Jan Lechoń Poezje
OPRACOWAŁ Roman Loth
WSTĘP
1.ŻYCIE JANA LECHONIA
Prawdziwe
nazwisko Jana Lechonia brzmi Leszek
Serafinowicz. Jego ojcem był najmłodszy z siedmiorga dzieci Józefa
Serafinowicza (uczestnik moskiewskiej kampanii Napoleona) – Władysław Serafinowicz.
Zajmował się gospodarką na roli, dzierżawiąc różne majątki. Matką Jana Lechonia
była Maria Niewęgłowska z herbu Jastrzębiec. Poeta urodził się 13 marca 1899 roku w Warszawie. Nie licząc krótkich pobytów w
Pruszkowie i Milanówku, Serafinowiczowie cały czas związani byli z W-wą i
zasiedziałość w mieście, rozległość kontaktów towarzyskich, uczestnictwo w
społecznym życiu stolicy nie pozostały bez wpływu na kształtowanie się
osobowości młodego poety. Jego ojciec był urzędnikiem w Dyrekcji Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej,
a później kilkakrotnie zmieniał posadę.
Przy ulicy Przyrynek 4, Jan
Lechoń spędził 12 lat swojego życia, aż do wyjazdu do Paryża w roku 1930.
Ojciec był działaczem społecznym. Prowadził prace dokształcające dzieci z
biednych rodzin i środowisk. Traktował to jako społeczny i narodowy obowiązek.
Matka Lechonia, ukończywszy pensję swej wujenki, Zofii Raczyńskiej, podjęła tam
pracę nauczycielki. Przez 3 lata była wychowawczynią w szkole Jadwigi
Sikorskiej – jednym z najlepszych warszawskich zakładów naukowych żeńskich,
później prowadziła kancelarię Państwowego Instytutu Pedagogicznego i pracowała
w sekretariacie Politechniki W-wskiej.
Dom
Serafinowiczów był typowym domem inteligenckim, oboje rodzice pochodzili ze
zubożałej szlachty, pielęgnowali więc tradycję narodową, zwłaszcza powstańczą. Poecie
wpojono część dla Kościuszki, księcia Józefa, Napoleona i Stanisława
Krzemińskiego – członka Rządu Narodowego w roku 1863, do końca życia
niezmordowanego orędownika idei niepodległości Polski, demokraty, polihistora
(człowiek o rozległej wiedzy), autorytetu moralnego i społecznego ówczesnych
lat. Lechoń napisał w Dziennikach:
„Myślę, że wpływ Krzemińskiego – zaważył na całej atmosferze naszego domu”. Był
to dom mieszczański, demokratyczny, daleki od arystokratyczno-ziemiańskich
snobizmów, które ukazują się w późniejszym życiu i pisarstwie Lechonia.
Lechoń
miał opinię „cudownego dziecka”, która mimo iż zaciążyła później nad jego
życiem i twórczością, nie byłą przesadzona. Jego świat stanowiły książki,
szychy (?), obrazki. Wśród nich czuł się najlepiej. Od wczesnego dzieciństwa
był urzeczony malarstwem, teatrem. Rodzice opowiadali mu o historii Polski.
Jego zainteresowania i osobowość kształtowały się w związku z tym w sposób przyspieszony.
W
roku szkolnym 1907/08 Leszek Serafinowicz rozpoczął naukę w klasie wstępnej Szkoły
Realnej im. Stanisława Staszica, gdzie był uczniem m.in. Stanisława Szobera. Od
1911 przeniósł się do szkoły im. Emiliana Konopczyńskiego, która miała klasę z
rozbudowanym programem humanistycznym i obowiązkową łaciną. Sam poeta określał
ją jako filologiczną, odpowiadającą jego zainteresowaniom i zdolnościom. Byłą
to szkoła prywatna, nauka odbywała się w języku polskim. W niej w czerwcu 1916
Lechoń zdał maturę, dzięki ściądze z matematyki (sic!). Gdy poszedł do siódmej
klasy, wybuchła I wojna światowa, którą jego rodzina spędziła w Warszawie, w
kłopotach materialnych i trudnych warunkach mieszkaniowych. Ten okres życia
była bardzo istotny dla Lechonia. Wówczas zaczął pisać, jak sam określa,
„prawdziwe wiersze”, przeżył upojenie legendą Legionów i miłość do
Piłsudskiego. Mówił, że był wtedy zarazem nieszczęśliwy i silny.
Leszek
zaczął rymować już we wczesnym dzieciństwie. Dzięki pomoc ojca, wydał dwa
zbiorki swoich pueriliów: Na złotym polu
i Po różnych ścieżkach w wieku 13 i
15 lat. Już w tych zbiorkach użył pseudonimu Jan Lechoń. Wziął się on
prawdopodobnie od Słowackiego, u którego wśród nazw osobowych w Lilli Wenedzie był Lechon – syn Lecha. Pseudonim nawiązywał też do mitycznej tradycji
narodowej (Lech), do poety, którym był urzeczony młody Leszek Serafinowicz, i
do własnego imienia chrzestnego, które przez matkę było zdrabniane w „Lecho”.
Za debiut Lechonia uznawano wiersz Do
przyjaciela, który ukazał się w noworocznym numerze „Kuriera Warszawskiego”
z 1913 roku. Wkrótce Lechoń zasłynął jako szkolny poeta. W 1915 roku napisał
obrazek dramatyczny w jednym akcie W noc
jesienną, który został wystawiony na szkolnym obchodzie rocznicy 29
listopada.
Jesienią 1916 Lechoń rozpoczął studia na
Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu Warszawskiego. Studiował literaturę polską
i filozofię. Znalazł się tam w burzliwym nurcie życia rozpolitykowanej
studenterii i włączył się w nie z zapałem. Już w szkole rozpoczął współpracę z
czasopismem młodzieży akademickiej „Pro
arte et studio” (pierwszy nr ukazał się
w marcu 1916 roku) i opublikował tu recenzję inscenizacji Judasza Karola Huberta Rostworowskiego.
Był to jego debiut krytyczno-teatralny. Wydrukował tu w latach 1916-1919
wszystkie wiersze Karmazynowego poematu
i inne utwory. W 1918 w anonimowo wydanym tomiku umieszczone zostały satyry
Lechonia ośmieszające formy pseudonarodowej władzy powoływanej przez
niemieckiego okupanta pt. Królewsko-Polski
kabaret 1917-1918. Jedenaście z dwunastu utworów było w nim napisane
wierszem.
W
latach szkolnych pojawiła się w życiu Lechonia pierwsza miłość, którą była Wanda
Sierakowska. Było to uczucie nieodwzajemnione i głęboko przeżyte. Jej ślady
można znaleźć w Poezjach zebranych,
gdzie wiersz Na niebo wypływają białych
chmurek żagle otrzymał dedykację: „Wandzie”.
Karmazynowy poemat w prasie ukazywał się
od początku stycznia 1920. W latach 1917-1919 Lechoń zdobył rozgłos jako
satyryk, współpracując z tygodnikiem „Sowizdrzał” (pisał pod pseud. Rafał
Chochoł).
Początek
pisma, które dało nazwę grupie poetów, w której działał Lechoń przypadł na 1920
rok. „Redaktorem „Skafandra” był Mieczysław Grydzewski.
Lata 1921-1929. Od wieku lat trzynastu
Lechonia trapiła choroba nerwowa. W 1921 roku jej nawrót przyczynił się nawet
do próby samobójczej. Odratowano go jednak po zatruciu weronalem i po pobycie
na kuracji w Krakowie, Rabce i Zakopanem, poeta wrócił do swych zajęć w
Warszawie. Na zawsze pozostał jednak człowiekiem o wyolbrzymionej wrażliwości,
kapryśnych i nieoczekiwanych reakcjach neurastenika, szarpanym urojonymi lękami
i rozpaczliwie szukającym równowagi psychicznej. Równocześnie Lechoń prowadził
bujne życie towarzyskie. Ośrodkiem spotkań byłą kawiarnia „Ziemiańska” przy
ulicy Mazowieckiej 12. Poeta zainicjował w niej słynny stolik skamandrytów na
półpiętrze. W tym czasie bywał też na balach, w elitarnych salonach, odwiedzał
majątki swych przyjaciół-ziemian, po przewrocie majowym 1926 miał wielu
znajomych pełniących funkcje rządowe.
W latach
1920-1924 powstawały pierwsze wiersze zebrane w drugim tomiku poetyckim
Lechonia: Srebrne i czarne. Tomik
wydany w 1924 zyskał rozgłos równy pierwszemu i ukazał kontrastowo odmiennego
Lechonia. Był tu bowiem poetą pesymistycznej refleksji, osnutej wokół problemów
miłości i śmierci, a obsesja tej drugiej towarzyszyła jego twórczości aż do
końca. Po Srebrnym i czarnym w
twórczości Leszka Serafinowicza nadszedł czas ubogi w dokonania. Lata
1925-1929, nie licząc utworów okolicznościowych, przyniosły tylko osiem
wierszy. Przyczyną takiego stanu rzeczy mogła być ambicja doskonałości
poetyckiej, początek twórczości, który wyznaczył młodemu Lechoniowi rolę
„drugiego Słowackiego”. Niestety nacisk oczekiwań wytrącił poecie pióro z ręki.
W tychże latach opublikował on za to kilka przekładów. Jednym z nich było
tłumaczenie studium Rosjanina Julija Eichenwalda, a dalej utwory Mirry
Łochwickiej – poetki modernistycznej oraz Aleksandra Błoka. Przekładał tez
utwory dramatyczne. Lechoń w latach dwudziestych drukował w „Skamandrze”,
„Wiadomościach Literackich” i „Cyruliku” (objął funkcję jego redaktora
naczelnego), trochę w piłsudczykowskim „Kurierze Porannym”, sanacyjnym „Głosem
Prawdy” i magazynem ilustrowanym „Pani” ( ;d ). Zamieszczał w nich głównie
recenzje teatralne i artykuły literacko-publicystyczne. W roku 1929 Lechoń
objął sekretariat redakcji kwartalnika „Pamiętnik Warszawski”.
Paryż. W kwietniu 1930 Lechoń wyjechał
do Paryża, gdzie osiadł na stałe. Od 1 maja 1931 był tam pracownikiem
kontraktowym ambasady polskiej (referentem propagandowym). Wszystko to
zawdzięczał wysoko usytuowanym przyjaciołom. W Bibliotece Polskiej w Paryżu
wygłaszał odczyty o Wyspiańskim, Mochnackim.
Ze względu na
klęskę Francji w II wojnie światowej, Lechoń musiał w połowie czerwca 1940,
samochodem Jana Brzękowskiego (poeta, urzędnik). Dotarli do Portugalii, gdzie
uzyskali wizę na wyjazd do Brazylii. 21 lipca Lechoń wypłynął z Julianem
Tuwimem i jego żoną na statku „Angola” z Lizbony, a po 16 dniach dotarł do Rio
de Janeiro. Wojna przerwała milczenie i Lechoń
wrócił do poezji. Jego wiersze, sławiące czyny żołnierza polskiego, bohaterstwo
obrońców Warszawy, opisujące martyrologię narodu, pojawiały się w całej prasie
polskiej. Najpopularniejsze to: Pieśń o
Stefanie Starzyńskim, Ostania scena z
„Dziadów”, Matka Boska Częstochowska,
Wiersz mazowiecki, Rejtan, Marsz Drugiego Korpusu, Laur
Kapitolu, Monte Cassino, Hymn Polaków z zagranicy.
Za oceanem. Podczas pobytu w Stanach
Zjednoczonych poeta zaangażowany był w życie literackie i kulturalne
amerykańskiej polonii. W 1942 został wybrany wiceprzewodniczącym Komisji
Historii Literatury Polskiej. Podobnie jak w Paryżu i Warszawie, miał wielu
znajomych i przyjaciół, jak: Kazimierz Wierzyński, Józef Wittlin, Julian Tuwim
(do 1942, kiedy poróżniły ich poglądy polityczne), Artur Rubinstein, Maria
Modzelewska. Od 1952 poeta prowadził w radiu „Wolna Europa” cykl audycji
literackich i wygłaszał pogadanki radiowe.
W amerykańskim
okresie życia Leszka Serafinowicza powstały zbiory poezji: Lutnia po Bekwarku (1942) – wiersze także przedwojenne, Aria z kurantem (1945), cykl Marmur i róża wydrukowany w 1954 w Poezjach zebranych 1916-1953, wiersze
rozproszone opublikowane bez wyjątku w prasie literackiej. W tym czasie powstał
też dramat Godzina przestrogi,
rozpoczęty przed wojną, lecz nigdy nie ukończony. Lechoń opublikował wówczas
też fragment dramatyczny Pogrzeb
Piłsudskiego i pracował nad powieścią Bal
u senatora, której cztery fragmenty ukazały się drukiem. W 1946 wydał w
formie książeczki wiersz dla dzieci Historia
o jednym chłopczyku i o jednym lotniku. W osobnych wydaniach książkowych
wyszła część artykułów publicystycznych Wykłady wygłoszone w Paryżu zostały
zebrane w 1942 pod wspólnym tytułem O
literaturze polskiej. Od 1949 roku do śmierci Lechoń prowadził Dziennik (wydany pośmiertnie w 3 tomach
w Londynie w latach 1957-1973), który był dokumentem o niecenionej wartości,
dotyczącym życia, prac, poglądów i nastrojów poety. Poza funkcją
dokumentacyjną, był on dla Lechonia terapią na schorzenia nerwów i psychiki. Im
bliżej śmierci autora, tym wyraźniej widać w nim było stany depresji, poczucie
zagrożenia i modlitwy o otuchę.
Przyczyny
śmierci Lechonia do dziś nie są wyjaśnione. Jedną z głównych jej przyczyn, może
bezpośrednią, były zaburzenia równowagi psychicznej i towarzyszące im stany
lękowe. W ostatnich dniach życia Lechoń unikał domu, nocował u przyjaciół, był
na skraju wytrzymałości nerwowej. Jego ziemski żywot zakończył samobójczy skok
z dziesiątego piętra Hotelu Hudson w Nowy Jorku w dn. 8 czerwca 1956 roku. Jego grób znajduje się na nowojorskim Calvary
Cemetery, na Long Island. W 1991 roku przeniesiono je na Cmentarz Leśny w Laskach i pochowano w rodzinnym grobie Serafinowiczów.
II DZIEJE TWÓRCZOŚCI POETYCKIEJ
„Karmazynowy poemat”. Objął 7 utworów powstałych w latach 1916-1918
i ukazał się w 1920 roku.
- Nie
jest wolny od znaczeń politycznych;
- Chodzi
w nim o idee, postawy, mity i symbole polityczne, a nie o realia;
- Herostrates jest umieszczony na
czele, ma programowy charakter, jest prowokacyjny, potępiający mity
narodowej przeszłości i postulujący nowe życie, w jego powszedniej
realności oraz pełnej swobodzie myśli i czucia. Ukierunkował odczytania
interpretacyjne całego cyklu.
- Tomik
ten jest uznany za poetycki rozrachunek ze stereotypami myślenia
narodowego, a zwłaszcza z romantycznym mitem mesjanistycznym i nurtem
tradycji martyrologicznej. Jednak taka wymowę ma poza Herostratesem głownie Duch
na seansie (motyw harfy, „co wężów usypia głód głodnych”, Anhellego,
chusty „z Chrystusa odbiciem”), który postuluje wyzwolenie się spod presji
myślenia kategoriami ofiarności narodowej, kontemplacji cierpień i
obowiązku walki.
- Oba utwory
odcinają się w wymowie od wcześniejszej, juwenilnej, jak i późniejszej
twórczości Lechonia.
- Herostrates ma w sobie coś z
ówczesnej atmosfery futurystycznych ataków na tradycję kulturalną.
- Wiersze
Mochnacki i Piłsudski to dwa ostatnie i najznakomitsze utwory tegoż
tomiku. Oba powstały po 11 listopada 1918 roku, w odrodzonej Polsce.
- Mochnacki osnuty jest na tle faktu
historycznego: udziału bohatera w publicznym koncercie, w lotaryńskim
Metz, w 1832 r. Ów opis jest poetycką wizją Lechonia i ukazuje improwizację
pianisty, zgodnie z tradycją romantyczną, która w improwizacji widziała
najwyższy akt twórczy i spontaniczny wyraz natchnienia. Gra Mochnackiego
jest nawiązaniem do opisów gry koncertowej w literaturze polskiej:
koncertu Jankiela, Koncertu Chopina
Oppmana. Muzyka jest tu środkiem wypowiedzi treści pozamuzycznych.
Przeplataja się tutaj motywy sielankowo-miłosne z
historyczno-politycznymi. Dramatyzm sytuacji polega na sprzeczności między
Mochnackim a salą: każde nawiązanie do patriotyczno-niepodległościowych
ideałów jest utrata kontaktu ze słuchaczami. Gest wirtuoza w zakończeniu
poematu przecina tę linie sprzeczności i uświadamia mieszczańskiej
publiczności temat muzyki: rewolucję.
- Piłsudski jest próbą syntezy uczuć i
nastrojów o raz postaw spoęłczeństwa polskiego w przededniu odzyskania
niepodległości. Kolejne obrazy utworu przywołują rózne elementy narodowej
mozaiki: kasandryczny gest „Czarnej Rachel” – nawiązanie do Wesela; tradycje walk spiskowych;
Polskę roztańczoną, niefrasobliwą, niepomna na sytuację historyczną,
której bal przechodzi w taniec upiorów; burza rewolucyjna; widowisko
budzącej entuzjazm parady wojskowej, z którą skontrastowany jest ostatni
wers, gdzie milczenie i zgrzebna szarość tytułowej postaci wyrastają do
symbolu wielkości i sławy. Wiersz jest niejednoznaczny, nie wiadomo, czy
odczytywać go jako projekcję myśli i uczuć Piłsudskiego.
„Srebrne i czarne”. Ukazał się jesienią 1924 roku.
- Poezja
refleksyjna, mówiąca o wiecznych problemach ludzkości, będących
przedmiotem dociekań filozoficznych i religijnych na przełomach wieków;
- Jego
centralnym zagadnieniem jest los
człowieka, uwikłanego w sprzeczności swej ułomnej natury, wtrąconego w gre
przeciwstawnych sił rządzących światem, daremnie szukającego spokoju;
- Tytuł
niesie nawiązanie do obrzędów funeralnych – konsekwentna i
najefektowniejsza manifestacja pesymizmu w poezji polskiej
- Śmierć
i miłość to dwa główne wątki refleksji. Człowiekowi stale towarzyszy
świadomość przemijanie i barokowego memento
Mori. Miłość jest tutaj ciemna i beznadziejna, nieodwzajemniona,
unicestwiona przez realia codzienności, a przy tym nobilitowana do roli
wartości, nadającej jedyny sens życiu. Nienasycenie jej jest równoznaczne
z katastrofą. Człowiek jest jej poddany jako sile koniecznej,
nieodwracalnej i fatalistycznie rządzącej światem.
- Lechoń
wyznaczył w tym tomiku perspektywę teraźniejszości przez odwołania do
historii.
- Ekspresja
duszy indywidualnej, jej losów i tragedii, ale mówi o problemach człowieka
„w ogóle”;
- Źródłami
Srebrnego i czarnego są barok (Szarzyński,
Grabowiecki, Morsztyn, Lubomirski), romantyzm i modernizm oraz klasyczność.
- Nawiązanie
do romantycznej koncepcji jednostki stającej sam na sam ze sprawami
ostatecznymi, uwikłanej w namiętności, dystansującej się wobec świata i
ludzi, samotnej i cierpiącej.
- „Uczucie
w rygorach klasyczności”.
KARMAZYNOWY POEMAT (1920)
Herostrates[1]
Czyli to będzie w Sofii, czy też w Waszyngtonie.
Od egipskich piramid do śniegów Tobolska
Na tysiączne się wiorsty rozsiadła nam Polska,
Papuga wszystkich ludów - w cierniowej koronie.[2]
Kaleka, jak beznodzy żołnierze szpitalni,
Co będą ze łzą wieczną chodzili po świecie,
Taka wyszła nam Polska z urzędu w powiecie
I taka się powlokła do robót - w kopalni.
Dziewczyna, na matczyne niepomna przestrogi,
Nieprawny dóbr sukcesor, oranych przez dzieci,
Robaczek świętojański, co w nocy zaświeci,
Wspomnieniem dawnych bogactw żyjący ubogi.
A dzisiaj mi się w zimnym powiewie jesieni,
W szeleście rdzawych liści, lecących ż kasztanów,
Wydała kościotrupem spod wszystkich kurhanów,
Co czeka trwożny chwili, gdy dało odmieni.
O! zwalcież mi Łazienki królewskie w Warszawie,
Bezduszne, zimnym rylcem drapane marmury,
Pokruszcie na kawałki gipsowe figury
A Ceres kłosonośną[3] utopcie mi w stawie.
Czy widzisz te kolumny na wyspie w teatrze,
Co widok mi zamknęły daleki na ścieżaj?
Ja tobie rozkazuję! W te słupy uderzaj
I bij w nie, aż rozkruszysz, aż ślad się ich zatrze.
Jeżeli gdzieś na Starym pokaże się Mieście
I utkwi w was Kiliński[4] swe oczy zielone,
Zabijcie go! - A trupa zawleczcie na stronę
I tylko wieść mi o tym radosną przynieście.
Ja nie chcę nic innego, niech jeno mi płacze
Jesiennych wiatrów gędźba w półnagich badylach;
A latem niech się słońce przegląda w motylach,
A wiosną - niechaj wiosnę, nie Polskę zobaczę.
Bo w nocy spać nie mogę i we dnie się trudzę
Myślami, co mi w serce wrastają zwątpieniem,
I chciałbym raz zobaczyć, gdy przeszłość wyżeniem,
Czy wszystko w pył rozkruszę, czy... Polskę obudzę.
Czyli to będzie w Sofii, czy też w Waszyngtonie.
Od egipskich piramid do śniegów Tobolska
Na tysiączne się wiorsty rozsiadła nam Polska,
Papuga wszystkich ludów - w cierniowej koronie.[2]
Kaleka, jak beznodzy żołnierze szpitalni,
Co będą ze łzą wieczną chodzili po świecie,
Taka wyszła nam Polska z urzędu w powiecie
I taka się powlokła do robót - w kopalni.
Dziewczyna, na matczyne niepomna przestrogi,
Nieprawny dóbr sukcesor, oranych przez dzieci,
Robaczek świętojański, co w nocy zaświeci,
Wspomnieniem dawnych bogactw żyjący ubogi.
A dzisiaj mi się w zimnym powiewie jesieni,
W szeleście rdzawych liści, lecących ż kasztanów,
Wydała kościotrupem spod wszystkich kurhanów,
Co czeka trwożny chwili, gdy dało odmieni.
O! zwalcież mi Łazienki królewskie w Warszawie,
Bezduszne, zimnym rylcem drapane marmury,
Pokruszcie na kawałki gipsowe figury
A Ceres kłosonośną[3] utopcie mi w stawie.
Czy widzisz te kolumny na wyspie w teatrze,
Co widok mi zamknęły daleki na ścieżaj?
Ja tobie rozkazuję! W te słupy uderzaj
I bij w nie, aż rozkruszysz, aż ślad się ich zatrze.
Jeżeli gdzieś na Starym pokaże się Mieście
I utkwi w was Kiliński[4] swe oczy zielone,
Zabijcie go! - A trupa zawleczcie na stronę
I tylko wieść mi o tym radosną przynieście.
Ja nie chcę nic innego, niech jeno mi płacze
Jesiennych wiatrów gędźba w półnagich badylach;
A latem niech się słońce przegląda w motylach,
A wiosną - niechaj wiosnę, nie Polskę zobaczę.
Bo w nocy spać nie mogę i we dnie się trudzę
Myślami, co mi w serce wrastają zwątpieniem,
I chciałbym raz zobaczyć, gdy przeszłość wyżeniem,
Czy wszystko w pył rozkruszę, czy... Polskę obudzę.
Mochnacki[5]
Mochnacki[6] jak trup blady siadł przy klawikordzie
I z wolna jął próbować akord po akordzie.
Już ściany pełnej sali w żółtym toną blasku,
A tam w kącie kirasjer w wyzłacanym kasku,
A tu bliżej woń perfum, dam strojonych sznury,
A wyżej na galerii - milcz serce! - mundury.
Tylko jeden krok mały od sali go dzieli,
Krok jeden przez wgłębienie dla miejskiej kapeli -
On wie, że okop hardy w tej przepaści rośnie,
Więc skrył się za okopem i zagra o wiośnie.
Rozpędził blade palce świergotem w wiolinie,
I mały, smutny strumień spod ręki mu płynie.
Raz w raz rosa po białej pryska klawiaturze,
I raz po raz w wiolinie kwitną polne róże.
Rosną. Większe, smutniejsze, pełniejsze czerwienią,
Coraz niżej i niżej, uschną, w bas się zmienią!
Nie. Równo, równo rosną w jakiś smutny taniec.
Rozdrganą klawiaturę przebłagał wygnaniec,
I nagle się rozpłakał po klawiszach sztajer[7],
Aż poszedł szmer po sali, sali biedermeier[8].
Głupio, sennie, bezmyślnie kręci się i kręci.
Jakieś myśli chce straszne wyrzucić z pamięci,
Do piersi jakąś białą przytulił pierś drżącą
I czuje tuż przy piersi nieznośne gorąco,
I tysiąc świateł w oczach, w czyjejś twarzy dołki,
I zapach białej sukni, ubranej w fijołki.
Magle złoty kirasjer poruszył się w kącie,
Sto myśli, jak kanonier, stanęło przy loncie,
Stu spojrzeń obcej sali przeszyły go miecze,
Wstyd idzie ku estradzie - czuje, jak go piecze.
Więc do basu ucieka i tępo weń tłucze,
Po tym tańcu szalonym niech ręce przeplucze,
Z tych czerwonych, duszących róż otrząsa płatki,
Rozsypuje po sali w tysiączne zagadki,
W sto znaków zapytania, sto szmerów niechęci,
Nie pyta. Już jest w basie. Już tam się wyświęci.
Raz, dwa, trzy, cztery - wali. Niechaj mu otworzą,
Niechaj wyjdą z chorągwią, wyjdą z Matką Bożą,
Niech mu końskie kopyta przelecą po twarzy
I niechaj go postawią gdziekolwiek na straży:
Na ulicy stać będzie z karabinem w dłoni...
...Słyszy sala: ktoś idzie, ostrogami dzwoni -
Ostrogą spiął melodię, a akompaniament
Szaleje, krzyczy w basie, rośnie w straszny zamęt -
Ku sali bagnetami już mierzy, już blisko -
I ton jeden uparcie wybija - nazwisko!!!
Wciąż czyste, w rozszalałe wplątuje się głosy
I wali, wali w basie murem Saragossy,
Oszalałych Hiszpanów wyciem, darciem, jękiem
I znów wraca ku górze załzawionym dźwiękiem -
W mazurze - nie - w mazurku idą wszystkie pary,
By całą klawiaturę owinąć w sztandary.
Zatrzymali się wszyscy w srebrzystych kontuszach,
A klawikord im ducha rozpłomienia w duszach
I wzdłuż długich szeregów przewija pas lity,
Tysiąc głów podgolonych podnosi w błękity
I wszystkie karabele jedną ujął dłonią
I uderzył w instrument tą piekielna bronią.
Aż struna się ugięła, ta w górze, płaczliwa.
I cisza jest w wiolinie. Cisza przeraźliwa.
Po martwej, głupiej strunie, po fijołków woni,
Po czyichś smutnych oczach, jakiejś białej dłoni.
Jakichś światłach po nocy i szeptach w komorze,
Po księży cu, po gwiazdach - mój Boże! mój Boże! -
Gdzieś się gubi i zwija, przeciera pas lity,
Po księży cu, po gwiazdach, po Rzeczpospolitej.
Po sali idzie cisza przeraźliwa, blada
I obok tęgich boszów w pierwszym rzędzie siada.
Wzrok wlepia martwy, ślepy, w jakiś punkt na ścianie
I patrzy w Mochnackiego, kiedy grać przestanie.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . .
A on, blady jak ściana, plącze, zrywa tony
I kolor spod klawiszy wypruwa - czerwony,
Aż wreszcie wstał i z hukiem rzucił czarne wieko
I spojrzał - taką straszną, otwartą powieką,
Aż spazm ryknął, strach podły i z miejsc się porwali:
"Citoyens! Uciekać! Krew pachnie w tej sali!!!"
Mochnacki[6] jak trup blady siadł przy klawikordzie
I z wolna jął próbować akord po akordzie.
Już ściany pełnej sali w żółtym toną blasku,
A tam w kącie kirasjer w wyzłacanym kasku,
A tu bliżej woń perfum, dam strojonych sznury,
A wyżej na galerii - milcz serce! - mundury.
Tylko jeden krok mały od sali go dzieli,
Krok jeden przez wgłębienie dla miejskiej kapeli -
On wie, że okop hardy w tej przepaści rośnie,
Więc skrył się za okopem i zagra o wiośnie.
Rozpędził blade palce świergotem w wiolinie,
I mały, smutny strumień spod ręki mu płynie.
Raz w raz rosa po białej pryska klawiaturze,
I raz po raz w wiolinie kwitną polne róże.
Rosną. Większe, smutniejsze, pełniejsze czerwienią,
Coraz niżej i niżej, uschną, w bas się zmienią!
Nie. Równo, równo rosną w jakiś smutny taniec.
Rozdrganą klawiaturę przebłagał wygnaniec,
I nagle się rozpłakał po klawiszach sztajer[7],
Aż poszedł szmer po sali, sali biedermeier[8].
Głupio, sennie, bezmyślnie kręci się i kręci.
Jakieś myśli chce straszne wyrzucić z pamięci,
Do piersi jakąś białą przytulił pierś drżącą
I czuje tuż przy piersi nieznośne gorąco,
I tysiąc świateł w oczach, w czyjejś twarzy dołki,
I zapach białej sukni, ubranej w fijołki.
Magle złoty kirasjer poruszył się w kącie,
Sto myśli, jak kanonier, stanęło przy loncie,
Stu spojrzeń obcej sali przeszyły go miecze,
Wstyd idzie ku estradzie - czuje, jak go piecze.
Więc do basu ucieka i tępo weń tłucze,
Po tym tańcu szalonym niech ręce przeplucze,
Z tych czerwonych, duszących róż otrząsa płatki,
Rozsypuje po sali w tysiączne zagadki,
W sto znaków zapytania, sto szmerów niechęci,
Nie pyta. Już jest w basie. Już tam się wyświęci.
Raz, dwa, trzy, cztery - wali. Niechaj mu otworzą,
Niechaj wyjdą z chorągwią, wyjdą z Matką Bożą,
Niech mu końskie kopyta przelecą po twarzy
I niechaj go postawią gdziekolwiek na straży:
Na ulicy stać będzie z karabinem w dłoni...
...Słyszy sala: ktoś idzie, ostrogami dzwoni -
Ostrogą spiął melodię, a akompaniament
Szaleje, krzyczy w basie, rośnie w straszny zamęt -
Ku sali bagnetami już mierzy, już blisko -
I ton jeden uparcie wybija - nazwisko!!!
Wciąż czyste, w rozszalałe wplątuje się głosy
I wali, wali w basie murem Saragossy,
Oszalałych Hiszpanów wyciem, darciem, jękiem
I znów wraca ku górze załzawionym dźwiękiem -
W mazurze - nie - w mazurku idą wszystkie pary,
By całą klawiaturę owinąć w sztandary.
Zatrzymali się wszyscy w srebrzystych kontuszach,
A klawikord im ducha rozpłomienia w duszach
I wzdłuż długich szeregów przewija pas lity,
Tysiąc głów podgolonych podnosi w błękity
I wszystkie karabele jedną ujął dłonią
I uderzył w instrument tą piekielna bronią.
Aż struna się ugięła, ta w górze, płaczliwa.
I cisza jest w wiolinie. Cisza przeraźliwa.
Po martwej, głupiej strunie, po fijołków woni,
Po czyichś smutnych oczach, jakiejś białej dłoni.
Jakichś światłach po nocy i szeptach w komorze,
Po księży cu, po gwiazdach - mój Boże! mój Boże! -
Gdzieś się gubi i zwija, przeciera pas lity,
Po księży cu, po gwiazdach, po Rzeczpospolitej.
Po sali idzie cisza przeraźliwa, blada
I obok tęgich boszów w pierwszym rzędzie siada.
Wzrok wlepia martwy, ślepy, w jakiś punkt na ścianie
I patrzy w Mochnackiego, kiedy grać przestanie.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . .
A on, blady jak ściana, plącze, zrywa tony
I kolor spod klawiszy wypruwa - czerwony,
Aż wreszcie wstał i z hukiem rzucił czarne wieko
I spojrzał - taką straszną, otwartą powieką,
Aż spazm ryknął, strach podły i z miejsc się porwali:
"Citoyens! Uciekać! Krew pachnie w tej sali!!!"
Piłsudski
Czarna Rachel[9] w
czerwonym idzie szalu drżąca
I gałęzie choiny potrąca idąca -
Nikogo nie chce budzić swej sukni szelestem,
I idzie w przód jak senna, z rąk tragicznym gestem,
I wzrokiem, błędnym wzrokiem gasi mgieł welony,
I świt się robi naraz. I staje zlękniony.
Pobladłe Robespierry[10], cisi, smutni, czarni,
Wychodząc, z hukiem drzwiami trzasnęli kawiarni.
Na rogach ulic piszą straszną ręką krwawą,
Uśmiechają się dziwnie i giną na prawo.
Tylko słychać nóg tupot na ulicy pustej
I szept cichy. Trup jakiś z zbielałymi usty -
I gdzieś kończy muzyka jakiś bal spóźniony.
Pod lila abażurem mrugają lampiony.
Białych sukni w nieładzie senność, ciepło, zmiętość
I piersi, krągłych piersi obnażona świętość,
I mazur, biały mazur w ogłupiałej sali:
Dziś! dziś! dziś! Wieś zaciszna i sznury korali.
Roztańczyła się sala tęgim nóg tupotem.
Hołubce o podłogę walą, biją grzmotem,
Białe panny i panny niebieskie, różowe,
I gałęzie choiny potrąca idąca -
Nikogo nie chce budzić swej sukni szelestem,
I idzie w przód jak senna, z rąk tragicznym gestem,
I wzrokiem, błędnym wzrokiem gasi mgieł welony,
I świt się robi naraz. I staje zlękniony.
Pobladłe Robespierry[10], cisi, smutni, czarni,
Wychodząc, z hukiem drzwiami trzasnęli kawiarni.
Na rogach ulic piszą straszną ręką krwawą,
Uśmiechają się dziwnie i giną na prawo.
Tylko słychać nóg tupot na ulicy pustej
I szept cichy. Trup jakiś z zbielałymi usty -
I gdzieś kończy muzyka jakiś bal spóźniony.
Pod lila abażurem mrugają lampiony.
Białych sukni w nieładzie senność, ciepło, zmiętość
I piersi, krągłych piersi obnażona świętość,
I mazur, biały mazur w ogłupiałej sali:
Dziś! dziś! dziś! Wieś zaciszna i sznury korali.
Roztańczyła się sala tęgim nóg tupotem.
Hołubce o podłogę walą, biją grzmotem,
Białe panny i panny niebieskie, różowe,
Przelotnie a zalotnie przechylają
głowę
I mówią czarnym frakom: "Przyjdźcie do nas jutro"
I podają im usta za podane futro.
A kiedy świt różowy przez żaluzje wnika,
Dla siebie, nie dla gości, gra jeszcze muzyka.
Manuetem się cichym wiolonczela żali,
I białe margrabiny przychodzą z oddali.
Na liliowych oparach spływają bez słowa,
I panier[11] rozłożyła markiza liliowa,
Kawaler podszedł blady. Pani tańczyć każe!
I tańczą hafty, sprzączki, koronki, pliumaże[12].
A w klarnet, flet i skrzypce, w ukłony margrabin
Czerwoną, rozwichrzoną wpada nutą Skriabin[13].
Drze ciszę dysonansem, wali w okiennice,
Muzykę wyprowadza przed dom, na ulice,
Na place, rozkrzyczane w potępieńcze ryki,
I rzuca w twarz akordom zgłodniałe okrzyki,
Na ziemię je obalił i kopie z rozpaczą:
Otworzyć wszystkie okna! Niech ludzie zobaczą!!
Wielkimi ulicami morze głów urasta
I czujesz, że rozpękną ulice się miasta,
że Bogu się jak groźba położą pod tronem
I krzykną wielką ciszą... lub głosów milionem.
I mówią czarnym frakom: "Przyjdźcie do nas jutro"
I podają im usta za podane futro.
A kiedy świt różowy przez żaluzje wnika,
Dla siebie, nie dla gości, gra jeszcze muzyka.
Manuetem się cichym wiolonczela żali,
I białe margrabiny przychodzą z oddali.
Na liliowych oparach spływają bez słowa,
I panier[11] rozłożyła markiza liliowa,
Kawaler podszedł blady. Pani tańczyć każe!
I tańczą hafty, sprzączki, koronki, pliumaże[12].
A w klarnet, flet i skrzypce, w ukłony margrabin
Czerwoną, rozwichrzoną wpada nutą Skriabin[13].
Drze ciszę dysonansem, wali w okiennice,
Muzykę wyprowadza przed dom, na ulice,
Na place, rozkrzyczane w potępieńcze ryki,
I rzuca w twarz akordom zgłodniałe okrzyki,
Na ziemię je obalił i kopie z rozpaczą:
Otworzyć wszystkie okna! Niech ludzie zobaczą!!
Wielkimi ulicami morze głów urasta
I czujesz, że rozpękną ulice się miasta,
że Bogu się jak groźba położą pod tronem
I krzykną wielką ciszą... lub głosów milionem.
A teraz tylko czasem kobieta zapłacze
-
Aż nagle na katedrze zagrali trębacze!![14]
Mariackim zrazu cicho śpiewają kurantem,
A później, później bielą, później amarantem,
Później dzielą się bielą i krwią, i szaleństwem,
Wyrzucają z trąb radość i miłość z przekleństwem,
I dławią się wzruszeniem, i płakać nie mogą,
I nie chrypią, lecz sypią w tłum radosną trwogą
A ranek, mroźny ranek sypie w oczy świtem.
A konie? Konie walą o ziemię kopytem
Konnica ma rabaty[15] pełne galanterii
Lansjery-bohatery! Czołem kawalerii`
Hej, kwiaty na armaty! żołnierzom do dłoni!
Katedra oszalała! Ze wszystkich sił dzwoni.
Księża idą z katedry w czerwieni i zlocie.
Białe kwiaty padają pod stopy piechocie.
Szeregi za szeregiem` Sztandary` Sztandary`
A On mówić nie może` Mundur na nim szary.
Aż nagle na katedrze zagrali trębacze!![14]
Mariackim zrazu cicho śpiewają kurantem,
A później, później bielą, później amarantem,
Później dzielą się bielą i krwią, i szaleństwem,
Wyrzucają z trąb radość i miłość z przekleństwem,
I dławią się wzruszeniem, i płakać nie mogą,
I nie chrypią, lecz sypią w tłum radosną trwogą
A ranek, mroźny ranek sypie w oczy świtem.
A konie? Konie walą o ziemię kopytem
Konnica ma rabaty[15] pełne galanterii
Lansjery-bohatery! Czołem kawalerii`
Hej, kwiaty na armaty! żołnierzom do dłoni!
Katedra oszalała! Ze wszystkich sił dzwoni.
Księża idą z katedry w czerwieni i zlocie.
Białe kwiaty padają pod stopy piechocie.
Szeregi za szeregiem` Sztandary` Sztandary`
A On mówić nie może` Mundur na nim szary.
Przypisane
Helenie Sulimie[16]
SREBRNE I CZARNE (1924)
[Pytasz,
co w moim życiu z wszystkich rzeczą główną…]
Pytasz, co w moim życiu z wszystkich rzeczą główną,
Powiem ci: śmierć i miłość - obydwie zarówno.
Jednej oczu się czarnych, drugiej - modrych boję.
Te dwie są me miłości i dwie śmierci moje.
Przez niebo rozgwieżdżone, wpośród nocy czarnej,
To one pędzą wicher międzyplanetarny,
Ten wicher, co dął w ziemię, aż ludzkość wydała,
Na wieczny smutek duszy, wieczną rozkosz ciała.
Na żarnach dni się miele, dno życia się wierci,
By prawdy się najgłębszej dokopać istnienia -
I jedno wiemy tylko. I nic się nie zmienia.
Śmierć chroni od miłości, a miłość od śmierci.
Powiem ci: śmierć i miłość - obydwie zarówno.
Jednej oczu się czarnych, drugiej - modrych boję.
Te dwie są me miłości i dwie śmierci moje.
Przez niebo rozgwieżdżone, wpośród nocy czarnej,
To one pędzą wicher międzyplanetarny,
Ten wicher, co dął w ziemię, aż ludzkość wydała,
Na wieczny smutek duszy, wieczną rozkosz ciała.
Na żarnach dni się miele, dno życia się wierci,
By prawdy się najgłębszej dokopać istnienia -
I jedno wiemy tylko. I nic się nie zmienia.
Śmierć chroni od miłości, a miłość od śmierci.
Pycha
Z ogrodów, z których płyną fale dziwnych woni,
Z pałaców o przepyszne opartych kolumny,
Z twoich oczu błękitnych i twej białej dłoni,
Ze siebie, ze wszystkiego, jak Bóg jestem dumny.
Pod kołdrą się gwiaździstą do snu dzień ułożył,
Patrzę w ogród przez okno: w ogrodzie jest ciemno.
I myślę: jestem człowiek, którego Bóg stworzył,
O każdej dnia godzinie śmierć wisi nade mną.
Zła ziemia będzie żarła moje białe kości,
Lecz gdzież odejdzie dusza, ten człowiek prawdziwy?
Jeśli Bóg jest nicością, pójdzie do nicości,
Do nieba - jeśli dobry; do piekła - gdy mściwy.
Z pałaców o przepyszne opartych kolumny,
Z twoich oczu błękitnych i twej białej dłoni,
Ze siebie, ze wszystkiego, jak Bóg jestem dumny.
Pod kołdrą się gwiaździstą do snu dzień ułożył,
Patrzę w ogród przez okno: w ogrodzie jest ciemno.
I myślę: jestem człowiek, którego Bóg stworzył,
O każdej dnia godzinie śmierć wisi nade mną.
Zła ziemia będzie żarła moje białe kości,
Lecz gdzież odejdzie dusza, ten człowiek prawdziwy?
Jeśli Bóg jest nicością, pójdzie do nicości,
Do nieba - jeśli dobry; do piekła - gdy mściwy.
[CO NOC, GDY JUŻ NAS NUDA BEZBRZEŻNA OGARNIA]
Co noc, gdy już nas nuda bezbrzeżna ogarnia,
Gdy czczość jałową w myśli, w sercu pustkę mamy,
Wypluwa nas na miasto knajpa lub kawiarnia
I błądzimy bez celu po zamknięciu bramy.
A potem: łomotanie czasem półgodzinne,
Nim wreszcie stróż zaspany obudzić się raczy,
I myśl: zabłądzić w końcu przed drzwi jakieś inne,
Co prowadzą do "Lepiej" lub choćby "Inaczej".
Gdy czczość jałową w myśli, w sercu pustkę mamy,
Wypluwa nas na miasto knajpa lub kawiarnia
I błądzimy bez celu po zamknięciu bramy.
A potem: łomotanie czasem półgodzinne,
Nim wreszcie stróż zaspany obudzić się raczy,
I myśl: zabłądzić w końcu przed drzwi jakieś inne,
Co prowadzą do "Lepiej" lub choćby "Inaczej".
ARIA Z KURANTEM (1945)
Aria z kurantem
Smutek taki mnie chwycił, że zda się, aż skomli,
Ani przed kim się żalić, kto wie, kiedy minie.
Gdybyż to było można usiąść przy kominie
I czytać sobie stare wiersze Syrokomli!
I marzyć, jakbyś pocztą wędrował podróżna.
O owych lasach, rzekach, tych dworach, tym zdroju,
I myśleć, że są wszyscy w przyleglym pokoju,
Od których ciągle listów wyglądasz na próżno.
Cóż znajdę, jeśli wyjdę takiego wieczoru?
Tu wszyscy obcy i każdy gdzieś śpieszy.
Ach żadna mnie muzyka dziś nie pocieszy,
Chyba "Aria z kurantem" ze "Strasznego Dworu".
Ani przed kim się żalić, kto wie, kiedy minie.
Gdybyż to było można usiąść przy kominie
I czytać sobie stare wiersze Syrokomli!
I marzyć, jakbyś pocztą wędrował podróżna.
O owych lasach, rzekach, tych dworach, tym zdroju,
I myśleć, że są wszyscy w przyleglym pokoju,
Od których ciągle listów wyglądasz na próżno.
Cóż znajdę, jeśli wyjdę takiego wieczoru?
Tu wszyscy obcy i każdy gdzieś śpieszy.
Ach żadna mnie muzyka dziś nie pocieszy,
Chyba "Aria z kurantem" ze "Strasznego Dworu".
Nie-boska komedia
Płynie włoskie jezioro lazurową wodą,
Piosenka gdzieś zabrzmiała wśród ciasnej uliczki,
Hrabia Zygmunt ubrany romantyczną modą
Krwawą różę przez białe zrywa rękawiczki.
A za nim zachód słońca i żółte ruiny,
I nagle od lekkiego zefiru powiewu
Jedwabny szal się z ramion osunął Delfiny
I zaplątał w gałązkach cieniowego krzewu.
I wtedy on wyszeptał: „Ach, to koniec lata”.
I więcej już w ten wieczór nie mówili z sobą.
A w nocy ujrzał nagle okryte żałobą
Okopy Świętej Trójcy i ruiny świata.
Przypisane Juliuszowi
Sakowskiemu
LUTNIA PO BEKWARKU (1942)
Lutnia po Bekwarku
Jakże mocno w południe pachną lipy w parku
I jaki chłód od rzeki, jak jej rzeźwość wabi!
Teraz siano skoszone na łące się grabi.
Nastarej ławce leży lutnia po Bekwarku.
Świerszcz zagrał, i na lutni drgnęła struna czysta,
Widzę, że padł na ławkę złoty słońca promień.
O lutnio! Nie chcę szczęścia, ani oszołomień,
Lecz chcę cię dotknąć ręką, niegodny lutnista.
Już zmilkły sarabanda i włoska pawana,
Wzeszły gwiazdy na niebo, jest cisza dokolna.
I wtedy Jan de dotknął. I pod ręką Jana
Zadrgałaś jak plusk rzeki, jak muzyka polna.
W lasach zwierz się przemyka, w wodach od ryb czarno,
Pełne ludu gościńce, słońca biją łuny,
Organami brzmi kościół, rynki - ciżbą gwamą,
A on pogląda w niebo i stroi twe struny.
Kto jesteś, o młodzieńcze, który oto nocą,
Strząsając pył księżyca z uwieńczonej głowy,
Jak senny suniesz, w struny bijesz z całą mocą,
Goniąc znikły w alei cień sukni balowej?
Ktoś bzu gałąź pod oknem poruszył liliową.
Fo powiał wiatr wiosenny i okno odmyka.
Stoję w oknie i słucham, jak płynie muzyka.
Myślałem, że zapomnę. Pamiętam na nowo.
I jaki chłód od rzeki, jak jej rzeźwość wabi!
Teraz siano skoszone na łące się grabi.
Nastarej ławce leży lutnia po Bekwarku.
Świerszcz zagrał, i na lutni drgnęła struna czysta,
Widzę, że padł na ławkę złoty słońca promień.
O lutnio! Nie chcę szczęścia, ani oszołomień,
Lecz chcę cię dotknąć ręką, niegodny lutnista.
Już zmilkły sarabanda i włoska pawana,
Wzeszły gwiazdy na niebo, jest cisza dokolna.
I wtedy Jan de dotknął. I pod ręką Jana
Zadrgałaś jak plusk rzeki, jak muzyka polna.
W lasach zwierz się przemyka, w wodach od ryb czarno,
Pełne ludu gościńce, słońca biją łuny,
Organami brzmi kościół, rynki - ciżbą gwamą,
A on pogląda w niebo i stroi twe struny.
Kto jesteś, o młodzieńcze, który oto nocą,
Strząsając pył księżyca z uwieńczonej głowy,
Jak senny suniesz, w struny bijesz z całą mocą,
Goniąc znikły w alei cień sukni balowej?
Ktoś bzu gałąź pod oknem poruszył liliową.
Fo powiał wiatr wiosenny i okno odmyka.
Stoję w oknie i słucham, jak płynie muzyka.
Myślałem, że zapomnę. Pamiętam na nowo.
Z WIERSZY
ROZPROSZONYCH
Hymn Polaków z zagranicy (1936)
Jedna jest Polska, jak Bóg jeden w niebie,
Wszystkie me siły jej składam w ofierze.
Na całe życie, które wziąłem z Ciebie,
Cały do Ciebie, Ojczyzno, należę.
Twych wielkich mężów przykład doskonały,
Twych bohaterów wielbię święte kości,
Wierzę w Twą przyszłość pełną wielkiej chwały,
Potęgi, dobra i sprawiedliwości.
Wiem, że nie ucisk i chciwe podboje,
Lecz wolność ludów szła pod Twoim znakiem,
Że nie ma dziejów piękniejszych niż Twoje
I większej chluby niźli być Polakiem.
Jestem jak żołnierz na wszystko gotowy
I jak w Ojczyźnie, tak i w obcym kraju
Czuwam i strzegę skarbu polskiej mowy,
Polskiego ducha, polskiego zwyczaju.
Z narodem polskim na zawsze związany,
O każdej chwili to samo z nim czuję.
Do wspólnej wielkiej przyszłości wezwany,
Wszystkim Polakom braterstwo ślubuję.
Wszystkie me siły jej składam w ofierze.
Na całe życie, które wziąłem z Ciebie,
Cały do Ciebie, Ojczyzno, należę.
Twych wielkich mężów przykład doskonały,
Twych bohaterów wielbię święte kości,
Wierzę w Twą przyszłość pełną wielkiej chwały,
Potęgi, dobra i sprawiedliwości.
Wiem, że nie ucisk i chciwe podboje,
Lecz wolność ludów szła pod Twoim znakiem,
Że nie ma dziejów piękniejszych niż Twoje
I większej chluby niźli być Polakiem.
Jestem jak żołnierz na wszystko gotowy
I jak w Ojczyźnie, tak i w obcym kraju
Czuwam i strzegę skarbu polskiej mowy,
Polskiego ducha, polskiego zwyczaju.
Z narodem polskim na zawsze związany,
O każdej chwili to samo z nim czuję.
Do wspólnej wielkiej przyszłości wezwany,
Wszystkim Polakom braterstwo ślubuję.
Apokryf (1923)
Twych ust
przeciągła słodycz, smak nie do nazwania,
Twych oczu głąb bezdenna, smutek przeraźliwy,
I głos twój monotonny, głęboki a tkliwy,
To wszystko mnie ku tobie, zwątpiałego skłania.
I kiedy twoje usta ustami otwieram,
Czuję jakbym mej duszy znów otwierał blizny,
I piję z nich te słodkie, duszące trucizny,
Z których moc mam do życia, od których umieram.
Lecz czego chcę najwięcej, umykasz mi zdradnie
I kiedy jestem z tobą o szarym wieczorze,
Całuję twoje oczy i widzę w nich morze.
Serce twe jak perła. Leży w morzu na dnie.
Twych oczu głąb bezdenna, smutek przeraźliwy,
I głos twój monotonny, głęboki a tkliwy,
To wszystko mnie ku tobie, zwątpiałego skłania.
I kiedy twoje usta ustami otwieram,
Czuję jakbym mej duszy znów otwierał blizny,
I piję z nich te słodkie, duszące trucizny,
Z których moc mam do życia, od których umieram.
Lecz czego chcę najwięcej, umykasz mi zdradnie
I kiedy jestem z tobą o szarym wieczorze,
Całuję twoje oczy i widzę w nich morze.
Serce twe jak perła. Leży w morzu na dnie.
[1]
Herostrates – szewc z Efezu, który dla zdobycia sławy podpalił świątynię
Artemidy w Efezie. Potocznie: człowiek, który targa się na uświęcone wartości,
dokonuje bezbożnego aktu zniszczenia.
[2]
Nawiązanie do apostrofy do Polski z Grobu
Agamemnona Słowackiego: „pawiem narodów byłaś i papugą”.
[3]
Ceres- bogini urodzaju z mitologii rzymskiej, utożsamiana z gr. Demeter. Pojawił
się już u Wyspaiańskiego w Nocy
listopadowej, jednak naprawdę nie ma jej w Łazienkach.
[4] Jan
Kiliński – szewc, jeden z przywódców insurekcji warszawskiej 1794, mianowany
przez Kościuszkę pułkownikiem. Jest uważany za bohatera narodowego.
[5] Utwór recytowany przez
autora na inauguracyjnym wieczorze kawiarni poetów „Pod Picadorem” 29 XI 1918.
[6] Maurycy Mochnacki – krytyk
literacki epoki romantyzmu.
[7] Sztajer – walc.
[8] Styl (XIX w.) w
architekturze wnętrz.
[9] Nawiązanie do Racheli z Wesela Wyspiańskiego.
[10] Symbolicznie oznacza
sfanatyzowanego rewolucjonistę.
[11] Spódnica na stelażu w
kształcie dzwonu.
[12] Pióropusz.
[13] Kompozytor rosyjski.
„rozwichrzona nuta” i „dysonans” to trafna charakterystyka jego nowatorstwa
harmonicznego. W wierszu Lechonia symbolizuje rewolucyjność muzyczną, jak i z wyraźnym zaznaczeniem jej rosyjskiej
proweniencji.
[14] Poetyckie przetworzenie
uroczystości związanych z intromisją Rady Regencyjnej w październiku 1917 w
W-wie.
[15] Barwne wyłogi przy
mundurze wojskowym.
[16] Helena Sulima – aktorka,
pod której urokiem Lechoń był od lat studenckich, utrzymywał z nią kontakty
towarzyskie, dzięki niej zdobył znajomości w świecie literacko-artystycznym,
dziennikarskim i politycznym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz