sobota, 31 stycznia 2015

Chmielewski: Satanistyczne koncerty muszą zostać zakazane


Trudno sobie dziś wyobrazić, by władze surowo karały heretyków, bluźnierców i apostatów. Czasy represji w obronie wiary odeszły w przeszłość. Tak jest, ale to nie znaczy, że tak być powinno.

Informacja o protestach w obliczu ewentualności koncertu death-metalowego zespołu wywołała ogromne wzburzenie wśród wielu liberałów, agnostyków, ateistów, o zadeklarowanych satanistach nie wspominając. Murem stawano w obronie wolności słowa, imputując nieprzychylnym koncertowi katolikom co najmniej skrajną arogancję i totalitarne zapędy.

Jestem bardzo zdziwiony tak emocjonalnymi reakcjami. Niechętni Kościołowi powinni świetnie wiedzieć, że w wielowiekowej tradycji katolickiej nie leży tolerowanie zła i przyzwalanie na jego propagowanie. Od najdawniejszych czasów Kościół, o ile tylko z woli Bożej miał należny wpływ na państwo, dbał, by władze nie dopuszczały możliwości wychwalania diabła, obrażania Jezusa Chrystusa czy nawoływania do apostazji. Wyraz tego dał już pierwszy chrześcijański cesarz, Konstatyn, represjonując wszystkich tych, którzy próbowali odwodzić wiernych od prawdziwej wiary. Jego następcy wykonali naturalny krok dalej i uczynili chrześcijaństwo jedyną dopuszczalną w cesarstwie religią.

Czasy mamy inne i trudno dziś sobie wyobrazić, by organizowano w obronie wiary wewnątrzeuropejskie krucjaty przeciwko heretykom czy skazywano ludzi szydzących z Boga na, dajmy na to, publiczne batożenie. Bluźnierstwa akceptuje się coraz powszechniej – tak jest, ale to nie znaczy, że tak być powinno. Żaden katolik, który poważnie traktuje wiarę, nie będzie głupio i pobłażliwie się uśmiechał, gdy do jego miejscowości przyjeżdżają ludzie z otwartym zamiarem lżenia Chrystusa albo opiewania szatana. Gdy tak zwane prawo odchodzi od właściwego kształtu, głęboko skażone liberalizmem, wierni próbują wskazywać, jak wielki absurd ma miejsce.

Słusznie więc zareagowała część mieszkańców jednego z polskich miast, protestując przeciwko ewentualnym dopuszczeniu przez magistrat koncertu zespołu, który – nieważne, w mniejszym czy większym stopniu – wpisuje się w nurt muzyczny z zasady szydzący z tego, co święte. Tłumaczenia jednego z urzędników, że wszystko byłoby zgodne z prawem, są kuriozalne. To, co jest sprzeczne z wolą Boga, nie jest prawem, ale bezprawiem - i nie może tego zmienić żaden PRL-owski czy brukselski edykt. Wszyscy Europejczycy powinni doskonale to rozumieć – i szanować, nawet jeśli pozwolili lewicowej propagandzie wmówić sobie, że Boga nie ma. Kto twierdzi, że można publicznie obrażać Boga i wychwalać zło, jest nie tylko bezbożnikiem, ale i pożałowania godnym barbarzyńcą odrzucającym w szaleńczym amoku własną kulturę.Cenzura, której bronili z mocą jeszcze nie tak dawno temu wielcy papieże, powinna zostać w pewnym zakresie przywrócona. Wolność słowa nie jest wartością absolutną. Mówić, pisać czy tworzyć warto jedynie wówczas, gdy przynosi to korzyść Bogu i Kościołowi, naszej narodowej wspólnocie i europejskiej tradycji. W przeciwnym wypadku, gdy „wolność” staje się narzędziem wyłącznie niszczenia, należy ją ograniczyć. I mam nadzieję, że pojawi się w Polsce władza, która tego dokona.




Paweł Chmielewski

niedziela, 25 stycznia 2015

Wznowienie walk na Ukrainie. W co gra Putin?

Wznowienie walk na Ukrainie. W co gra Putin?

OPUBLIKOWANO: DZISIAJ, 25 STYCZNIA, 7:00


Nadrzędnym celem Rosji przyświecającym wznowieniu ofensywy separatystów w Donbasie jest uzyskanie kontroli nad Ukrainą. Tylko od warunków zewnętrznych zależy czy narzędziem służącym jej osiągnięciu będzie inkorporacja kolejnych obszarów ukraińskich (nawet kosztem izolacji międzynarodowej Kremla), czy też wasalizacja całego państwa nad Dnieprem przy pomocy wynegocjowanych z Zachodem porozumień. Na dzień dzisiejszy druga z wymienionych opcji wydaje się bardziej prawdopodobna.


23 stycznia Aleksandr Zacharczenko, lider tzw. Donieckiej Republiki Ludowej zapowiedział ofensywę jej sił zbrojnych "aż do granic administracyjnych obwodu donieckiego". Jak podkreślił, podobne plany -wznowienia walk na pełną skalę- ma "bratnia republika ługańska", której siły od 20 stycznia prowadzą natarcie wzdłuż drogi R66 zwanej "Bachmutką" (może to świadczyć o chęci zajęcia Lisiczańska i Siewierodoniecka).
24 stycznia Zacharczenko poinformował natomiast za pośrednictwem Ria Novosti o rozpoczęciu ataku na MariupolObecnie trwa ostrzał artyleryjski tego strategicznego miasta. 
Cele doraźne
Cele wznowionej przez separatystów ofensywy należy podzielić na doraźne i strategiczne. Do pierwszego katalogu można zakwalifikować dążenie Kremla do odzyskania "sterowności" na coraz bardziej skonfliktowanymi ze sobą grupami separatystów oraz chęć optymalizacji funkcjonowania "republik ludowych". 
Optymalizacja funkcjonowania "republik ludowych" 
Nic nie wskazuje obecnie na to, by wypracowano w szybkim czasie rozwiązania polityczne dedykowane uregulowaniu konfliktu toczącego się w Donbasie. Zachód chce przymusić Rosję do przestrzegania ustalonego we wrześniu 2014 r. planu pokojowego (tzw. Porozumień Mińskich), Moskwa dąży natomiast do jego okrojenia. Dla Kremla szczególnie niewygodne są punkty mówiące o wycofaniu przez separatystów ciężkiego uzbrojenia, utworzeniu strefy bezpieczeństwa po obu stronach granicy ukraińsko-rosyjskiej a także jej międzynarodowym minitoring 
Przeciągający się proces pokojowy może wymuszać na Rosji podjęcie działań zmierzających do optymalizacji funkcjonowania "republik ludowych", co pozwoliłoby Władimirowi Putinowi "kupić nieco czasu" na niezbędne negocjacje w obliczu postępującej katastrofy humanitarnej na ich obszarze. Taka optymalizacja jest równoznaczna z przejęciem infrastruktury portowej Mariupola oraz zdobyciem ważnego węzła komunikacyjnego znajdującego się pomiędzy Donieckiem i Ługańskiem tj. miasta Debalcewe. Aleksandr Zacharczenko w swoim wystąpieniu z 24 stycznia wspomniał także o planach zajęcia Słowiańska, co miałoby rozwiązać trudną sytuację okupowanych przez separatystów obszarów w zakresie dostępu do wody pitnej. Na uwagę w kontekście zapowiedzianej przez niego ofensywy "aż do granic administracyjnych obwodu donieckiego" zasługuje także Karamatorsk, w okolicach którego biegnie połączenie gazowe do Mariupola 
Sytuacja w strefie ATO na dzień 24 stycznia. Mapa nie uwzględnia ostrzału Mariupola. Fot. mediarbno.org
Dążenie Kremla do odzyskania "sterowności" nad coraz bardziej skonfliktowanymi ze sobą grupami separatystów 
Dzięki wznowieniu walk w Donbasie Kreml chce także najprawdopodobniej odzyskać "sterowność" nad grupami separatystów, które "skoczyły sobie do gardeł" w ostatnich tygodniach na okupowanych obszarach Ukrainy.  
Wraz z początkiem br. został zabity Aleksandr Biednow ps. "Batman"- jeden z dowódców sił zbrojnych "Ługańskiej Republiki Ludowej". Kilka dni po tym wydarzeniu w Internecie pojawiło się nagranie, w którym Kozacy walczący po stronie tego parapaństwa  skarżą się na korupcję i grabież a także grożą jego władzom.  
Z kolei 12 stycznia źródła ukraińskie poinformowały o tym, że "ludowy gubernator Noworosji", Paweł Gubariow stwierdził, iż "za zamachami w Paryżu stoi Moskwa a Kreml eliminuje niechcących podporządkować się mu separatystów"Po tej wypowiedzi został on porwany przez ludzi Ramzana Kadyrowa (ostatecznie odzyskał wolność) 
Natomiast 12 stycznia lojalny wobec Kremla "prezydent"  tzw. "Ługańskiej Republiki Ludowej", Igor Płotnicki poinformował o zniszczeniu działającego w ramach jej struktur batalionu Odessa. Miał tego dokonać rosyjski Specnaz
Cele strategiczne 
Nie sposób zrozumieć powodów rozpoczętej przez prorosyjskich rebeliantów ofensywy bez przytoczenia celów strategicznych jakie za jej pomocą chce osiągnąć Kreml. Ich zdefiniowanie jest jednak -ze względu na dużą nieprzewidywalność Władimira Putina i jego otoczenia- dość trudne.  
Zajęcie Mariupola może być wstępem do uzyskania lądowego połączenia Krymu z Federacją Rosyjską. Moskwa dotkliwie odczuwa sankcje i spadki cen ropy naftowej. Drenaż finansowy jakiemu została poddana powoduje, że ma ona problem z zagospodarowaniem wspomnianego półwyspu. W tym kontekście naprawdę trudno sobie wyobrazić finansowanie donbaskiej katastrofy humanitarnej z budżetu Federacji Rosyjskiej. Wykluczyć scenariusza ekspansji jednak nie możnaKreml nadal dysponuje bowiem olbrzymimi rezerwami finansowymi, które mogą docelowo finansować jego ekspansję służącą odbudowie "wielkiej Rosji". Z drugiej strony świadomość stanu gospodarki rosyjskiej i szybkości wyczerpywania się jej zasobów pieniężnych może sugerować, że ofensywa separatystów to jedynie "podbicie stawki" w negocjacjach z Zachodem, który chce by Kreml przestrzegała każdej litery Porozumień Mińskich.  
Wstęp do wyprowadzenia uderzenia w Kierunku Krymu 
Nowa ofensywa separatystów w kierunku Mariupola może być wstępem do wyprowadzenie uderzenia w kierunku Krymu, co umożliwiłoby utworzenie jego lądowego połączenia z Rosją. Tym samym rozwiązane zostałyby zasadnicze problemy funkcjonowania tego półwyspu, który w chwili obecnej jest połączony z Federacją jedynie przeprawą promową przez Cieśninę Kerczeńską. Ponadto jego funkcjonowanie w dużym stopniu jest zależne od dostaw wody, gazu i energii elektrycznej z Ukrainy, co ma miejsce dzięki stosownym porozumieniom dwustronnym (Rosja eksportuje prąd na obszary ukraińskie w zamian za świadczone z nich dostawy na Półwysep. Kijów zmaga się bowiem z ogromnym deficytem energetycznym w związku z przejęciem kopalń węgla przez separatystów i konfliktem gazowym z Gazpromem). 
Należy podkreślić, że Kreml podsyca spekulacje dotyczące ofensywy rebeliantów na obszary znajdujące się poza linią demarkacyjną ustaloną w ramach tzw. Porozumień MińskichZapewne z tego powodu 24 stycznia Konstantin Kosaczew, wiceprzewodniczący Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy, oświadczył że "Rosja nie pozostawi Naddniestrza w potrzebie i nie pozwoli na jego blokadę". Naddniestrze pojawia się w dyskursie politycznym Federacji nie bez powodu. To oczywiste nawiązanie do niedawnych słów szefa ukraińskiej Rady Bezpieczeństwa Narodowego i Obrony Ołeksandra Turczynowa, zdaniem którego Rosjanie prowadzą loty zwiadowcze nad Budziakiem. To obszar Ukrainy graniczący z Rumunią i Mołdawią -a ściślej Naddniestrzem- który jest niejednolity etnicznie i połączony z resztą państwa zaledwie dwoma mostami na Dniestrze. Zdaniem władz w Kijowie ich wysadzenie może być wstępem do stworzenia na wspomnianym obszarze nowej pararepubliki położonej w dodatku niedaleko Odessy.  
Kolorem pomarańczowym zaznaczono Budziak. Fot. Wikipedia/Alex Tora
"Podbicie stawki" w negocjacjach z Zachodem 
Nowa ofensywa separatystów może być jednak także po prostu elementem "podbicia stawki" w negocjacjach z Zachodem a nie wstępem do szerokiej ofensywy na obszary ukraińskie rozpościerające się poza ustaloną w Mińsku linią demarkacyjną oddzielającą skonfliktowane strony. Za takim rozwiązaniem przemawiałyby dwie ważne kwestie:  
Po pierwsze, w ostatnim czasie władze rosyjskie wyciszyły a właściwie wyrugowały tematykę "Noworosji" z kontrolowanej przez siebie przestrzeni medialnej. Coraz rzadziej pojawia się w niej także retoryka państwowości pararepublik: donieckiej i ługańskiej. Jednocześnie Moskwa podejmuje próby skanalizowania niezadowolenia w kręgach nacjonalistycznych wspierających ideę ekspansji w Donbasie.  
W ostatnim czasie władze rosyjskie wyciszyły a właściwie wyrugowały tematykę "Noworosji" z kontrolowanej przez siebie przestrzeni medialnej. Fot. Wikipedia/ Andrew Butko
Po drugie, ponowny wybuch walk w Donbasie (największy od września 2014 r.) nastąpił równolegle do braku zgody stron na zorganizowanie szczytu pokojowego w Astanie na szczeblu przywódców Ukrainy, Rosji, Niemiec i Francji. Wznowienie walk przez separatystów może być zatem próbą wymuszenia przez Moskwę negocjacji pokojowych na jej warunkach a nie zgodnie z literą Porozumień Mińskich.  
Rosja chce kontroli nad Ukrainą 
Rozważania na temat doraźnych i strategicznych celów Władimira Putina przyświecających wznowieniu walk w Donbasie zakończę truizmem. Choć krótkoterminowe posunięcia Kremla bardzo trudno przewidzieć (stąd też wariantywność niniejszej analizy) to jednak jest jasne to ku czemu zmierzają. Chodzi o uzyskanie kontroli  nad Ukrainą. Tylko od warunków zewnętrznych zależy czy narzędziem służącym jej osiągnięciu będzie inkorporacja kolejnych obszarów ukraińskich (nawet kosztem izolacji międzynarodowej KremlaWarto pod tym kątem szczegółowo przestudiować historię ekspansji Związku Sowieckiego), czy też wasalizacja całego państwa nad Dnieprem przy pomocy wynegocjowanych z Zachodem porozumień.  
"Autonomia" Donbasu 
Na dzień dzisiejszy druga z wymienionych opcji wydaje się bardziej prawdopodobna. Najprawdopodobniej chodzi o pozostawienie Donbasu w obrębie Ukrainy, ale z konstytucyjnie zagwarantowaną autonomią. We wrześniu ubiegłego roku jej pożądany przez Moskwę zakres przybliżył w rozmowie z Ria Novosti Igor Płotnicki, lider tzw. Ługańskiej Republiki Ludowej. Stwierdził on mianowicie specjalny status regionów, które kontrolują separatyści, powinien umożliwić im w obrębie państwa ukraińskiego nawiązywanie gospodarczych związków z Rosją a także dawać swobodę tworzenia ludowych oddziałów zbrojnych do obrony porządku publicznego. Minęło już sporo czasu od wypowiedzi Płotnickiego, niemniej trzon przedstawionych przez niego założeń pozostaje niezmienny. Z tą różnicą, że obszar regionów podlegających "autonomii" powinien zostać zdaniem Moskwy poszerzony o terytoria zajmowane przez separatystów do września 2014 r. Ponadto powinna na nich stacjonować rosyjska armia (zapewne jako "siły pokojowe"). W taki sposób rozumiem bowiem nagłośnioną przez Samanthe Power propozycją jaką Putin miał złożyć Poroszence.

czwartek, 22 stycznia 2015

„Do końca Rosji zostały 2-3 miesiące, a Putin jest jak dziurawa prezerwatywa”

Putin-prezerwatywa
„Koszmar i trwoga, a potem rozpad kraju i wojna domowa – taki scenariusz czeka Rosję” – ostrzega czołowy rosyjski finansista Sława . Jego zdaniem, Putinowi zostały 2-3 miesiące – tyle trzeba by ostra dewaluacja załamała system bankowy i spowodowała krach gospodarki.
Według Rabinowicza, który jest także wybitnym analitykiem rynków finansowych, nikt w Rosji – włącznie z Putinem – nie wie obecnie jak temu zapobiec. „ ignoruje  i nie podejmuje żadnych działań, aby uratować kraj przed nadciągającym chaosem” – ocenia finansista na Facebooku.
„Czy kryzys, czy nie kryzys – Putin ma zawsze tę samą taktykę (bo strategii nie ma wcale): nie robić nic. Widać to szczególnie teraz, kiedy z jego początkowych reform nic nie zostało. Wyszło z niego powietrze jak z dziurawej prezerwatywy. To, gdzie zaprowadził kraj swoją dziką awanturą na Ukrainie, to po prostu koniec. A teraz, w chwili gdy nasz naród przeżywa najbardziej krytyczny moment w swojej historii, Putin leży na boku i nic nie robi” – pisze Rabinowicz.
Zdaniem analityka, rosyjski prezydent widzi przed sobą tylko dwa scenariusze: albo poprzeć w Rosji grupę fachowców finansowych, w rodzaju byłego ministra Alekseja Kudrina czy Germana Grefa, albo fanatyczną „czarną sotnię” wojskowo-przemysłową z Rogozinem, Patruszewem, Iwanowem i Szojgu.
Obóz Kudrina doskonale rozumie, że ratowanie kraju należałoby rozpocząć od wstrzymania wojny na Ukrainie i przywrócenia normalnych relacji ze światem, a w następnej kolejności zacząć demontować w Rosji obóz feudalny i zacząć budować normalny kapitalizm.
„Takim rozległym krajem nie da się już rządzić tylko z centrum. To nie Luksemburg. Jeśli mienimy się krajem federalnym, jak Stany Zjednoczone, to model władzy powinien być faktycznie federalny” – postuluje ekspert.
Z kolei „czarna sotnia” nie widzi w ogóle żadnych problemów gospodarczych i syczy na Putina jedynie za to, że „porzucił Noworosję”. „A przecież nasze wielkie, potężne, niezwyciężone mocarstwo powinno natychmiast ruszyć na Ukrainę, aby odbić ją z rąk faszystów, a przy okazji zmiażdżyć u nas wewnętrzną piątą kolumnę” – ironizuje Rabinowicz.
Jego zdaniem, oba te scenariusze są dla Putina nie do przyjęcia: „W pierwszym przypadku musiałby bowiem wyjechać do Soczi, cicho tam siedzieć i więcej nie afiszować się ze swoim botoksem, oddając rządowi i premierowi realną władzę – , bezpieczeństwo, obronność. Stać się jedynie dekoracją. Oczywiście Putin nigdy na to nie pójdzie. Z kolei drugi scenariusz doprowadzi go do koszmaru z okresu schyłku ZSRR i finału w stylu Kaddafiego”.
W tej sytuacji Putin po prostu nie zrobi nic. I dlatego krach jest nieuchronny” – przewiduje Rabinowicz.
Kresy24.pl / Obozrevatel

środa, 21 stycznia 2015

Grzegorz Kucharczyk

Zgilotynowana Francja

Data publikacji: 2015-01-21 06:00
Data aktualizacji: 2015-01-21 14:56:00
Zgilotynowana Francja
Dwieście dwadzieścia dwa lata temu, 21 stycznia 1793 roku przedpołudniem w centrum Paryża został zamordowany król Francji Ludwik XVI. Niejednokrotnie w historii „Królestwa Lilii” jego władcy ginęli gwałtowną śmiercią, choćby na przełomie szesnastego i siedemnastego stulecia. Henryk II zginął uderzony kopią na turnieju rycerskim, Henryk III oraz Henryk IV ginęli z rąk zamachowców. Ale śmierć Ludwika XVI była inna.

Król został skazany i wykonano na nim wyrok. A wcześniej był proces, który z pewnością uczciwy nie był, bo z góry wiadomo było jaki zapadnie wyrok. Ogłoszona 10 sierpnia 1792 roku po rzezi w królewskim pałacu Tuilierie republika posadziła na ławie oskarżonych w osobie Ludwika XVI monarchię francuską, monarchię chrześcijańską, Francję czterdziestu królów. To ona miała zostać zgilotynowana i to przede wszystkim jej krew przelano. Król musiał zginąć.

Wątpliwości nie pozostawiał Saint-Just, prawa ręka jakobińskiego dyktatora Robespierre’a, który jeszcze przed formalnym początkiem procesu zapowiadał: „Nie widzę rozwiązania pośredniego: ten człowiek musi królować albo umrzeć. […]Nie można królować niewinnie, oszustwo kryjące się za tym jest nazbyt widoczne. Wszyscy królowie są buntownikami i uzurpatorami”.

Cały proces, który rozpoczął się w grudniu 1792 roku, był farsą. Dość wspomnieć, że oskarżycielem i sędzią w jednej osobie był rewolucyjny parlament – Konwent. „Reprezentanci ludu” dodatkowo zadbali o to, by lud (na przykład w Wandei lub w innych prowincjach Francji) w imię którego przeprowadzano rewolucję nie miał szans na wypowiedzenie się w sprawy kary dla króla. Wnioski obrony o to, by sprawę zatwierdzenia orzeczonego wyroku śmierci poddać pod zatwierdzenie ogólnonarodowego referendum, zostały przez Konwent odrzucone.
„Wokół nikczemność i zdrada” – miał powiedzieć w 1917 roku, krótko przed swoją abdykacją car Mikołaj II. To samo otoczenie towarzyszyło procesowi i ostatnim godzinom króla Francji.

Podczas kluczowego głosowania (16 stycznia 1793) nad rodzajem kary dla króla, większością jednego głosu zapadła decyzja o karze śmierci. Wśród królobójców był obywatel Filip Egalite, tak w nowej wersji brzmiało nazwisko („tożsamość kulturowa” mówiąc językiem dzisiejszej lewicy) księcia Filipa Orleańskiego, kuzyna Ludwika XVI, Wielkiego Mistrza Wielkiego Wschodu Francji, od lat systematycznie pracującego nad podważeniem „godnościowych podstaw” monarchii. To jego siedziba w stolicy królestwa, Palais Royal była jeszcze przed rewolucją przystanią dla różniej maści wywrotowców, tych samych, z którymi potem podniósł rękę za śmiercią swojego królewskiego kuzyna.

Nikczemność oprawców towarzyszyła królowi do samego końca. Na szafot wstępował jak pospolity zbrodniarz, ze związanymi rękoma. Ostatnie słowa króla skierowane do tłumu otaczającego szafot zostały zagłuszone przez werble eskorty.

Ludwik XVI umierał jak chrześcijański król. Przekonuje o tym sporządzony przez niego w Dzień Bożego Narodzenia 1792 roku testament, w którym w obliczu wyznawał swoją wiarę katolicką i potwierdzał synowską więź łączącą go z Kościołem świętym i Jego Widzialną Głową w Rzymie. Przebaczał swoim prześladowcom. W przeddzień egzekucji odbył spowiedź u „niezaprzysiężonego” (tj. nie-schizmatyckiego) księdza, a rankiem 21 stycznia 1793 roku w celi swojego więzienia w Temple po raz ostatni wysłuchał Mszy Świętej i przyjął komunię świętą.

Słusznie napisał jeden ze świadków epoki: „Gdybyż to Ludwik XVI tak panował jak umierał!”. Stracony król znał tylko jedną stronę królewskiego powołania – miłosierdzie. Zapomniał o otrzymanym podczas sakry mieczu sprawiedliwości. Nie wyciągnięcie go przez króla rychło w czas oznaczało dla milionów Francuzów, chłopów Wandei, mieszkańców Lyonu czy Nantes hekatombę ofiar. Straszliwy grzech zaniechania i fałszywie pojętego miłosierdzia.

Egzekucja króla była iskrą, która wywołała ludowe powstanie w Wandei pod sztandarami Armii Katolickiej i Królewskiej. Jednocześnie zgilotynowanie Ludwika XVI jakby wyzwoliło satanistyczne siły tkwiące w zakamarkach dusz budowniczych „nowej Francji”.


Wielce wymowny pod tym względem incydent wydarzył się krótko po ścięciu króla. Jego opis podaję za jednym z rewolucyjnych pism, które nie kryło entuzjazmu dla tego, co opisywano: „Pewien obywatel wdrapał się na gilotynę i zanurzył cała swoją rękę we krwi Kapeta, której było pełno. Zbierał jej skrzepy, tak że miał ich pełną garść, a następnie trzykrotnie rzucał je na głowy stojących w pobliżu gapiów”. Następnie krzyczał: „Republikanie! Krew króla przynosi szczęście”.

W kolejnych miesiącach swąd szatana przeniósł się do królewskiej nekropolii w Saint-Denis. Wymierzano wyrok wszystkim dotychczasowym władcom Francji wywlekając ich doczesne szczątki z królewskich sarkofagów.
Pozostała jeszcze do wymordowania rodzina królewska: król – dziecko Ludwik XVII, jego matka i żona Ludwika XVI królowa Maria Antonina (siostra cesarza Leopolda II Habsburga) oraz siostra królewska Madame Elisabeth. Przed śmiercią trzeba ich było pohańbić (znowu „podstawy godnościowe”). Stąd sfingowane oskarżenia pod adresem królowej i jej szwagierki (siostry króla) o molestowanie następcy tronu, a od 21 stycznia 1793 roku króla Ludwika XVII. Zrozpaczonej matce (Marii Antoninie) nie oszczędzono niczego.

Taki sam los spotkał dziesięcioletniego króla, którego oddano na sankiulocką reedukację jakiemuś szewcowi, funkcjonariuszowi jakobińskiemu. Tam chowano go w nienawiści do własnych rodziców, pozbawiono wszelakiej opieki duchowej, w zamian zachęcając do demoralizacji. Na tym zapomnianym królu testowano to, co w dwudziestym wieku będzie abecadłem wszystkich ataków na rodzinę, tzw. wychowanie seksualne. Wszystko to miało uwiarygodnić dyfamacyjna kampanię wytoczoną matce króla Ludwika XVII. Dramat syna Ludwika XVI zakończył się w 1795 roku. Wcześniej (16 października 1793) zamordowano jego matkę, a 10 maja 1794 jego ciotkę.

Jak wiadomo zbiorową pamięć Francuzów ma odpowiednio formatować dzień 14 lipca jako święto narodowe. Wspomnienie rzezi bezbronnych obrońców Bastylii ma legitymizować „idee 1789 roku”. Mało kto dziś pamięta, że mocnym konkurentem dla 14 lipca w charakterze „edukacyjnego święta narodowego Francuzów” był dzień 21 stycznia.

W pierwszych latach po egzekucji Ludwika XVI w różnych miejscach Francji urządzano rocznicowe obchody przypominające Orwellowskie seanse nienawiści. Funkcjonariusze rewolucyjnego agit-propu o zamordowanym władcy inaczej nie wypowiadali się jak „król – krzywoprzysięzca”, „ostatni koronowany tyran” czy „igraszka bezwstydnej i złej kobiety”. Poniżaniu ofiary towarzyszyły egzaltacje nad narzędziem zbrodni – gilotyna była przedstawiana jako „miecz narodu”, a samą zbrodnię eufemistycznie nazywano „ceną za wszystkie zbrodnie”.

Analogie ze światem z powieści Orwella dodatkowo wzmacnia fakt, że urządzanym przez rewolucjonistów rocznicowym obchodom dnia 21 stycznia towarzyszyły zazwyczaj deklaracje nienawiści wobec monarchii. W imię „Istoty Najwyższej” następowało „wyklinanie krzywoprzysięzców” przez wszystkich uczestników fety (równie dobrze mogły to być dzieci w szkole). Niekiedy, dla wzmocnienie efektu i pobudzenia republikańskich sentymentów, miejscowy kat gilotynował Ludwika XVI, tym razem in effige (tzn. gilotynowano obraz przedstawiający króla). Śmierć króla, a tym samym śmierć monarchii miała trwać zawsze.




Grzegorz Kucharczyk


Read more: http://www.pch24.pl/zgilotynowana-francja,33452,i.html#ixzz3PT9fGaWl

poniedziałek, 19 stycznia 2015

nie ma takiej gospodarki, ani takiego państwa, którego bezpieczniackie watahy w końcu nie rozniosłyby na ryjach.

Nierządne i zginienia bliskie

Komentarz    tygodnik „Goniec” (Toronto)    18 stycznia 2015
O nierządne królestwo i zginienia bliskie!” - chciałoby się zawołać za poetą na widok tego, co dzieje się w naszym nieszczęśliwym kraju. Jeszcze nie przebrzmiały echa studniówki premierzycy Ewy Kopacz, jeszcze nie obeschły jej łzy radości i wzruszenia po zwyczajowym spłakaniu się z frakcją psiapsiółek – a już nad rządem-nierządem zaczynają gromadzić się coraz czarniejsze chmury. Przyczyny jak zwykle są nie tyle może nieznane, co starannie omijane przez wszystkie ugrupowania parlamentarne, podobnie jak i przez poprzebieranych za dziennikarzy funkcjonariuszy uplasowanych w niezależnych mediach głównego nurtu. I jedni i drudzy zachowują się tak, jak ów mąż z anegdoty. Przyłapawszy żonę w stanie wskazującym na zdradę, rozpoczął energiczne poszukiwanie gacha, z trzaskiem otwierając drzwi do wszystkich pomieszczeń domowych. Wreszcie otworzył szafę, a tam stał nagi gach – jednak z rewolwerem w ręku. - „I tu go nie ma!” - krzyknął rogacz, zamykając szafę.
Podobnie wygląda sytuacja z czarnymi chmurami, gromadzącymi się zwłaszcza na Śląsku, w związku z rządowymi projektami zamknięcia czterech kopalni węgla kamiennego. Rząd obłudnie tłumaczy, że nie chodzi o likwidację, tylko o „restrukturyzację”, ale prawda jest taka, że spółka, której rząd zamierza przekazać wspomniane kopalnie, zajmuje się ich likwidowaniem, zagospodarowaniem majątku po likwidowanych kopalniach itd. Decyzja rządu uzasadniana jest brakiem rentowności nie tylko owych kopalni, ale całej Spółki Węglowej. Wszystko to oczywiście być może, jednak warto zwrócić uwagę, że już kilkadziesiąt kilometrów dalej, w Czechach, kopalnie węgla są rentowne, podobnie jak kopalnia „Silesia” w Polsce – ale to są kopalnie prywatne.
Ciekawe, że w kopalni „Silesia” górnicy mają podobne przywileje jak w kopalniach państwowych, co dowodzi, że przyczyną braku rentowności państwowych spółek węglowych nie są górnicze zarobki, czy przywileje – o czym bredzą Umiłowani Przywódcy z Platformy Obywatelskiej i Polskiego Stronnictwa Ludowego. Nietrudno się domyślić przyczyn tego bredzenia – Umiłowani Przywódcy najwyraźniej mają zakazane od swoich oficerów prowadzących zauważanie prawdziwej przyczyny notorycznej nierentowności państwowych spółek. Tą przyczyną jest fakt, iż stanowią one żerowisko dla bezpieczniackich watah, które wyżerają z nich cały zyski aż do gołej ziemi.
Rozrastające się bezpieczniackie watahy byle czego nie zjedzą, ani nie wypiją, więc nie ma takiej gospodarki, ani takiego państwa, którego w końcu nie rozniosłyby na ryjach. Najwyraźniej Polska jest już na tym właśnie etapie, w którym zasoby kraju zostały przez bezpieczniackie watahy zeżarte do gołej ziemi. Teraz próbują one pozacierać ślady tej rabunkowej gospodarki i stąd premierzyca Ewa Kopacz przestawiła górnikom propozycję nie do odrzucenia, rozpoczynając „negocjacje” od oświadczenia, że stanowisko rządu nie może ulec zmianie. Warto zwrócić uwagę, że wokół prawdziwej przyczyny braku rentowności nie tylko kopalni, ale spółek Skarbu Państwa, panuje zmowa milczenia nie tylko wśród Umiłowanych Przywódców z koalicji rządowej, ale również – wśród Umiłowanych Przywódców z parlamentarnych ugrupowań opozycyjnych. Kopią się one nawzajem po kostkach, bacząc przy tym pilnie, by nawet przypadkowo nie zdradzić tej największej tajemnicy III Rzeczypospolitej. Nawet podczas tak zwanych „walk kogutów”, jakie resortowa „Stokrotka” urządza w telewizyjnej stacji TVN, którą podejrzewam o bezpośrednie związki z wojskową razwiedką, ani Umiłowanemu Przywódcy Stefanowi Niesiołowskiemu, tradycyjnie do tych walk wystawianemu, ani żadnemu z jego przypadkowych partnerów, nie wypsnie się nawet słówko prawdy.
Tymczasem właśnie ukryte serwituty, jakimi spółki Skarbu Państwa obciążone są na rzecz rozrastających się i coraz zachłanniejszych bezpieczniackich watah, są przyczyną nie tylko ich nierentowności, ale przede wszystkim tego, że w Polsce już nic się nie opłaca; ani wydobycie węgla, ani wytapianie stali, ani produkcja okrętów, ani produkcja samochodów, ani rolnictwo, ani hodowla, ani leśnictwo, ani nawet – co jest ewenementem w skali światowej – posiadanie ziemi ornej – oczywiście we władaniu państwa – bo prywatni właściciele kopalni najwyraźniej żadnymi serwitutami nie są obciążeni i w tym tkwi tajemnica ich rentowności. Nacisk bezpieczniackich watah na zamykanie kopalni w Polsce tłumaczę również i tym, że położyły one łapę również na imporcie taniego węgla kamiennego z zagranicy, który sprzedają energetyce zawodowej, również przez nie kontrolowanej.
Trzecim powodem nacisku bezpieczniackich watah na likwidowanie w Polsce wszystkich gałęzi gospodarki, jest to, że są one zadaniowane przez państwa trzecie, do których przewerbowały się w trakcie przygotowań do transformacji ustrojowej, a które – konkretnie Niemcy – realizują na terenie Polski projekt „Mitteleuropa” z roku 1915, zakładający, że na obszarze Europy Środkowej gospodarki zainstalowanych tu niemieckich protektoratów nie będą niezależne od gospodarki niemieckiej, tylko peryferyjne i ja uzupełniające. Dlatego premierzyca Ewa Kopacz jest w tej sprawie taka nieustępliwa, chociaż nieustępliwość ta doprowadza na Śląsku do eskalacji protestów miejscowej ludności. W proteście bierze udział już 12 kopalni – również spoza spółki węglowej, kolejarze i poczta. Podejrzliwość podpowiada mi, że być może również ta eskalacja jest wkalkulowana, bo sprzyja ona społecznemu przyzwoleniu na realizację scenariusza rozbiorowego.
Rzecz w tym, że dla bezpieki, która najwyraźniej wyżarła już zasoby kraju do gołej ziemi, rozpoczęcie realizacji scenariusza rozbiorowego stanowi rodzaj ucieczki do przodu. Kiedy zagląda jej w oczy widmo utraty korzyści z okupacji kraju, powierzenie jej przez państwa poważne burgrabiowskich obowiązków w ramach utrzymywania w ryzach mniej wartościowego narodu tubylczego, też jest jakimś wyjściem tym bardziej, że tutejsze ubeckie dynastie, których początki tkwią w mrokach okupacji niemieckiej i sowieckiej, właściwie nigdy niczego innego nie robiły, a opłakany stan kraju pokazuje, że nie radzą sobie one nawet jako okupanci. W tej sytuacji lepiej rozumiemy przyczyny, dla których prezydent Komorowski 24 stycznia ubiegłego roku podpisał ustawę o tzw. „bratniej pomocy”, dopuszczającą udział obcych formacji zbrojnych w tłumieniu rozruchów na terenie Rzeczypospolitej. Rzeczywiście - „nierządne królestwo i zginienia bliskie!
Na tle tego ponurego obrazu zabawnie rysuje się rozwój sytuacji w związku z rozstrzelaniem 12 redaktorów plugawego pisma „Charlie Hebdo”. Postępactwo i podlizujący się mu Umiłowani Przywódcy w rodzaju Tuska Donalda, najwyraźniej zapominając, że pospiech jest wskazany jedynie w dwóch przypadkach: przy biegunce i przy łapaniu pcheł, pochopnie zdeklarowali „Jestem Charlie”. W Paryżu ci Charliejowcy odbyli nawet spacer przeciwko terroryzmowi, w którym uczestniczył również izraelski premier Beniamin Netanjahu. Tymczasem w żydowskiej gazecie dla Polaków pan red. Konstanty Gebert zwrócił uwagę, że „Charlie Hebdo” wprawdzie był antyislamski, ale w tym samym stopniu, co antyislamski, był również antysemicki! Ładny interes! Okazuje się, że w paryskim spacerze przeciwko terroryzmowi brali udział sami antysemici, że antysemitą jest nawet izraelski premier Beniamin Netanjahu i wreszcie – że można zostać antysemitą „bez swojej wiedzy i zgody” - jeśli tylko zapomni się o tym, że pospiech wskazany jest jedynie w dwóch przypadkach.

niedziela, 18 stycznia 2015

Prof. Andrzej Nowak dla Fronda.pl: Żyjemy w dwóch gettach: prawicowym i lemingowym


prof. Andrzej Nowak (fot. Fronda)

"Żyjemy w dwóch gettach – jedno prawicowe getto, drugie lemingowe getto. Rosja przez swoje lobby stara się pobudzać podziały wewnętrzne w Polsce" - mówi dla Fronda.pl prof. Andrzej Nowak.

Portal Fronda.pl: Historia naszego kraju dobitnie pokazuje, ze Polacy potrafią walczyć o wolność, ale nie potrafią tej wolności wykorzystać. 25 lat temu wyzwoliliśmy się od komunizmu, a stan demokracji w Polsce nadal jest daleki od oczekiwań - czego przykładem ostatnie wybory parlamentarne. Specjaliści od HR powiedzą, ze w indywidualnych zawodach radzimy sobie bardzo dobrze, za to nie umiemy współpracować. A współpraca jest przecież gwarantem kapitału społecznego... Jakie cechy narodowe Polaków sprawiają, ze tak ciężko nam budować wspólnotę?
 
Prof. Andrzej Nowak: Dużą rolę odgrywają tu uwarunkowania historyczne i położenie geograficzne naszego kraju. Polska leży między dwoma największymi, historycznie od nas starszymi, silniejszymi wspólnotami polityczno-kulturowymi: germańską – niemiecką i wschodniosłowiańską – dziś rosyjską (ale także ukraińską i białoruską). Aby przetrwać między tymi dwoma kamieniami młyńskimi, które od ponad tysiąca lat pracują, żeby zetrzeć wszystko co jest między nimi w proch, trzeba bardzo wytężać siły. Myślę, że nasze przywiązanie do wolności bardzo nam w tym pomogło. To jest mylne wrażenie, że gdybyśmy np. przyjęli sposób myślenia niemiecki, albo rosyjski, to wtedy byśmy wygrali. Nie – wtedy byśmy się stali Niemcami albo Rosją. Jeżeli nauczylibyśmy się współpracować na komendę jak mrowisko, to nie bylibyśmy Polską. Te zewnętrzne siły wpływały cały czas i wpływają na to, żeby przekształcać naszą wolność w swawolę, w anarchię. Bo jest oczywiście w wolności pokusa ześlizgnięcia się w anarchię - bezrząd, w którym nie da się istnieć, zwłaszcza w takim otoczeniu geopolitycznym. Dziedzictwo zaborów, dziedzictwo okupacji niemieckiej, a potem sowieckiej i PRL-u spowodowało, że bardzo obniżył się kapitał społecznego zaufania. Obecnie to dziedzictwo nieufności jest podtrzymywane przez sitwę WSI-PO-PSL. Jeśli zaufanie, to tylko w obrębie struktur mafijnych – ufamy sobie, jeśli należymy do jednej mafii, współpracujemy, żeby sterroryzować resztę. To jest model zaufania z "taśm prawdy"... Wmawia się nam ten fatalny stereotyp, że albo wolność (czyli anarchia), albo kolaboracja; albo walka o wolność, albo praca nad dobrobytem (bez "niepotrzebnej" niepodległości) . Bez wolności nie będzie dobrobytu, bo przecież gospodarka "w tym kraju" jest w takim wypadku organizowana przez czynniki zewnętrzne, których celem nie jest dobrobyt Polaków, tylko dobrobyt korporacji z Monachium, Paryża, czy Waszyngtonu. Chodzi o to, żebyśmy zrozumieli, że nasza wolność, suwerenność powinna skutkować bardziej umiejętnym, efektywnym organizowaniem dobrobytu w kraju. Żeby to państwo np. potrafiło lepiej zadbać o bezpieczeństwo energetyczne, żebyśmy nie musieli płacić najwyższej ceny za gaz, jak płacimy w tej chwili Rosji, tylko żebyśmy mogli zdywersyfikować źródła dostaw gazu, wytwarzać więcej własnego z łupków, zatroszczyli się o sensowne wykorzystanie węgla, itd. To właśnie da nam prawdziwą suwerenność. Warto walczyć o wolność, bo z tego będzie także cieplejsza woda w kranie. Nie wolno mówić, że albo niepodległość, albo ciepła woda w kranie. Bo ostatecznie jeśli powiemy, że niepodległość nie ma nic wspólnego z ciepłą wodą w kranie, to ktoś, kto kontroluje naszą niepodległość, kto nie jest tu w Polsce – może zakręcić i ten kurek. Potrzebna jest i wolność, i kapitał zaufania społecznego, który może się rozwijać bardziej w niepodległym kraju, niż w kraju, którym manipulują inni. Jeżeli nie będziemy nad tym pracowali, to Polska się rozpadnie. Z historii pamiętamy, ze ograniczanie wolności miało zawsze fatalne skutki. To, co zrobił Piłsudski w 1926 r., a zwłaszcza jego następcy po 1935 r. to był fatalny błąd. Nie obroniliśmy się w 1939 r., ale utrwaliły się podziały – na tych, którzy rządzą – sanację i tych którzy nie są absolutnie dopuszczeni do rządzenia. Sanacja urościła sobie prawo do myślenia za cały naród i w dużym stopniu wyeliminowała element wolności. Podobnie jak dzisiaj rządy Platformy i PSL-u. Tzn, opozycja jest niewybieralna, nie może nigdy dojść do władzy. Takie założenie stanowi całkowite zaprzeczenie wolności politycznej i powoduje degenerację systemu. Sanacja uzasadniała swoje działania tym, że taki był kontekst międzynarodowy - trzeba ograniczyć wolność, bo prowadzi ona do chaosu. Więc w czasie II wojny światowej przyszedł Sikorski, który powsadzał do obozów piłsudczyków... Polska zaczęła się rozpadać na te dwa obozy.
 

piątek, 16 stycznia 2015

Putin - nasz europejski wróg!
Putin jest wrogiem, bo wywołał – lub realnie może wywołać – wojnę, a zestrzelenie samolotu spowodowało, że poczuliśmy – my, Europejczycy – że ta wojna jest (lub może być) wymierzona w nas

Władimirowi Putinowi należy się tytuł „Europejczyka Roku”. Nikt do tej pory nie potrafił tak dalece zjednoczyć naszego kontynentu – pierwszy raz od przełomu 1989 roku i następującego po nim procesie przyjmowania do Unii Europejskiej nowych krajów – w powszechnej świadomości istnienia wspólnego wroga. Oczywiście, że natężenie tej świadomości ma różną intensywność w zależności od kraju, jaki zamieszkujemy, a także od preferowanej przez nas opcji politycznej. Ale pomimo tych różnic, poprzedni rok spowodował w europejskim myśleniu niezwykle istotną, jakościową zmianę. Po aneksji Krymu i wywołaniu wojny domowej w Donbasie nikt przy zdrowych zmysłach nie odważy się już publicznie głosić tak popularnej do niedawna tezy, że Rosja jest częścią Europy. Nie jest. Rok 2014 pokazał dobitnie, że Rosja jest tworem całkowicie odmiennym. Odmiennym od części świata zamieszkanej przez nas. Od nas, czyli Europejczyków.
W tym sensie, niezwykle nasilona w ostatnich miesiącach, antyeuropejska propaganda Kremla jest czymś, co paradoksalnie, zamiast wzbudzać w nas poczucie zagrożenia (tak nieobce nam przecież w pierwszej połowie 2014), stało się elementem konsolidującym i wzmacniającym europejską tożsamość (i piszę to mając w pełni świadomość, że dla znacznej części osób o poglądach prawicowych i konserwatywnych określenie „europejska tożsamość” ma wciąż silnie pejoratywny wydźwięk). Punktem zwrotnym w naszym myśleniu o współczesnej Rosji było, jak sądzę, zestrzelenie na wschodzie Ukrainy cywilnego samolotu i tragiczna śmierć wszystkich jego pasażerów. Chociaż ofiarami tego ataku byli głównie Holendrzy, jestem przekonany, że również wielu Polaków, Czechów, Niemców, Włochów, Francuzów czy Anglików, oglądając tamte obrazy miało poczucie, że to oni – barbarzyńcy zaatakowali nas – Europejczyków. I zauważmy, że dokładnie od tego momentu Putin zaczął przegrywać tę wojnę. Pękła psychologiczna bariera, przed którą mieszkańcy Amsterdamu, Berlina czy Londynu mogli uważać wojnę w Donbasie wyłącznie za lokalny, nieistotny w europejskiej perspektywie konflikt. Od tamtych lipcowych dni to jest już nasza wojna, wojna z Rosji z Europą, czy może szerzej – Rosji z Zachodem. Niedawna izolacja prezydenta Rosji na szczycie G20 w Australii była już tylko praktycznym następstwem pogłębiającej się przepaści pomiędzy coraz bardziej oddalającymi się od siebie dwiema cywilizacjami, skutkiem, a nie przyczyną. Putin musi przegrać (i przegrywa), bo przeciwko sobie zobaczył zjednoczony Zachód, nawet jeśli dla niektórych komentatorów, również w Polsce, skala tego zjednoczenia jest wciąż niezadowalająca.

co tu się zastanawiać panie pośle, premierem niebawem zostanie Szetyna!

Durczok do cna skompromitował premier Kopacz. „Ja już nie wiem czy tej kobiecie współczuć, czy zacząć płakać, czy się śmiać…”

fot. M. Czutko
fot. M. Czutko
W środę wieczorem w zaprzyjaźnionej telewizji TVN24, premier Ewa Kopacz miała mieć ekskluzywny wywiad przeprowadzony przez redaktora Kamila Durczoka, który miał przekonać opinię publiczną, że program likwidacji kopalń na Śląsku jest tak naprawdę programem ratowania miejsc pracy w tym regionie.
Tak to chyba było przygotowane, aż tu nagle dziennikarz do tej pory przyjaźnie nastawiony do polityków Platformy, zdecydował na prawdziwą rozmowę z szefową rządu i w ten sposób obnażył jej niekompetencję do cna.
Pytania były oczywiste dotykające istoty proponowanej „reformy” między innymi czy to likwidacja kopalń czy ich wygaszanie, dlaczego akurat te 4 kopalnie skoro w niektóre z nich inwestowano w ostatnich latach setki milionów złotych, dlaczego dopiero teraz skoro Kompania Węglowa miała już straty w poprzednich latach, o fachowców z Platformy, którzy zasiadali w kolejnych pięciu zarządach spółki i byli przenoszeni „za karę” do zarządów innych spółek węglowych, o wsparcie górnictwa ze środków europejskich (skoro Niemcy takie wsparcie wynegocjowali), wreszcie o strategię rządu wobec górnictwa i w konsekwencji energetyki opartej na węglu.
Premier Kopacz ruszyła z animuszem do wyjaśniania tych wszystkich spraw ale im dłużej i coraz bardziej nerwowo odpowiadała na pytania, tym bardziej się pogrążała i obnażała swoja niekompetencję.
Z odpowiedzi wynikało, że jej zdaniem nie będzie likwidacji kopalń, bo będą przekazane do spółki restrukturyzacyjnej a ta przy pomocy środków publicznych uratuje w nich miejsca pracy, że wprawdzie jej rząd jest kontynuatorem dwóch rządów pod wodzą premiera Tuska ale ona odpowiada za wszystko dopiero od października poprzedniego roku, że na kolejne nominacje w spółkach węglowych nie miała wpływu, wreszcie, że zgoda na zaostrzenie polityki klimatycznej wyrażona przez nią na październikowym szczycie w Brukseli nie ma żadnego wpływu na sytuację polskiego górnictwa i w konsekwencji energetyki opartej na węglu.
Na początku spokojny zwykle red. Durczok z coraz większym zdumieniem słuchał tych odpowiedzi, później coraz bardziej poirytowany zadawał dodatkowe pytania doprecyzowujące ale kolejne odpowiedzi premier Kopacz i jemu uzmysłowiły, że rozmawia z osobą nie mającą pojęcia o czym mówi.
Wywiad był pilnie śledzony przez dziennikarzy zajmujących się na co dzień ekonomią, górnictwem, energetyką, a komentarze ukazujące się podczas jego trwania na jednym z portali społecznościowych nie zostawiają wątpliwości, że niewiedza premier Kopacz została obnażona do cna.
Redaktor Hytrek-Prosiecka z TVN24 BiŚ napisała tak „ja już nie wiem czy tej Kobiecie współczuć, czy zacząć płakać, czy się śmiać… czy nie wiem co”.
Z kolei redaktor Baca-Pogorzelska skomentowała ten wywiad tak „jeżeli premier nie rozumienie programu pełnomocnika to jak ma go zrozumieć górnik, Śląsk i cała PL? Teoria chaosu na maksa…”.
Wreszcie redaktor Piotr Maciążek napisał o wywiadzie tak „bezpieczeństwo energetyczne Polski w ciągu najbliższych 30 lat będziemy opierać na węglu. Naprawdę nie rozumie co wynegocjowała na szczycie klimatycznym?”
Kompromitacja na całego i tylko do wyjaśnienia pozostaje czy to co się stało w środę w studiu TVN24, to tak przez przypadek czy też redaktora Durczoka, ktoś do takiego, a nie innego sposobu przeprowadzenia wywiadu z premier Kopacz skłonił?
Ponieważ w takich sprawach raczej przypadkowo nic się nie dzieje, to być może ten wczorajszy wywiad był sygnałem do rozpoczęcia operacji zmiany premiera od jakiegoś czasu rozważanej przez ośrodek prezydencki przy wsparciu niektórych czołowych polityków Platformy.

czwartek, 15 stycznia 2015

Zelnik: Górnicy bronią honoru Polski i polskiej suwerenności. Protest może się rozlać po całej Polsce. NASZWYWIAD

Fot. wPolityce.pl
Fot. wPolityce.pl
Strajk solidarnościowy w Polsce może się rozpocząć, myśmy przecież go przerabiali w 1980 roku. Do akcji mogą się niebawem włączyć kolejarze, którzy czują się zagrożeni. To się może rozlać po całej Polsce
— mówi w rozmowie z portalem wPolityce Jerzy Zelnik.
Jerzy Zelnik: Rzeczywiście górnicy bronią dziś honoru Polski i polskiej suwerenności. Sprzeciwiają się sytuacji, w której brakuje Polsce dobrego gospodarza. Dobry gospodarz planuje i przewiduje z wyprzedzeniem. Obecnie nie ma w kraju żadnego kataklizmu, ani wojny, więc rządzący mogli planować i analizować sytuację. Świat jest skomplikowany, ale nie do tego stopnia, by nie zauważyć nadchodzących problemów. Szczególnie, że złe symptomy pojawiały się wcześniej. Rząd jednak je bagatelizował, nie zaradził sytuacji. Obecnie premier Kopacz chce doprowadzić do bankructwa polskiego górnictwa. Tak stało się już wcześniej z innymi gałęziami polskiego przemysłu. Być może polskie kopalnie zostaną później sprzedane za przysłowiową „złotówkę”.
Czym to może się skończyć dla Polski? Przecież polska energetyka opiera się na węglu.
To skutkuje coraz większym uzależnieniem Polski. Zagrożenie energetyczne wzrasta. Polskie łupki były wielką nadzieją, miały z nas zrobić drugą Norwegię, jednak na razie ta nadzieja spełzła na niczym. Nie mamy wciąż gazoportu w Świnoujściu. Jesteśmy skazani na dostawy ze Wschodu. A przecież stosunki z tym Wschodem mamy przynajmniej napięte. One przypominają wręcz rodzaj wojny handlowej, z racji agresji Rosji na Ukrainę. Nasze relacje wciąż są również w cieniu tragedii smoleńskiej. Tymczasem Polska zanurza się w niesuwerenności, w pozorowanej demokracji. Za fasadą demokracji kryje się nietolerancja, dyskryminacja, fałszowanie wyborów. Obecna Polska nie spełnia naszych oczekiwań dotyczących tego, jak ma wyglądać nasza Ojczyzna po 25 latach. I dlatego solidaryzuję się z górnikami.
Rządowe tłumaczenie, że Kompania Węglowa jest nie do utrzymania Pana nie przekonuje?
Jeśli polityka Kompanii Węglowej była zła, to należało zmienić władze, zatrudnić kompetentnych ludzi, a nie trzymać takich, którzy czerpią ogromne zyski, ale nie są w stanie zaradzić złej sytuacji. Żyjemy obecnie w oczekiwaniu, że w 2015 roku nastąpi zmiana władz, a nowa ekipa pokaże, że stać nas na samodzielność. Liczymy, że zapali się światełko nadziei. Koszty funkcjonowania tej władzy dla Polaków są ogromne, są nie do zniesienia. Tymczasem ta ekipa rządzi już osiem lat.
Czy w Pana ocenie na drodze rządowi może stanąć protest górniczy? Akcja może się rozlewać?
Strajk solidarnościowy w Polsce może się rozpocząć, myśmy przecież go przerabiali w 1980 roku. Do akcji mogą się niebawem włączyć kolejarze, którzy czują się zagrożeni. To się może rozlać po całej Polsce. Ludzie żyją w poczuciu zagrożenia, a rządzący nie potrafią choćby rozpoznać problemów prostego człowieka.
Rozmawiał Stanisław Żaryn