wtorek, 25 października 2011


Waldemar Łysiak MW   


SALA VII
KUTER
„Na brzegu leżał samotnie, pochylony
na bok, dwumasztowy kuter z wybielonymi
przez słońce linami, zwisającymi
jak girlandy, i rozeschniętymi, popękanymi
masztami. Wiało od niego
melancholią ruiny oddanej na pastwę
żywiołom (...)
— Ach — rzekł — widujecie wiele
kutrów, ale śmiem twierdzić, nie takie...
to nie jest zwykły kuter”.
Joseph Conrad — „Korsarz”,
tłum. Jerzego Bohdana Rychlińskiego.




— Wiesz, taki kuter...
Wiem. Taki kuter, który może być wielbłądem, koniem i psim zaprzęgiem, a mordem
jemu pustynia, step albo bezkres śniegu. Wiem.
Taki kuter kilkakrotnie namalował Franz Radziwiłł, niemiecki „nadrealista
romantyczny”, który urodził się w roku 1895, jako pierwsze z siedmiu dzieci ubogiego
garncarza. Romantyczny, bo zakochał się w malarstwie Friedricha, a nadrealista, bo
inspirował go Giorgio de Chirico.
Ten kuter u Radziwiłła albo stoi przy brzegu, albo odpływa, albo przypływa, a w
tajemniczym kosmosie; który go otacza i w którym on króluje, towarzyszą mu: czas
heroiczny, słońce jak rozpalone żółtko jaja, albo jak pękająca gałka oczna, albo jak
rozrywający się płód w łonie kobiety, i samolot, który leci, potem pikuje w dół i zaczyna
płonąć, ciągnąc za sobą czarny, kłębisty welon zagłady. Ryby wychylają z fal morza
otwarte pyski i patrzą na tajemniczość świata, w którym można być siwowłosym
dzieckiem-kowbojem i marzyć o skrytobójczej śmierci na ścieżce chwały i sławy, i
wielkiej samotności. Taki kuter, jak symbol.
Ten kuter namalowany przez Radziwiłła zawsze mi się kojarzy z owymi dziwnymi
chwilami, kiedy mężczyzn opada gorączka szaleństwa i samounicestwienia, kiedy wiedzą,
że nie rzucą domu, nie spóźnią się do biura, nie zdradzą żony, podniosą słuchawkę

telefonu, wytrą buty o wycieraczkę, staną w kolejce po gazetę i wypełnią kupon toto-lotka,
lecz wydaje im się, że jutro przeklną to wszystko i przedsenne marzenie zamieni się w
kuter. Nie dzisiaj, jutro. Dzisiaj pobawią się rewolwerem-zabawką syna, ale jutro...
Pierwszy raz usłyszałem to od swego byłego szefa, naczelnego dyrektora jednej z
największych „fabryk” w Polsce, Pracowni Konserwacji Zabytków, doktora inżyniera
Tadeusza Polaka. Pracowałem w PKZ-ach krótko. Zdążyłem zaledwie wybudować
Bacciarellówkę, czyli Pałac Ślubów, i opuściłem Warszawę, udając się na studia do
Rzymu. Po powrocie rozpocząłem pracę na swym rodzimym Wydziale Architektury PW i
z Polakiem spotykaliśmy się już tylko na gruncie przyjacielskim. W czasie jednej z
rozmów on wspomniał, że przeczytał właśnie moją debiutancką „Kolebkę”. Bohater tej
powieści, obieżyświat i samotnik Karśnicki, ginie na ostatniej stronie tajemniczo. Polak
nagle zamyślił się i długo milczał. Potem powiedział cicho, odwrócony do okna:
— Wiesz, mam pięćdziesiąt lat, osiągnąłem już wszystko, dzieci są dorosłe... Jeszcze
czas, żeby... W zeszłym roku, w Ustce, widziałem na brzegu kuter, był do sprzedania.
Wiesz, taki kuter...
Wiem. Jutro pojedzie się po ten kuter. Dzisiaj jest jeszcze konferencja i trzeba odebrać

maszynkę do golenia z naprawy, ale jutro... Nie, jutro trzeba lecieć do Paryża na
sympozjum międzynarodowe, potem podpisać umowę z Algierczykami i po drodze do
domu zawadzić o Macedonię, gdzie nasi prowadzą prace konserwatorskie. Więc za dwa
tygodnie, ale przedtem należy oddać artykuł do „Ochrony zabytków” i... jest jeszcze kilka
pozycji w notesie. Powiedzmy za miesiąc... Dzisiaj zaś, zanim sen zmroczy myśli, będzie
można pod zamkniętymi powiekami sprawdzić bębenek, zapiąć sprzączkę paska od
kabury pod ramieniem i wejść na kuter.
A ja myślałem, że to tylko my, co nie strzelaliśmy w Powstaniu i nie ścieraliśmy z
twarzy fekaliów w kanałach między Starówką a Śródmieściem, że to tylko my czujemy
ten głód, od którego czasami dostaje się febry. I wstydziłem się, że mi wędrują po snach
jacyś desperados z Alamo, ze stronic Dumasa i z „Dział Navarony”, dlatego uważałem,
żeby po wyjściu z kina nie wygłupiać się trzymaniem opuszczonej ręki przy biodrze.
Od tej rozmowy z Tadeuszem kuter stał się dla mnie symbolem ucieczki i byłem
wniebowzięty odnajdując go na płótnach Radziwiłła. A właściwie na reprodukcjach tych
płócien, znam bowiem tylko reprodukcje, ale za to najwyższej klasy, z pięknego albumu
monachijskiego wydawnictwa Karl Thiemig (rok 1975), który otrzymałem w prezencie od
brata. Spytałem go wówczas:
— Widzisz ten kuter?
— Widzę.
— Chciałbyś?
— Chciałbym. Taki kuter...
— Właśnie...
Taki kuter to może być wielbłąd albo koń, ale żeby było pusto i daleko i żeby... Wiesz,
taki kuter... Kiedyś...
Słyszałem to już nieraz, od kilku znajomych i przyjaciół, młodych i ciągle młodych.
Wiek nie ma tu nic do rzeczy. Pamiętam długi, całonocny wieczór kawalerski, który
przebiesiadowałem z kolegami, a po którym nasze osamotnione panie przysięgłyby, gdyby
je spytano, że w przerwach między zakąszaniem mówiliśmy najpierw o „układach”, potem
o sporcie, potem o polityce, potem o „dziwkach” i w końcu każdy do siebie. A myśmy do
białego świtu snuli szczeniackie plany awanturniczych wojaży. Im bardziej upijaliśmy się
tą wizją, tym bliższy wyznaczaliśmy termin. Pokłosiem tej nocy był mój i Jarka
Chlebowskiego dziki rajd po Stanach Zjednoczonych, który opisałem później w
„Asfaltowym saloonie”. Lecz mimo, że sprowokowaliśmy tam dziesiątki przygód, kilka
razy ścigaliśmy się z policją, chcącą nas ukarać za przekraczanie szybkości, że biliśmy się
i że raz wylądowaliśmy w celi na terenie stanu Georgia, to jednak był to tylko asfalt dla
czterech miękkich kół samochodu a nie ocean czy afrykańskie bezludzie. Wróciliśmy do
domu z niedosytem i znowu się zaczęło:
— Wiesz, taki kuter...
Wiem. Z piekła wzięłoby się szypra, gdyby tylko puściły pęta kotwiczące w Układzie,
uplecione z kabla telefonu, sznura od żelazka, czyichś warkoczy i najgłupszych
obowiązków. Ale to się rzadko zdarza i dlatego wędrujemy bez chwały po obszarach
ujarzmionych i wyzutych z prawdziwej przygody; koń nas nie zrzuci, król nie uściśnie
nam ręki, fala nie zamoczy nam stóp, echo nie pójdzie po górach, kiedy skacze na plecy
nasłany morderca i nim uderzy, wydaje dziki okrzyk bojowy — gdyż oglądamy to tylko w
kinie naszej wyobraźni i w fotelu kinowym, obserwując z tej pozycji klownadę naszego

gatunku. Ci zaś, którzy tę cywilizowaną gnuśność utożsamią w końcu z brakiem godności
i którym fala nienawiści i odwagi uderzy do mózgu, miast wejść na kuter, wchodzą na
dziesiąte piętro i przez tę jedną chwilę — tak krótką, że strach nie zdąży powrócić — do
nich, obłąkanych ptaków, należy całe niebo, które, kiedy minie ta chwila, skurczy się do
wykopu o rozmiarach dwa metry na jeden i dwa w głąb.
Jest taka mała czarna kulka, która drzemie gdzieś na dnie duszy, między tyłkiem
przyzwyczajonym do krzesła a ustami przyzwyczajonymi do kłamstw. Czasami ta kulka
zaczyna wirować i zamienia się w szklaną kule, w kiórcj widać żeglujący kuter, dzikie
konie wśród traw i palmy gnące się od uderzeń wiatru. Widzisz wówczas samego siebie,
jak leżysz na piasku, twarzą do gwiazd, a księżyc wskazuje ci godzinę. Każda zmarszczka
przestrzeni dookoła kryje w sobie bogactwo przyrody i grozy, którą wymodliłeś sobie u
Boga Wielkiej Niewiadomej. Czujesz sól zbrodni na spieczonych wargach, a twoje
skarlałe pragnienia powracają do pierwotnej świetności, w czas owych zaciekłych pogoni i
sekretnych podchodów z nożami w zębach ku obozom, których strzegą uśpione straże.
Budzisz się zlany potem i tęsknisz do tej mary. Aż kiedyś przychodzi ostatnia starość,
skłonna do rozmyślań i łez, i ten wieczór, kiedy widmo po raz pierwszy nie wraca, a kulka
zaczyna topnieć jak gałka ze śniegu i biały żagiel kutra rozpływa się w otchłani horyzontu.
Wówczas odkrywasz, że całym swym statecznym życiem bez celu zdradziłeś Boga swych
marzeń, które latami zuchwale nastrajałeś na awanturniczą nutę, i że splamiłeś obie dłonie
i obie strony swej duszy pieczętując Układ, w którym nic nie zyskałeś prócz ogromnego
zmęczenia i wstydu. Wtedy zaczynasz umierać, a szklaną kulę zastępuje ci święty obrazek
symbolizujący twą ostatnią wiarę, tajemną i rozpaczliwie wytrwałą, jedyną, którą
zabierzesz do grobu. W przebaczenie.
Tę szklaną kulę, która pęka rozsadzana przez wybuch w jakiejś potwornej, niepojętej
macicy, namalował Radziwiłł w roku 1953 na płótnie „Kosmos ‘można zniszczyć, ale
Nieba nie” (Muzeum Miejskie w Oldenburgu). Pod nią widnieją dwa puste kutry przy
brzegu, obok czarnej skały, na którą pikują ptak i samolot. Sina czasza kosmosu
rozszczepia się na kamienne płyty jak uderzona toporem przez Szatana i otwiera
nieprzeniknioną czeluść, w której mieszka czas heroiczny. Powietrze naładowane furią
ciągnie się za szklanym okiem niczym welon komety, skały drżą w napięciu oczekiwania,
fale zamarły w bezruchu, a przez maszty kutrów, jak przez magiczne anteny, płyną prądy
przenikające na wskroś wszelką materię. Jeszcze chwila i rozlegnie się głośny jęk bólu, w
którym narodzi się nowy świat, teraz!... Wkładasz gwałtownie płaszcz, który nigdy już nie
wróci na to miejsce, buty, klucze niepotrzebne, idziesz <lo drzwi... W drzwiach stoi
inkasent:
— Rachuneczek za światło i gaz.
Coś się kończy. Może jutro.
Tak mija twój czas, mierzony racami napadów szaleństwa i marzeń, które się nie
ziszczą. Nigdy nie będziesz królem samego siebie. Jesteś przypisany do żarówki, nie zaś
do ogniska, które płonie gdzieś daleko we wspomnieniach o stepie z bohaterskich snów.
Tylko w nocnych koszmarach maszerujesz obok tych boskich straceńców, którzy zginą w
walce albo od trucizny, albo od strzału w plecy, takich jak węgierski poeta Miklós Zrinyi,
który napisał przed śmiercią:
„Niebo mnie okryje, gdy nie skryją w grobie,

Tylko niech uczciwy będę w skonu dobie.
Czy mnie. wilk rozszarpie, czy mnie kruk rozdziobie,
Pod niebem na ziemi będę leżał sobie”.*
Pod niebem, na ziemi, leży po śmierci tylko ten, kto żył ze śmiercią jak z kochanką i
kupił tym sobie morderczą śmierć. Zrinyi naraził się Austriakom. Zginął w roku 1664, w
wieku 44 lat, podczas polowania w okolicach Cśaktornya. Ogłoszono, że zabił go
rozjuszony dzik, lecz całe Węgry wiedziały, iż w Wiedniu przechowywana jest strzelba z
napisem: „To ja jestem tym dzikiem, który zabił hrabiego Zrinyi”.
Opisując w „Asfaltowym saloonie” mój i Jarka szalony rajd przez dwadzieścia siedem
stanów Ameryki, jeden rozdział poświęciłem epopei Alamo, owego fortu-klasztoru w San
Antonio, nazwanego „Teksaskimi Termopilami”, gdzie prawie dwustu bożych straceńców
(w tym kilku Polaków) toczyło beznadziejny, fantastyczny bój z armią meksykańską,
odrzucając wszelkie propozycje poddania się i ginąc co do jednego, a przedtem, w trakcie
tej walki, wybijając jedną trzecią oblegających. Zakończyłem zdaniem o tym, jak powraca
do człowieka „ta myśl — bożonarodzeniowe marzenie dziecka o złotej gwiazdce— umrzeć
jak w klasztorze Alamo...”. Lub jak w Camerone. W 1863 roku w Camerone (Meksyk) po
bohaterskiej walce wybity został do nogi oddział francuskiej Legii Cudzoziemskiej.
„Faire Camerone” — „Robić Camerone” — weszło do języka francuskiego jako idiom
oznaczający nieugiętą walkę do końca.
„Faire Camerone”, „To do the Alamo” — ów syndrom Termopilów (wszelkie prawa
do nazwy zastrzeżone) dotyka wielu, owija nasze czoła taśmą błogich szaleństw, a
umieramy w łóżkach przepełnionych szpitali, w domach starców, w pustych pokojach
naszych mieszkań...
Pytanie: czy nie warto — znając starą prawdę o marzeniach piękniejszych od spełnień
— marzyć jedynie o dzikim ogrodzie, wypełnionym cieniami bohaterów, gdzie każdy
krok ma smak przedostatniego kroku, a w powietrzu gęsto od sztyletów i rewolwerów? Od
strzyżonego parku, którym wędrujemy, oddziela go wysoki mur z szarych kamieni. Nie
ma w nim furtek, ale można przystawić drabinę i spojrzeć w głąb lub skoczyć w głąb.
Lecz być może gdyby wykonało się ten skok, być może jedyną odnalezioną tam przygodą
byłoby rozpaczliwe zdumienie, że w tak szczupłej i nieurodzajnej przestrzeni zamknięta
jest kraina, której przypisywaliśmy walor nieskończoności. Horyzonty, ku którym
biegliśmy, zaczęłyby gasnąć niczym egzotyczne owady zamknięte w dłoni albo jak
kobiety, które tracą swą cudowność, gdy już się je zdobyło.
Czyż nie tak oszukali się ci wszyscy, którzy wstąpili do Legii Cudzoziemskiej, by
potem uciekać z garnizonów w Corte, Dżibuti i na Tahiti? Żeby to naprawdę przeżyć,
trzeba być samotnikiem w stanie permanentnej ucieczki i pogoni, a jak można być
zupełnym samotnikiem w świecie skolonizowanym do ostatniego centymetra przez mafie
wszystkich odcieni?
Dlatego ten dziki ogród w rzeczywistości należy już do tego, co minęło i tylko nosząc
go w sobie doznajemy aktu samowyzwolenia tak autentycznego, jakim było niegdyś
uganianie się po świecie za chimerą męskości i wolności. Tymi właśnie słowami uspokaja
się każdy, kto nawet nie próbuje przystawić drabiny, poprzestając na marzeniach.
* Tłum. Jerzego Zagórskiego

Błogosławieni wszakże ci, którzy przynajmniej w marzeniach buszują w owym dzikim
ogrodzie. Rośnie on na kontynencie rajów obiecanych, to jest tych cudów, które były i
będą, a obcy jest im tylko wymiar teraźniejszości, i w których wszyscy podniosą się na
duchu, będą dumni, niezwyciężeni, nareszcie prawdziwi i uwolnieni od jarzma każdej
przemocy, z jawą włącznie.
Mój dziki ogród skąpany jest w scenerii Wschodu i pełen tajemniczych osobników
broniących spraw, które opuścił Bóg. Widzę ich w snach, jak wynurzają się z głębi
zakazanych terytoriów i z wyżyn swej bezdomności plują na cnoty domowe, do których
jesteśmy przypisani. Mają swoje własne nieba i kręte ścieżki pod nimi, a na krańcu każdej
czeka piękna, zdradziecka śmierć. Świat się starzeje wokół nich, pola obradzają zbożami,
wydmy wędrują z krańca na kraniec pustyni, kobiety pęcznieją i wydają potomstwo, ptaki
gubią pióra w promieniach palącego słońca, a oni są wciąż młodzi i wciąż tak samo mrużą
przenikliwe oczy na rozstajach dróg, wypatrując w oceanie dzikiej trawy celów, które
należą do nich i które nigdy nie oddadzą się przelotnym kochankom stąpającym po
trawnikach.
Jednym z nich jest Lascaris. Innym Zrinyi. Jeszcze innym Boutin, o którym
opowiedziałem w „Empirowym pasjansie”. Zabili go w roku 1815 ludzie Starca z Gór
(Assasyni) w libańskich górach Ansarieh. O trzech innych pokerowych życiach opowiem
teraz — zapoznam Was z Polakiem Wacławem Rzewuskim, Hiszpanem Badią Castillo y
Leblichem i Rosjaninem polskiego pochodzenia, Aleksandrem Bułatowiczem. Najłatwiej
było mi spenetrować ścieżki Rzewuskiego, gdyż podstawowe źródła i literatura są w
języku polskim. Gorzej z dwoma pozostałymi, lecz tutaj pomogli mi przyjaciele.
Kiedy studiowałem w Rzymie, mieszkałem w maleńkim hoteliku przy via del
Boschetto, a w pokojach obok mnie — Grek Plutarchos Theocharidis, Meksykanin Jorge
Zepeda i Koreańczyk Buyong-Mo Kim, którego nazywaliśmy „Mama-Kim”, bo od czasu
do czasu przygotowywał nam po koreańsku kurę w ryżu, zapijaną białym winem.
Studiowaliśmy na tym samym wydziale uniwersytetu i zaprzyjaźniliśmy się. W dzień
spaliśmy i chodziliśmy na wykłady, noce spędzaliśmy przy winie i gitarze. Każdy śpiewał
po swojemu, a z tego, co ja śpiewałem, najbardziej podobało im się „Dziś do ciebie
przyjść nie mogę”, mnie zaś z tego, co oni śpiewali, nucona przez Plutarchosa ballada do
słów greckiego poety, prostego marynarza, o syrenach-gorgonach, które dniem pełnią
służbę na dziobach statków jako drewniane rzeźby maszkarony, nocą zaś skaczą do morza
i tańczą z diabelskimi żeglarzami upojny taniec wolności...
Zdaje się, że zbyt daleko odbiegłem od tematu. Otóż dla poznania Buła-towicza
ciekawe są greckie źródła dotyczące buntu, który wzniecił w „republice mnichów” na
greckiej górze Athos. Te przetłumaczył mi (nie mówiąc o tym, że przedtem pomógł w
znalezieniu) Plutarch. Reszty dopełniły podróże do Grecji i ZSRR. Zaś źródła hiszpańskie
o Badii przełożył mi Jorge. Badia to jest ten desperado, od którego zaczniemy.
Urodził się w Barcelonie w roku 1766 i po ukończeniu studiów w Walencji rozpoczął
naukę arabskiego w Madrycie. Marzył mu się świat tajnych misji w kosmosie islamu, a na
początek podbój Maroka, w którym Hiszpania posiadała już dwie enklawy, Melillę i
Ceutę. W kwietniu 1801 roku złożył swemu rządowi raport z propozycją poparcia
marabuckich powstańców, walczących z sułtanem Maroka, Mulaj Slimanem, który
obsesyjnie nienawidził chrześcijan. W roku 1802 sternik polityki hiszpańskiej, minister
Godoy, podjął decyzję wysłania projektodawcy z misją do Maroka. W tym celu Badia

przeistoczył się w Ali-beja, syna bogatego kupca z Aleppo, a żeby było jeszcze
dostojniej... potomka dynastii Abbasydów, pochodzącego z rodu wuja Mahometa! Taki
rodowód otwierał wszystkie bramy w krajach muzułmańskich.
Dla całkowitej zmiany skóry musiał jeszcze zapuścić brodę i czas zapuszczania spędził,
już jako muzułmanin, w Londynie i w Paryżu, gdzie rozpoczął koronkową intrygę,
albowiem życie prostolinijne wydawało mu się nieciekawe. Zaofiarował swe usługi
ministrowi spraw zagranicznych Francji, Talleyrandowi, który propozycję przyjął i dał mu
listy polecające do francuskiego konsula w Tangerze. Tak zaczął grę na dwa fronty.
Kiedy 29 czerwca 1803 roku Ali-bej wylądował w Tangerze, szef portu zwrócił uwagę
na jego dziwny akcent i usłyszał w odpowiedzi, że to jest akcent syryjski. Hiszpan
podawał się za Abbasydę, którego ojciec wysłał do Europy celem zgłębienia tajników
nauki niewiernych. Przyjmowali go więc z honorami liczni dygnitarze, a sam sułtan, który
szybko polubił dostojnego gościa, zaprzyjaźnił się z nim i w końcu obdarował „potomka
kalifów” dwiema rezydencjami, miejską i wiejską, oraz dwiema niewolnicami, czarną i
białą. Ten ostatni podarunek spowodował małe komplikacje, gdyż mający żonę u boku
Hiszpan odmówił skorzystania z prezentu, co mogło narazić go na niełaskę władcy.
Jednakże Ali-bej na poczekaniu znalazł argument nie do zbicia — oświadczył, że w
najbliższej przyszłości wybiera się z pielgrzymką do Mekki, w związku z czym musi
zachować czystość. Owa czystość nie była chyba przesadnie czysta, gdyż później agent
chwalił się, że biała niewolnica urodziła mu w roku 1806 syna, wszelako chwilowe
napięcie zostało rozładowane. Zajęty tłumieniem rebelii w Anty-Atlasie Mulaj Sliman
dalej obdarzał zaufaniem swego dobrze urodzonego przyjaciela nie wiedząc, że ten za jego
plecami prowadzi ożywione rozmowy z powstańcami.
Efekty tej konspiracji były tak interesujące, że kiedy do Madrytu dotarł raport Ali-beja,
Godoy nazwał go (w czerwcu 1804 roku) „nowym Cortezem” i zaakceptował plan
skierowania do akcji w Maroku dwudziestotysięcznych sił hiszpańskich. Mianowany
szefem-koordynatorem tej operacji Ali-bej objechał plemiona powstańcze i powracając z
tej wyprawy pozwolił sobie wjechać do Marakeszu pod parasolem niesionym przez sługę,
co było wyłącznie przywir lejem panujących. Hiszpanowi wyraźnie przewróciło się w
głowie. Właściwie dlaczego nie miałby zająć miejsca Mulaj Slimana? Sułtan Ali-bej el
Abbassi — to ładnie brzmi. Dla angielskiego konsula w Tangerze, Jamesa Matry, nie
brzmiało to ładnie.
Kiedy Matra przystąpił do kontrakcji, alarmując dwór Mulaj Slimana i jednocześnie
informując Londyn, że... Napoleon przygotowuje atak na Afrykę Północną (wywiad
brytyjski w Maroku musiał wpaść na ślad kontaktów Ali-beja z Paryżem), plany
hiszpańskie załamały się, a „nowemu Cortezowi” ziemia zaczęła się palić pod stopami.
Oświadczył tedy, że nie może dłużej odkładać pielgrzymki do Mekki i w marcu 1805 roku
wyruszył z MarakeszU w kierunku Algierii. Aresztowano go, uciekł, znowu został
schwytany i przewieziony pod silną strażą do Larache, gdzie wsadzono go na
trypolitańską fregatę i wydalono z Maroka. Uratował głowę tylko dzięki temu, że do
końca konsekwentnie udawał Abbasyda — nie ośmielono się zabić potomka wielkich
kalifów bagdadzkich. Gdyby wyszło na jaw, że jest Hiszpanem, rozerwano by go na
strzępy.
Nic załamał się porażką. Być może nie tylko zewnętrznie przeistoczył się w
muzułmanina, gdyż jak wszyscy ludzie Orientu stał się fatalistą: jest tak, jak miało być.

Interesowało go to, co będzie. Zawiłą i pełną przeciwności trasą przez Trypolis, Cypr,
Aleksandrię i Rosettę dotarł (w październiku 1806 roku) do Kairu, gdzie przyjmowano go
z estymą, dziwiono się wszakże, iż Syryjczyk mówi... akcentem maghrebskim. Ali-bej
wyjaśnił, że to na skutek długich studiów u Hiszpanów — oby Allach poraził trądem te
niewierne psy! — i przez pobyt w Maroku. Wyjaśnienie przyjęto za dobrą monetę, zaś
niezwykle pobożny Ali-bej wyruszył do Mekki i przybył tam nocą z 22 na 23 stycznia
1807 roku, co pozwoliło mu okrasić nazwisko „rodowe” dumnym mianem El Hadż
(Pielgrzym). W ten sposób Badia Castillo y Leblich stał się być może pierwszym
Europejczykiem i chrześcijaninem, któremu udało się dotknąć Czarnego Kamienia Kaaby.
Znowu — gdyby został zdemaskowany, zgodnie ze zwyczajem ukamieniowano by go.
Bliskość tego typu zagrożeń była dla takich jak on przyprawą, bez której życie mdli.
Wróciwszy do Kairu dowiedział się, że w Konstantynopolu janczarzy zwalili z tronu
sułtana-frankofila, Selima III. Zrozumiał, że Francuzi zaczynają tracić wpływy na
Wschodzie i domyślił się, że za wszelką cenę będą starali się je odzyskać, a w tym celu
potrzebni im będą tajni agenci... Nic namyślając się pognał przez Damaszek,
Konstantynopol i Bukareszt do Paryża i zaoferował swoje usługi Napoleonowi. Spotkało
go przykre rozczarowanie. Był przekonany, iż to on — as w swojej dziedzinie i do tego
„muzułmański arystokrata” z ugruntowaną pozycję na Wschodzie — będzie stawiał
warunki. Tymczasem cesarz zbył go kilkoma frazesami (podczas rozmowy w Bayonnie),
zaś wywiad francuski wyłudził odeń całą marokańską korespondencję z Godoyem i kazał
czekać. Nie chciano angażować niepewnego intryganta, atoli nie chciano również, by
będąc bezrobotnym zaofiarował swe usługi na przykład Brytyjczykom. Obiecano mu
przygotowanie jakiegoś ciekawego wojażu „w sposobnej chwili”, na razie zaś mianowano
(1810) prefektem Cordoby, unieruchamiając, aczkolwiek niezupełnie. W owym czasie
Badia miał związek z niedobitkami komandosów brytyjskich, którzy w roku 1806
próbowali porwać Napoleona na terenie Prus (operacja „Szachista”) i teraz byli tępieni
przez własnych mocodawców. Pomagał im, nosząc w tej konspiracji pseudonim-”Kalif”.
W roku 1815, po upadku Bonapartego, Badia przedstawił nowym władzom francuskim
„Memoriał o kolonizacji Afryki”, proponując m. in. osadzenie na jednym ze wschodnich
tronów jakiegoś, „zmuzułmanizowanego do perfekcji Europejczyka” (z podtekstu
wynikało, że w całej Europie jest tylko jeden taki geniusz). Propozycję-chimerę przyjęto
chłodno i znowu kazano mu czekać. Czekał aż do roku 1817, w którym podjęto decyzję
zrobienia zeń wschodniego agenta. 18 stycznia 1818 roku wyruszył do Afryki, tym razem
już nie jako Ali-bej el Abbassi, lecz Hadż Ali Abu Othman. Celem jego misji było najprawdopodobniej
pozyskanie dla Francji władcy Egiptu, Mehmeta Alego, i przerwanie
kontaktów Anglików z Wahabitami.
W Damaszku wylądował w ostatnich dniach lipca, chory na dyzenterię. Zajął się nim
francuski konsul w tym mieście, Chaboceau, który z wykszałce-nia był lekarzem. Od tej
pory ze zdrowiem Hiszpana nie było już nigdy dobrze. Zbyt wielu ludzi interesowało się
tym zdrowiem, między innymi Anglicy. Może dlatego Hadż Ali przedsięwziął (mimo
sprzeciwu Chaboceau’a) drugą w swym życiu wyprawę do Mekki wiedząc, iż żaden
Anglik nie będzie mógł przekroczyć za nim bram świętego grodu. Chciał zadrwić z
przeciwników, znikając im z oczu. Ale to oni zadrwili z niego — nie dojechał do Mekki.
Wkrótce po wyruszeniu poczuł się źle. Domyślił się, że poczęstowano go trucizną. 23
sierpnia napisał list do konsula Regnaulta, iż trucizna (palony rabarbar) należała do
Waldemar Lysiak MW 145
Chaboceau’a, lecz została mu zaaplikowana bez wiedzy lekarza, przez „wielkiego
hiszpańskiego mnicha”, przyjaciela „megiery” (żony Chaboceau’a). 28 sierpnia nie mógł
już poruszać się o własnych siłach. Przeniósł się do lektyki i spalił wszystkie swoje
papiery. 29 sierpnia zebrał swoją służbę i słabnącym głosem poinformował ją, że został

otruty i że umiera. 30 sierpnia zamknął się w lektyce i w kilkanaście godzin później
służący znalazł go martwego. Działo się to na Pustyni Syryjskiej, w Kelaat el Balka, koło
Zarki.
Tak skończył jeden z największych awanturników epoki, Badia Castillo y Leblich alias
Ali-bej el Abbassi alias Hadż Ali Abu Othman, którego generał Spillmann nazwał
„Jamesem Bondem XIX wieku”. Dosięgła go ta sama długa ręka Londynu, która trzy lata
wcześniej ugodziła na tych samych terenach dwóch innych straceńców należących do tej
samej rasy, najlepszych agentów Napoleona na Wschodzie, tajemniczego kawalera
maltańskiego Lascarisa i pułkownika Boutina. Wszyscy oni na starcie wybrali
skrytobójczą śmierć, która spada jak jastrząb, lecz porywa ku chmurom tylko duszę, ciało
zostawiając ziemi.
Ostatnim Europejczykiem, który widział Badię, był drugi z mieszkańców mojego
ogrodu, naznaczony tym samym piętnem „bliźniak”, Wacław Rzewuski. Karawany Polaka
i Hiszpana rozbiły obozy w sąsiedztwie 27 sierpnia 1818 roku, na trzy dni przez zgonem
Badii. Rozmawiali ze sobą długo — mieli o czym. Może nastąpiło coś w rodzaju
„przekazania pałeczki” bratu przez brata? Rzewuski otrzymał od Badii zagadkowy perski
talizman w postaci pierścienia. Pożegnawszy Hiszpana zanotował: „Siły już prawie
opuściły Ali-beja”. On jeszcze miał sił na kilkanaście lat takiej gry.
Wacław Rzewuski urodził się około roku 1785 w Wiedniu. Jego ojciec, Seweryn
Rzewuski, ostatni polski hetman polny koronny i targowiczanin, najpierw Polskę sprzedał,
a potem — rozgoryczony niewdzięcznością rodaków za ten patriotyczny czyn —
wyemigrował i oświadczył: „Nie ma Rzeczypospolitej, teraz innym monarchom służyć
wiernie musimy”. Syna też nakłonił do służby cesarzowi Franciszkowi i Wacław bił się w
roku 1809 od Aspern przeciw wojskom Napoleona. Atoli równanie w prawo lub lewo nie
leżało w naturze młodzieńca, toteż natychmiast po śmierci ojca zdymisjonował się i
spojrzał głodnym wzrokiem na Wschód, który dla wszystkich romantyków owego czasu
jawił się jako wyśniony azyl wolności.
Fascynację zaczarowanymi krainami Wschodu rozpalił w Rzewuskim wuj, sławny
podróżnik, uczony i pisarz (autor „Rękopisu znalezionego w Saragossie”), Jan Potocki. W
Wiedniu Wacław, w chwilach wolnych od ulubionej jazdy konnej, miłostek i pojedynków
na białą broń, uczył się zaciekle arabskiego i tureckiego, a także wydawał wraz z
orientalistą Hammerem czasopismo „Kopalnie Wschodu”. Potem spędził kilka lat w
swych majątkach na Podolu, gdzie ujeżdżał konie i łamał serca kresowych piękności.
Wrócił nad Dunaj w roku 1815, podczas Kongresu Wiedeńskiego, i wówczas car
Aleksander I i jego siostra Katarzyna zlecili mu przywiezienie kilku ogierów z Arabii.
Wykonał to zadanie brawurowo w latach 1817—20, podróżując po Półwyspie Arabskim,
przeżywając niezliczone przygody i zżywając się do granic asymilacji z kilkoma
plemionami beduińskimi, wśród których cieszył się sporym autorytetem. Opisał to
wszystko później w dwutomowej pracy, nieco mitomańskiej, lecz za to awanturniczym
przepychem nie ustępującej „Opowieściom z 1001 nocy”. Egzaltowany, pełen patosu
język tego dzielą dzisiaj może śmieszyć, lecz wówczas był w stylu epoki.
W stylu epoki były też historie szpiegowskie, toteż Rzewuski, nie chcąc być gorszym
od Lascarisa, Boutina i Badii, stroił się w piórka carskiego emisariusza, któremu
powierzono dziejową misję na Wschodzie. Swoją kwaterę główną założył w pałacu Bastan
el Ketab w Aleppo, skąd wyruszał do swoich beduińskich przyjaciół, których kochał za

zbratanie z naturą, dumę i nieokiełznanie. Gdy pewnego razu zaproponował jednemu w
szejków wizytę w Rosji, koczownik zdziwił się i odparł:
— Któż mógłby mi wynagrodzić rok utraconej swobody?
Imponowała Rzewuskiemu taka postawa. On z kolei imponował beduinom swym
męstwem, wspaniałym opanowaniem konia (najdziksze ogiery ujarzmiał jakby od
niechcenia), efektowną złotą brodą, barwnymi opowiadaniami, znajomością Koranu i
przede wszystkim swym... arabskim pochodzeniem. Twierdził mianowicie, że jest
beduinem z krwi, gdyż szlachta polska wywodzi się od czterech arabskich plemion
Anazes, które przed dwudziestoma wiekami wywędrowały ze wzgórz Nedżdu i osiadły w
północnej Europie (czasami też sugerował, że jest synem cara, a jeszcze innym razem, iż
jest potomkiem Zenobii, antycznej królowej Palmiry). Kupował też Arabów teatralnymi
gestami. W czasie potwornej burzy, znajdując się na statku, gdy wydawało się, że już nie
ma ratunku — nakazał rozszalałemu żywiołowi uciszyć się „w imieniu Przedwiecznego
Pana dwóch światów”. Wiedział dobrze, że jeśli żywioł nie posłucha jego rozkazu, to i tak
nie przyniesie mu to ujmy, gdyż świadkowie i on sam spoczywać już będą na dnie.
Szczęśliwym trafem burza rychło minęła i autorytet Polaka wzrósł niebywale.
W rezultacie tych sukcesów plemię Fedan obwołało Rzewuskiego swoim emirem, a
trzynaście sprzymierzonych z Fedan szczepów uznało tę godność. Nadano mu imię Tadżel-
Faher, co znaczy: Opromieniony Sławą. Potocznie zwali go Beduini „złotobrodym
emirem”. Uhonorowali go w Tel el Sułtanie wspaniałą, pięciodniową ucztą i igrzyskami
konnymi, na które przybyło kilka tysięcy koczowników. Podczas tej fety emir Ibn-Duszi
tak przedstawił Polaka:
— Oto szlachetny i sławny Tadż-el-Faher Abd-el-Niszan, emir i szejk arabski,
naczelny wódz trzynastu sprzymierzonych plemion, mój przyjaciel, mój brat, mój
sojusznik przez chleb i sól. Plemiona beduinów gwiazdy polarnej w państwach potężnego
Skandera (cara Aleksandra — przyp. WŁ.) są jemu podwładne, albowiem płynie w nim
krew czterech pokoleń Anazes, które przed dwoma tysiącami lat wyszły z Nedżdu. Zna się
on na rasach naszych koni i jest potomkiem Zenobii, królowej Tadmoru!
Przebywając w Arabii Rzewuski bez wytchnienia poszukiwał nowych emocji. Między
innymi wykąpał się w Tarsusie tylko dlatego, że Aleksander Wielki o mało w tej rzece
nie utonął, a Fryderyk Barbarossa wnet po kąpieli w niej zmarł. Potem zanotował z
triumfem, że emir Tadż-el-Fahcr wyszedł zdrowo „z wody uświęconej wspomnieniem
dwóch bohaterów”.
Jedną z najdłuższych i najciekawszych wypraw Rzewuskiego było uczestnictwo w
roku 1818 w gigantycznej pielgrzymce do Mekki. Chociaż jako niewierny nie zobaczył
Czarnego Kamienia Kaaby, to jednak jako pierwszy chyba Polak dotarł pod mury
świętego miasta. Podróżował na swej ulubionej klaczy, która wielokrotnie ratowała mu
życie. Ona to właśnie, podczas podróży do Palmiry, gdy podsłuchał, iż eskorta arabska
chce go obrabować i zabić, uniosła go w kierunku Aleppo i ocaliła.
Do Palmiry, pełnej starożytnych ruin oazy w sercu Pustyni Syryjskiej, wybrał się
Rzewuski po to, by wzbudzić w beduinach szacunek dla kobiety, którą kochał, o której
opowiadał i pisał w stylu „a la Byron”, lecz której imienia nigdy nie podał, tak iż do
dzisiaj nie wiemy kim była. Symbolizował tę kobietę jego życia tajemniczy znak, który
Rzewuski kazał wyszywać na swych strojach oraz grawerować na swej broni, i który rył
na cedrach, głazach, ruinach, wszędzie, gdzie się tylko dało. Zamierzał umieścić go także

na piramidach!
„Złotobrody emir” był żonaty z Rozalią Lubomirską (małżeństwo to szybko się
rozpadło ze względu na jego awersję do wierności), posiadał też na kresach i w Arabii całe
haremy kochanek, lecz trudno przypuszczać, by któraś z nich mogła być panią
tajemniczego znaku. Być może istniała ona jedynie jako ideał w wyobraźni hrabiego, być
może jednak była to jakaś „princesse lontaine”, kresowa piękność, której wspomnienie
zabrał z Ukrainy? Miał nosić przy sobie miniaturkę z konterfektem tej Dulcynei,
miniaturkę, którą rzekomo zniszczył wpadłszy w ręce Arabów ze szczepu Sebaa, by nie
dopuścić do zhańbienia wizerunku ukochanej (islam zabraniał odtwarzania postaci ludzkich).
W Palmirze Rzewuski, chcąc, ażeby beduini „hołd oddawali tej, którą kocham”, wyrył
znak na stojącej samotnie kolumnie i powiedział:
— Jeden jest Bóg i nie ma innego Boga. Ta kolumna stoi samotnie i nie ma innych
obok niej. Kładę na niej znak, którego urok przyciąga do cnoty, a widok przewyższa
wszystkie sławy. Szanujcie ten znak szlachetni Arabowie z pokolenia Anazes. Jeśli Tadżel-
Faher zasłużył sobie na ufność i hymny pochwalne, to wiedzcie, że wszytko zawdzięcza
on temu znakowi...
Po czym przyjął imię Abd-el-Niszan, co znaczy: Niewolnik Znaku, a czterdziestu
beduinów przysięgło pełnić przy znaku rycerską służbę. Znak został także wykuty na skale
obok siedziby legendarnej, obwołanej przez beduinów „królową Palmiry”, Angielki Estery
Stanhope. Jest rzeczą oczywistą, iż | człowiek, o którym Mickiewicz napisał, że „całe
powietrze w Arabistanie ledwie mu na oddech stanie”, nie mógł nie odwiedzić owej
„Sybilli Libanu”, która przeklęła Europę i osiadła w orientalnej warowni górskiej, by tam
prowadzić życie pełne awantur i tajemniczych intryg. Rzewuski zaczął zalecać się do niej
(cóż to byłaby za para, najbardziej munchhausenowska na całym Wschodzie!), ale bez
skutku, co go uraziło. Na dodatek, Lady Stanhope oceniła na zaledwie sto piastrów jego
rumaka, co dla człowieka który znał się na koniach lepiej od Arabów, było obelgą.
Dlatego pożegnali się chłodno i on później określił ją w swych tajnych zapiskach jako
wiedźmę.
Wypchnęły emira poza granice Wschodu (w roku 1820) rozruchy rewolucyjne w
Aleppo, w które był zamieszany — z najwyższym trudem wyniósł głowę cało w tej
zawieruchy. Wschodnia epopeja zrujnowała go finansowo, lecz nie przestał miłować
Orientu. Z Sawrania, swej podolskiej posiadłości, uczynił orientalną enklawę, arabizując
dosłownie wszystko — meble, sprzęty, stroje, potrawy, zwyczaje i nazwiska służby.
Piaszczysty obszar pobliskiego stepu zaadaptował na pustynię ze sztuczną oazą, a przed
wybudowaniem meczetu powstrzymał go tylko zdecydowany sprzeciw hierarchii
kościelnej.
W tej scenerii pisał orientalne melodie i poematy, a także praktykował wschodnią
ascezę, nie pijąc trunków zabronionych przez Proroka i przestrzegając muzułmańskich
postów. Odwiedzając sąsiadów zawsze zabierał ze sobą namiot beduiński, który rozbijał
na dziedzińcach bez względu na pogodę, nie chcąc korzystać z luksusowych komnat.
Podczas jedzenia odmawiał picia jakichkolwiek płynów, tłumacząc, że konie i Arabowie
dopiero w kilka godzin po posiłku korzystają z wodopoju. W arabskich pieśniach, które —
jak sam twierdził — spisał, a według innych napisał sam, powtarzało się gorące
wezwanie: „Przybywaj Emirze! Kraina Nedżdu rozbrzmiewa twym imieniem. Nasze

dziewice tęsknym wzrokiem wyglądają Emira-Niewolnika Znaku. Nasi wojownicy, dumni z
Ciebie, czekają na twe przybycie!”
Dusił się wśród „cywilizowanych” ludzi. „O Boże — pisał — daj mi wrócić na
pustynię! Kiedyż cię ujrzę, ukochany Nedżdzie? Ubóstwo twoje wyżej cenię niż przepych
dworów!” Śnił mu się po nocach ten „kuter” wolności. Wiesz, taki kuter...
Nie bez przyczyny Adam Mickiewicz, pisząc w roku 1828 w Petersburgu „Kasydę na
cześć emira Tadż-el-Fachra ułożoną” i zatytułowaną „Farys”, zaczął od morskiej
metafory:
„Tak łódź wesoła, gdy uciekłszy z ziemi
Znowu po modrym zwija się krysztale
I pierś morza objąwszy wiosły lubieżnemi
Szyją łabędzią buja ponad fale:
Tak Arab, kiedy rumaka z opoki
Na obszar pustyni strąca...”.
Dziwaczał z biegiem lat. Między innymi ożenił najprzystojniejszego ze swych ogierów
arabskich z młodą, oswojoną niedźwiedzicą i czekał, co z tego wyniknie: nowa rasa
niedźwiedziopodobnych koni czy też nowa rasa konio-podobnych niedźwiedzi. Romans
ten jednak zakończył się niczym, to jest lepiej niż romans Tadż-el-Fahera z prostą
dziewczyną z dóbr konstantynowskich, Oksaną, która towarzyszyła mu w konnych
wycieczkach aż do śmierci, to jest do chwili, kiedy stratował ją dziki ogier.
Pod koniec życia Rzewuski zbratał się z kozakami, którzy stali się dlań namiastką
Beduinów. Szukał razem z nimi urojonych skarbów w ukraińskim stepie i urządzał
szalone galopady. Kozacy zwali go: „ataman Rzewucha — zołotaja boroda”, on zaś listy
adresowane do niego jako do hrabiego odsyłał nadawcom nie rozpieczętowane, z
dopiskiem: „Tutki w Sawraniu nema grafiw Rzewuskich, tylki je ataman Rzewucha,
zołotaja boroda, a po arabski emir Tadż-el-Faher. Grafiw szukaj sobi w Czudnowi taj
Pohrebyszczach!”. Nie na wiele zdało się kokietowanie braci kozaków...
W momencie wybuchu Powstania Listopadowego „ataman Rzewucha — zołotaja
boroda” opłacił w połowie ekwipunek wystawionego przez obywatelstwo polskie
szwadronu jazdy i stanął na jego czele. Nie dlatego, iż uprzednio car „prikazał” mu zgolić
złotą brodę, lecz dlatego, by zmyć piętno zdrady z nazwiska Rzewuskich,
opieczętowanego przed laty hańbą przez ojca-targowiczanina. Po raz ostatni widziano
polskiego emira beduinów, jak bił carskie wojsko generała Rotha w bitwie pod
Daszowem, 14 maja 1831 roku. Po bitwie zaginął bez wieści. Na dziedziniec dworu w
Sawraniu wpadł zagoniony wierzchowiec z pustym siodłem...
Ciała Rzewuskiego nigdy nie odnaleziono. Opowiadano legendy, że wrócił na Wschód
i pędził tam wolne życie Beduina. Ci, co lepiej wsłuchali się w stepową harfę traw,
szeptali, iż step śpiewa o kozackim nożu w plecach złotobrodego jeźdźca, którego dusza
uleciała ku krainie marmurowych kolumn, dźwigających tajemniczy znak nad oceanem
syryjskich piasków.
Trzy gwiazdy, o których wam opowiadam w siódmej sali MW, tworzą jedną
konstelację. Badia tuż przed śmiercią rozmawiał z Rzewuskim, a Rzewuski został
zamordowany na tej samej Ukrainie, na której w roku 1872 urodził się syn ubogiego

dzierżawcy niewielkiego majątku kresowego, Aleksander Bułatowicz, też wspaniały
kawalerzysta i kochanek Orientu.
Najpierw posłano go do czteroklasowej szkoły powiatowej w Charkowie, w której
edukowali się synowie robotników, chłopów i zbiedniałej inteligencji. Podczas
uroczystości wręczania świadectw ukończenia nauk, odebrawszy swoje, podszedł do
matki i powiedział:
— Mamo, za tydzień wyjeżdżam do Petersburga i wstępuję do Liceum
Aleksandrowskiego!
Ci, którzy to usłyszeli, wybuchnęli śmiechem. Zachciało się pariasowi elitarnej uczelni
dla pociech dostojników! Zabrał ze sobą dwa świadectwa: że jest szlachcicem i że w
powiatówce był prymusem, wsiadł w pociąg i pojechał. Wariat — mówiono. Wrócił po
tygodniu — w mundurze Carskiego Liceum Aleksandrowskiego! Pokazał, jak będzie się

przebijał przez życie: głową i pięściami do przodu. Był rok 1886.
Uczył się znakomicie i mimo swego ubóstwa czynił spustoszenie w sercach kolegów i
pensjonarek. Uwielbiano go, obierano wodzirejem zabaw, zapraszano do bogatych domów
i wieszczono wspaniałą karierę. Zanim ukończył liceum, otrzymał kilka świetnych
propozycji urzędniczych. Znowu zaskoczył wszystkich: gdy w roku 1891 otrzymał
dyplom, zażądał, by uczyniono zeń... szeregowego żołnierza lejbgwardyjskiego pułku
huzarów! Wykładowcy i koledzy popatrzyli z niesmakiem: a fe, wariat! Miał 19 lat.
Huzarzy żyli wówczas po huzarsku. Karty, pijaństwa, pojedynki, burdy i swawolne
panie. Albo tego nie lubił, albo szybko mu się znudziło, bo już po trzech latach zaczął
patrzeć na zewnątrz, z twarzą zwróconą na południe i wschód. Okazja nadarzyła się po
pięciu, w pobliżu zamajaczył egzotyczny „kuter”... Organizowano właśnie w Rosji szpital
polowy i ochotniczy oddział sanitarny dla armii negusa etiopskiego, Menelika II. Zgłosił
się jako prosty sanitariusz! Koledzy, złoci, roztańczeni huzarzy, spojrzeli z pogardą: pfuj,
wariat! Był rok 1896.
Etiopia — kraj legendarnego chrześcijańskiego króla Jana — była wtedy na mapach
plamą bieli obrysowaną ciemną kreską granic. Na wybrzeżu miała oczekiwać Rosjan
karawana, by zaprowadzić ich do Addis Abeby. Zastali puste wybrzeże, ani śladu
karawany. Należało ściągnąć wielbłądy ze stolicy, to jest wysłać do niej kogoś z
wiadomością. Miejscowi przewodnicy zdecydowanie odmówili: pora bezpiecznego
podróżowania przez pustynię już się skończyła, trzeba być wariatem, by podjąć takie
ryzyko! Wariat znalazł się wśród swoich: ochotnik Aleksander Bułatowicz. Pojechał z nim
jeden z Beduinów, skuszony wielkimi pieniędzmi.
Po pięciu dniach przedzierania się przez wydmy, padając z wycieńczenia, Rosjanin
(polskiego pochodzenia) i Arab dotarli do Addis Abeby. Władze nie mogły uwierzyć, że
Europejczyk przebił się przez pustynię o tej porze roku. Przypominają się słowa
Chłapowskiego, krzyknięte do Napoleona: „Un Polonais passę partout!”.
W Addis Abebie Bułatowicz z miejsca stał się postacią legendarną. Zaproszono go na
dwór, cesarz Menelik wyraził mu gorące podziękowanie, udekorował wysokim
odznaczeniem i obdarzył złotą szablą.
W Etiopii Bułatowicz przeżył swoją pierwszą przygodę orientalną i to Podwójną, bo po
odbyciu pierwszej misji powrócił jeszcze raz do tej „terra incognita”. Prace naukowe,
które wówczas przeprowadził, przyniosły mu najwyższą nagrodę Rosyjskiego
Towarzystwa Geograficznego. Po obu tych podróżach miał do wyboru wysokie szczeble
w hierarchii wojskowej lub naukowej. Wybrał... mnisi kaptur! Poprosił o zwolnienie z
armii i wstąpił jako nowicjusz do petersburskiej filii jednego z najsławniejszych
klasztorów świata, mieszczącego się na greckiej górze Athos. Przyjaciołom zjeżyły się
włosy na głowach: kompletny wariat!
Wiosną 1911 roku w gazetach rosyjskich ukazał się osobliwy komunikat policji. Jego
treścią był apel przeora klasztoru, prośba do ludu, by zechciał pomóc w odnalezieniu
braciszka zakonnego Antoni ja, czyli po dawnemu pana Aleksandra Bułatowicza, który się
zdematerializował. Nie wiadomo, czy dzięki pomocy ludu, w każdym razie przeor
dowiedział się wkrótce, że brat Antonij wyfrunął sekretnie, bez zezwolenia władzy
duchownej, do Grecji i zamieszkał w jednostce macierzystej klasztoru, na górze Athos.
Na wysokim (1935 metrów) skalistym cyplu Półwyspu Chalkidike (Macedonia),
wcinającego się w Morze Egejskie między zatokami Strymońską a Syngityjską,

funkcjonuje do dzisiaj republika mnichów. Już w starożytności miejsce to, przypominające
Grekom Olimp, otoczone było czcią jako przybytek Zeusa Trackiego. W średniowieczu na
Świętej Górze (greckie: Hagion Oroś) Athos wyrosły podniebne monastery i rozmnożyły
się jak skalne gniazda ptaków. W dobie przybycia Bułatowicza mnisia republika liczyła
sobie dwadzieścia klasztorów i trzysta pustelni zamieszkałych przez kilka tysięcy
zakonników i eremitów, lecz czasy jej świetności, kiedy uchodziła za drugie Jeruzalem,
dawno już minęły. Brat Antonij szybko spostrzegł, że na Świętej Górze dzieją się rzeczy
mało święte.
Podniósł bunt. Wystąpił z furią przeciw despotyzmowi prominentów zakonnych,
potępił brutalne traktowanie nowicjuszy i młodszych braci, zażądał lepszego wyżywienia i
poprawy atmosfery panującej wewnątrz przybytku. Otępiała czereda niewolników w
habitach, do tej pory pokorna i ulegle znosząca ucisk hierarchii, ujrzawszy odważnego
podniosła łby i stanęła w szeregu pod jego dowództwem. O tej rebelii w roku 1913 prasa
światowa rozpisywała się na pierwszych stronach. Tytuł: „Bunt w republice mnichów na
Mont-Athos!” zwiększał nakłady trzykrotnie. Nie pomagał rozkaz petersburskiego
Świętego Synodu: „Zdławić zamieszki i ukarać krnąbrnych braci!”. Kierowani przez
Bułatowicza młodzi krnąbrni bracia nie dali się ukarać, przejęli władzę i zaczęli
wprowadzać na Świętej Górze nowe, rewolucyjne porządki. Patriarcha kościoła
prawosławnego w Konstantynopolu uznał to za herezję, zaś Święty Synod, w obawie
przed rozszerzeniem się „zarazy” na inne monastery, zwrócił się z prośbą o pomoc do cara
Mikołaja II. 5 lipca 1913 roku u podnóża skalnej ściany zakotwiczył statek „Chersoń” ze
specjalnym, utworzonym w Odessie, represyjnym oddziałem wojska. Oblężenie trwało
pięć dni. Mimo zaciekłego oporu mnichów żołnierze sforsowali bramę i zdobyli górę.
Wśród 82 braciszków uwięzionych na „Chersonie” nie było jednak „prowodyra”, który
wcześniej zdołał się ukryć w klasztornych labiryntach.
Niedługo potem rozeszły się w Rosji słuchy, że w schronisku Pantelejmonowskiego
klasztoru w Petersburgu niepoprawny brat Antonij utworzył nową mnisią konspirację.
Policja z chęcią zajęłaby się tym „podjudzaczem”, ale nie wolno jej było wkraczać na
tereny klasztorne. Poradzono sobie. Na wniosek Świętego Synodu, z rozkazu ministra
spraw wewnętrznych, Bułatowicz został wysiedlony ze stolicy do rodzinnej wsi
Łucykówka. Był to areszt domowy, w którym „zwariowany mnich” zaczął budować trzeci
buntowniczy „kuter”. W jakiś sobie tylko znany sposób zwołał do Łucykówki byłych
mnichów afońskich i z ich pomocą położył fundamenty pod budynek „wspólnoty
świeckich zakonników. Za tę herezję postawiono go przed sądem. Przypadkiem w
pierwszym dniu rozprawy wybuchła wojna światowa. Oskarżony natychmiast zamienił
„kuter” konspiracyjny na „kuter” wojenny — zgłosił się ochotniczo na front. Propozycja
została przyjęta skwapliwie, a skwapliwość ta była podszyta nadzieją, że taki wariat nie
przeżyje nawet kilku dni na froncie.
Mianowany kapelanem pułkowym, Bułatowicz rwał się nieustannie (jako zwiadowca)
na pierwszą linię ognia, tylko że kule nie rwały się ku niemu. Szybko zrozumiano, że z
nadzieją należy się pożegnać, gdyż kule frontowe nie imają się tego człowieka, on zaś,
jako spowiednik, ima się sołdackich dusz i zasiewa w nich ziarno myślenia. Wycofano go
z armii i ponownie osadzono w Łucykówce. Po tygodniu jego ciało znaleziono w
ogrodzie. Według wersji oficjalnej popełnił samobójstwo, gdyż był wariatem. Lecz tylko
wariaci uwierzyli w tę wersję. N

Tak został zamordowany przez zbirów tajnej żandarmerii kolejny z mieszkańców mego
ogrodu. Przegrał. Miał szczęście. Przedtem wygrał swoje życie niczym piękną melodię,
którą sam ułożył, a potem przegrał swój bunt i dlatego był szczęściarzem. Bo gdyby
wygrał na czele tych, których nawrócił na desperację i walkę, to zapewne zostałby przez
nich osądzony i postawiony pod ścianę, on — lustro ich sumień, i rozprysnąłby się na
tysiąc odłamków tak drobnych, że już żadna podłość nie mogłaby się w nich odbić i
błysnąć im w ślepia wyrzutem albo pogardą.
Kim trzeba być, by być takim jak on? Wariatem, wiecznym chłopcem, poetą?
Czy trzeba być wariatem, aby spojrzeć na błękitne niebo, w którym kąpią się ptaki, i
roześmiać największym śmiechem od serca, kiedy runie budowla, którą w pocie i
samozaparciu wznosiliśmy lata całe? Tak jak Zorba i jego pan, gdy ostatni pień zerwał
ostatnią linę konstrukcji i wszystko runęło jak domek z kart. A potem tańczyć bosymi
stopami na wilgotnym żwirze u brzegu jakiś kleftyjski zwariowany taniec.
Czy trzeba być małym chłopcem, aby przeżyć to wszystko i potem, kiedy już się jest u
progu dorosłości, popatrzeć w siebie, zastanowić się i — jak Robert Slocum, bohater
powieści Hellera „Something Happened” — zrozumieć: „Wiem nareszcie, czym
chciałbym być, kiedy dorosnę. Kiedy dorosnę, chciałbym być małym chłopcem”.
Czy trzeba być poetą? Lawrance Durrell napisał: „Mężczyzna, znaczy: poeta wiecznie
spiskujący przeciw sobie”. Poeta nie znaczy ten z piórem, gdyż on nie spiskuje, tylko
podlizuje się reżimowi lub spiskowcom. Czas poetów-rewolucjonistów zdechł od
ukąszenia przez elektroniczną pchłę, którą można przylepić do stołu, ściany, podwozia
samochodu, słuchawki telefonu, do piersi podsuniętej dziewczyny i do duszy człowieka.
Więc „mężczyzna-poeta, który wiecznie spiskuje przeciw sobie”, nie jest dzisiaj groźnym
cieniem przemykającym się nocą wśród piasków pustyni, pod murem uśpionego klasztoru
i w stepowych burzanach, by bronić „spraw, które opuścił Bóg”. Lub raczej jest takich
bardzo, bardzo niewielu — to ginąca rasa.
Zresztą nie trzeba do tego rewolweru. Jest jeszcze kilka zawodów, kilka profesji lub
raczej powołań pełnych samobójczej poezji. I kilku, kilkunastu wieszczów, takich jak
„Rudy” Adair.
Paul „Red” Adair, czerwonowłosy Teksariczyk, najwybitniejszy specjalista od
opanowywania katastrof naftowych. Zasłynął na całym globie, kiedy 22 kwietnia 1977
roku gejzer czarnej mazi rozerwał żelazne zawory szybu numer 14 na platformie
wydobywczej „Bravo” norweskiego pola naftowego Ekofisk. Od tej pory co godzinę
cztery miliony litrów ropy wylewało się do Morza Północnego, a Europa, mimo
morderczych wysiłków, nie potrafiła zahamować kataklizmu. Po pięciu nieudanych
próbach zaczopowania szybu, w sytuacji krytycznej, wezwano z Ameryki ostatnią
nadzieję — wielkiego Adaira. Miał wówczas 62 lata i mógł wysłać swoich ludzi, których
wyszkolił do stanu absolutnej perfekcji. Ale przecież nie po to wszedł w młodości do tej
gry, by na starość przestać być „małym chłopcem” i stracić taką okazję do pięknej śmierci.
Przyleciał do Europy, a potem na czele swojego zespołu, z którym wśród potwornego
huku gejzeru ropy zmieszanej z gazem o temperaturze ponad 100 stopni Celsjusza
porozumiewał się gestami rąk, 2 maja, po 181 godzinach i 4 minutach od chwili wybuchu,
niemal cudem zakorkował apokaliptyczny ryj. Było 80 procent szans na to, że naftowogazowa
mieszanka się zapali i że „Rudy” spłonie niczym kwiat z bibułki. Ale się nie
zapaliła i jeszcze raz przeżył. Przedtem już kilkanaście razy zatańczył na granicy śrriierci.

Eksplodujący gaz wyrzucił go na 90 stóp w powietrze. Wpadł do krateru z wrzącą ropą
naftową. Siarkowodór oślepił go na kilka miesięcy. Inny wybuch pogruchotał mu prawie
wszystkie kości. Kilkakrotnie lekarze orzekli, że do końca życia nie podniesie się z łóżka.
Pomylili się — Adair zorganizował sto spisków przeciw swemu ciału, swym
ponadszarpywanym mięśniom i ścięgnom, swym kościom posklejanym jak porcelanowe
filiżanki, i sto razy ocknął się poetą. Najpiękniejszą strofę zaimprowizował po
zwycięstwie na Ekofisk. Jeden z setek oblegających go dziennikarzy spytał:
— Panie Adair. Dlaczego w wieku sześćdziesięciu dwóch lat uprawia pan tak
samobójczy zawód?
„Rudy” uśmiechnął się i powiedział:
— Bo mam na utrzymaniu bardzo wymagającą żonę.
Można pomarzyć w fotelu. Niewątpliwie prawdą jest to, co napisał Krzysztof
Kłopotowski recenzując „Parszywą dwunastkę”: że takie fascynacje „są przeznaczone dla
psychopaty, a dostępne dla idioty. Jeśli nie jeden to drugi tkwi prawie w każdym z nas,
wybrańcy mają obu”. Wybrańcy wsiadają na kuter, mądrzy i zdrowi siadają na kanapie,
sapiąc: wiesz, taki kuter...
Wiem. Taki jak Adaira, nieosiągalny na jawie, cacko z dziurką tylko dla wybrańców.
Ziemia zaludniona jest podziwiaczami Adairów, zazdrośnikami, których ramiona
poobcierała uprząż, a marzenia wycierają się do dna po każdym przebudzeniu, i każdego
wieczoru, zacerowane od nowa, poczynają funkcjonować wraz ze zgaszeniem lampy.
Tylko nieliczni wchodzą na drabinę, by zeskoczyć na jawie do tamtego ogrodu Badii,
Rzewuskiego i Bułatowicza.
Jedni zaciągają się do Legii Cudzoziemskiej, gdzie ich marzenie o radości bycia
wolnym mężczyzną zostaje zgwałcone już po tygodniu, gdyż — jak pisał Kurt W.
Zimmermann w „Die Weltwoche” (13-X-1976) — „instruktorzy celebrują tam rytuał
psychicznego niszczenia, którego celem jest doprowadzenie osobowości poszczególnych
jednostek do ruiny”. Po miesiącu tej tortury porzucony świat żelbetowych pudełek do
mieszkania, taśm fabrycznych i kolorowych komiksów o Legii Cudzoziemskiej wydaje im
się rajem. Więc uciekają. Złapani, lądują „w celach wypełnionych wodą do kolan i w
koloniach karnych, gdzie muszą pracować bez żadnego sensu, waląc młotami w bloki
skalne aż do omdlenia”.
Inni wybierają „Dzikie Gęsi” — owiane legendą zespoły najemników Mike’a Hoare’a
(„Crazy Mikę”), Rolfa „Juju” Steinera, Boba Denarda, Aleca Gaya, Big Jacka Carton-
Barbera, Jeana Schramme’a i im podobnych, albo „Revolver Club”, którego as,
Dominiąue Borella („Alex”), zginął od zabłąkanej kuli w Bejrucie. Wkrótce widzą, że stali
się niewolnikami tej samej mafii, prostytutkami do najpodlejszych zadań, przeciw którym
nie można szemrać, by nie dostać kuli w łeb. Pogubiły się samotnicze ścieżki chwały.
Rozmawiałem z jednym z nich w Marsylii. Rzuciła go żona, a on wolał być daleko,
zabijać i być zabijanym, byle tylko nie widzieć, że ona ma innego. Następnego dnia miał
odpłynąć do Afryki. Spojrzałem na żółty kuter przy nabrzeżu i mruknąłem:
— Niech ci Bóg sprzyja.
— Nie wierzę w Boga!
— Nie szkodzi, On wierzy w ciebie.
Czy na pewno? Czy to on jest godzien litości, czy my, którzy czujemy się wyzuci z
wolności i radości śmiertelnego ryzyka? I kiedy przychodzi ów dzień, jeden jedyny w

życiu, gdy okazja do weiścia na pokład marzeń zrealizowanych staje przed nami pod
postacią pięknej nagiej kobiety, uśmiechniętej kusi-cielsko, na pustym wybrzeżu
wyczarowanym przez Franza Radziwiłła, a obok czeka kuter... Kobieta podchodzi do nas,
wyciąga swoje atłasowe dłonie i zaczyna rozpinać nam koszulę, rozbiera nas, zanurza nam
paznokcie we włosy, czule, jak gdyby jej palce utoczone były z namagnetyzowanego
słońca, i chce nas wessać w siebie, zacierając wszystkie inne obrazy. Ale kiedy już nic nie
okrywa naszej nagości, raptownie rozluźnia uścisk, patrzy z pogardą i odchodzi ze
wstrętem. Na różowym piasku rysuje się ostro cień naszej sylwetki i widać wyraźnie, że
jest to sylwetka eunucha. Kiedy podniesiemy zwieszoną głowę, jej już nie będzie, tylko
daleko na horyzoncie majaczy biały żagiel odpływającego kutra, a samolot naszych
fantasmagorii pikuje w morze, ciągnąc za sobą czarny welon wstydu.
— Wiesz, taki kuter...


tu można pobrać cały tekst

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz