niedziela, 22 stycznia 2012



Izraelska gazeta donosi, jak Żydzi mordowali Polaków.


Dziennik Izraela „Maariv” ogłosił światu imiona sowieckich oficerów NKWD uczestniczących w mordzie katyńskim. Polski Żyd Abraham Vidro (Wydra), który mieszka teraz w Tel Awiwie, 21 lipca 1971 r. poprosił pismo o wywiad, bo chciałby, zanim umrze, wyjawić sekret o Katyniu. On opisał spotkanie z trzema Żydami, oficerami NKWD, w wojskowym obozie wypoczynkowym Rosji. Oni powiedzieli mu, jak uczestniczyli w mordzie Polaków w Katyniu.
Byli to: sowiecki mjr Joshua Sorokin, por. Aleksander Susłow, por. Samyun Tichonow. Susłow zażądał od Vidro zapewnienia, że nie wyjawi tego sekretu do 30 lat po jego śmierci, ale Vidro obawiając się, że tak długo nie pożyje, zdecydował się wyjawić go wcześniej. Mjr Sorokin, ufając Vidro, powiedział: „świat nie uwierzy czego ja byłem świadkiem”. Vidro mówił dziennikowi „Maariv”:
Żydowski mjr w sowieckiej tajnej służbie (NKWD) i dwóch innych oficerów bezpieczeństwa przyznali mi się, jak okrutnie mordowali tysiące polskich oficerów w lesie katyńskim. Susłow mówi do Vidro: „Chcę ci opowiedzieć o moim życiu. Tylko tobie, ponieważ jesteś Żydem, czy możemy mówić o wszystkim? To nie robi żadnej różnicy dla nas… Mordowałem polaczków własnymi rękami! I do nich sam strzelałem.”
Bardzo ważną informację podał pan Aleksander Barkaszow w roku 1994, lider partii o nazwie Rosyjska Jedność Narodowa. W wypowiedzi dla „Życia Warszawy” z 4 października 1994 r. stwierdził: „Wiem jaką tragedią jest dla was sprawa katyńska, ale oświadczam: polskich oficerów nie rozstrzelali Rosjanie. Sprawdzaliśmy przynależność przynależność etniczną enkawudzistów – wykonawców wyroku. Wszyscy byli Żydami i wypełniali rozkazy sobie podobnych, stojących wyżej w ówczesnej hierarchii. Rosjanie są z natury przyjaźnie nastawieni do Polski”. Rzeź 15.000 niewinnych ludzi jest makabrycznym zadaniem nawet dla najbardziej zatwardziałego oprawcy. Stalin (prawdziwe nazwisko w jęz. pol.: Józef Dawid Dżugaszwili) zwrócił się do głowy tajnej policji sowieckiej, Żyda Ławrentija Berii. Obaj przedyskutowali masowe morderstwo i zdecydowali, że powinno to być wyłącznie zadaniem Żydów, którzy zajmowali czołowe stanowiska w tajnym aparacie. Ich odwieczna nienawiść do katolickich Polaków była powszechnie znana. ....

piątek, 20 stycznia 2012

Artykuł



x. prof. Waldemar Chrostowski: Obecni Żydzi nie są naszymi starszymi braćmi w wierze

Z ks. prof. Waldemarem Chrostowskim, konsultorem Rady Episkopatu Polski ds. Dialogu Religijnego, rozmawia Irena Świerdzewska
Jak przyjął Ksiądz Profesor słowa redaktora naczelnego „L’Osservatore Romano” Giovanniego Marii Viana, że nazywanie Żydów naszymi „starszymi braćmi” jest już nieaktualne?
Z satysfakcją i wielką ulgą, bo to ważny element samoświadomości chrześcijańskiej. Wyrażenie Jana Pawła II „starsi bracia” wypowiedziane w 1986 r. w synagodze rzymskiej, doprecyzowane potem jako „starsi bracia w wierze”, wymagało od początku bardzo ostrożnego stosowania. Problem w tym, że wypaczono przekład tych słów z włoskiego na inne języki, w tym również na polski i wielokrotnie zafałszowywano ich rozumienie. Chociaż wiele razy w ciągu kilkunastu ostatnich lat postulowałem i prosiłem, także w rozmowie z ks. Adamem Bonieckim, ówczesnym redaktorem naczelnym polskiego wydania „L’Osserwatore Romano”, żeby te słowa papieża podawać we właściwym brzmieniu, te nawoływania pozostawały bez odzewu. Dobrze się więc stało, zwłaszcza w kontekście zapowiadanej wizyty Benedykta XVI w tej samej synagodze rzymskiej, w której przemawiał Jan Paweł II, że pojawiło się oficjalne i tak potrzebne doprecyzowanie.
Skąd wzięło się to wypaczenie?
W przemówieniu w synagodze rzymskiej Jan Paweł II powiedział: „Religia żydowska nie jest dla naszej religii «zewnętrzna», lecz w pewien sposób «wewnętrzna». Mamy zatem z nią relacje, jakich nie mamy z żadną inną religią. Jesteście naszymi umiłowanymi braćmi i w pewien sposób, można by powiedzieć, naszymi starszymi braćmi”. W przekładach tego przemówienia wyrzucono słowa „w pewien sposób”, na skutek czego formuła stała się bezwarunkowa. I to jest właśnie ów wielki teologiczny błąd, który oznacza poważne zafałszowanie wypowiedzi papieskiej i wypaczenie samych podstaw teologicznych relacji chrześcijańsko-żydowskich.
Jakie skutki niosło bezwarunkowe określanie Żydów jako naszych „starszych braci”?
Współczesny judaizm, czyli judaizm rabiniczny bądź talmudyczny, jest traktowany przez większość chrześcijan, co gorsza przez wielu teologów chrześcijańskich, jako religia Starego Testamentu. Sądzą oni, że współczesna religia żydowska jest kontynuacją religii biblijnego Izraela. W związku z tym twierdzą, że stanowi proste przedłużenie wiary i pobożności Starego Testamentu, co sprzyja traktowaniu chrześcijaństwa jako swoistej na nim narośli. Tymczasem, o czym doskonale wiedzą Żydzi, a często nie chcą wiedzieć teologowie chrześcijańscy, współczesny judaizm nie jest zwyczajną kontynuacją religii biblijnego Izraela! Na jej glebie wyrosły dwie religie: ta, która uznała Jezusa za Mesjasza, czyli chrześcijaństwo, oraz ta, która tego nie uczyniła i w dużej mierze ukształtowała się w konfrontacji z chrześcijaństwem, czyli judaizm rabiniczny. Dość paradoksalnie judaizm rabiniczny okrzepł i rozwinął się już po zaistnieniu chrześcijaństwa, a także w opozycji do niego. Ten paradoks historyczny ma ogromne konsekwencje teologiczne. Obie religie polegają na Starym Testamencie i w równym stopniu nie mogą się bez niego obyć! Dziedzictwo biblijnego Izraela to nie tylko dziedzictwo żydowskie, lecz w najpełniejszym tego słowa znaczeniu także dziedzictwo chrześcijańskie. Bezwarunkowe uwypuklanie „starszeństwa” wyznawców judaizmu prowadzi do zupełnego wydziedziczenia wyznawców Chrystusa z tej życiodajnej gleby, jaką również dla nas stanowi Stary Testament.
W grę wchodzą też inne przesłanki. „Starsi bracia” oraz „starsi bracia w wierze” to dwa wyrażenia, które weszły do obiegu podczas pontyfikatu Jana Pawła II, lecz nie miały precedensu w wielowiekowym nauczaniu Kościoła. Powstaje pytanie: jakie są ich źródła oraz jak należy je poprawnie rozumieć? Znamienne, że im mocniej katolicy wskazywali, że wyznawcy judaizmu są naszymi „starszymi braćmi”, tym mocniej oni odżegnywali się od tej formuły. Nie znam nikogo reprezentatywnego po stronie żydowskiej, kto by głośno i z równą siłą przyznawał, że chrześcijanie są „młodszymi braćmi” żydów. Ta powściągliwość wynika przede wszystkim z utrwalonego żydowskiego spojrzenia na chrześcijaństwo, które nadal pozostaje bardzo nieprzychylne. Jednym ze skutków tego stanu rzeczy jest fakt, że w ujęciu żydowskim nie traktuje się chrześcijan jako bratnich wyznawców wiary w jedynego Boga. Tego spojrzenia nie wolno lekceważyć, bo jeżeli formuła tak chętnie powtarzana przez część chrześcijan ma istotne znaczenie teologiczne i ma służyć zbliżeniu wyznawców obu religii, to powinna być dobrze zrozumiana, zaakceptowana i upowszechniana przez obie strony.
Czy ostatnie stwierdzenia mogą osłabić dialog z judaizmem?
Zbliżenie z Żydami i ich religią nie może polegać na prawieniu tanich komplementów, ani tym bardziej na ignorancji czy wypaczaniu nauczania chrześcijańskiego. Musi polegać na prawdzie! W przeciwnym wypadku nie przynosi pożytecznych rezultatów, a tylko deformację, która w naszych czasach stanowi przejaw judaizacji chrześcijaństwa, równie niebezpiecznej jak tendencje judaizujące, które miały miejsce w pierwszych wiekach, zwalczane przez Ojców Kościoła oraz apologetów i pisarzy wczesnochrześcijańskich. W tym miejscu warto przytoczyć słowa św. Ignacego z Antiochii: Jest rzeczą bezsensowną mówić o Jezusie Chrystusie i zarazem żyć po żydowsku, ponieważ to nie chrześcijaństwo przyjęło judaizm, lecz judaizm chrześcijaństwo, w którym zgromadzili się wszyscy ludzie wierzący w Boga” („List do Magnezjan”, VIII, 3).
Myślę, że wyznawcy judaizmu usłyszeli w podanym doprecyzowaniu coś bardzo ważnego: są naszymi braćmi, podobnie jak wszyscy inni ludzie, aczkolwiek braterstwo z wyznawcami judaizmu ma dla nas aspekty szczególne i wyjątkowe. Właśnie dlatego trzeba prawidłowo ustalić, na czym dokładnie ono polega, co oznacza, a także co z niego wynika. Należy też podkreślić, że „stwierdzenie braterstwa” nie może być deklaracją jednostronną. Wtedy jesteśmy naprawdę braćmi, kiedy obie strony mówią o braterstwie, uznają je oraz wspólnie umacniają i budują.
“Idziemy” nr 43/2009
Źródło informacji: SANCTUS.pl

niedziela, 8 stycznia 2012

Poezja i religia Z CZESŁAWEM MIŁOSZEM rozmawia Teresa Walas


Z CZESŁAWEM MIŁOSZEM rozmawia Teresa Walas
Poezja i religia
DL 2002, nr 3-4 (185-186)


Jak Pan widzi – najogólniej – sprawę stosunku poezji i religii w kulturze nowożytnej od czasów, powiedzmy, renesansu, czyli od wytworzenia się nowej, dojrzałej tradycji świeckiej? 

W okresie renesansu nastąpiła pewna emancypacja sztuki, która teraz mniej była zobowiązana służyć religii, ale nie można zapominać, że czas renesansu to także czas protestantyzmu, czyli właściwie ogromne ożywienie tematyki religijnej przez zasadniczo pesymistyczna wizję człowieka jako istoty upadłej i świata jako domeny diabła. Z czego nas może uratować tylko łaska; nie uczynki, ale łaska. Taka wizja Boga, jako wychwytującego, że tak powiem, człowieka z tej ciemnej magmy i zbawiającego, jest na przykład w poezji naszego Sępa-Szarzyńskiego, który miał właściwie formację protestancką, potem został katolikiem. Powiedziałbym więc, że istnieje pewna intensyfikacja motywów religijnych w renesansie ze względu właśnie na to protestanckie czarnowidztwo. Tu też zaraz jest przejście do baroku. A barok to znów nawrót średniowiecza w poezji. Renesans jest bardzo złożonym okresem. Jeśli patrzymy na zabytki poezji z tamtego czasu, a jej autorami są głównie hugenoci, protestanci lub ci, co o protestantyzm bodaj się otarli, to widzimy tam bardzo poważne traktowanie osobistych spraw religijnych. Nie zapominajmy też, że historia języków narodowych zaczyna się od tłumaczeń Biblii. Poza tym toczyły się nieustanne polemiki między protestantami a katolikami, w których brał udział nasz Mikołaj Rej. Wszystko to podnosiło temperaturę uczuć religijnych, co oczywiście przenikało też do poezji. Z drugiej zaś strony przychodzi nowa nauka, nowa technika, która także wpływa na poetyckie obrazowanie i to również w dziedzinie poezji religijnej. Okazuje się, że takie słowa jak na przykład „luneta” pojawiają się w tzw. angielskiej poezji metafizycznej jako nowy sposób mówienia o Bogu i o stosunku człowieka do Boga.

Czyli możemy powiedzieć, że w przeszłości poezja i religia współżyły ze sobą bez większych konfliktów, a nawet pozostawały w symbiozie?

Tak, poezja i religia były zawsze bardzo blisko siebie, niezależnie od formy jaką przybierały przypływy i odpływy wiary. Weźmy romantyków i ich wadzenie się z Bogiem, ich prometejskie bunty, oskarżanie Boga, że stworzył świat taki, jakim on jest. Robił to Mickiewicz, robił wcześniej Byron. Weźmy Słowackiego, który z teorii ewolucji Lamarcka i z filozofii Hegla sprokurował swój naukowy mistycyzm, bo przecież ten „pod męką ciał duch-rewolucjonista” to jest właśnie owo przekształcanie się gatunku w dostosowywaniu do środowiska.

Przejdźmy może do modernizmu, gdzie stosunki między poezją a religią znacznie się komplikują. Wielokrotnie zwracał Pan uwagę na to, że w modernizmie dokonało się zasadnicze przesunięcie: religia utraciła swoją dotychczasową pozycję, a jej miejsce zajęła sztuka jako depozytariuszka uczuć metafizycznych.

Wydaje mi się, że głównym teoretykiem modernizmu, zanim zabrali się do tego poeci, był Schopenhauer, który ubolewał nad koliskiem narodzin i zgonów, w jakie jesteśmy wplątani. Właściwie Schopenhauer to jest wielka litość nad cierpieniem świata; jeden z pierwszych filozofów europejskich tak bliski buddyzmowi. Uważał jednak, że są dziedziny czyste, które pozwalają wyrwać się człowiekowi z owego wiecznego koliska i w których człowiek osiąga wyższy stopień rozwoju ducha: były to świętość i sztuka. Schopenhauer jest dla mnie bardzo ważny ze względu na tę myśl o odkupicielskiej funkcji sztuki. Jest wiersz, który moim zdaniem, najlepiej streszcza zasadniczą ideę modernizmu; to Williama Butlera Yeatsa „Odjazd do Bizancjum”, który tak brzmi w moim przekładzie:

I
To nie jest kraj dla starych ludzi. Między drzewa
Młodzi idą w uścisku, ptak leci w zieleni,
Generacje śmiertelne, a każda z nich śpiewa,
Skoki łososi, w morzach ławice makreli,
Całe lato wysławiać będą chóry ziemi
Wszystko, co jest poczęte, rodzi się, umiera.
Nikt nie dba, tą zmysłową muzyką objęty
O intelekt i trwałe jego monumenty.

II
Nędzną rzeczą jest człowiek na starość, nie więcej
Niż łachmanem wiszącym na kiju, i chyba,
Że dusza pieśni składać umie, klaśnie w ręce,
A od cielesnych zniszczeń pieśni jej przybywa.
Tej wiedzy w żadnej szkole śpiewu nie nabędzie,
W pomnikach własnej chwały tylko ją odkrywa.
Dlatego ja morzami żeglując przybyłem
Do świętego miasta Bizancjum.

III
O mędrcy gorejący w świętym boskim ogniu
Jak na mozaice u ścian pełnych złota,
Wyjdźcie z płomienia, co żarem was oblókł,
Nauczcie, jak mam śpiewać, podyktujcie słowa.
Przepalcie moje serce. Chore jest, pożąda,
I kiedy zwierzę z nim spętane kona,
Serce nic nie pojmuje. Zabierzcie mnie z wami
W wieczność, którą kunsztownie zmyśliliście sami.    

IV
A kiedy za natury krainą już będę,
Nigdy formy z natury wziętej nie przybiorę.
Jak u greckich złotników, tak formę wyprzędę
Wplatających w emalię liść i złotą korę,
Ażeby senny cesarz budził się ze dworem,
Albo tę, jaką w złotej wykuli gęstwinie,
Żeby śpiewała panom i damom Bizancjum
O tym, co już minęło, czy mija, czy minie.

A co to było Bizancjum? To było, jak ktoś powiedział, najbardziej idealne państwo świata, bo tysiąc lat trwało nieruchome. Ta tęsknota do zastygnięcia w jakiś posąg, do nieruchomości form złotych, wykwintnych, wiecznotrwałych, to jest chyba esencja modernizmu. Ale to nie jest tak, że modernizm ma ten jeden nurt. Ma też ciągły niepokój poszukiwania religijnego; tutaj możemy użyć jako przykładu naszego Leśmiana, który właściwie reprezentuje nowoczesne, antropologiczne podejście do religii. Jest gruntownie oczytany w historii religii, w historii mitów i w swojej poezji powołuje do życia nowy ich rodzaj. Można przytoczyć szereg wierszy Leśmiana, w których tworzy swoje własne wyobrażenie Boga, a jego bohaterowie spekulują, czy dwie wieczności nie byłyby lepsze niż jedna. To szalenie heretyckie, ale poszukujące. I są tacy poeci modernizmu, których to nie zadowala. Na przykład T.S. Eliot napisał wielki poemat „Ziemia jałowa”, który jest satyrą na cywilizację, zdaniem sobie sprawy z impasu, w jakim ta cywilizacja się znalazła. Nieprzypadkowo „Ziemia jałowa” kończy się jakimś odwołaniem do religii Wschodu, do hinduizmu. To wszystko jednak mu nie wystarczało i w końcu Eliot stał się poetą religijnym. Tu widać przejście od modernizmu do poezji religijnej.

Poprzez metafizyczny głód? 

Tak, poprzez głód. Ale też poprzez szczególny stosunek do tradycji. Nie należy tu zapominać o ogromnej wadze odkrycia dawnych tradycji w XX wieku. Eliot i jego przyjaciele czytali Dantego, czytali poezję prowansalską, poezje trubadurów, i ubolewali nad upadkiem cywilizacji współczesnej, porównując ją z cywilizacją średniowieczną.

Ale to jest tylko stan melancholii, takie poczucie bezpowrotnej utraty. Jak z niego przejść do własnej, żywej kultury? 

Niestety, kiedy się słucha Eliota, recytującego „Cztery kwartety”, to słyszy się melancholijny ton protestanckiego ministra. To się zresztą łączy także z pewną reakcyjnością polityczną Eliota, te tęsknoty do średniowiecza.

Dla relacji poezja-religia w modernizmie ważne stało się zapewne też inne modernistyczne przeświadczenie, że sztuka rodzi się w bliskości grzechu, że więc jej źródła są skażone, czyli – w języku religijnym rzecz ujmując – szatańskie. Pan też mówi o dajmonionie, że przesadza się, utrzymując, że jest na pewno aniołem... 

To jest też sprawa odkrycia podwójności, dwoistości naszych działań jako poetów. Bo powiedzmy sobie, że ambicje zdobycia sławy i pognębienia wszystkich naszych rywali są bardzo silnym motywem tworzenia sztuki. To jest ten obraz, który, nie wiem, czy sam wymyśliłem, czy gdzieś znalazłem: wielki tłum artystów, każdy wypuszcza balonik, te baloniki się unoszą, a każdy myśli, jakby tu przekłuć inne baloniki, żeby jego balonik został i uniósł się najwyżej. To jest zasadniczy element komizmu wszystkich ludzkich usiłowań. A równocześnie w sposób tajemniczy akt poetycki odznacza się ogromną bezinteresownością. I stąd powstaje ta dziwna sprzeczność.

Niezależnie jednak od tego puszenia się poetów, ich pychy i rywalizacji pojawia się też przekonanie (przeciwne klasycznemu przeświadczeniu o związku piękna i dobra), że bycie artystą wymaga przekraczania granic moralnych, że dopiero w doświadczeniu zła i grzechu odsłania się nowoczesne piękno. 

Nie wiem. Myślę, że tu stajemy wobec pewnych mitów. Mitów literackich, które w sposób dość ciekawy utrwaliły się w naszej świadomości. Weźmy pod uwagę, że mit ‘poètes maudits’, poetów wyklętych, pojawił się w społeczeństwie kapitalistyczno-burżuazyjnym. I konflikt pomiędzy poetą, czy artystą w ogóle, a burżuazją był tutaj zasadniczy. Przy czym burżuazja to byli niekoniecznie burżuje w cylindrach, ale też wykwalifikowani robotnicy, wszyscy, którzy mieli stałe źródła dochodu, normalni zjadacze chleba. Flaubert nienawidził ich z całego serca; byli dla niego po prostu wstrętni. I jeśli wziąć pod uwagę socjologię literatury, to ten mit poety wyklętego powstaje jako funkcja protestu przeciwko temu normalnemu społeczeństwu. Do jego powstania przyczynił się bardzo Baudelaire. Ale powiedzmy sobie szczerze, mamy tu do czynienia z pewną dewiacją...

Ale ten – jak Pan powiada – mit głosił, że właśnie dewiacja jest płodnym gruntem sztuki. 

Czyli że bourgeois musi się najpierw zbiesić, żeby móc tworzyć poezję?

Właśnie.

Ale to wcale nie jest takie pewne.

Jednak Pan sam napisał w wierszu „Czytając »Notatnik« Anny Kamieńskiej”: „Nie była wybitną poetką. Ale to sprawiedliwe / Dobry człowiek nie nauczy się podstępów sztuki”. Więc jest w tym ukryte przeświadczenie, że cnoty nie sprzyjają pisaniu dobrych wierszy? 

Tak, rzeczywiście tak napisałem. I jest to dla mnie nadal duży problem. Ale miałem na myśli co innego, i w tym jest moja pycha, mianowicie, że ona nie uporała się dialektycznie ze swoim cierpieniem.

Czyli nie tyle cnota, co prostoduszność przeszkadza w tworzeniu dobrej poezji? 

Tak, można to nazwać prostodusznością. Ja uważam siebie za osobnika obdarzonego umysłem dialektycznym, czyli przewrotnym, co zresztą chwalił i podbechtywał we mnie mój zmarły przyjaciel Kroński, ale równocześnie mam poczucie winy z powodu tego dialektycznego umysłu.

Pan często mówi o niemoralności sztuki, wskazując, że wymaga ona całkowitego oddania, „które niestety jest oddaniem w niewolę naszego ego”. W tej więc mierze człowieczeństwo poety jest w sposób szczególny skażone, ale równocześnie z tego rodzi się poezja, mająca moc odkupicielską. Czy ten dramat poety nie ma wymiaru religijnego? 

Ależ oczywiście. Świadomość roli naszego ego, to jest świadomość naszego upadku. Czyli to jest problem grzechu pierworodnego.

Więc poeta powtarza grzech pierworodny? Jednak znaleźliśmy się w diabelskim rewirze! Przejdźmy wszakże do Pana poezji. W „Piesku przydrożnym” znajdujemy taki oto passus: „Ten poeta, wychowany w religii rzymskokatolickiej, powinien był każdym swoim słowem potwierdzać prawdę wiary Kościoła. Jednakże gdyby nawet chciał, nie mógłby tego robić, ponieważ poezja jest też strategią. Literatura jego czasów była agnostyczna, niekiedy ateistyczna, i pisząc wiersze dewocyjne nikogo by nie nawrócił, jedynie zyskałby miano poety drugorzędnego”. Tu chciałabym Pana złapać za słowo. Czy nie ułatwia Pan sobie sprawy? Przecież ten poeta nie musiał pisać wierszy dewocyjnych. Mógł pisać wiersze o wielkim dramacie wiary i niewiary. Czy taki temat też nie mieściłby się w owej strategii poetyckiej i automatycznie skazywałby jego poezję na drugorzędność? 

Tu wracamy do czasów dwudziestolecia międzywojennego i to, co napisałem, odnosi się do tamtego okresu. Przecież poezja to jest także sprawa mody w pewnym środowisku literackim. Istnieją rygory, niepisane, ale surowe. Przed wojną był jeden poeta religijny – Jerzy Liebert. Zresztą, jego kariera trwała bardzo krótko, bo chorował na gruźlicę. Jakie było nastawienie środowiska, pokazuje przykład. W pewnym okresie, po tak zwanym najeździe awangardy na Warszawę w 1934 roku i w obliczu wzbierających tendencji katolicko-prawicowych, redaktor „Wiadomości Literackich” postanowił dostosować się do tej zmieniającej się aury i uhonorował Wojciecha Bąka z Poznania. Drukował całe kolumny jego wierszy. A w środowisku literackim co mówiono? „P... Bąka, a on brzdąka”. Tymczasem poeci naprawdę głębokiego nurtu religijnego, jak Józef Czechowicz, byli jak najdalsi od dewocji, od wierszy ortodoksyjnie religijnych. Ale nie chciałbym spłaszczać tego problemu, bo tu nie chodzi tylko o nacisk środowiska, ale także o szacunek dla tematyki, której nie da się łatwo ugryźć. I ja przez długie lata nie mogłem tego ugryźć. A napisałem „Traktat teologiczny” wtedy, kiedy było mi wszystko jedno.

Kiedy już się Pan nie bał o poetycką reputację, tak? A bez żartów: jak to naprawdę było? 

Cóż, cała problematyka, która pojawia się w „Traktacie teologicznym”, istniała u mnie przez dziesiątki lat. Czytałem masę książek poświeconych teologii, zwłaszcza Francuzów. Powiedziałbym nawet, że tylko w teologii język francuski zachował jeszcze swoją dyscyplinę. Była to tematyka, którą ciągle się zajmowałem, ale nie bardzo mogłem znaleźć jakiś sposób wprowadzenia tego do poezji. A teraz, czytając poetów i poetki amerykańskie, także ich bezpośrednie wypowiedzi, dochodzę do wniosku, że poezja dzisiaj jest jakby forpocztą rozważań o problemach teologicznych.

A ze względu na co jej język jest dziś nośniejszy niż, powiedzmy, język filozofii? 

Dlatego że poezja chwyta wszystkie sprzeczności życia ludzkiego. Naszą zmysłowość, nasze uwikłanie w materię, ale i nasze wzloty. W języku abstrakcyjnym nie istnieje ciało i umysł równocześnie. A poezja odnosi się zarazem do naszej cielesności i naszej duchowości. I oddając to niesamowite sprzężenie, które w nas jest, poezja jakoś posuwa naprzód całą problematykę religijną.

Czy wśród poetów uchodzących za poetów religijnych są tacy, których ceni Pan szczególnie? 

Jak wiadomo, byłem pod dużym wpływem Oskara Miłosza, którego tłumaczyłem. Jeśli chodzi o poetów dzisiejszych, to zdaje mi się, że ci, którzy piszą z natchnień buddyjskich, są jakoś szczególnie odkrywczy. Ale nie tylko. Dość trudno jest dzielić poetów ze względu na przynależność do takiego czy innego kościoła. Tutaj zresztą zapuszczamy się w kwestię współczesnej poezji w ogóle: dlaczego w zachodniej Europie ta poezja jest taka chuda, a czemu rozwija się w Ameryce?

Ma Pan jakąś własną hipotezę? 

Taką na przykład, że poeci francuscy nie przywiązując wagi do poezji amerykańskiej, bo cóż tam ci ciemni kowboje mogą wymyślić, uważają, że istnieje tylko poezja, która jest dalszym ciągiem Mallarmégo. Czyli destylacja. Potem destylacja destylacji. A następnie destylacja tej destylacji. Nie wiem, jaką to może mieć przyszłość. Ale na pewno odsuwa poezję od spraw dla człowieka istotnych. Od religii także.

Wielokrotnie zadawał Pan sobie (i innym) pytanie, dlaczego kraj ludzi religijnych, bo za taki Polska wciąż uchodzi, nie wydał i nie wydaje wielkiej literatury religijnej. W „Piesku przydrożnym” pojawia się w pewnym momencie teza, że „polska inteligencja nie lubi myśleć o religii. Jeśli przyznaje się do katolicyzmu, to w celach nacjonalistycznych i mesjańskich”. Czy próbował Pan znaleźć jakieś wyjaśnienie tego zjawiska? 

Owszem. Myślę, że wynika to z faktu, iż polska kultura jest kulturą towarzyską. Indywiduum jest bardzo słabe i obowiązuje zasada „kupą mości panowie, kupą”. A religia to jest właściwie samotnicza rzecz. Takim głębokim pisarzem religijnym był na przykład Karol Ludwik Koniński, wielki samotnik. Towarzyskość nie sprzyja postawom religijnym. One robią na ludziach wrażenie dziwactwa. Trzeba mieć normalną, przyzwoitą pobożność zwykłych ludzi, a nie jakieś tam przesadne dewocje. Mnóstwo rzeczy kultura polska załatwia za pomocą różnych zasad przyzwoitości, których nie należy przekraczać.

A może jesteśmy narodem trochę leniwym, intelektualnie i duchowo? 

No, tak... To jest jeszcze jeden element. Szlacheckiego lenistwa, które patrzyło na mędrków z podejrzliwością. W kulturze towarzyskiej wszelka intensywność jest właściwie podejrzana.

Czy wśród młodych współczesnych poetów widzi Pan jakiegoś ciekawego autora wyznaniowego, jakim kiedyś był Liebert ? 

Jest taki poeta, Wencel w Gdańsku. Ale nie wiem, czy nie jest to jakiś nałóg, żeby łączyć katolicyzm z formami tradycyjnymi, metrycznymi. Czy rzeczywiście tak być musi? Zadaję takie pytanie.

Postępowanie takie wynika, jak rozumiem, z przeświadczenia o nieprzypadkowym związku treści i formy. Powiedziałabym więcej: o magicznym działaniu formy, która, jeśli odwołuje się do tradycji, ubezpiecza treść, czyli w tym wypadku daje lepszą gwarancję wglądu w Transcendencję. Trochę tak, jakby użycie, powiedzmy, jedenastozgłoskowca broniło od złego ducha i czyniło prawdopodobniejszą asystencję Ducha Świętego. 

Przypomnijmy wszakże: „Spiritus flat, ubi vult”.

Ale jest to jednak istotna kwestia. Pan wcześniej ją poruszył, mówiąc o strategii poetyckiej. Że poezja religijna nie może być żywa jako poezja, jeśli będzie się posługiwała archaicznym językiem, jeśli jej drogi rozejdą się z estetyką właściwą danemu czasowi... 

Ten sam problem istnieje w malarstwie. Wśród malarzy XX wieku mamy właściwie jednego katolickiego malarza. To jest Rouault. On to osiąga jakimś ogromnym wysiłkiem, trzymaniem się w rygorach kolorystyki, kształtu. Mamy na przykład malarza prawosławnego – Nowosielskiego. On też szuka formy. Szuka poprzez ikonę, przez tradycję wschodnią... Ale chyba malarzem religijnym w głębszym sensie był Cézanne – przez swój szacunek dla rzeczywistości, „natury”. Wydaje mi się jednak, że w tej rozmowie musimy też dotknąć problemu bluźnierstwa i świętokradztwa. Bo przecież bardzo znaczna część religijnej sztuki XX wieku to jest bluźnierstwo i świętokradztwo. Dochodzenie do świętości poprzez wykrzykiwanie obelg pod adresem Najwyższego. Chyba nie wszystkim takim próbom Najwyższy błogosławi. Ale może niektórym tak. Jeśli sięgniemy do filmu, to wśród reżyserów widzimy też łajdaków, którzy spekulują na tym świętokradczym stosunku do religii. Jest taki film duńskiego reżysera, „Przełamując fale”, będący moim zdaniem, właśnie nikczemnym spekulowaniem na tego rodzaju uczuciach. Bo on używa zwyczajnych schorzeń psychicznych po to, żeby zrobić rzekomo rzecz wyższego sensu: o miłości, poświęceniu itd. Więc są i takie przewrotne sposoby posługiwania się niby-religijną tematyką.

Nie chcę zamykać naszej rozmowy tym ponurym obrazem, więc zapytam: czy uważa Pan dziś siebie za poetę religijnego? 

Kto to jest poeta religijny ? Chyba ten, kto wierzy w grzech pierworodny, czyli skażenie natury ludzkiej. Jeżeli tak, to nim jestem.



Rozmawiała Teresa Walas     

czwartek, 5 stycznia 2012



2012-01-04 18:08

Ziemkiewicz: 270 gramów człowieka

Ziemkiewicz: 270 gramów człowieka - niezalezna.pl(foto. GP)
Bodaj jedna tylko polska telewizja pokazała pewien czas temu zdjęcia dziewczynki urodzonej w Los Angeles w 24. tygodniu ciąży. Nawet w internecieniełatwo znaleźć informacje o niej. Dziecko nazywa się Melinda Ibarra, przyszła na świat 30 sierpnia 2011 r., ważąc zaledwie 270 g – mniej więcej tyle, ile puszka napoju gazowanego – i, wbrew temu, co ktoś pomyśli, nie był to wcale rekord świata. Według „Los Angeles Times” Melinda była drugim najmniejszym wcześniakiem urodzonym w USA, a trzecim na świecie.

Obecnie waży już prawie 2 kg, wygląda jak normalny noworodek i ma wszelkie dane, żeby żyć normalnie.

Gdyby stało się to na obszarze Unii Europejskiej, kto wie, czy mama Melindy nie wyprocesowałaby od szpitala i lekarzy odszkodowania nie mniejszego niż pani Alicja Tysiąc, za to, że jej córeczkę ogromnym kosztem i wysiłkiem utrzymali przy życiu, zamiast po prostu wyrzucić do śmieci jako pooperacyjny odpad po zabiegu ratującym jej zagrożone nieprawidłowym przebiegiem ciąży życie. Na szczęście, w Ameryce, nawet w tak postępowym stanie jak Kalifornia, większość ludzi patrzy na te sprawy inaczej, niż każe obłędna ideologia „postępu”. Tacy ludzie po prostu cieszą się, że amerykańska medycyna jest w stanie uratować życie nawet tak małemu dziecku. Wcale nie uważają, że 270-gramowy wcześniak to jeszcze nie dziecko, nie człowiek, tylko jakaś narośl na organizmie matki, którą dla swojej wygody i dobrego samopoczucia może ona kazać wyciąć jak szpecącą jej urodę brodawkę. Nie, przeciwnie, lekarz kierujący zespołem, który zajmował się malutką pacjentką, powiedział z dumą w wywiadzie dla lokalnej telewizji, że technologia medyczna na pewno jest w stanie rozwinąć się jeszcze bardziej. Że 24 tygodnie to nie jest granica nieprzekraczalna, przeciwnie, gdyby na stosowne badania przeznaczano więcej pieniędzy, być może już dziś możliwe byłoby podtrzymanie przy życiu płodu, który znalazł się poza organizmem matki nawet w 12. tygodniu ciąży…

Oczywiście, ta liczba 12 tygodni podziałała na środowiska postępowe jak czerwona płachta na byka. Wiadomo dlaczego. W ustawodawstwie tych krajów, które dopuszczają aborcję, zazwyczaj ta właśnie arbitralnie wymyślona granica wpisana została do ustaw. Dziecko, które ma jedenaście tygodni i sześć dni, w świetle ich prawa wciąż nie jest dzieckiem, tylko naroślą. Dlaczego? Bo tak sobie wymyślono. A skoro tak wymyślono, to oczywiście podniosły się głosy, że medycyna zaszła „za daleko”, że po co właściwie wydawać tyle pieniędzy na ratowanie istoty, która wcale nie wiadomo, czy będzie zdolna do normalnego życia. Widać jednak, argument ten sami jego głosiciele uznali za mało przekonujący, skoro sprawa Melindy Ibarry otoczona została, także w Polsce, głuchym milczeniem.

Gdyby choć część tych pieniędzy, które przeznaczane są na propagowanie mordowania dzieci, można było przeznaczyć na rozwój medycyny prenatalnej… Ale cóż, ratowanie życia to przecież żaden biznes. A zabijanie – wręcz przeciwnie. 

wtorek, 3 stycznia 2012


Wiersze wracają pod strzechy

O modlitwie poety, zwykłych czytelnikach i polskiej misji z Wojciechem Wenclem rozmawia Szymon Babuchowski.

fot. Tomasz Gołąb/GN


"Gość Niedzielny" nr 46/2011

Odebrałeś właśnie Nagrodę im. Józefa Mackiewicza za tom „De profundis”, w całości poświęcony Polsce. Nie masz ochoty zagrać na nosie krytykom, którzy widzieli w Tobie nekrofila?

– Już nie gram nikomu na nosie. Znudziło mi się. Choć oczywiście czuję satysfakcję, że doceniono właśnie „De profundis”, a werdykt był jednogłośny. Ten tom od momentu wydania miał wielu entuzjastów, ale też sporo wrogów. Przyjmowałem to jednak spokojnie. Pomagało mi rozeznanie duchowe, że to, co robię, jest sprawą Bożą.

Pisanie wierszy to sprawa Boża? 

– Te wiersze były poprzedzone modlitwą, poszukiwaniem potwierdzenia w Bożym słowie. Jeszcze dwa lata temu nie uwierzyłbym, że będę kiedyś pisał o Katyniu, Wołyniu, powstaniu warszawskim. Język poezji narodowej wydawał mi się kompletnie zużyty. Jednak w lutym 2010 r. zaczęły mnie prześladować intensywne obrazy polskości. Jako pierwszy powstał wiersz „Polska ścięta mrozem”. A potem był Smoleńsk i pojedyncze obrazy zamieniły się w lawinę.

Poeta łatwo może uwierzyć, że ma misję do spełnienia. Nie widzisz w tym niebezpieczeństwa? 

– Niebezpiecznie robi się w momencie, gdy zaczynamy projektować przyszłość. Zdarzało mi się myśleć w ten sposób w młodości. Teraz staram się dobrze wypełniać swoje powołanie, być solidnym rzemieślnikiem. Interesują mnie najbliższe 24 godziny. Nie rozstrzygam, co się wydarzy później. Dziś jestem gotowy przyjąć każdy scenariusz, jeśli będzie miał Boże błogosławieństwo.

Myślę, że trudno będzie to przyjąć komuś, kto nie jest tak jak Ty zanurzony w chrześcijaństwie. Czy taki ktoś również może być czytelnikiem Twoich wierszy?

– Oczywiście! Mówimy tu o duchowym doświadczeniu piszącego. To bardzo intymne, trochę się nawet tego wstydzę. Ale przecież napisany wiersz jest już własnością nie autora, tylko czytelnika. Może on odnajdować w poezji, co chce. Wśród tych, którym podoba się „De profundis”, jest wielu ludzi odległych od Kościoła. Myślę, że porusza ich wizja polskości wpisana w te wiersze. Polskość jako doświadczenie starcia idealizmu, umiłowania wolności, z bezwzględną machiną historii.

Ale ta polskość jest też problemem dla wielu czytelników, dla których „poezja narodowa” to pojęcie z jakiegoś totalnego lamusa.

– Przez lata nauczyłem się, że przekonywanie kogokolwiek do elementarnych wartości naszej cywilizacji nie ma sensu. To tak, jakby komuś, kto utrzymuje, że koń ma dwie nogi, mówić: „Wiesz, on ma naprawdę cztery nogi. Rozumiem, że trudno ci w to uwierzyć, ale spróbuj”. Przez setki lat poezja służyła wspólnocie. Była ważna, jeśli ludzie odnajdowali w niej coś, co ich łączyło, dodawało siły i nadziei. W tym względzie nic się nie zmieniło. Literatura jest ciągłością, biegną w niej różne ścieżki, które domagają się kontynuacji, dialogu z poprzednikami. Zerwanie tej ciągłości zabija literaturę.

Tyle że ta ciągłość już została zerwana. Sam napisałeś o Polsce: „brakuje mi słów by przywrócić/ cię współczesnej poezji”.

– Została zerwana w języku nowoczesnej poezji, ale wciąż istnieje między dawnymi i dzisiejszymi Polakami. Nieustannie „patrzą na nas jak w lustro wierne oczy poległych”. Uświadomienie sobie wspólnej wartości, jaką jest ojczyzna, może przywrócić literaturze doświadczenie polskości, ożywić je także w języku. Samo ukazanie dramatycznego paradoksu „braku słów” przy istnieniu więzi między pokoleniami jest już próbą odbudowy poezji narodowej.

Kim są odbiorcy tej poezji?

– Z jednej strony ludzie starsi: kombatanci AK, wygnańcy z Wołynia, osoby naznaczone wspólnotową historią, które dotychczas nie znajdowały swoich doświadczeń w nowej poezji. Z drugiej – młodzi ludzie, w których po Smoleńsku obudził się patriotyzm. Ci sami, którzy zapalają znicze na grobach żołnierzy wyklętych, słuchają De Press, chodzą do Muzeum Powstania Warszawskiego. Przedstawicieli obu tych grup spotykam podczas wieczorów autorskich. Wielu należy do Klubów „Gazety Polskiej”. Jest jeszcze trzecia grupa czytelników – tradycyjna polska inteligencja: konserwatywni profesorowie, nauczyciele, urzędnicy z mniejszych miast. Niektóre spotkania na długo zapadają w pamięć: słuchając tych wierszy, ludzie potrafią płakać ze wzruszenia. Dla poety nie ma większej nagrody.

Czy to znaczy, że w „niepoetyckich” czasach udało Ci się znaleźć niszę, w której zwykli ludzie ciągle pragną poezji? 

– Zdecydowanie tak. Dzięki „De profundis” na nowo uwierzyłem, że poezja może trafiać „pod strzechy” i podnosić ludzi na duchu. Literackie salony w ogóle przestały mnie interesować. Czuję się trochę jak autor obrazów, które są kupowane i wieszane na ścianach prywatnych mieszkań. Często słyszę: „Pisze pan dokładnie to, co ja czuję, tylko nie potrafię tego wyrazić”.

Ale czy ci sami czytelnicy doceniliby Twoje wcześniejsze tomy: „Ziemię Świętą” albo poemat „Imago mundi”? Może po prostu przyciąga ich polski temat, a nie walory literackie?

– Myślę, że to nie tylko kwestia tematu, bo amatorskiej, okolicznościowej poezji patriotycznej jest przecież bardzo wiele. Niemniej „De profundis” rzeczywiście cieszy się dużo większą popularnością niż moje wcześniejsze tomy. Nie wymagam od swoich czytelników, by czytali wszystko, co napisałem. Są jednak i tacy, którzy pod wpływem wierszy o Polsce trafili na trop „Ziemi Świętej” czy „Imago mundi”. Na spotkaniach szczególnie gorąco przyjmowane są moje dawne wiersze w klimacie „rodzinnym” – o domu, żonie, dzieciach.

Czy dawne i nowe wiersze splatają Ci się w jakąś całość?

– Związek jest bardzo ścisły. Wystarczy porównać metaforykę ziemi, motyw podziemnego „napędu istnienia”, sposób widzenia umarłych. Często po wielu miesiącach zauważam konsekwencję kluczowych motywów, które powracają jakby same z siebie. Myślę, że istotą mojego pisania jest budowanie przestrzeni metafizycznej, wyznaczanie stref sacrum i profanum, identyfikowanie drzew, wzgórz, przedmiotów. Dawniej opisywałem w ten sposób moją najbliższą okolicę, teraz podobnie piszę o Polsce, tej wiecznej – z Wileńszczyzną, Wołyniem i Podolem.

Myślisz, że Polska ma w historii szczególne zadanie do wypełnienia? 

– Mickiewicz uważał, że Polacy są powołani do niesienia ducha wolności innym narodom. Środowisko międzywojennego „Prosto z mostu” głosiło, że Polska musi się stać ośrodkiem cywilizacji chrześcijańskiej, promieniującej na całą Europę. Św. Faustyna usłyszała od Chrystusa: „Polskę szczególnie umiłowałem, a jeżeli posłuszna będzie woli Mojej, wywyższę ją w potędze i świętości. Z niej wyjdzie iskra, która przygotuje świat na ostateczne przyjście Moje”. Wreszcie bł. Jan Paweł II podkreślał: „Europa potrzebuje Polski. Kościół w Europie potrzebuje świadectwa wiary Polaków”. Tylu proroków naraz nie mogło się mylić.