wykładami po całej Anglii. Zapraszano go też na debaty z różnymi postaciami zarówno ze świata polityki jak i przedstawicielami różnych stronnictw i ruchów. Otrzymał też propozycje pisania w gazetach „Daily News” i „The Illustrated London News”. Razem z Frances wynajmowali skromne mieszkanie w Londynie. Później przeprowadzili się do podlondyńskiej miejscowości Beaconsfield, wynajmując tam dom o nazwie Overroads (dopóki nie zbudowany został ich własny dom).
W tym punkcie muszę dać jedno wyjaśnienie. Kiedy mowa o chrześcijaństwie Gilberta, nie chodzi tu o kościół anglikański w jego wydaniu liberalnym. Jeśli mówił o chrześcijaństwie, prawi zawsze miał na myśli anglokatolicyzm. Pod wpływem Frances i Conrada Noela stał się członkiem Kościoła Wysokiego, skrzydła anglikanizmu najbardziej zbliżonego do katolicyzmu. Choć potem napisał, że „anglokatolicyzm był po prostu jego niepełną konwersją na katolicyzm[24]”, to w owym czasie wydawało mu się, że jego droga do wiary zakończyła się. Odnalazł spokój w chrześcijaństwie, porzuciwszy znacznie bardziej nieokreślone i obojętne przekonania niż anglikanizm: agnostycyzm czy unitarianizm. Jak to się stało, że w końcu uczynił ten mały krok wprowadzający go do Kościoła katolickiego? I dlaczego ów mały krok zabrał mu tak wiele czasu?
Opisując po latach, z myślą o potencjalnych konwertytach, swoją drogę do katolicyzmu (w książce „Kościół katolicki i konwersja”) podzielił ją na trzy etapy: protekcjonalność wobec Kościoła, odkrywanie Kościoła i ucieczkę przed Kościołem.
W pierwszym etapie człowiek broni Kościoła przed urojonymi i rzeczywistymi zarzutami, przełamuje swoje uprzedzenia (i stara się przełamać uprzedzenia innych). Ale nie chce się nawrócić, nawet o tym nie myśli. Ten etap zaczyna się od spostrzeżenia, że Kościół katolicki jest instytucją atakowaną ze wszystkich stron, nieraz argumentami sprzecznymi ze sobą. Krytyka Kościoła istniała już dawno, ale wraz z upływem czasu zmieniał się dość dziwnie przedmiot tej krytyki. Chesterton pisał:
Cała reformacyjna argumentacja przeciwko katolicyzmowi została całkowicie odwrócona. Współczesny świat nie tylko uniewinnił Kościół praktycznie od wszystkich zarzutów reformacji, ale oskarżył go o przeciwne zbrodnie. To tak, jakby tłum reformatorów oskarżał papieża o sknerstwo, a sąd nie tylko uniewinnił go, ale skazał za rozrzutne rozdawanie pieniędzy owemu tłumowi[25].Podobnie jest z dzisiejszym zamiłowaniem do sztuki – przeciwnym nauczaniu protestantów[26]. Doszedł do wniosku, że Kościół katolicki „jest znienawidzony jak nic innego na świecie po prostu dlatego, że sam jest jak nic innego na świecie”[27] Właśnie w ten sposób zaczęło się jego zdumienie nad rzeczywistością katolicyzmu. Gdy bronił chrześcijaństwa przed niesprawiedliwymi zarzutami współczesnych, bronił także katolicyzmu. Wspominał, że kiedy zaczął pracować w Daily News, zadał sobie trud sporządzenia listy piętnastu nieprawdziwych stwierdzeń na temat Rzymu[28].
Garść przykładów: Gilbert zauważył nieprawdziwość twierdzenia, że szkoccy konfederaci prezbiteriańscy walczyli o wolność religijną, skoro nie uznawali tolerancji religijnej. Inny zarzut mówił, że Kościół domagał się tylko ortodoksji, a nie moralności. Jeśli to prawda, mówi Chesterton, to w odniesieniu do zwolenników zbawienia przez wiarę. Na krytykę mszy łacińskiej odpowiedział, że nie chodzi tu o różnicę między martwym językiem, a żywym językiem, lecz o różnicę między martwym językiem a językiem umierającym, który nieuchronnie się degeneruje. Jeszcze inny zarzucał katolikom, że ich formuły modlitewne wypowiadają bez zrozumienia i automatycznie. To nieprawda, ripostuje Chesterton. Kiedy katolik mówi np. Kyrie eleison mówi to co myśli. Bezrefleksyjnie za to wypowiada słowa wielu współczesnych, zaczynając listy od Szanowny Panie a kończąc Z wyrazami szacunku. Inny spór dotyczył autorytetu Biblii. Chesterton analizując krytykę tradycji na rzecz autorytetu Pisma Świętego zauważył dziwną sprzeczność. Otóż wyobraźmy sobie, że jakiś przypadkowy przechodzień obserwuje katolickie obrzędy. Widzi, że cześć przez okadzenia, błogosławieństwa i temu podobne oznaki kultu jest przez Kościół oddawana Najświętszemu Sakramentowi, obrazom, relikwiom i Biblii. Wiedząc to, będzie szczerze zdziwiony tym, że protestanci wybrali z tych licznych przedmiotów kultu jeden, a pozostałe odrzucili jako katolickie fałszerstwo. Pojawiać się mogą pytania o to, co kierowało protestantami, że ten akurat,a nie inny przedmiot kultu sobie upodobali? Dlaczego mówią: Najświętszy Sakrament, relikwie, obrazy to bałwochwalstwo papistów, ale Pismo Święte to szczera prawda? W dodatku Chesterton zauważył, mając na myśli nowoczesną krytykę biblijną, że protestanci zarzucając Kościołowi, że nie wierzy w Pismo Święte sami odkrywają, że w nie nie wierzą. Analizując Biblię w najdrobniejszych szczegółach, prześwietlając ją ze wszystkich stron doszli do zaprzeczenia boskości Pana Jezusa i do skreślenia wielu ze swoich przekonań – o istnieniu piekła i nieba na przykład. Mimo to nie przestają zarzucać katolikom lekceważenia Biblii:
Walcząc z tymi uprzedzeniami Chesterton osiągnął stan, który opisał następująco:
Między innymi wtedy Chesterton zauważył wyraźnie, że katolicyzm, choć sprawia wrażenie starej, jest religią nową i młodą, a protestantyzm jest martwy, choć sprawia wrażenie młodego. Młodość Kościoła nie polega na tym, że są w Nim młodzi ludzie. Chodzi o nowość idei. Zdarza się, że młody człowiek zachwyci się dziewictwem, postaciami św. Klary czy św. Teresy i wstąpi do klasztoru, czy nawet do seminarium, ale raczej się nie zdarza, żeby ktoś został kalwinistą, bo pociąga go wizja ludzi przeznaczonych do zła odwiecznym wyrokiem Boga. Próżno szukać protestantów, którzy chcieliby wrócić do oryginalnych nauk Johna Knoxa, tak jak katolicy chcą wrócić do nauk św. Jana od Krzyża. Jeszcze jeden przykład pokazujący tę różnicę. Pewnego razu Gilbert komentował wypowiedź Jamesa Douglasa o aktualności Johna Bunyana – pisarza protestanckiego z XVII w. Douglas stwierdził, że powinniśmy docenić geniusz literacki Bunyana nie przejmując się jego przestarzałą teologią, podobnie jak podziwiamy Dantego, nie przejmując się jego martwą teologią. Gilbert zauważył, że teologia Dantego wcale nie jest martwa. Oczywiście, Douglas pewnie powiedziałby, że to normalne – papista uważa papistowski dogmatyzm za żywy. Ale według Chestertona problem polega na tym, że Douglas jako protestant uważa protestancki dogmatyzm a martwy. Przy tym Kościół ma wielką zdolność łączenia w sobie aspektów wielkości z czymś jednocześnie swojskim – Gilbert przyrównał to do mamuta, który stałby się domowym zwierzaczkiem. W końcu odkrył też to, że Kościół miał rację tam, gdzie on się mylił – mając na myśli doktrynę z Rerum Novarum. Opisał to w ten sposób, jakby ktoś powiedział nam nie, żebyśmy nie chodzili do pubów w ogóle, ale do konkretnego pubu, np. pod Świnką i Dzwonkiem. Jeśli go zlekceważymy, a potem dostaniemy w tym pubie łomot, będziemy cenić bardziej jego radę. W gruncie rzeczy nie potrzebujemy religii, która ma rację tam, gdzie my mamy rację. Potrzebujemy religii, która ma rację tam, gdzie my jej nie mamy. Taki jest katolicyzm. Natomiast wszystkie inne religie są „dziećmi swoich czasów”, odbijając ich ograniczenia i mentalność. To nie inne religie dają wolność myślenia, ale właśnie katolicyzm. Więcej, w Kościele człowiek uczy się, jak naprawdę myśleć. Gilbert śmiał się po swojej konwersji z opinii, że teraz osiągnął pokój w bezmyślności i ślepej wierze w dogmaty. Odpowiadał że spokój w wierze na tym nie polega. Raczej jest jak sytuacja paralityka, który po wyzdrowieniu nie leży dalej na łożu, ale uczy się od nowa chodzić. „Kościół od wewnątrz jest o wiele większy niż od zewnątrz”.
...
Postęp polegał na tym, że syn kopał swojego ojca za to, że zamknął na klucz piękną i wartościową księgę, którą tenże syn następnie podarł na tysiąc kawałków[29].Wielu zarzucało księżom (zwłaszcza jezuitom), że często mijają się z prawdą i zwyczajnie kłamią. Ale ta wada jest o wiele powszechniejsza w sopłeczeństwie – odpowiada Gilbert. Każda dama powie, że dziecko drugiej kobiety jest ładne – nawet jeśli jest brzydkie jak noc. „Niedorzecznością jest piętnować pół tuzina papistowskich księży za grzech popełniany codziennie przez pół miliona protestanckich świeckich”[30]. Zdarza się, co prawda, że ksiądz staje się rozpustnikiem. Ale dlaczego rozpustnik miałby zostawać księdzem? Po co miałby ślubować czystość i posłuszeństwo i narażać się na dotkliwe sankcje i ostracyzm, gdy je złamie? Z talentem i zainteresowaniami jakie posiada mógłby przecież bez problemów znaleźć zajęcie bardziej odpowiadające jego pragnieniom i nie niosące takich konsekwencji. Kościół jest wrogiem patriotyzmu i państwa, mówiło wielu. Gilbert się z tym nie zgadzał. Po pierwsze dlatego, że zarzut ten opierał się na szowinistycznej definicji patriotyzmu, a po drugie – trudno oskarżać o wrogość do państwa Kościół, skoro to on je właściwie stworzył, przez kulturę i instytucje. Chyba nie będziecie sądzić – pyta ironicznie – że gdy św. Augustyn lądował w Anglii spotkał już kluby dżentelmenów pijących kawę, czytających gazety i grających w golfa w niedzielne popołudnie? Wiele jednak kontrowersji brało się po prostu z ignorancji. Gilbert przytacza stwierdzenie, które razu pewnego usłyszał: „Nieposłuszeństwo księdzu jest jedynym grzechem, który nie może zostać odpuszczony. Grzech taki nazywamy zarezerwowanym”. To nieprawda. Widać jasno, że ktoś usłyszał pojęcie „grzech zarezerwowany” i kierując się uprzedzeniami ubrdał sobie, że znaczy to a to.
Walcząc z tymi uprzedzeniami Chesterton osiągnął stan, który opisał następująco:
Kiedy ktoś naprawdę widzi Kościół, nawet jeśli nie podoba mu się to, co widzi, nie widzi tego, co spodziewał się, że wywoła jego niechęć. Nawet jeśli wciąż chce zabijać, nie potrafi już oczerniać. (…) Opada z niego święty pancerz niepokonanej ignorancji; nigdy już nie może być tak głupi jak przedtem[31]Chesterton nie nawrócił się jednak na katolicyzm po prostu dlatego, że nie podobał mu się protestantyzm.
Kościół wyciągnął mnie z anglikanizmu – tak jak na długo przedtem sama idea matki Bożej wyciągnęła mnie ze zwykłego protestantyzmu – przez to, że był sobą, to znaczy, że był piękny. Nawróciłem się na skutek pozytywnego wpływu jaki wywarło na mnie to czego jeszcze nie miałem, a nie dzięki negatywnemu deprecjonowaniu tego, co już posiadałem[32]Zaczął się drugi etap drogi, nazwany przez Chestertona odkrywaniem Kościoła. Broniąc Kościoła przed niesprawiedliwymi atakami pozbył się sam uprzedzeń wobec niego. Spod sadzy wyłonił się ciekawy obraz. Zaczyna się interesować Kościołem. Zapoznaje się z jego słownictwem i odkrywa, że ma ono zupełnie sensowne znaczenie, inaczej niż w prasie popularnej, gdzie takie pojęcia jak „grzech powszedni” czy „rada ewangeliczna” nie oznaczają nic. Jak pisał, ten etap właściwie nie jest etapem, ale postępem. Chociaż trwał dość długo, jest bardzo przyjemny. Człowiek przypomina wtedy odkrywcę nowego kontynentu – gdziekolwiek by nie postawił nogi zobaczy coś nowego i niezwykłego. „To etap, kiedy człowiek stara się nieświadomie się nawrócić”.
Między innymi wtedy Chesterton zauważył wyraźnie, że katolicyzm, choć sprawia wrażenie starej, jest religią nową i młodą, a protestantyzm jest martwy, choć sprawia wrażenie młodego. Młodość Kościoła nie polega na tym, że są w Nim młodzi ludzie. Chodzi o nowość idei. Zdarza się, że młody człowiek zachwyci się dziewictwem, postaciami św. Klary czy św. Teresy i wstąpi do klasztoru, czy nawet do seminarium, ale raczej się nie zdarza, żeby ktoś został kalwinistą, bo pociąga go wizja ludzi przeznaczonych do zła odwiecznym wyrokiem Boga. Próżno szukać protestantów, którzy chcieliby wrócić do oryginalnych nauk Johna Knoxa, tak jak katolicy chcą wrócić do nauk św. Jana od Krzyża. Jeszcze jeden przykład pokazujący tę różnicę. Pewnego razu Gilbert komentował wypowiedź Jamesa Douglasa o aktualności Johna Bunyana – pisarza protestanckiego z XVII w. Douglas stwierdził, że powinniśmy docenić geniusz literacki Bunyana nie przejmując się jego przestarzałą teologią, podobnie jak podziwiamy Dantego, nie przejmując się jego martwą teologią. Gilbert zauważył, że teologia Dantego wcale nie jest martwa. Oczywiście, Douglas pewnie powiedziałby, że to normalne – papista uważa papistowski dogmatyzm za żywy. Ale według Chestertona problem polega na tym, że Douglas jako protestant uważa protestancki dogmatyzm a martwy. Przy tym Kościół ma wielką zdolność łączenia w sobie aspektów wielkości z czymś jednocześnie swojskim – Gilbert przyrównał to do mamuta, który stałby się domowym zwierzaczkiem. W końcu odkrył też to, że Kościół miał rację tam, gdzie on się mylił – mając na myśli doktrynę z Rerum Novarum. Opisał to w ten sposób, jakby ktoś powiedział nam nie, żebyśmy nie chodzili do pubów w ogóle, ale do konkretnego pubu, np. pod Świnką i Dzwonkiem. Jeśli go zlekceważymy, a potem dostaniemy w tym pubie łomot, będziemy cenić bardziej jego radę. W gruncie rzeczy nie potrzebujemy religii, która ma rację tam, gdzie my mamy rację. Potrzebujemy religii, która ma rację tam, gdzie my jej nie mamy. Taki jest katolicyzm. Natomiast wszystkie inne religie są „dziećmi swoich czasów”, odbijając ich ograniczenia i mentalność. To nie inne religie dają wolność myślenia, ale właśnie katolicyzm. Więcej, w Kościele człowiek uczy się, jak naprawdę myśleć. Gilbert śmiał się po swojej konwersji z opinii, że teraz osiągnął pokój w bezmyślności i ślepej wierze w dogmaty. Odpowiadał że spokój w wierze na tym nie polega. Raczej jest jak sytuacja paralityka, który po wyzdrowieniu nie leży dalej na łożu, ale uczy się od nowa chodzić. „Kościół od wewnątrz jest o wiele większy niż od zewnątrz”.
...