wtorek, 28 lutego 2012
Ks. prof. Czesław S. Bartnik
Wszyscy wiemy, że państwa i życie publiczne były budowane na ateizmie na obszarach komunistycznych, ale nie wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że taka sama budowa jest podjęta dziś jako główne przedsięwzięcie na obszarach kultury euroatlantyckiej pod hasłem liberalizmu. I tak w tym drugim przypadku ludzie nierefleksyjni, ufający hasłologii, sądzą, że mają całkowitą wolność religijną, a nie wiedzą, że reprezentują już stare poglądy, ponieważ "nowa demokracja" i liberalizm nie uznają religii na scenie państwowej i publicznej. Taka jest bowiem koncepcja budowy "nowoczesnego" państwa i życia publicznego.
Ateizm publiczny
Odróżniamy ateizm indywidualny, wynikający z negowania Boga w swoim życiu przez jednostkę, oraz ateizm społeczny, zorganizowany, o różnych zakresach: wspólnotowy, polityczny, państwowy, kulturowy, publiczny. Ateizm jednostkowy, zgodny z sumieniem danej osoby, zasługuje na szacunek i katolicy są dla tej osoby zwykle szczególnie życzliwi. Jest natomiast problem z ateizmem zorganizowanym społecznie i państwowo, bo powoduje to istotny konflikt z religią, która jest z natury swej także społeczna i publiczna, czyli ukształtowana w Kościół.
I tutaj znowu występują dwa oblicza ateizmu społecznego: może być wewnętrzny dla danej zbiorowości, czyli prywatny, choć niepozbawiony wolnej misyjności, dialogujący z ludźmi wierzącymi, ale może być - jak w marksizmie, liberalizmie, masonerii i różnych innych organizacjach - silnie wojujący, tzn. nieuznający wolności religii, bądź to publicznej, bądź to prywatnej.
Obecna taktyka ateizmu publicznego
Przywódcy ateizmu społecznego i państwowego zauważyli w XX wieku, że religii jako również zjawiska społecznego i kościelnego nie da się zniszczyć na płaszczyźnie doktrynalnej, bo jest ona samym jądrem życia osobowego normalnego człowieka. Niewiele przyniosły takie nurty, jak teologia "śmierci Boga" w świecie, idea sekularyzmu, teoria rozdziału Kościoła i państwa, głoszenie i nauczanie ateizmu zwalczającego wiarę i inne. Doszli więc do przekonania, że religię najlepiej zniszczy się przez jej "sprywatyzowanie", tzn. całkowite wyparcie z życia świeckiego, doczesnego, społecznego, państwowego, z polityki, nauki, kultury, sztuki, moralności, obyczajów, słowem - z całości życia bieżącego. Ale ma towarzyszyć temu obłudne wynoszenie wysoko religijności osobistej, indywidualnej, dowolnej, nieukształtowanej w Kościół publiczny. Taka teoria i praktyka jest dziś wprowadzana z całą siłą w UE, USA, Kanadzie, Australii i wszędzie, gdzie tylko sięga duchowa kultura zachodnia.
Ateizm polityczny, nawet wojujący, odniósł pewne sukcesy głównie wśród inteligencji, przede wszystkim dzięki nieustannej agitacji mediów, pozostających w większości w rękach owych głosicieli ateizmu publicznego. Z jednej strony sama religijność słabnie po wojnie z powodu dobrobytu, łatwości życia i czarów techniki, co zazwyczaj bardzo demobilizuje i rozleniwia osobowość człowieka i sugeruje mu samowystarczalność na świecie, a z drugiej strony omawiani ateiści schlebiają bardzo religijności czysto osobistej bez charakteru społecznego, Kościół ograniczają tylko do akcji charytatywnych na marginesie społecznym, a nawet wspierają niekiedy odbudowę zabytków jako dzieł sztuki.
Przy tym zmieniają naukę o roli religii - o ile kiedyś panowało przekonanie, że religia, zwłaszcza chrześcijaństwo, łączy i jednoczy społeczeństwo, o tyle ateiści naukę tę odwracają. Głoszą, że religie i same wyznania jednej religii są różne, przeważnie w kolizji między sobą, natomiast ateizm jest jeden i ten sam, a więc daje jedną wspólną podstawę dla jedności i zgody, a także budowania pokojowej przyszłości. Bóg dzieli ludzi na wierzących i niewierzących, ateizm łączy i jednoczy. Oczywiście, jest to propagandowy blef, społecznie i osobowościowo całkowicie pusty i zrywa wszystkie głębsze więzy człowieka z człowiekiem.
W tej sytuacji dało się zaobserwować specjalną propagandową grę ateistów publicznych na świecie postacią bł. Jana Pawła II Wielkiego. Nie można było tej postaci zamilczeć, ale i nie chciano przyjąć misji ewangelizacyjnej Papieża Polaka. Dlatego mocno krytykowano jego doktrynę dogmatyczno-moralną jako tradycjonalistyczną i wsteczną, natomiast wychwalano Ojca Świętego za wyjście ku światu poprzez dialog, kontakty i rozmowy ze wszystkimi, tyle że starano się te wartości ewangeliczne przekładać na folklorystyczne, bez realnych skutków politycznych, jak np. zlekceważono całkowicie bł. Jana Pawła II Wielkiego w sprawie religii w UE.
Doktryna ateizmu publicznego, państwowego została szeroko przyjęta przez czynniki władzy społeczno-politycznej, w formie jeśli nie wojującej, to dyktatorskiej. U nas przejęły go: UW, PO, SLD, Ruch Palikota oraz różne ugrupowania o ideologii ateizmu totalnego. W postaci bardziej ostrożnej przyjęły go także niektóre ugrupowania społeczno-polityczne inteligencji katolickiej, nieraz łącznie z duchownymi, jak ośrodki "Tygodnika Powszechnego", "Więzi", "Znaku", "Przeglądu Powszechnego" i niektórych klasztorów. Ośrodki władzy państwowej i publicznej, nawet społecznej, opowiadają się często, jak np. KRRiT, za ateizmem publicznym wojującym.
Przypadek Telewizji Trwam
W Polsce rozszerza się ateizm polityczny z inspiracji władz naczelnych, także ateizm wojujący. Obnaża się on całkowicie w odmowie Telewizji Trwam miejsca na naziemnym multipleksie cyfrowym, co oznacza zamknięcie ust Kościołowi katolickiemu w zakresie medialnym na cały kraj. Trzeba przypomnieć, że już Radio Maryja miało olbrzymie trudności z uzyskaniem częstotliwości radiowych. Czyli już w roku 1992 była nakładana na Kościół polski czapa ateizacji w wymiarze państwowym, a myśmy wtedy tej taktyki unijnej nie znali. I dziś mało kto dostrzega, że i Radio Maryja, i Telewizja Trwam są atakowane jako media rzekomo tylko jednej osoby, "giganta biznesowego" (choć finansowanego przez emerytów), a mianowicie o. dr. Tadeusza Rydzyka. Jaka ta ateizacja jest subtelnie perfidna, jeszcze bardziej perfidna niż bolszewicka, w "wolnej Polsce"! Chodzi o stworzenie wrażenia, że jest to walka tylko z jedną osobą, a nie z Kościołem na płaszczyźnie publicznej, i że o. Tadeusz Rydzyk chce swój katolicyzm prywatny uczynić publicznym, narodowym. O naszej naiwności świadczy fakt, że owym czynnikom udało się na długo zasiać nieufność wobec tego medium także i ze strony licznego duchowieństwa, a nawet części wówczas Episkopatu.
Obecnie liczy na to samo KRRiT, a szczególnie jej przewodniczący, zresztą działa niechybnie na polecenie wyższych władz państwowych, które decydują się na podporządkowanie sobie Kościoła na scenie państwowej. Sami chyba też mają skądś takie zalecenia. I tak wychodzi cała maskarada ateizmu państwowego: przewodniczący jest w domu katolikiem, a w państwie ateistą, i to wojującym, czyli prywatnie jest wierzący, a publicznie niewierzący i zwalcza Kościół katolicki w jego funkcji ewangelizacyjnej. A społeczeństwo katolickie Polski dopiero teraz zaczyna się budzić i przeciera oczy. Nikt go nie pouczył przedtem i nie przestrzegł. Kiedy ja pisałem o tym od początku lat 90. ubiegłego wieku, to byłem atakowany i przez katolewicę, i przez licznych duchownych. Jedni się podstępnie kryli ze swymi ideami, drudzy niczego nie rozumieli w płaszczyźnie współczesnych koncepcji życia społeczno-politycznego.
Ale znaczny brak wiedzy w tych sprawach pozostaje do dziś, co przejawia się choćby w kakofonii argumentacji. Oto zaatakowani katolicy prawowierni dowodzą, że odmowa miejsca na multipleksie jest złamaniem unijnego prawa pluralizmu mediów. Tymczasem w interpretacji tego prawa jest perfidna pułapka. Według twórców ateizmu politycznego, "pluralizm" oznacza wiele jednostek, ale tylko jednego zbioru, a mianowicie "bezreligijnego", czyli do tej pluralności mogą wchodzić media państwowe, komercyjne, masońskie, satanistyczne i wszystkie, byle nie były prawdziwie religijne. Religijne bowiem nie mają prawa być na scenie publicznej, chyba że tylko przez niekonsekwencję, np. z powodów dyplomatycznych, z obawy przed Episkopatem lub dla zwycięstwa wyborczego, czy też gdyby takie medium było nieprawowierne lub popierało rząd. Toteż przed Kościołem katolickim staje zadanie zwalczania nie tylko jednego czy drugiego zachowania nieprawego czy nawet przestępczego, ale czas podjąć mocne i otwarte przeciwstawienie się całej ideologii obłędnego liberalizmu antyreligijnego.
Tymczasem postawa zwolenników ateizmu politycznego, ujawniona podczas dyskusji z KRRiT i w ramach Komisji Kultury i Środków Przekazu, jest nie do zniesienia dla normalnego człowieka: kłamstwa, przekręty, nienawiść do religii, furie psychiczne, zapiekłość, wprost podłość, tak jakby rozumowano nie rozumem, lecz namiętnością złości. Człowiek normalny przeżywa koszmarny sen. Na przykład w pewnym momencie ktoś mówi, że nie został złamany pluralizm, bo miejsce na multipleksie dostało już jedno medium katolickie. Tymczasem chodzi prawdopodobnie o znane medium, które od początku zwalcza Radio Maryja, Telewizję Trwam i osobiście prześladuje o. Tadeusza Rydzyka, a w programie religijnym zamiast głoszenia ewangelizacji przemyca zatrute rozumienie katolicyzmu i Kościoła. No i to ciągłe założenie, że ogół katolików, łącznie z duchownymi, to tylko masa idiotów, których się bezkarnie oszukuje i lży. Taką "brzydotę spustoszenia", intelektualnego i moralnego, promują teraz "postępowe" władze polskie?
To spustoszenie okazuje się coraz bardziej rozlegle. Dostrzegają je już najprostsi ludzie, także niewierzący, uczciwi. Oto przykład: ktoś pisze, że słuszność jego ateizmu potwierdza się, gdy pewien arcybiskup broni Polski, jej suwerenności w UE, Ojczyzny, Narodu, tradycji katolickiej. Ale przecież to nie jest potwierdzenie słuszności ateizmu Polaka dzisiejszego, lecz tylko choroba intelektualna u młodego człowieka, który w środowisku współczesnej Polski nie zdobył pojęć intelektualnych, a tylko zaśmiecił sobie umysł brudnymi uczuciami, inspirowanymi przez marksizm lub/i liberalizm, bo brak mu obiektywnego wykształcenia i zasady rozumu społecznego i politycznego.
Wielu ludzi nierefleksyjnych sądzi, że ateizm społeczny ogranicza się tylko do dziedziny polityczno-państwowej. Ale on obejmuje powoli już wszystkie dziedziny: moralność, życie codzienne, kulturę, oświatę, wychowanie, literaturę, sztuki piękne, media, nauki humanistyczne, obyczaje polskie, sądownictwo, prawodawstwo. Słusznie zauważa ks. prof. Józef Krukowski, że rząd już łamie prawo konkordatowe, np. znosząc jednostronnie Fundusz Kościelny.
Z ateistami publicznymi, państwowymi coraz trudniej jest rozsądnemu człowiekowi rozmawiać, bo tworzy się u nich pewna skorupa umysłowa, nie do przebicia rozumem i sumieniem. Takie zaskorupienie w błędzie to straszna rzecz. Przychodzi tu na myśl np. mentalność komunistów ateistycznych. Wielu z nich dokonywało straszliwych mordów na współbraciach patriotach, arystokracji, mieszczanach, uczonych, duchownych, prostych ludziach wyróżniających się szlachetnością. My słusznie uznaliśmy ich za morderców i zdrajców wyzbytych człowieczeństwa, ale oni uważali i uważają się do dziś za bohaterów, jeśli byli "ideowi", uważali, że postępują zgodnie z prawem "rewolucyjnym" i z "sumieniem komunisty". Zabijani mieli być wrogami postępu, komunizmu, humanizmu, no i Polski socjalistycznej. I jeszcze raz trzeba przypomnieć straszliwy paradoks, że sowieccy mordercy także sądzili morderców niemieckich w Norymberdze, bynajmniej nie za złamanie Dekalogu, lecz za zabijanie komunistów. A przecież dla jednych i drugich najwyższym prawem moralnym było ich wewnętrzne prawo państwowe, któremu byli tylko posłuszni. Skorupa antyreligijna to coś strasznego. A czy nie jest straszna również ta skorupa pseudoliberalna, w imię której umocowuje się prawnie aborcję, eutanazję, in vitro, niedostateczne leczenie społeczeństwa (z jego podatków), zabijanie duchowości społecznej, a wreszcie niszczenie życiodajnej wiary w Boga, ożywiającej całe życie zbiorowe i uszlachetniającej cały świat i wszelką doczesność?
Dostrzegamy w Polsce coraz wyraźniej cały nierozum w wypieraniu religii i Kościoła z życia publicznego, które przez to staje się jakieś pesymistyczne, smutne, płytkie, nienormalne i niegodne, bez wyższych wartości. Widzimy zatem, że musimy podjąć wielostronną walkę zarówno z nieprawnymi lub przestępczymi aktami ateizmu publicznego, jak i z całą ideologią pseudoliberalną. Są to bowiem mutacje marksizmu. Szczęście, że znakomita większość Polaków jest rozumna i szlachetna. I mamy coraz więcej "dywersantów" przeciwko tej obłędnej ideologii i praktyce, choć nie wszyscy jeszcze kojarzą, że usuwanie Telewizji Trwam jako katolickiej trzeba wliczać także w ową serię złych posunięć premiera Tuska i rządu. Ufamy jednak mądrości i dobroci Polaków niezatrutych. Przypominają mi się lata pracy w lubelskim seminarium duchownym, gdy władze nałożyły w duchu bolszewickim podatek 65 proc. od każdej przyjętej wpłaty i od każdego daru, a kuchnię uznano za restaurację dochodową i obłożono tym samym podatkiem. Musieliśmy więc wprowadzić podwójną księgowość i ogłosić, że klerycy sami sobie gotują na dyżurach z domowego prowiantu. Wielu urzędników i kontrolerów, nawet ze Służby Bezpieczeństwa, zdawali sobie sprawę z tego, że my kręcimy, ale udawali, że nie wiedzą, żeby nas mimo wszystko ratować przed wejściem na hipotekę i przejęciem seminarium. Obawiam się, że z dzisiejszymi zeskorupiałymi ateistami publicznymi może być gorzej w sprawach społecznych Kościoła.
Ideologiczna skorupa utworzyła się na strukturach UE i coraz bardziej zagraża państwom członkowskim. Widać to ostatnio mocno na przykładzie Węgier, od kiedy premierem przestał być całkowity wasal, a przyszedł Viktor Orbán. Za niektóre ruchy zmierzające ku wolności politycznej, finansowej i ideologicznej, głównie chyba za wprowadzenie do preambuły konstytucyjnej wzmianki o Bogu i chrześcijańskiej tradycji państwa węgierskiego, ateiści polityczni Unii zażądali od premiera kategorycznie, by zapomniał o wolności, by się wycofał z reform, by przyjął niszczącą ideologię unijną w pełni, i zagrozili prawnym i finansowym ukaraniem społeczeństwa. Ateizm liberałów przejmuje coraz wyraźniej wszystkie cechy marksizmu sowieckiego.
***
Jeszcze raz wrócę do tego, że bardzo wielu nierefleksyjnych czy młodych wyznawców ateizmu politycznego i publicznego może nie wiedzieć obiektywnie, co czynią i czemu służą, mogą sądzić, że już zdobyli wiedzę wieczną, która nie potrzebuje ani krytyki, ani zmiany. Można się obawiać, że gdy nas zniewalają społecznie, to mniemają, iż budują nowy raj i mają całkowitą rację. Może dochodzić do paradoksu, błędnego sumienia, o czym mówi już Chrystus: "nadchodzi godzina, w której każdy, kto was zabije, będzie sądził, że oddaje cześć Bogu" (J 16, 2). Toteż trzeba nam walczyć przede wszystkim o prawdę. Istotną zatem sprawą jest podjęcie przez nas takiej ewangelizacji, także medialnej, która będzie chroniła przed nową bezbożną i niszczącą ideologią. Trzeba bronić przed nią przede wszystkim dzieci i młodzież, bo - jak mówi ciekawe przysłowie laickiej Francji - "na starość to i sam diabeł staje się religijny".
Wydaje się wszakże, iż sama zasada smutnego milczenia katolików nie wystarczy, przeciwnik jest zbyt bezwzględny, wredny i przewrotny. Chyba sama satyagraha, zasada Gandhiego (zm. 1946), żeby osiągać cele społeczne i polityczne przez same słowa i prawdę bez siły nacisku (ahinsa), nie wystarczy, dziś media złych ludzi są prawie wszechmocne. Trzeba czynów.
I pomyśleć, że przed kilkoma tysiącami lat zdarzały się państwa Sumeru, Akadu, Egiptu, Grecji, Indii i tylu innych krain wielokrotnie światlejsze, sprawiedliwsze, mądrzej rządzone i bardziej życzliwe dla wszystkich swoich obywateli, niż chełpiące się postępem i światłością niektóre państwa ateizmu publicznego, obecnie, niestety, łącznie z "liberalną" Polską.
Nasz Dziennik 28.02.2012
sobota, 25 lutego 2012
Z komunizmu w wolny kapitalizm.
Z prof. Witoldem Kieżunem, teoretykiem zarządzania, wykładowcą Akademii im. Leona Koźmińskiego oraz uczelni zagranicznych, byłym ekspertem ONZ ds. modernizacji zarządzania w krajach afrykańskich, rozmawia Mariusz Bober
W swojej najnowszej książce pt. "Patologia transformacji" poddaje Pan druzgocącej krytyce ostatnie 20 lat przemian ustrojowych w Polsce. Środowiska komunistów i zachodnich kapitalistów zawarły nieformalny układ, rekolonializując Polskę?
- Wszystko zaczęło się od przyjazdu do Polski amerykańskiego wielkiego spekulanta giełdowego, jednego z najbogatszych ludzi na świecie George´a Sorosa, mającego jednocześnie wielkie ambicje rozwijania idei "otwartego świata". Tę społeczną działalność realizował poprzez tworzenie licznych fundacji i finansowanie uniwersytetów - w sumie miliardami dolarów. W maju 1988 r. przyjechał do Polski, spotkał się z gen. Wojciechem Jaruzelskim i premierem Mieczysławem Rakowskim, przedstawiając swój plan radykalnej transformacji systemu gospodarki planowej na wolnorynkową, i otworzył w Warszawie Fundację im. Stefana Batorego. 7 miesięcy po jego wizycie ustawą z dnia 23 grudnia 1988 roku komunistyczny rząd i Biuro Polityczne Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, partii, której statutowym celem było zbudowanie socjalizmu na gruzach kapitalizmu, podejmują decyzję o wprowadzeniu w Polsce ustroju kapitalistycznego w jego klasycznej, ortodoksyjnej formie na podstawie kodeksu handlowego z 1934 roku. Z punktu widzenia teorii patologii zarządzania jest to klasyczny przykład realizacji prawa sformułowanego przez niemieckiego filozofa Hansa Vaihingera "przerastania środków nad celem". Środkiem dla realizacji celu, jakim było dla PZPR zbudowanie socjalizmu, stało się samo posiadanie władzy. Jednak ten środek stał się celem samym w sobie, i dla jego osiągnięcia wprowadzono dotychczas zwalczany ustrój ekonomiczny. Nie było żadnych protestów czy nawet wewnętrznej różnicy zdań. Okazało się więc, że "szczytny cel budowy ustroju", w którym będzie rządzić zasada "od każdego według jego możliwości, każdemu według jego potrzeb", był negatywną fikcją organizacyjną.
Ale do realizacji swoich planów wykorzystali majątek, na który pracował cały Naród...
- Tak. Narodowy Bank Polski natychmiast wykreował wtedy 9 nowych komercyjnych banków refinansowanych przez siebie. Rozpoczął się wówczas proces tzw. nomenklaturowej prywatyzacji, dotyczący małych i średnich przedsiębiorstw państwowych. Według prof. Juliusza Gardawskiego, istniały dwa typowe jej modele. Dyrektor zakładał przedsiębiorstwo prywatne o takim samym profilu specjalizacji jak to państwowe, którym kierował. W firmie prywatnej dawał pracownikom wyższe wynagrodzenie, ponieważ nie obowiązywał w niej bardzo wysoki podatek od wynagrodzeń, tzw. popiwek poważnie ograniczający wysokość uposażeń w przedsiębiorstwach państwowych. W ten sposób doprowadzał do "przejmowania" pracowników z państwowego do jego prywatnego przedsiębiorstwa. Po pewnym czasie dochodziło do bankructwa lub przejęcia przedsiębiorstwa państwowego. Drugi sposób to tworzenie spółek prywatnych przez dyrektorów państwowych firm z legitymacją PZPR. Często robili to we współpracy z sekretarzami partyjnymi. Następnie takie firmy uzyskiwały kredyty z tych nowo utworzonych banków na wykup udziałów firmy państwowej. Z badań prof. A. Gardawskiego wynika, że 80 proc. personelu tych nowych prywatnych firm wcześniej pracowało w państwowych przedsiębiorstwach, a 62,5 proc. właścicieli nowych prywatnych przedsiębiorstw małej i średniej wielkości pełniło funkcje kierownicze i dyrektorskie w PRL.
Paradoksalnie wielu Polaków klęskę transformacji ustrojowej przypisuje ludziom kojarzonym z "Solidarnością"...
- Tak, ale po 1989 r. tak naprawdę to nie klasyczna "Solidarność" przejęła władzę. Ruch ten miał koncepcję budowania nie gospodarki kapitalistycznej, ale państwa o własności społecznej z elementami daleko posuniętej samorządności. Pomysł zbudowania w Polsce całkowicie kapitalistycznego systemu pochodził od komunistów. Powtarzam: tzw. ustawę Wilczka [o wolnorynkowej działalności gospodarczej - przyp. red.] z 1988 r. przyjął komunistyczny jeszcze rząd premiera Rakowskiego i zatwierdził ostatni Sejm PRL. A była to ustawa wprowadzająca zasady niemal "czystego kapitalizmu".
Niemniej to wcześniejsi doradcy prezydenta Lecha Wałęsy, ludzie kojarzeni z "Solidarnością", realizowali ten plan umożliwiający nomenklaturową prywatyzację i kolonizację Polski przez zachodni kapitał...
- Rzeczywiście, gdy wysłany i finansowany przez George´a Sorosa, dla realizacji jego planu, amerykański ekonomista Jeffrey Sachs przyjechał do Polski, zwrócił się od razu - jak napisał w swoich wspomnieniach - do trzech, jak ich nazywa, "strategów", a więc kierowników NSZZ "Solidarność": Bronisława Geremka, Jacka Kuronia i Adama Michnika. Tymczasem wszyscy oni uczciwie przyznawali, że nie znają się zupełnie na ekonomii, i pytali tylko: "Czy to wyjdzie?". A Sachs z energią typowego kapitalistycznego agenta marketingowego gorąco zapewniał, że oczywiście - tak. Pierwszy bezpartyjny premier III RP, który również podejmował decyzje w sprawie przekształceń w Polsce - Tadeusz Mazowiecki, nie miał wyższego wykształcenia, był dziennikarzem, redaktorem pisma, członkiem działającego w PRL stowarzyszenia PAX, ale również nie miał wiedzy ekonomicznej ani żadnej praktyki pracy w administracji. Stanowisko premiera było jego pierwszą pracą w administracji. Także Lech Wałęsa uczciwie przyznawał się, że nie ma pojęcia o ekonomii, ale również akceptował program Jeffreya Sachsa. W dodatku na wicepremiera i ministra finansów, a więc ekonomicznego kierownika całej transformacji, wyznaczono dr. Leszka Balcerowicza, byłego członka PZPR, w latach 1978-1980 pracownika Instytutu Podstawowych Problemów Marksizmu-Leninizmu przy Komitecie Centralnym PZPR, który też nie miał żadnego praktycznego doświadczenia w kierowaniu zespołami ludzi w administracyjnych strukturach ani liczącego się dorobku naukowego (14 lat po uzyskaniu doktoratu nie miał jeszcze stopnia doktora habilitowanego, uzyskał ten stopień dopiero w pierwszym roku pracy jako wicepremier). Zaś pierwszym polskim premierem w III RP, demokratycznie zaakceptowanym przez wybrany w wyborach 4 czerwca 1989 roku parlament, był generał Czesław Kiszczak, "zasłużony" kierownik walki z podziemnymi strukturami "Solidarności" w latach 1981-1989. Jedynie dzięki odejściu z sojuszu z PZPR Stronnictwa Demokratycznego i Polskiego Stronnictwa Ludowego udało się stworzyć rząd pod kierownictwem bezpartyjnego Tadeusza Mazowieckiego, co przyspieszyło odsunięcie od władzy komunistów. Ale sytuacja w kraju zmieniła się tylko pozornie. Większość kadry kierowniczej to byli nadal ci sami ludzie z okresu rządów PRL. Stąd słusznie pisali Jacek Kuroń i Jacek Żakowski: "Jeśli stworzenie sektora prywatnego było jednym z naszych głównych celów, to bez ludzi z nomenklatury nigdy by się nam nie udało". Było to jednak całkowite odejście od początkowej idei "Solidarności", która zakładała troskę o drugiego człowieka, a nie bogacenie się za wszelką cenę. NSZZ "Solidarność" ze zdecydowanie lewicowym laickim kierownictwem (poza Wałęsą) nie korzystała wówczas niestety z wybitnych doradców - ekonomistów, bazujących na społecznej nauce Kościoła katolickiego (a przecież "Solidarność" ma katolicki rodowód, o którym świadczyły m.in. Msze Święte, spowiedzi, i jej znakiem miał być znaczek z obrazem Matki Bożej w klapie marynarki Wałęsy). Nie korzystała też ze skandynawskiej formuły zarządzania ani zachodnioniemieckiego społecznego podejścia, ani nawet z doświadczeń tzw. Tygrysów Wschodu czy elementów strategii Chin Ludowych. Było szereg modeli poza neoliberalizmem i niezwykle korzystnej dla światowego kapitału "terapii" George´a Sorosa. Przyjęto jego model, praktycznie sformułowany przez Jeffreya Sachsa, nie sprawdzając efektów jego działalności w Boliwii. Opisała je dokładnie Naomi Klein, wskazując, że doprowadził tam do klęski społecznej, rozruchów zbrojnie tłumionych przez wojsko, do olbrzymiego bezrobocia, a jednocześnie do wzbogacenia się grupy spekulantów. Efektem tych zmian było poważne obniżenie wysokości wynagrodzeń i daleko idąca stratyfikacja społeczna. Likwidacja inflacji nastąpiła tam dopiero po dwóch latach, mimo zapewnienia Sachsa, że zlikwiduje ją "w jeden dzień". Nikt nie zainteresował się tymi wynikami. Wprost przeciwnie, powszechnie chwalono rzekomo pozytywne efekty jego pracy w Boliwii. Z perspektywy 20 lat wprost trudno zrozumieć to swoiste zauroczenie równie niepoważnym reklamiarstwem Sachsa w Polsce i brak zdecydowanej społecznej reakcji, tak jak w Boliwii i w innych krajach południowoamerykańskich.
Wprowadzanie w Polsce formuły dzikiego kapitalizmu było więc swoistą transakcją między Zachodem i postkomunistami ułatwiającą przejmowanie narodowego majątku jednym i drugim?
- W planach światowego kapitału cała Europa Środkowo-Wschodnia była bardzo atrakcyjnym terenem ekspansji. Jednak prawdopodobnie kapitał ten traktował wszystkie kraje tego regionu jako etap przejściowy do ekspansji na Rosję. Jest to bowiem niezwykle bogaty kraj w surowce i jego choćby częściowe skolonizowanie byłoby olbrzymim sukcesem światowej kapitalistycznej oligarchii. Z drugiej strony, kraje Europy Środkowej bardzo łatwo dawały się podbijać przede wszystkim ze względu na demoralizację kadr kierowniczych. Badania Banku Światowego wykazały, iż ankietowani zagraniczni inwestorzy przyznali, że z reguły płacili w Polsce "prowizje". Stwierdzenie np., że ceną za korzystną ustawę sejmową było 3 mln zł, zmusiło ówczesnego marszałka Sejmu Macieja Płażyńskiego do zawiadomienia o tych wynikach prokuratora rejonowego w Warszawie. Na prośbę o bliższe dane Bank Światowy odpowiedział, że była to ankieta anonimowa, w związku z tym można było przeczytać w polskiej prasie krótką informację o umorzeniu postępowania prokuratorskiego w tej sprawie. Całkiem inną politykę przyjęły kompetentne władze Kanady, które swego czasu również były narażone na ekspansję kapitału amerykańskiego. Powołały one wtedy specjalny urząd, który opracował przepisy regulujące inwestycje zagraniczne w tym kraju. Przewidywały one m.in., że prywatyzowane przedsiębiorstwa nie mogą być następnie likwidowane, musi być w nich wytwarzany w całości przynajmniej jeden gotowy produkt sprzedawany jako "wyprodukowany w Kanadzie". W Polsce nikt nie myślał o takich zabezpieczeniach. Między innymi dlatego zagraniczny kapitał w dużej mierze zlikwidował w naszym kraju zakłady, które mogły stanowić dla niego konkurencję.
A to znaczy, że nieprawdziwe były zarzuty pod adresem wielu tych przedsiębiorstw, jako całkowicie niekonkurencyjnych...
- Wiele z nich rzeczywiście w tym czasie nie mogło konkurować z zachodnimi firmami. Ale w Polsce można było wykorzystywać atut cen wielokrotnie niższych w porównaniu do produktów zachodnich. Tak właśnie zrobili Chińczycy, wyrastając dziś na potęgę handlową. Ale funkcjonowały też polskie przedsiębiorstwa, które jeszcze na początku lat 90. produkowały na wysokim poziomie np. garnitury, ceramikę, wyroby ze szkła, kryształy czy nawet produkty wyższej techniki na zagranicznych licencjach. Mieliśmy też dobrze zorganizowany rynek realizowania zagranicznych inwestycji budowy dróg, mostów, różnych budowli, nawet elektrowni. Mieliśmy szanse na zdobycie wielu rynków na takiej samej zasadzie jak Chińczycy. Pamiętam, jak w USA masowo kupowano np. chińskie rowery po 95 USD, gdy amerykańskie kosztowały 250 USD. Ja sam i moi amerykańscy koledzy jeździliśmy oczywiście na rowerach chińskich.
Co trzeba było wtedy, na początku lat 90., zrobić?
- Przede wszystkim - tak jak Słowenia - podziękować Sachsowi za pomoc i stworzyć z krajowych i zagranicznych polskich fachowców małą komisję do szybkiego zaplanowania procesu transformacji. Mieliśmy takich fachowców, ich raport opracowany w 1996 r. z udziałem prof. Zdzisława Sadowskiego, szeroko omówiony w mojej książce, świadczy, że rozumieli, jak należy ocalić polski przemysł od jego likwidacji i zagranicznego zawłaszczenia. Mieliśmy też duży zespół świetnych, już z praktyką zagraniczną, specjalistów od zarządzania.
Należało też nie otwierać granic na cały zagraniczny import, a tylko na wwóz tych towarów, których deficyt kreował inflację, a więc podstawowych produktów konsumpcyjnych i tych, których sami nie moglibyśmy wytworzyć, przede wszystkim nowoczesnych technologii. Inflację można było pokonać metodą mocnego pobudzenia własnej produkcji poprzez system łatwego kredytu z puli państwowego zadłużenia np. w bankach zagranicznych. Możliwe było też ewentualne powtórzenie metody Grabskiego z roku 1924, kiedy była inflacja nie setkotysięczna, ale bilionowa. Wprowadził on zamiast marek polską złotówkę opartą na złocie. Można było to samo zrobić, wprowadzając od razu nową walutę, zabezpieczoną posiadaną już miliardową dolarową gwarancją Banku Światowego, a więc opartą na dolarach amerykańskich, których - nawiasem mówiąc - było według danych i wyliczeń NBP ok. 7 mld na prywatnych rachunkach bankowych, a prawdopodobnie drugie tyle schowane w domu "w skarpetkach". Był to efekt licznych zagranicznych wyjazdów w dekadzie Gierka. Trzeba było też jak najszybciej zwiększyć produkcję żywności, a nie likwidować PGR-y. Trzeba było przeprowadzić prywatyzację zagrabionych przez Skarb Państwa przedsiębiorstw. Jesteśmy jedynym posocjalistycznym krajem, który nie przeprowadził prywatyzacji w formie zbiorowej, a ograniczył się do indywidualnych procesów sądowych trwających po kilkanaście lat. Można było też w większym stopniu pozwolić na funkcjonowanie spółek pracowniczych, zamiast wyprzedawać państwowe przedsiębiorstwa za bezcen. Ta bezmyślna prywatyzacja była całkowitym zaprzeczeniem idei "Solidarności", a najbardziej stracili na niej zwykli Polacy, często właśnie ci, którzy doprowadzili do upadku komunizmu.
Gdy pracował Pan w krajach afrykańskich w misjach ONZ, zapewne nie przypuszczał Pan, że mechanizm eksploatacji tych państw zostanie na taką skalę zastosowany w Polsce?
- Rzeczywiście. Po raz pierwszy do Afryki przyjechałem w grudniu 1979 roku. Pracowałem tam - z przerwami - do końca 1992 roku. W krajach afrykańskich inwazja wielkiego kapitału rozpoczęła się na początku lat 80. minionego wieku. Szukał on z jednej strony taniej siły roboczej, a z drugiej - różnych surowców naturalnych. Afryka jest najbogatszym pod tym względem kontynentem świata. Występują tam złoża złota, uranu, ropy naftowej itd. Powszechnym zjawiskiem jest jednak nie najlepszy poziom kwalifikacji kadr zarządzających, które cechuje jednocześnie chęć szybkiego wzbogacenia się, dodatkowo stymulowana filmami pokazującymi bogactwo krajów zachodnich. Gdy do takiego biednego kraju przyjeżdżał więc bogaty zachodni biznesmen rozdający łapówki, bardzo łatwo "przekonywał" miejscowe władze do sprzedaży za pół ceny np. kopalni cynku czy miedzi. W ten sposób rozpoczynał się proces rekolonizacji krajów afrykańskich. Podobny proces rozpoczął się w Polsce. Niedawno ujawniono, że sam niemiecki koncern Siemens dał w ciągu ostatnich kilkunastu lat miliardy euro (w różnej walucie) łapówek w różnych krajach. Jak wiele z nich zapłacono w Polsce?
Mimo to obecne władze i zwolennicy "terapii szokowej" przekonują, że nasz kraj osiągnął... wielki sukces przez ostatnie 20 - z górą - lat...
- Rzeczywiście w Polsce wiele zmieniło się na plus. Dziś polskie miasta, a także wioski, są o wiele bardziej zadbane niż w okresie PRL. Ekonomiczna kolonizacja bowiem nie polega na tym, by zniszczyć jakiś kraj, ale by go eksploatować, a to wymaga jednak pewnego wzrostu poziomu życia. Jej efektem jest jednak stałe utrzymywanie się dystansu w rozwoju w porównaniu do krajów eksploatujących. Widać to m.in. w zarobkach pracowników. W Polsce pracownicy zarabiają nadal kilka razy mniej niż ludzie zatrudnieni w tych samych firmach, na tym samym stanowisku w krajach zachodnich, przy czym ceny wielu produktów są u nas nawet wyższe niż w krajach zachodnich, zwłaszcza towary luksusowe. Na przykład te same francuskie garnitury męskie kosztują więcej w Warszawie niż w Paryżu. Zaś w Stanach Zjednoczonych ceny wielu urządzeń elektronicznych są niższe niż u nas.
Niestety, w takiej sytuacji nie ma możliwości ostatecznego zrównania poziomu życia między krajem skolonizowanym a kolonizującym. Trzeba pamiętać, że tempo wzrostu gospodarczego np. w Niemczech [3,6 proc. w 2010 r. - przyp. red.] jest niewiele mniejsze niż w Polsce [3,9 proc. w 2010 r.], przy czym wzrost o 1 punkt procentowy w Niemczech przekłada się na znacznie większą wartość niż w Polsce [wartość PKB RFN w 2010 r. wyniosła 3,2 bln USD, a w Polsce - 469 mld]. Ponadto według ostatnich danych w Niemczech bezrobocie wynosi 6,3 proc., a w Polsce - 13,3 procent. Trzeba też pamiętać, że duża część PKB Polski to nie jest tak naprawdę nasz dochód. Jeśli bowiem trafne są wyliczenia z naszego bilansu płatniczego, że średnio ok. 100 mld zł rocznie jest wyprowadzanych z Polski przez zagraniczne firmy działające w naszym kraju, to znaczy, że przez 21 lat nie zainwestowano tych pieniędzy w Polsce. W Kanadzie istnieje zasada, że określona część zysku zagranicznego przedsiębiorstwa musi być inwestowana przez dane przedsiębiorstwo właśnie w Kanadzie.
Obala Pan też mit, że kapitał nie ma narodowości, i nie ma znaczenia, kto jest w Polsce właścicielem firm. Jak struktura ich własności odbija się na rozwoju kraju i dochodach państwa?
- Jeśli przeanalizujemy dane na temat kapitału bankowego, to jasne okaże się, że kraje dzielą się na państwa uzależnione od innych i kraje, od których inne są zależne. Wiele mówi pod tym względem liczba zagranicznych banków w poszczególnych państwach. W Niemczech ten udział wynosi 5 procent, we Francji i Holandii - 10 proc., we Włoszech - 9 proc., w Danii - 19, a w Austrii - 21. Tymczasem całkowicie odwrotny jest ten stosunek w krajach postkomunistycznych.
W Albanii wynosi on 93 proc., w Czechach - 96 proc., na Węgrzech - 94 proc., a w Polsce - 88 procent. Nawet w Ameryce Południowej ten udział jest o wiele mniejszy, w Argentynie wynosi 25 proc., w Boliwii - 38 proc., a w Chile - 32 procent. Warto też podać przykład innych państw rozwijających się. W Indiach np. zagraniczne banki mają 5-procentowy udział w rynku finansowym, w Turcji - 4, a w Chinach... 0 procent. Trzeba bowiem wiedzieć, że są dwie najbardziej dochodowe dziedziny prowadzenia działalności gospodarczej: bankowość i wielki handel, określane jako "złote jabłka". Obie te dziedziny zostały w Polsce prawie całkowicie opanowane przez kapitał zagraniczny. Podobnie na 100 największych przedsiębiorstw jest tylko 17 polskich. Możliwość dojścia w krajach eksploatowanych do poziomu życia w krajach eksploatujących, a takim są w stosunku do Polski przede wszystkim Niemcy, jest nierealna.
Na ile pozostawienie najważniejszych dla polskiej gospodarki firm w naszych rękach pomogłoby dziś przyspieszyć rozwój naszego kraju?
- Polska w ostatnich latach PRL zajmowała 12. pozycję na świecie pod względem wielkości produkcji przemysłowej (nie mylić z dochodem narodowym). Gdyby więc przemiany w Polsce zostały przeprowadzone w sposób racjonalny, np. z wykorzystaniem koncepcji kanadyjskich, dziś nasz kraj mógłby być w o wiele lepszej sytuacji. Przecież część firm można było przeznaczyć do prywatyzacji publicznej, dzięki czemu Polacy staliby się w większym stopniu niż dziś właścicielami państwowych jeszcze wtedy firm, co mogłoby uratować wiele z nich. Według danych NBP, Polacy w 1989 r. mieli 7 mld USD oszczędności na bankowych rachunkach, prawdopodobnie drugie tyle przechowywali w domach. Oczywiście, że część firm można było sprzedać kapitałowi zagranicznemu, ale w taki sposób, by uniemożliwić wrogie przejęcie, to znaczy jego likwidację lub zmarginalizowanie jego produkcji po zakupie dla likwidacji konkurencji. Poza tym powtarzam: zbyt restrykcyjna polityka w stosunku do państwowych przedsiębiorstw doprowadzała do bankructwa lub do daleko idącego obniżenia wartości przedsiębiorstwa, dlatego później niezwykle tanio sprzedawanego. Była to elementarnie błędna polityka, a raczej brak polityki zgodnie z akceptowaną zasadą neoliberalizmu, że rynek sam się reguluje. Ta postawa już po 6 latach sprawiła - jak to można wyczytać w raporcie zespołu fachowców z udziałem wybitnego ekonomisty prezesa Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego prof. Zdzisława Sadowskiego - że "najcenniejsze segmenty rynku, najbardziej opłacalne i charakteryzujące się największą dynamiką popytu, a tym samym najbardziej dynamizujące całą gospodarkę, zostały całkowicie opanowane przez firmy zagraniczne, a krajowe przemysły przestały w tych dziedzinach istnieć".
Czy obecny kryzys finansów państwa i zadłużenie Polski to skutki właśnie złych przekształceń w Polsce, czy - jak twierdzą politycy - jedynie kryzysu światowego?
- Podstawowym problemem Polski jest stały, narastający od ponad 20 lat deficyt finansów publicznych, który doprowadził do obecnego zadłużenia. Wynikało to z wielu przyczyn: z ujemnego bilansu handlu zagranicznego, z akceptacji corocznego budżetu państwa z paroprocentowym deficytem, a także z niesłychanego wzrostu liczby pracowników administracji. Na przykład centralna administracja wzrosła od 1990 r. z 46 tys. pracowników do 133 tys. w roku 2010. Całkowicie niepotrzebnie wprowadzono np. powiaty ziemskie. W Polsce wciąż funkcjonuje też coś niespotykanego na świecie - dwa urzędy wojewódzkie: jeden samorządowy (marszałek województwa) i drugi centralny (wojewoda jako przedstawiciel rządu w terenie). W światowych demokracjach wysokie stanowiska państwowej władzy terenowej są wybieralne, np. w USA nawet gubernator stanowy, tak samo jak u nas starosta. Moim zdaniem, obecnie w Polsce należałoby dokonać radykalnej reformy administracji, przez pozaurzędniczy, nie polityczny, ale fachowy zespół, tak jak zrobiła np. Kanada w 1966 roku.
Dlaczego mimo tak gigantycznej administracji w Polsce przez ponad 20 lat nie zbudowano nawet jednej całej linii autostrady, koleje są niemal w stanie rozkładu, nie wspominając o służbie zdrowia?
- Ponieważ jednocześnie do pracy rekrutuje się bardzo często osoby niekompetentne. Na Zachodzie kandydaci na stanowiska publiczne przechodzą trudne wielostopniowe kwalifikacje, których celem jest sprawdzenie ich kompetencji, a nie afiliacji partyjnych. Tymczasem obecnie mamy w wielu przypadkach, można nawet stwierdzić, że w większości na kierowniczych stanowiskach osoby niekompetentne, niemające specjalistycznych kwalifikacji, np. na stanowiskach wymagających wiedzy zarządzania i ekonomii - historyków. Wszyscy tzw. stratedzy "Solidarności", obecny premier, prezydent RP są historykami, a ściślej mówiąc, po prostu zawodowymi politykami, od wielu lat patrzącymi na rzeczywistość z pozycji gier politycznych.
Klasycznym przykładem błędnej struktury zarządzania publicznego jest właśnie transport. Nie jest to dziedzina aktywności politycznej i nie powinna ona być zarządzana przez kolejno zmieniających się wraz z rządzącą koalicją ministrów i ich partyjnych współpracowników z reguły niemających, poza pozycją polityczną, kwalifikacji fachowych. Powinna to być czysto fachowa centralna jednostka organizacyjna kierowana przez wysokiej klasy fachowca w tej dziedzinie, mającego bezterminową umowę o pracę. Podobna struktura powinna była być zastosowana w szeregu dalszych specjalności.
Jakie Polska ma dziś szanse na wybicie się na gospodarczą i polityczną niezależność?
- Jedyną obecnie nadzieją Polski jest eksploatacja na dużą skalę gazu łupkowego na warunkach korzystnych dla naszego kraju. Nie będzie to łatwe, zwłaszcza że gigantyczny międzynarodowy aparat dawnego KGB z okresu Związku Sowieckiego nadal działa w Europie. Mają duże pieniądze i wpływy w zachodniej Europie, a rozwój produkcji gazu w Europie to klęska dla Rosji. Moglibyśmy też szerzej wykorzystywać nasze ogromne zasoby węgla. Przy dzisiejszych bardzo wysokich cenach ropy - powyżej 100 USD za baryłkę - opłacalna byłaby nawet produkcja paliw z tego surowca. Jednak sytuacji Polski nie da się zasadniczo poprawić bez zmiany ustroju.
Jakie dokładnie zmiany ma Pan na myśli?
- Jest bardzo dużo do zrobienia. Wskażę jedynie na parę organizacyjnych posunięć proponowanych przeze mnie w mojej książce, która jest jednak głównie poświęcona opisowi patologii, stąd też propozycje usprawnienia dotyczą tylko generalnych punktów. Przede wszystkim trzeba zmienić system doboru kadr kierowniczych poprzez powszechne wprowadzenie większościowej, identycznej z systemem anglosaskim ordynacji wyborczej: z wyborami w małych okręgach wyborczych, z zapewnieniem szerokiej powszechnej znajomości kwalifikacji i całego CV każdego kandydata. Jednocześnie należy ograniczyć możliwość kandydowania do dwóch kadencji. Należy też wzorem 29 państw wprowadzić obywatelski obowiązek głosowania do wszystkich wybieralnych instancji. Być może w ten sposób zmienimy katastrofalne wyniki ankiet na temat prestiżu zawodów, gdzie "polityk" z reguły mieści się na ostatnich miejscach, a w ankietach na temat korupcji - na czołowych. Konieczna jest radykalna reforma zarówno władzy ustawodawczej, jak i wykonawczej. Należy zlikwidować system dwuwładzy prezydenta i premiera na rzecz jednego - w stylu amerykańskim - prezydenta pełniącego również funkcję premiera. Radykalnie powinno się też zmniejszyć liczbę posłów i senatorów. Nonsensownie mamy ich więcej niż parlament amerykański. Należy zredukować również liczbę ministerstw i zbudować apolityczne centralne urzędy dla konkretnej fachowej działalności. Generalna organizacyjna zmiana ustroju powinna doprowadzić do fachowego kierownictwa państwem, likwidując elementy partiokracji niekompetentnych zawodowych polityków. Oczywiście bogaty materiał dokumentacyjny w mojej książce, również analiza polityki ekonomicznej, uzasadnia cały szereg dalszych posunięć reformatorskich, bez których nie mamy szans na choćby częściowe zmniejszenie wysokiego wskaźnika bezrobocia i być może doprowadzenie do powrotu choćby części już zadomowionej na obczyźnie naszej ponadmilionowej emigracji.
Dziękuję za rozmowę.
Nasz Dziennik 24.02.2012
Z prof. Witoldem Kieżunem, teoretykiem zarządzania, wykładowcą Akademii im. Leona Koźmińskiego oraz uczelni zagranicznych, byłym ekspertem ONZ ds. modernizacji zarządzania w krajach afrykańskich, rozmawia Mariusz Bober
W swojej najnowszej książce pt. "Patologia transformacji" poddaje Pan druzgocącej krytyce ostatnie 20 lat przemian ustrojowych w Polsce. Środowiska komunistów i zachodnich kapitalistów zawarły nieformalny układ, rekolonializując Polskę?
- Wszystko zaczęło się od przyjazdu do Polski amerykańskiego wielkiego spekulanta giełdowego, jednego z najbogatszych ludzi na świecie George´a Sorosa, mającego jednocześnie wielkie ambicje rozwijania idei "otwartego świata". Tę społeczną działalność realizował poprzez tworzenie licznych fundacji i finansowanie uniwersytetów - w sumie miliardami dolarów. W maju 1988 r. przyjechał do Polski, spotkał się z gen. Wojciechem Jaruzelskim i premierem Mieczysławem Rakowskim, przedstawiając swój plan radykalnej transformacji systemu gospodarki planowej na wolnorynkową, i otworzył w Warszawie Fundację im. Stefana Batorego. 7 miesięcy po jego wizycie ustawą z dnia 23 grudnia 1988 roku komunistyczny rząd i Biuro Polityczne Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, partii, której statutowym celem było zbudowanie socjalizmu na gruzach kapitalizmu, podejmują decyzję o wprowadzeniu w Polsce ustroju kapitalistycznego w jego klasycznej, ortodoksyjnej formie na podstawie kodeksu handlowego z 1934 roku. Z punktu widzenia teorii patologii zarządzania jest to klasyczny przykład realizacji prawa sformułowanego przez niemieckiego filozofa Hansa Vaihingera "przerastania środków nad celem". Środkiem dla realizacji celu, jakim było dla PZPR zbudowanie socjalizmu, stało się samo posiadanie władzy. Jednak ten środek stał się celem samym w sobie, i dla jego osiągnięcia wprowadzono dotychczas zwalczany ustrój ekonomiczny. Nie było żadnych protestów czy nawet wewnętrznej różnicy zdań. Okazało się więc, że "szczytny cel budowy ustroju", w którym będzie rządzić zasada "od każdego według jego możliwości, każdemu według jego potrzeb", był negatywną fikcją organizacyjną.
Ale do realizacji swoich planów wykorzystali majątek, na który pracował cały Naród...
- Tak. Narodowy Bank Polski natychmiast wykreował wtedy 9 nowych komercyjnych banków refinansowanych przez siebie. Rozpoczął się wówczas proces tzw. nomenklaturowej prywatyzacji, dotyczący małych i średnich przedsiębiorstw państwowych. Według prof. Juliusza Gardawskiego, istniały dwa typowe jej modele. Dyrektor zakładał przedsiębiorstwo prywatne o takim samym profilu specjalizacji jak to państwowe, którym kierował. W firmie prywatnej dawał pracownikom wyższe wynagrodzenie, ponieważ nie obowiązywał w niej bardzo wysoki podatek od wynagrodzeń, tzw. popiwek poważnie ograniczający wysokość uposażeń w przedsiębiorstwach państwowych. W ten sposób doprowadzał do "przejmowania" pracowników z państwowego do jego prywatnego przedsiębiorstwa. Po pewnym czasie dochodziło do bankructwa lub przejęcia przedsiębiorstwa państwowego. Drugi sposób to tworzenie spółek prywatnych przez dyrektorów państwowych firm z legitymacją PZPR. Często robili to we współpracy z sekretarzami partyjnymi. Następnie takie firmy uzyskiwały kredyty z tych nowo utworzonych banków na wykup udziałów firmy państwowej. Z badań prof. A. Gardawskiego wynika, że 80 proc. personelu tych nowych prywatnych firm wcześniej pracowało w państwowych przedsiębiorstwach, a 62,5 proc. właścicieli nowych prywatnych przedsiębiorstw małej i średniej wielkości pełniło funkcje kierownicze i dyrektorskie w PRL.
Paradoksalnie wielu Polaków klęskę transformacji ustrojowej przypisuje ludziom kojarzonym z "Solidarnością"...
- Tak, ale po 1989 r. tak naprawdę to nie klasyczna "Solidarność" przejęła władzę. Ruch ten miał koncepcję budowania nie gospodarki kapitalistycznej, ale państwa o własności społecznej z elementami daleko posuniętej samorządności. Pomysł zbudowania w Polsce całkowicie kapitalistycznego systemu pochodził od komunistów. Powtarzam: tzw. ustawę Wilczka [o wolnorynkowej działalności gospodarczej - przyp. red.] z 1988 r. przyjął komunistyczny jeszcze rząd premiera Rakowskiego i zatwierdził ostatni Sejm PRL. A była to ustawa wprowadzająca zasady niemal "czystego kapitalizmu".
Niemniej to wcześniejsi doradcy prezydenta Lecha Wałęsy, ludzie kojarzeni z "Solidarnością", realizowali ten plan umożliwiający nomenklaturową prywatyzację i kolonizację Polski przez zachodni kapitał...
- Rzeczywiście, gdy wysłany i finansowany przez George´a Sorosa, dla realizacji jego planu, amerykański ekonomista Jeffrey Sachs przyjechał do Polski, zwrócił się od razu - jak napisał w swoich wspomnieniach - do trzech, jak ich nazywa, "strategów", a więc kierowników NSZZ "Solidarność": Bronisława Geremka, Jacka Kuronia i Adama Michnika. Tymczasem wszyscy oni uczciwie przyznawali, że nie znają się zupełnie na ekonomii, i pytali tylko: "Czy to wyjdzie?". A Sachs z energią typowego kapitalistycznego agenta marketingowego gorąco zapewniał, że oczywiście - tak. Pierwszy bezpartyjny premier III RP, który również podejmował decyzje w sprawie przekształceń w Polsce - Tadeusz Mazowiecki, nie miał wyższego wykształcenia, był dziennikarzem, redaktorem pisma, członkiem działającego w PRL stowarzyszenia PAX, ale również nie miał wiedzy ekonomicznej ani żadnej praktyki pracy w administracji. Stanowisko premiera było jego pierwszą pracą w administracji. Także Lech Wałęsa uczciwie przyznawał się, że nie ma pojęcia o ekonomii, ale również akceptował program Jeffreya Sachsa. W dodatku na wicepremiera i ministra finansów, a więc ekonomicznego kierownika całej transformacji, wyznaczono dr. Leszka Balcerowicza, byłego członka PZPR, w latach 1978-1980 pracownika Instytutu Podstawowych Problemów Marksizmu-Leninizmu przy Komitecie Centralnym PZPR, który też nie miał żadnego praktycznego doświadczenia w kierowaniu zespołami ludzi w administracyjnych strukturach ani liczącego się dorobku naukowego (14 lat po uzyskaniu doktoratu nie miał jeszcze stopnia doktora habilitowanego, uzyskał ten stopień dopiero w pierwszym roku pracy jako wicepremier). Zaś pierwszym polskim premierem w III RP, demokratycznie zaakceptowanym przez wybrany w wyborach 4 czerwca 1989 roku parlament, był generał Czesław Kiszczak, "zasłużony" kierownik walki z podziemnymi strukturami "Solidarności" w latach 1981-1989. Jedynie dzięki odejściu z sojuszu z PZPR Stronnictwa Demokratycznego i Polskiego Stronnictwa Ludowego udało się stworzyć rząd pod kierownictwem bezpartyjnego Tadeusza Mazowieckiego, co przyspieszyło odsunięcie od władzy komunistów. Ale sytuacja w kraju zmieniła się tylko pozornie. Większość kadry kierowniczej to byli nadal ci sami ludzie z okresu rządów PRL. Stąd słusznie pisali Jacek Kuroń i Jacek Żakowski: "Jeśli stworzenie sektora prywatnego było jednym z naszych głównych celów, to bez ludzi z nomenklatury nigdy by się nam nie udało". Było to jednak całkowite odejście od początkowej idei "Solidarności", która zakładała troskę o drugiego człowieka, a nie bogacenie się za wszelką cenę. NSZZ "Solidarność" ze zdecydowanie lewicowym laickim kierownictwem (poza Wałęsą) nie korzystała wówczas niestety z wybitnych doradców - ekonomistów, bazujących na społecznej nauce Kościoła katolickiego (a przecież "Solidarność" ma katolicki rodowód, o którym świadczyły m.in. Msze Święte, spowiedzi, i jej znakiem miał być znaczek z obrazem Matki Bożej w klapie marynarki Wałęsy). Nie korzystała też ze skandynawskiej formuły zarządzania ani zachodnioniemieckiego społecznego podejścia, ani nawet z doświadczeń tzw. Tygrysów Wschodu czy elementów strategii Chin Ludowych. Było szereg modeli poza neoliberalizmem i niezwykle korzystnej dla światowego kapitału "terapii" George´a Sorosa. Przyjęto jego model, praktycznie sformułowany przez Jeffreya Sachsa, nie sprawdzając efektów jego działalności w Boliwii. Opisała je dokładnie Naomi Klein, wskazując, że doprowadził tam do klęski społecznej, rozruchów zbrojnie tłumionych przez wojsko, do olbrzymiego bezrobocia, a jednocześnie do wzbogacenia się grupy spekulantów. Efektem tych zmian było poważne obniżenie wysokości wynagrodzeń i daleko idąca stratyfikacja społeczna. Likwidacja inflacji nastąpiła tam dopiero po dwóch latach, mimo zapewnienia Sachsa, że zlikwiduje ją "w jeden dzień". Nikt nie zainteresował się tymi wynikami. Wprost przeciwnie, powszechnie chwalono rzekomo pozytywne efekty jego pracy w Boliwii. Z perspektywy 20 lat wprost trudno zrozumieć to swoiste zauroczenie równie niepoważnym reklamiarstwem Sachsa w Polsce i brak zdecydowanej społecznej reakcji, tak jak w Boliwii i w innych krajach południowoamerykańskich.
Wprowadzanie w Polsce formuły dzikiego kapitalizmu było więc swoistą transakcją między Zachodem i postkomunistami ułatwiającą przejmowanie narodowego majątku jednym i drugim?
- W planach światowego kapitału cała Europa Środkowo-Wschodnia była bardzo atrakcyjnym terenem ekspansji. Jednak prawdopodobnie kapitał ten traktował wszystkie kraje tego regionu jako etap przejściowy do ekspansji na Rosję. Jest to bowiem niezwykle bogaty kraj w surowce i jego choćby częściowe skolonizowanie byłoby olbrzymim sukcesem światowej kapitalistycznej oligarchii. Z drugiej strony, kraje Europy Środkowej bardzo łatwo dawały się podbijać przede wszystkim ze względu na demoralizację kadr kierowniczych. Badania Banku Światowego wykazały, iż ankietowani zagraniczni inwestorzy przyznali, że z reguły płacili w Polsce "prowizje". Stwierdzenie np., że ceną za korzystną ustawę sejmową było 3 mln zł, zmusiło ówczesnego marszałka Sejmu Macieja Płażyńskiego do zawiadomienia o tych wynikach prokuratora rejonowego w Warszawie. Na prośbę o bliższe dane Bank Światowy odpowiedział, że była to ankieta anonimowa, w związku z tym można było przeczytać w polskiej prasie krótką informację o umorzeniu postępowania prokuratorskiego w tej sprawie. Całkiem inną politykę przyjęły kompetentne władze Kanady, które swego czasu również były narażone na ekspansję kapitału amerykańskiego. Powołały one wtedy specjalny urząd, który opracował przepisy regulujące inwestycje zagraniczne w tym kraju. Przewidywały one m.in., że prywatyzowane przedsiębiorstwa nie mogą być następnie likwidowane, musi być w nich wytwarzany w całości przynajmniej jeden gotowy produkt sprzedawany jako "wyprodukowany w Kanadzie". W Polsce nikt nie myślał o takich zabezpieczeniach. Między innymi dlatego zagraniczny kapitał w dużej mierze zlikwidował w naszym kraju zakłady, które mogły stanowić dla niego konkurencję.
A to znaczy, że nieprawdziwe były zarzuty pod adresem wielu tych przedsiębiorstw, jako całkowicie niekonkurencyjnych...
- Wiele z nich rzeczywiście w tym czasie nie mogło konkurować z zachodnimi firmami. Ale w Polsce można było wykorzystywać atut cen wielokrotnie niższych w porównaniu do produktów zachodnich. Tak właśnie zrobili Chińczycy, wyrastając dziś na potęgę handlową. Ale funkcjonowały też polskie przedsiębiorstwa, które jeszcze na początku lat 90. produkowały na wysokim poziomie np. garnitury, ceramikę, wyroby ze szkła, kryształy czy nawet produkty wyższej techniki na zagranicznych licencjach. Mieliśmy też dobrze zorganizowany rynek realizowania zagranicznych inwestycji budowy dróg, mostów, różnych budowli, nawet elektrowni. Mieliśmy szanse na zdobycie wielu rynków na takiej samej zasadzie jak Chińczycy. Pamiętam, jak w USA masowo kupowano np. chińskie rowery po 95 USD, gdy amerykańskie kosztowały 250 USD. Ja sam i moi amerykańscy koledzy jeździliśmy oczywiście na rowerach chińskich.
Co trzeba było wtedy, na początku lat 90., zrobić?
- Przede wszystkim - tak jak Słowenia - podziękować Sachsowi za pomoc i stworzyć z krajowych i zagranicznych polskich fachowców małą komisję do szybkiego zaplanowania procesu transformacji. Mieliśmy takich fachowców, ich raport opracowany w 1996 r. z udziałem prof. Zdzisława Sadowskiego, szeroko omówiony w mojej książce, świadczy, że rozumieli, jak należy ocalić polski przemysł od jego likwidacji i zagranicznego zawłaszczenia. Mieliśmy też duży zespół świetnych, już z praktyką zagraniczną, specjalistów od zarządzania.
Należało też nie otwierać granic na cały zagraniczny import, a tylko na wwóz tych towarów, których deficyt kreował inflację, a więc podstawowych produktów konsumpcyjnych i tych, których sami nie moglibyśmy wytworzyć, przede wszystkim nowoczesnych technologii. Inflację można było pokonać metodą mocnego pobudzenia własnej produkcji poprzez system łatwego kredytu z puli państwowego zadłużenia np. w bankach zagranicznych. Możliwe było też ewentualne powtórzenie metody Grabskiego z roku 1924, kiedy była inflacja nie setkotysięczna, ale bilionowa. Wprowadził on zamiast marek polską złotówkę opartą na złocie. Można było to samo zrobić, wprowadzając od razu nową walutę, zabezpieczoną posiadaną już miliardową dolarową gwarancją Banku Światowego, a więc opartą na dolarach amerykańskich, których - nawiasem mówiąc - było według danych i wyliczeń NBP ok. 7 mld na prywatnych rachunkach bankowych, a prawdopodobnie drugie tyle schowane w domu "w skarpetkach". Był to efekt licznych zagranicznych wyjazdów w dekadzie Gierka. Trzeba było też jak najszybciej zwiększyć produkcję żywności, a nie likwidować PGR-y. Trzeba było przeprowadzić prywatyzację zagrabionych przez Skarb Państwa przedsiębiorstw. Jesteśmy jedynym posocjalistycznym krajem, który nie przeprowadził prywatyzacji w formie zbiorowej, a ograniczył się do indywidualnych procesów sądowych trwających po kilkanaście lat. Można było też w większym stopniu pozwolić na funkcjonowanie spółek pracowniczych, zamiast wyprzedawać państwowe przedsiębiorstwa za bezcen. Ta bezmyślna prywatyzacja była całkowitym zaprzeczeniem idei "Solidarności", a najbardziej stracili na niej zwykli Polacy, często właśnie ci, którzy doprowadzili do upadku komunizmu.
Gdy pracował Pan w krajach afrykańskich w misjach ONZ, zapewne nie przypuszczał Pan, że mechanizm eksploatacji tych państw zostanie na taką skalę zastosowany w Polsce?
- Rzeczywiście. Po raz pierwszy do Afryki przyjechałem w grudniu 1979 roku. Pracowałem tam - z przerwami - do końca 1992 roku. W krajach afrykańskich inwazja wielkiego kapitału rozpoczęła się na początku lat 80. minionego wieku. Szukał on z jednej strony taniej siły roboczej, a z drugiej - różnych surowców naturalnych. Afryka jest najbogatszym pod tym względem kontynentem świata. Występują tam złoża złota, uranu, ropy naftowej itd. Powszechnym zjawiskiem jest jednak nie najlepszy poziom kwalifikacji kadr zarządzających, które cechuje jednocześnie chęć szybkiego wzbogacenia się, dodatkowo stymulowana filmami pokazującymi bogactwo krajów zachodnich. Gdy do takiego biednego kraju przyjeżdżał więc bogaty zachodni biznesmen rozdający łapówki, bardzo łatwo "przekonywał" miejscowe władze do sprzedaży za pół ceny np. kopalni cynku czy miedzi. W ten sposób rozpoczynał się proces rekolonizacji krajów afrykańskich. Podobny proces rozpoczął się w Polsce. Niedawno ujawniono, że sam niemiecki koncern Siemens dał w ciągu ostatnich kilkunastu lat miliardy euro (w różnej walucie) łapówek w różnych krajach. Jak wiele z nich zapłacono w Polsce?
Mimo to obecne władze i zwolennicy "terapii szokowej" przekonują, że nasz kraj osiągnął... wielki sukces przez ostatnie 20 - z górą - lat...
- Rzeczywiście w Polsce wiele zmieniło się na plus. Dziś polskie miasta, a także wioski, są o wiele bardziej zadbane niż w okresie PRL. Ekonomiczna kolonizacja bowiem nie polega na tym, by zniszczyć jakiś kraj, ale by go eksploatować, a to wymaga jednak pewnego wzrostu poziomu życia. Jej efektem jest jednak stałe utrzymywanie się dystansu w rozwoju w porównaniu do krajów eksploatujących. Widać to m.in. w zarobkach pracowników. W Polsce pracownicy zarabiają nadal kilka razy mniej niż ludzie zatrudnieni w tych samych firmach, na tym samym stanowisku w krajach zachodnich, przy czym ceny wielu produktów są u nas nawet wyższe niż w krajach zachodnich, zwłaszcza towary luksusowe. Na przykład te same francuskie garnitury męskie kosztują więcej w Warszawie niż w Paryżu. Zaś w Stanach Zjednoczonych ceny wielu urządzeń elektronicznych są niższe niż u nas.
Niestety, w takiej sytuacji nie ma możliwości ostatecznego zrównania poziomu życia między krajem skolonizowanym a kolonizującym. Trzeba pamiętać, że tempo wzrostu gospodarczego np. w Niemczech [3,6 proc. w 2010 r. - przyp. red.] jest niewiele mniejsze niż w Polsce [3,9 proc. w 2010 r.], przy czym wzrost o 1 punkt procentowy w Niemczech przekłada się na znacznie większą wartość niż w Polsce [wartość PKB RFN w 2010 r. wyniosła 3,2 bln USD, a w Polsce - 469 mld]. Ponadto według ostatnich danych w Niemczech bezrobocie wynosi 6,3 proc., a w Polsce - 13,3 procent. Trzeba też pamiętać, że duża część PKB Polski to nie jest tak naprawdę nasz dochód. Jeśli bowiem trafne są wyliczenia z naszego bilansu płatniczego, że średnio ok. 100 mld zł rocznie jest wyprowadzanych z Polski przez zagraniczne firmy działające w naszym kraju, to znaczy, że przez 21 lat nie zainwestowano tych pieniędzy w Polsce. W Kanadzie istnieje zasada, że określona część zysku zagranicznego przedsiębiorstwa musi być inwestowana przez dane przedsiębiorstwo właśnie w Kanadzie.
Obala Pan też mit, że kapitał nie ma narodowości, i nie ma znaczenia, kto jest w Polsce właścicielem firm. Jak struktura ich własności odbija się na rozwoju kraju i dochodach państwa?
- Jeśli przeanalizujemy dane na temat kapitału bankowego, to jasne okaże się, że kraje dzielą się na państwa uzależnione od innych i kraje, od których inne są zależne. Wiele mówi pod tym względem liczba zagranicznych banków w poszczególnych państwach. W Niemczech ten udział wynosi 5 procent, we Francji i Holandii - 10 proc., we Włoszech - 9 proc., w Danii - 19, a w Austrii - 21. Tymczasem całkowicie odwrotny jest ten stosunek w krajach postkomunistycznych.
W Albanii wynosi on 93 proc., w Czechach - 96 proc., na Węgrzech - 94 proc., a w Polsce - 88 procent. Nawet w Ameryce Południowej ten udział jest o wiele mniejszy, w Argentynie wynosi 25 proc., w Boliwii - 38 proc., a w Chile - 32 procent. Warto też podać przykład innych państw rozwijających się. W Indiach np. zagraniczne banki mają 5-procentowy udział w rynku finansowym, w Turcji - 4, a w Chinach... 0 procent. Trzeba bowiem wiedzieć, że są dwie najbardziej dochodowe dziedziny prowadzenia działalności gospodarczej: bankowość i wielki handel, określane jako "złote jabłka". Obie te dziedziny zostały w Polsce prawie całkowicie opanowane przez kapitał zagraniczny. Podobnie na 100 największych przedsiębiorstw jest tylko 17 polskich. Możliwość dojścia w krajach eksploatowanych do poziomu życia w krajach eksploatujących, a takim są w stosunku do Polski przede wszystkim Niemcy, jest nierealna.
Na ile pozostawienie najważniejszych dla polskiej gospodarki firm w naszych rękach pomogłoby dziś przyspieszyć rozwój naszego kraju?
- Polska w ostatnich latach PRL zajmowała 12. pozycję na świecie pod względem wielkości produkcji przemysłowej (nie mylić z dochodem narodowym). Gdyby więc przemiany w Polsce zostały przeprowadzone w sposób racjonalny, np. z wykorzystaniem koncepcji kanadyjskich, dziś nasz kraj mógłby być w o wiele lepszej sytuacji. Przecież część firm można było przeznaczyć do prywatyzacji publicznej, dzięki czemu Polacy staliby się w większym stopniu niż dziś właścicielami państwowych jeszcze wtedy firm, co mogłoby uratować wiele z nich. Według danych NBP, Polacy w 1989 r. mieli 7 mld USD oszczędności na bankowych rachunkach, prawdopodobnie drugie tyle przechowywali w domach. Oczywiście, że część firm można było sprzedać kapitałowi zagranicznemu, ale w taki sposób, by uniemożliwić wrogie przejęcie, to znaczy jego likwidację lub zmarginalizowanie jego produkcji po zakupie dla likwidacji konkurencji. Poza tym powtarzam: zbyt restrykcyjna polityka w stosunku do państwowych przedsiębiorstw doprowadzała do bankructwa lub do daleko idącego obniżenia wartości przedsiębiorstwa, dlatego później niezwykle tanio sprzedawanego. Była to elementarnie błędna polityka, a raczej brak polityki zgodnie z akceptowaną zasadą neoliberalizmu, że rynek sam się reguluje. Ta postawa już po 6 latach sprawiła - jak to można wyczytać w raporcie zespołu fachowców z udziałem wybitnego ekonomisty prezesa Polskiego Towarzystwa Ekonomicznego prof. Zdzisława Sadowskiego - że "najcenniejsze segmenty rynku, najbardziej opłacalne i charakteryzujące się największą dynamiką popytu, a tym samym najbardziej dynamizujące całą gospodarkę, zostały całkowicie opanowane przez firmy zagraniczne, a krajowe przemysły przestały w tych dziedzinach istnieć".
Czy obecny kryzys finansów państwa i zadłużenie Polski to skutki właśnie złych przekształceń w Polsce, czy - jak twierdzą politycy - jedynie kryzysu światowego?
- Podstawowym problemem Polski jest stały, narastający od ponad 20 lat deficyt finansów publicznych, który doprowadził do obecnego zadłużenia. Wynikało to z wielu przyczyn: z ujemnego bilansu handlu zagranicznego, z akceptacji corocznego budżetu państwa z paroprocentowym deficytem, a także z niesłychanego wzrostu liczby pracowników administracji. Na przykład centralna administracja wzrosła od 1990 r. z 46 tys. pracowników do 133 tys. w roku 2010. Całkowicie niepotrzebnie wprowadzono np. powiaty ziemskie. W Polsce wciąż funkcjonuje też coś niespotykanego na świecie - dwa urzędy wojewódzkie: jeden samorządowy (marszałek województwa) i drugi centralny (wojewoda jako przedstawiciel rządu w terenie). W światowych demokracjach wysokie stanowiska państwowej władzy terenowej są wybieralne, np. w USA nawet gubernator stanowy, tak samo jak u nas starosta. Moim zdaniem, obecnie w Polsce należałoby dokonać radykalnej reformy administracji, przez pozaurzędniczy, nie polityczny, ale fachowy zespół, tak jak zrobiła np. Kanada w 1966 roku.
Dlaczego mimo tak gigantycznej administracji w Polsce przez ponad 20 lat nie zbudowano nawet jednej całej linii autostrady, koleje są niemal w stanie rozkładu, nie wspominając o służbie zdrowia?
- Ponieważ jednocześnie do pracy rekrutuje się bardzo często osoby niekompetentne. Na Zachodzie kandydaci na stanowiska publiczne przechodzą trudne wielostopniowe kwalifikacje, których celem jest sprawdzenie ich kompetencji, a nie afiliacji partyjnych. Tymczasem obecnie mamy w wielu przypadkach, można nawet stwierdzić, że w większości na kierowniczych stanowiskach osoby niekompetentne, niemające specjalistycznych kwalifikacji, np. na stanowiskach wymagających wiedzy zarządzania i ekonomii - historyków. Wszyscy tzw. stratedzy "Solidarności", obecny premier, prezydent RP są historykami, a ściślej mówiąc, po prostu zawodowymi politykami, od wielu lat patrzącymi na rzeczywistość z pozycji gier politycznych.
Klasycznym przykładem błędnej struktury zarządzania publicznego jest właśnie transport. Nie jest to dziedzina aktywności politycznej i nie powinna ona być zarządzana przez kolejno zmieniających się wraz z rządzącą koalicją ministrów i ich partyjnych współpracowników z reguły niemających, poza pozycją polityczną, kwalifikacji fachowych. Powinna to być czysto fachowa centralna jednostka organizacyjna kierowana przez wysokiej klasy fachowca w tej dziedzinie, mającego bezterminową umowę o pracę. Podobna struktura powinna była być zastosowana w szeregu dalszych specjalności.
Jakie Polska ma dziś szanse na wybicie się na gospodarczą i polityczną niezależność?
- Jedyną obecnie nadzieją Polski jest eksploatacja na dużą skalę gazu łupkowego na warunkach korzystnych dla naszego kraju. Nie będzie to łatwe, zwłaszcza że gigantyczny międzynarodowy aparat dawnego KGB z okresu Związku Sowieckiego nadal działa w Europie. Mają duże pieniądze i wpływy w zachodniej Europie, a rozwój produkcji gazu w Europie to klęska dla Rosji. Moglibyśmy też szerzej wykorzystywać nasze ogromne zasoby węgla. Przy dzisiejszych bardzo wysokich cenach ropy - powyżej 100 USD za baryłkę - opłacalna byłaby nawet produkcja paliw z tego surowca. Jednak sytuacji Polski nie da się zasadniczo poprawić bez zmiany ustroju.
Jakie dokładnie zmiany ma Pan na myśli?
- Jest bardzo dużo do zrobienia. Wskażę jedynie na parę organizacyjnych posunięć proponowanych przeze mnie w mojej książce, która jest jednak głównie poświęcona opisowi patologii, stąd też propozycje usprawnienia dotyczą tylko generalnych punktów. Przede wszystkim trzeba zmienić system doboru kadr kierowniczych poprzez powszechne wprowadzenie większościowej, identycznej z systemem anglosaskim ordynacji wyborczej: z wyborami w małych okręgach wyborczych, z zapewnieniem szerokiej powszechnej znajomości kwalifikacji i całego CV każdego kandydata. Jednocześnie należy ograniczyć możliwość kandydowania do dwóch kadencji. Należy też wzorem 29 państw wprowadzić obywatelski obowiązek głosowania do wszystkich wybieralnych instancji. Być może w ten sposób zmienimy katastrofalne wyniki ankiet na temat prestiżu zawodów, gdzie "polityk" z reguły mieści się na ostatnich miejscach, a w ankietach na temat korupcji - na czołowych. Konieczna jest radykalna reforma zarówno władzy ustawodawczej, jak i wykonawczej. Należy zlikwidować system dwuwładzy prezydenta i premiera na rzecz jednego - w stylu amerykańskim - prezydenta pełniącego również funkcję premiera. Radykalnie powinno się też zmniejszyć liczbę posłów i senatorów. Nonsensownie mamy ich więcej niż parlament amerykański. Należy zredukować również liczbę ministerstw i zbudować apolityczne centralne urzędy dla konkretnej fachowej działalności. Generalna organizacyjna zmiana ustroju powinna doprowadzić do fachowego kierownictwa państwem, likwidując elementy partiokracji niekompetentnych zawodowych polityków. Oczywiście bogaty materiał dokumentacyjny w mojej książce, również analiza polityki ekonomicznej, uzasadnia cały szereg dalszych posunięć reformatorskich, bez których nie mamy szans na choćby częściowe zmniejszenie wysokiego wskaźnika bezrobocia i być może doprowadzenie do powrotu choćby części już zadomowionej na obczyźnie naszej ponadmilionowej emigracji.
Dziękuję za rozmowę.
Nasz Dziennik 24.02.2012
piątek, 24 lutego 2012
Stanisław Michalkiewicz
Kiedy tylko JE ks. abp Józef Michalik w liście pasterskim napisał, że Kościół jest atakowany m.in. przez masonów, zaraz przodująca w pracy operacyjnej oraz wyszkoleniu bojowym i politycznym red. Katarzyna Wiśniewska z "Gazety Wyborczej" poszła do prof. Tadeusza Cegielskiego, wielkiego mistrza Wielkiej Loży Narodowej, w nadziei, że profesor da Ekscelencji stosowny odpór. No a profesor, jak to profesor - nie tylko dał stosowny odpór Ekscelencji, ale w dodatku udzielił instrukcji czytelnikom "Gazety Wyborczej". Instrukcja odwołuje się do ich snobizmu, co przynosi zaszczyt spostrzegawczości i umiejętnościom socjotechnicznym prof. Cegielskiego. Bo trzeba nam wiedzieć, że znakomitą większość czytelników "GW" stanowią półinteligenci, będący zresztą plagą współczesnego świata, a naszego nieszczęśliwego kraju w szczególności. Są to ludzie inteligentni i spostrzegawczy, w każdym razie na tyle, by zdawać sobie sprawę, że są półinteligentami - czego bardzo się wstydzą i co za wszelką cenę pragną ukryć. Najlepszą metodą jest unikanie prezentowania własnych poglądów, których zresztą półinteligent przezornie nie posiada, tylko identyfikowanie się z poglądami stadnymi. Na tym fundamencie zasadza się pozycja red. Michnika oraz innych autorytetów moralnych. Oznajmiają oni półinteligentom, co mają myśleć. No i ci zaraz nie tylko skwapliwie to właśnie myślą, ale nawzajem sobie to komunikują i w ten sposób tworzy się opinia publiczna. Tedy prof. Cegielski dał red. Wiśniewskiej do zrozumienia, że masonów "nie ma", zaś przekonanie o ich istnieniu dowodzi hołdowania teorii spiskowej, zaś hołdowanie teorii spiskowej jest znakiem rozpoznawczym półinteligenta. Jestem pewien, że wobec tak poważnej zastawki ze strony prof. Cegielskiego żaden czytelnik "Wyborczej" nie odważy się przyznać do wiary w teorię spiskową - chyba że red. Michnik ogłosi czasową dyspensę, jak podczas słynnego nieporozumienia w klubie gangsterów nazwanego "aferą Rywina". Wtedy nie tylko było można, ale nawet powinno się gorąco wierzyć w straszliwy spisek przeciwko "Agorze" - ale normalnie spisków "nie ma".
W ten sposób lista rzeczy nieistniejących wydłużyła się o jeszcze jedną pozycję. Jak pamiętamy, w początkach lat 90. red. Michnik twierdził, że w Polsce "nie ma" Żydów. Możemy sobie tylko wyobrazić, co by się działo, gdyby "byli". W 1992 r. okazało się, że "nie ma" też konfidentów - tylko "ofiary systemu" z generałem Jaruzelskim na czele. Spisków to w ogóle nigdy nie było, więc szkoda każdego słowa, tym bardziej że od 2006 roku "nie ma" też Wojskowych Służb Informacyjnych, które wraz z "lewicą laicką" przygotowały, przeprowadziły i nadzorowały transformację ustrojową, w której chodzi o to, by dokonać takich zmian, aby wszystko albo prawie wszystko zostało po staremu. No a teraz okazuje się, że "nie ma" również masonów. To bardzo ciekawe, bo w początkach lat 90. było u nas około 600 masonów, co skłania do podejrzeń, iż do masonerii wstąpić mógł nawet cały batalion Służby Bezpieczeństwa. Masoni twierdzą, że uprawiają "sztukę królewską". O co tu chodzi? Kiedyś chodziło o sztukę architektoniczną - ale dzisiaj tej sztuki naucza się całkiem jawnie na wszystkich politechnikach świata. Czym zatem jest "sztuka królewska" dzisiaj? Snop światła na tę sprawę rzuca operacja "czyste ręce" we Włoszech, podczas której przy każdej aferze korupcyjnej trafiano na masońską lożę Propaganda Due. Wygląda na to, że owa "sztuka" oznacza dzisiaj umiejętność skrytego manipulowania wielkimi masami ludzi - no i korumpowania się przy okazji, bo właściwie - dlaczego nie? Jest to tym łatwiejsze, że Wielki Wschód utajnia członkostwo. Czego się wstydzą? Przecież chyba nie otchłannych egzegez, z wyciąganiem pierwiastka kwadratowego z wymiarów świątyni Salomona? To może być zresztą świetny kamuflaż dla penetracji wywiadowczej - ale to już ociera się o teorię spiskową, a półinteligentom w takie rzeczy prof. Tadeusz Cegielski właśnie zabronił wierzyć. Kiedyś prof. Tadeusz Kotarbiński twierdził, że "nieistnienie jest atrybutem zaszczytnym". Być może, ale również - jakże wygodnym!
Nasz Dziennik 24.02.2012
poniedziałek, 20 lutego 2012
Józef Mackiewicz Prawda w oczy nie kole
Józef Mackiewicz
Prawda w oczy nie kole
Od wydawcy
"Książka nosiła tytuł
"Prawda w oczy nie kole" i odbita była w dwóch egzemplarzach, z
których jeden wręczyłem członkowi tajnej organizacji (Radziwonowi Romualdowi)
dla kolportażu. Egzemplarz ten spalił Jerzy Święcicki w chwili dobijania się
policji. Drugi maszynopis, przed swoim wyjazdem do Warszawy, pozostawiłem u
członka AK, znanego dziennikarza Janusza Ostrowskiego". Otóż ten właśnie
egzemplarz ocalał. Prawdopodobnie był w zbiorach wilnianina Juozasa Maceiki,
zdeponowanych w Kownie. W roku 1950, wśród innych rękopisów, Uniwersytet
Kowieński przekazał go Bibliotece Litewskiej Akademii Nauk w Wilnie. Prawidłowo
opisany jako maszynopis Józefa Mackiewicza pod tytułem "Przy
konfesjonale", opatrzony sygnaturą F12-2695, został tam niedawno zauważony
przez Jurate Burokaite, o czym mnie uprzejmie poinformował dr Zenowiusz
Ponarski. Biblioteka Litewskiej Akademii Nauk udostępniła mi tekst do
publikacji, za co dyrektor Biblioteki, dr Juozas Marcinkevičius, zechce przyjąć
słowa wdzięczności. Maszynopis ma 238 stron, pisanych na papierze przebitkowym,
przez niebieską kalkę, dlatego trudnych do odczytania. Za przepisanie go
najserdeczniej dziękuję Adzie Laskowskiej. Według skrupulatnego opisu
katalogowego, brakuje stron 18 i 19. Rzeczywiście ich nie ma, ale sądzę, że
albo Mackiewicz pomylił się w paginacji, bowiem rozdział "Krajowa
dialektyka" kończy się na stronie 17, zaś rozdział "Wojna"
zaczyna na 20, albo na stronie 18 był nagłówek "Część I". W
maszynopisie są poprawione niektóre literówki i są skreślenia, a także dopiski,
ołówkiem kopiowym i atramentem, poczynione prawdopodobnie przez kogoś, komu
Józef Mackiewicz dał książkę do przeczytania. Ważniejsze zostały odnotowane u
dołu strony, zaś przypisy autora (odsyłacze do nich są oznaczone gwiazdkami)
umieszczono po rozdziale, do którego się odnoszą. Tytuł "Przy
konfesjonale" napisany na osobnym arkuszu, w mojej opinii, nie ręką
Mackiewicza, został prawdopodobnie nadany przez kogoś pod wrażeniem zdania
"Piszę tu raczej spowiedź osobistą na tle wypadków, tak jak mi przychodzą
na pamięć i na myśl, wypadków jeszcze się rozgrywających i nie
zakończonych" (s. 129). Zdecydowałam opublikować ten tekst pod tytułem
Prawda w oczy nie kole, bo nie mam najmniejszych wątpliwości, że jest to
właśnie książka, którą Józef Mackiewicz tak zatytułował.
Idea dwóch frontów
Wileńska tzw. "idea
krajowa" nie jest sprecyzowana dość ściśle. Być może, ja ją ujmuję
inaczej, niż inni zwolennicy. O genezie jej można by napisać tyle, iż by starczyło
na cały pierwszy tom niniejszych wspomnień. Na razie chciałbym powiedzieć o
niej tyle tylko, ile się zmieści w jednym rozdziale, we wstępie niejako,
traktując przedmiot z grubsza, niby wyjaśnienie. Może niektórym się ono wydać
obroną przed stekiem zarzutów, kłamstw, kalumnii, jakimi obrzucano mnie,
usiłując jednocześnie poniżyć i obniżyć marzenia polityczne, których jestem
wyrazicielem. "Krajowcem" stałem się dawno przed wojną, z głębokiego
przekonania. Mniej z publicystyki, do której Słowo wileńskie, w którym
pracowałem, mnie nie dopuszczało. Mój pogląd na politykę jest idealnym. Uważam,
że o ile taktyka polityczna kroczyć może każdą drogą do celu, to w polityce
winno się być uczciwym. Za uczciwego polityka uważam tylko takiego, który w
swej publicznej działalności przyznaje się do popełnionych błędów, koryguje
swoje tezy w miarę narastania wiadomości i doświadczenia zaczerpniętego z
rzeczywistości. Który, innymi słowy, nie obawia się zmieniać przekonań,
doszedłszy do wniosku, że wczorajsze były błędne albo szkodliwe dla zasadniczej
idei. Każdy inny, który dopasowuje i naciąga okoliczności do raz
wypowiedzianych tez, do sztucznej niezłomności swoich przekonań, albo oszukuje
jednocześnie i siebie, i innych albo tylko innych. Taki polityk, który za nic na
świecie nie zmieni swych przekonań, chociażby zdawał sobie sprawę z własnego
błędu, wydaje mi się nie zasługiwać na miano uczciwego. Przeważnie jednak tzw.
opinia publiczna osądza wręcz odwrotnie i, oczywista, popełnia błąd zasadniczy.
Jeżeli chodzi o "ideę krajową" przeze mnie, a może dotychczas raczej
tylko we mnie, reprezentowaną (nie miałem możności jej rozwinąć ze względów
cenzuralno - politycznych), pozostaję jej wierny, gdyż przekonany jestem nadal
o jej słuszności.(1) Nie przeszkadza mi to spostrzegać dziesiątki błędów
politycznych, popełnionych przeze mnie na drodze, w zasadzie, jak się wyraziłem
- słusznej. Co to jest "krajowość"? Przede wszystkim nazwa
idiotyczna, służąca zazwyczaj do określania mieszkańców krain egzotycznych: "krajowcy"!
Ci, którzy tę ideę reprezentowali oficjalnie w Wilnie, jak znany adwokat
Wróblewski lub świetny publicysta Ludwik Abramowicz, chcieli odrodzenia
Wielkiego Księstwa Litewskiego jako niezależnego państwa, uzasadniając swe
dążenia wspólnotą geopolityczną i historyczną ziem położonych plus-minus
pomiędzy Dnieprem i Bałtykiem. Nie przeczę, że zarówno w ich dążeniach, jak
moich, znaczną rolę odegrywa sentyment, polityczny romantyzm, płynący po prostu
z przywiązania do specyficznych cech terenu. Ale moje osobiste, głębokie
przekonanie do tzw. (tylko tak zwanej) "idei krajowej" wypływa z
najzimniejszego rozsądku politycznego. Gdyby mnie ktoś prosił, abym sformułował
mój pogląd w "trzech słowach", ująłbym go tak: Jest to pomysł
utworzenia pomiędzy dwoma wrogimi dla nas blokami, niemieckim i rosyjskim,
takich organizacji państwowych, albo takiego organizmu państwowego, który by
mógł prowadzić wojnę na dwa fronty. To znaczy: obronić narody zamieszkałe
pomiędzy Rosją i Niemcami, nie tylko przed każdym z tych wrogów pojedynczo, ale
nawet w wypadku zaatakowania nas ("nas" tzn. narody zamieszkałe jak
wyżej) jednocześnie z zachodu i wschodu. - Oto cała mądrość. Uważam ją istotnie
za mądrość. Historia uczy nas, że koalicja rosyjsko-niemiecka jest dla nas
notorycznie zgubna. Nie będę przytaczał tu danych historycznych, które są znane
zupełnie powszechnie. Sytuacja Polski i Wielkiego Księstwa Litewskiego nie
zmieniła się w wieku XX i pozostała taką samą jak w wieku XIV, w głównych
zarysach oczywiście. Dopóki narodami nie dysponowały ich nacjonalizmy, a ich
książęta - mógł Witold z Jagiełłą zapoczątkować mocarstwo tak silne, że
odpierające zakusy agresywne jednocześnie ze wschodu i zachodu. Z chwilą, gdy
organizm Rzeczypospolitej rozdrobnił się z pojęcia "obojga narodów"
na pojęcia Polaków, Białorusinów, Ukraińców i Litwinów, zamieszkałych pomiędzy
Niemcami i Rosją, wspólny, nie zmieniony los tych narodów zmusza nas do
utworzenia takiego porozumienia, takiego układu, do takiej decyzji, która by
zastąpiła łatwą kiedyś decyzję książąt - trudną dziś decyzją narodów,
obarczonych skomplikowaną machiną narodowościowo - wyznaniowo - gospodarczych
aspiracji. W tym ujęciu idea "krajowa" (nie lubię tego słowa), mimo
pozorów romantyzmu, jest wyrozumowaną i praktyczną. Można by poszukać dla niej
analogii wśród historycznych sojuszów politycznych, starych czy nowych albo
wprost analogii w strategiach państwowych. Przychodzi mi pomysł porównać ją do
planu Schlieffena. Skąd się bierze sława tego oficera niemieckiego sztabu
generalnego sprzed pierwszej wojny światowej, która nadała mu tytuł
"genialnego stratega"? Stąd, że słabe, poszatkowane Niemcy dochodzą
za Bismarcka do potęgi przez zjednoczenie swych sił. Niemcy, podobnie jak ongiś
Rzeczpospolita, znalazły się pomiędzy dwoma blokami kontynentalnymi: Francją i
Rosją. Z chwilą, gdy się wzmocniły na tyle, aby wyemancypować od sił
wypadkowych, co było głównym ich zadaniem?(2) Oto możliwość obrony na dwa
fronty jednocześnie. I dlatego wszystkie sztaby generalne niemieckie od okresu
Bismarcka po okres Wielkiej Wojny, miały poruczony sobie tylko jeden jedyny(3)
problem: opracowanie planu jednoczesnej wojny przeciwko Francji i Rosji. Alfred
hr. Schlieffen, mianowany 7 lutego 1891 roku szefem niemieckiego sztabu
generalnego, niezmordowanie, aż do swej śmierci w r. 1913, poświęca całą
wiedzę, zdolności i energię opracowaniu planu wojny na dwa fronty. A ponieważ
zagadnienie takiej wojny stanowiło o życiu i śmierci Niemiec, przeto najlepszy
plan, za jaki uznano właśnie klasyczną receptę Schlieffena, zapewnił mu nieśmiertelność
w poczcie wielkich Niemców. A o cóż nam chodzi? O to, żeby przestać być
igraszką niemiecko-rosyjską, żeby wyjść z impasu wiecznego lawirowania pomiędzy
tymi dwoma potęgami, żeby nie dochodzić do niepodległości tylko z łaski wojny
pomiędzy nimi i nie ginąć na poczekaniu z chwilą ich zgody i wspólnego
działania. O nic więcej. Jakże to zrobić? - Musimy stworzyć wielkie, ogromne
państwo polskie - powiadali tzw. "mocarstwowcy".(4) Bardzo słusznie.
Ale, jak się rzekło, pomiędzy dwoma zaciskającymi nas kleszczami, los wspólny
jest zarówno dla Polaków, jak Białorusinów, Ukraińców i Litwinów. Otóż ci nasi
wspólnicy nie godzą się na koncepcję, ażeby to było tylko wielkie państwo -
"polskie". Skoro się nie godzą, a będąc naszymi dziejowymi wspólnikami,
narodowościowo tak się wzmocnili, że nie liczyć się z ich głosem niepodobna -
musimy iść z nimi na kompromis i układać wspólnie ten organizm państwowy, aby
był mocny, trwały i od wewnątrz nie rozsadzany przez(5) malkontentów. Przy tym
czynić to należy w sposób, aby wzgląd na nieuniknionych malkontentów mieć tylko
w wypadku ich żądań słusznych, czyli czynić uczciwie nie inaczej, jak dla
absolutnego, dowiedzionego, wspólnego dobra i interesu. Powiedziałbym, że w
całej tej koncepcji, różnice pomiędzy moją krajowością i ideą mocarstwową z
okresu Piłsudskiego nie są zbyt duże. Różnica główna polega na tym, że
"mocarstwowcy" za źródło emocjonalne traktowali patriotyzm narodowy
polski, ja zaś czerpię z patriotyzmu terenu, wyzbywając się egoizmu
narodowościowego dla dobra wszystkich narodowości ten teren zamieszkujących.
Nie wyklucza to przewodniczenia np. narodu polskiego, ale też i łamania
wszystkich bez wyjątku, kto by egoistyczne aspiracje narodowościowe usiłował
forsować ponad terenowe interesy państwa. Natomiast "mocarstwowcy"
uważali za możliwe nie liczyć się ze "wspólnikami" w takim stopniu, w
jakim ja uważam za konieczne ze względu na ich rzeczywistą potencję. Podejście
"mocarstwowców" do zagadnienia białoruskiego czy ukraińskiego, mimo całej
powagi udzielanej temu ostatniemu zwłaszcza, było co nieco jakby z werandy
dworskiej do podwładnego chłopa, było więc bardziej nie odpowiadające
prawdziwemu stanowi rzeczy i bardziej, powiedziałbym, romantyczne od mego, a
przez to o wiele mniej realne. Najpoważniejsze studium wyszłe z tego obozu w
Polsce przed samą wojną, a mianowicie Problem Polsko-Ukraiński w Ziemi
Czerwieńskiej Aleksandra Bocheńskiego z r. 1938, traktuje wciąż Ukraińców jako
mniejszość w granicach Polski i mimo najsumienniejszego przestudiowania, nie
daje nam żadnej recepty końcowej. Inna różnica, dzieląca mnie z obozem
"mocarstwowców", miała już charakter swoisty: oni uważali
Piłsudskiego za swego wodza, wyrocznię i człowieka genialnego, ja zaś za
politycznego kretyna. (6) Genezy koncepcji mojej skłonny jestem dopatrywać się
w założeniach politycznych W. Ks. Witolda: obydwa państwa utworzyły wówczas
związek, który upodobnić można do dwóch ludzi opartych wzajem plecami, a
zwróconych twarzami w przeciwległe strony. Wielkie Księstwo Litewskie na
wschód, Korona na zachód. W ten sposób każde z tych państw miało zabezpieczone
tyły. (Nie mówię tu, oczywiście, o licznych odchyleniach, w zależności od
konstelacji politycznej.) Nic oczywiście nie stało na przeszkodzie, aby działać
miały, zależnie od okoliczności, w jednym kierunku wspólnie. Wzmacniało to
tylko ich pozycję mocarstwową. Wówczas Litwa była państwem na wskroś ruskim i
rywalizowała z Moskwą o Dominium Russiae. Dziś (7) powstał wyodrębniony
terenowo, trzeci(8) czynnik, mianowicie prący do samodzielności naród ukraiński.
Mój plan uregulowania Europy Wschodniej przez utworzenie organizmu państwowego
równego siłą Niemcom i Rosji, wyglądałby w schemacie następująco: Wielkie
Księstwo Litewskie (nazwijmy je jak chcemy) obejmuje wszystkie ziemie
białoruskie i litewskie w ogólnym kierunku od Dniepru i Prypeci na północny
zachód, ze stolicą w Wilnie. Polska - od etnograficznej granicy
białorusko-ukraińskiej, na zachód i południe, łącznie z Pomorzem, Śląskiem itd.
Na południowym wschodzie Ukraina. Mniej więcej w centrum tego trójpaństwa,
gdzieś u początku Prypeci, schodziłyby się trzy granice. Trzy stolice
stanowiłyby: Warszawa, Wilno, Kijów. Pomiędzy tymi państwami, czy też członami
jednego państwa, o wspólnej polityce zagranicznej i wojskowej, uregulowana by
została definitywnie sfera i kierunek ekspansji politycznych, interesów i
aspiracji terenowych. Do sfery interesów członu państwa, które nazwałem
tradycyjnie "Wielkim Księstwem Litewskim", włączona byłaby Łotwa i
kierunek północno-wschodni na Psków - Nowogród - Smoleńsk - Briańsk. Prusy
Wschodnie objęte wspólną sferą wpływów Wilna i Warszawy. Do sfery interesów
Polski należałyby odrodzone Czechy, Słowacja i Węgry aż po Bałkany. Rumunia
wchodziłaby we wspólną sferę wpływów polsko-ukraińskich. Do sfery interesów
Ukrainy należałby Krym, Kozacy Dońscy, Kubań po Kaukaz. Tego rodzaju organizm
państwowy musiałby dążyć do wytworzenia wokół korzystnej dla siebie
konstelacji, zabezpieczającej go od oskrzydlenia z północy i południa. Na
północy więc utworzenie wielkiego bloku skandynawskiego z hegemonią, powiedzmy,
Szwecji nad Finlandią i Estonią w antywschodnim sojuszu z Wilnem oraz nad
Norwegią i Danią w antyzachodnim sojuszu z Warszawą. Na południu blok państw
bałkańskich w sojuszu z Warszawą. Na południowym wschodzie hegemonia Ukrainy
nad Donem i, możliwe, Kaukazem w sojuszu z Turcją. To byłby schemat.
***
Wracając do ścisłego tematu tzw.
idei krajowej, czyli mojej koncepcji, odrodzenia państwa na terenach b. W. Ks.
Litewskiego, w oparciu na Polskę i Ukrainę, wydaje mi się ona nie tylko
korzystną dla wszystkich trzech zainteresowanych narodowości: Białorusinów,
Polaków i Litwinów, ale po prostu jedyną, która im gwarantować może byt
niezależny na tych terenach. W sytuacji do r. 1939 Polska miała tylko skrawek
tych ziem, napęczniały zgryźliwym niezadowoleniem mieszkańców, atakowany ze
strony Litwy, wciąż wystawiony na agresję sowiecką. Ten korytarz wileński nie
był do utrzymania przez czas dłuższy przy takiej Polsce. Co zaś dotyczy Litwy i
Białorusi, to bez oparcia na Polskę, byłyby notorycznie wystawione na
niebezpieczeństwo pomiędzy Niemcami i każdą Rosją. Gdyby nawet Białoruś uzyskać
kiedyś miała niezależność z rąk Niemiec czy Rosji, bez oparcia na Polskę, to ta
niezależność pozostałaby zawsze nominalna, bez dostępu do morza albo pod
postacią protektoratu niemieckiego, albo folwarku rosyjskiego, że już pominę
strukturę sowiecką. Nad sytuacją niezależnej Litwy nie warto się nawet
rozwodzić po doświadczeniach jej izolacyjnej wobec Polski polityki i
niesławnego finału lawirowania pomiędzy Moskwą i Berlinem. To idealizowane
przeze mnie współczesne Wielkie Księstwo Litewskie miałoby charakter państwa
trójjęzycznego, trójnarodowego: Białorusini, Litwini, Polacy. Abstrahując od
korzyści zasadniczej, zewnętrznej, wypływającej z mocarstwowego zabezpieczenia
się przed utratą niepodległości i wyemancypowania spod władzy Moskwy i Berlina
-wszystkie te trzy narodowości zyskują, przez połączenie, nie tylko siłę, ale i
wewnętrzne zadośćuczynienie własnym ideałom. Następnie poważne korzyści ekonomiczne.
Litwini, otrzymując dostęp do Wilna-stolicy i całej historycznej Litwy, nie
tracą nic ze swego narodowościowo-kulturalnego dorobku, pozostając równorzędnym
elementem w państwie, siedzą na jego dostępach do morza. Białorusini stanowią
element przeważający, nie potrzebują się zatem obawiać wynarodowienia,
zwłaszcza groźnego im na rzecz Rosji, uzyskują dostęp do morza i warunki
normalnego rozwoju. Polacy wileńscy, zachowując swój język ojczysty i kulturę,
tudzież swą tradycyjną odrębność od Korony, dochodzą wreszcie do głosu we
własnej, ścisłej ojczyźnie (Heimatland), nie tracą, a nabierają powagi, jako
element stanowiący zbitą masę w samym centrum i stolicy. Poza tym stanowią nie
kość niezgody, ale pomost łączący Wilno z Warszawą. Jest to tylko krótki szkic.
Jeżeliby jednak miał się komuś wydać naiwnym ze względu na różnice aspiracji i
animozje dzielące Litwinów, Polaków i Białorusinów - to odpowiem, że, moim
zdaniem, nie tylko naiwnym, ale przestępczym wydaje mi się przekładanie
drobnych ambicji językowych, hegemonistycznych aspiracji poszczególnych
nacjonalizmów, ponad dobro niezależności państwowej, zrzucenie jarzma niewoli,
wyemancypowanie spod wiekowej zależności politycznej Berlina bądź Moskwy. -
Taką właśnie przestępczą politykę uprawiał nacjonalizm litewski, rzucający się
raz w objęcia moskiewskiego komunizmu, drugi - niemieckiego hitleryzmu, a
gnębiący bezlitośnie wspólników własnej niedoli. Gdyby natomiast ktoś chciał
się dopatrywać idealizowanej przeze mnie koncepcji przestarzałych, albo "przebrzmiałych"
form, kantonalnych wzorów szwajcarskich, projektów Hymansa itp., to bym im
wskazał na wzór nowszy, a przez nas gruntownie poznany dopiero teraz - wzór,
moim zdaniem, idealnie rozstrzygnięty przez Związek Sowiecki - jego politykę
narodowościową. Mam wielką ochotę nazwać ten wzór nawet genialnym, jedynym
godnym naśladowania spośród wszystkich ponurych eksperymentów komunizmu.
Okazuje się bowiem, że wzajemna nienawiść narodowa nie siedzi tak głęboko w
człowieku, ani odrębność językowa nie stanowi tak ważnej cząstki jego
aspiracji, gdy się ją sprawiedliwie zaspokoi przez równouprawnienie, autorytet
z góry, propagandę. Wszyscy mogą być zadowoleni i mam wrażenie, iż łącznie z
bogatym, silnym i niezależnym państwem, byliby zadowoleni w istocie, gdyby językowe
równouprawnienie przewidywało pierwszeństwo litewskiej mowy w Kownie, polskiej
w Wilnie, białoruskiej w Mińsku. Strukturę gospodarczą państwa oparłbym na
litewskich erach reformy rolnej, która dała świetne wyniki, podobnie zresztą
jak w Estonii i Łotwie; jednym słowem: "hutornoje haziajstwo",
projektowane ongiś w BSSR w okresie śp. "nacdemszczyny". Traktując
swą koncepcję szczerze i uczciwie, jako maksymalnie korzystną z możliwych,
zarówno dla narodu polskiego, jak litewskiego czy białoruskiego, nie mogę uznać
zarzutu zdrady interesów polskich popełnianych jako Polak, tak samo jak bym nie
uznał za zdradę interesów litewskich czy białoruskich, gdybym był w tej
koncepcji Litwinem czy Białorusinem. Powtarzam raz jeszcze, że temat powyższy
nie traktuję nawet w przybliżeniu jako całokształt, nie traktuję tego tematu
ani monograficznie, ani dyskusyjnie, nie odpierając z góry przewidzianych, a
dobrze mi znanych zarzutów, kontrargumentów poważnych i potocznych, z których
najbardziej popularnym wydawał mi się zawsze ten, mówiący o utopii, o
przeżytkach, o niepopularności przede wszystkim idei, o której słyszeć nie chcą
ani Polacy, ani Litwini, ani Białorusini. Ten ostatni argument datuje się z
dobrych liberalistycznych czasów, gdy w walce, powiedzmy, pomiędzy republiką,
monarchią, konserwatyzmem i demokracją, wzywano vox populi na świadka.
Liberalizm jest niewątpliwie formą najprzyjemniejszą, nie powinien nam jednak
utrudniać nauki, którą czerpiemy dziś z form totalnych. Hitler pokazał nam, jak
można chcieć uporządkowania nie tylko jednego państwa, ale całej Europy (Das
Neue Europa), nie pytając o zgodę ani popularność nie trzech, a dwudziestu
trzech narodów! Ale bardziej jeszcze Związek Sowiecki nauczył nas, w jak małym
stopniu popularność jakiejś idei albo głos opinii publicznej, może wpływać na
bieg wypadków historycznych. Jeżeli 68 milionów obywateli sowieckich mogło
wytrwać i musiało wytrwać w ciągu dwudziestu kilku lat w warunkach urągających
pojęciom zdrowego sensu, ba! potrafiło tak walczyć z Niemcami, jak walczyło w
obronie sprawy złej - nie uważam za stosowne liczyć się z opinią kilku
milionów, dla których chciałbym stworzyć sprawę - dobrą. Jest to też powód, dla
którego nie omawiam kwestii ustrojowej idealizowanego przeze mnie organizmu
państwowego, względnie państwowych. Totalizm konsekwentny przeraża mnie swą
jednostajną nudą. Komunizm usuwam poza dyskusję. Poza tym byłoby dla sprawy
obojętne, czy byśmy mieli do czynienia ze związkiem najbardziej radykalnych
republik, czy z... jednym tylko monarchą. Taka jest moja koncepcja, mój pomysł
polityczny. Przytaczam go na początku książki, która wcale nie ma za zadanie
rozwinięcia tego tematu. Stanowi tylko credo moich ideałów, o urzeczywistnienie
których, zdawało mi się, że mam prawo się borykać na tym skrawku Europy
Wschodniej, któremu od wieków królowało Wilno.(9) Tło powszechnie jest znane:
toczy się mianowicie druga wojna światowa. Niektóre osoby działające wymienię
poniżej, przy tym pozwalam sobie ilustrować ich działanie i raz wypowiedziane
słowa, nie autoryzując je do druku. Ryzykuję w ten sposób narazić się na wiele
protestów, zaprzeczeń, oburzeń, a może w przyszłości procesów. Namyślałem
się... Niech już tak zostanie. Albo się pisze prawdę, albo nie! Przypisy: 1
Dopisano: i możliwości jej powodzenia 2 "zadaniem" skreślono i
wpisano: troską 3 "jedyny" przekreślono, wpisano: główny 4 skreślono:
z moim bratem Stanisławem Mackiewiczem na czele 5 dopisano: nacjonalistycznych
6 "kretyna" skreślono, wpisano: szkodnika 7 dopisano: Litwa
rozszczepiona została na zamieszkujące ją narodowości: białoruską, polską i
litewską, a prócz tego 8 skreślono: "trzeci", wpisano: nowy 9
dopisano: Dopisek o pozyskaniu zwolenników. (Patrz uwagi Świdy [?]
"Krajowa"dialektyka.
Jak już zaznaczyłem na początku,
moje poglądy krajowe nie znalazły przed wojną należnego ujścia w publicystyce
skutkiem skrępowania w ramach pracy zawodowej. Starałem się natomiast
uwidocznić je w rozmowach prywatnych, a w prasie raczej przemycać. W Polsce
byłem zdecydowanym obrońcą mniejszości białoruskiej i litewskiej, nie tylko ze
względu, iż uważałem, że dzieje się im krzywda ze strony władz
administracyjnych i ogólnej polityki rządowej, ile głównie, że dostrzegałem w
nich element bardziej podatny dla moich koncepcji, aniżeli rządzący nacjonalizm
polski. Było rzeczą oczywistą, że koncepcje tzw. "krajowe", wiodące w
rezultacie do równouprawnienia narodów białoruskiego i litewskiego z polskim, w
ówczesnej sytuacji tych mniejszości w granicach Rzeczypospolitej, musiały im
przypadać bardziej do gustu, niż jakiekolwiek inne, reprezentowane przez
polityczne stronnictwa polskie. Białorusini i Litwini uważali mnie za swego
przyjaciela. Przed laty, po drugiej konferencji polsko-litewskiej w Królewcu,
otrzymałem zezwolenie od ówczesnego dyktatora Litwy Voldemarasa na wjazd do
Kowna. Zdarzyło się, że jadłem tam śniadanie z redaktorem naczelnym Lietuvy
Bogdanasem, w reprezentacyjnym klubie "Ramowe". Nad naszymi głowami
wisiał na ścianie poczet wszystkich Jagiellonów. Porównałem kiedyś żartem ten
klub z wojskowym klubem w Wilnie, gdzie się jadało w asyście tylko dwóch
portretów Piłsudskiego i Mościckiego. - Sercem czułem się lepiej w Kownie -
powiedziałem. - Szukałem wówczas w Republice Litewskiej znamion
historyczno-litewskiej tradycji i zdawało się mi, że jakiś nieśmiały cień
podobnych dążeń zarysowuje się w ambicjach rządzącej partii
"tautininków" (narodowców) - voldemarasowców. Jakże strasznie się
myliłem! Dziś wiem już, że największym wrogiem idei "krajowej", czyli
połączenia w jedno i równouprawnienia ziem b. Księstwa Litewskiego - są właśnie
Litwini, ich nacjonalizm, ich szowinizm, ich płaski patriotyzm, którego
najoczywistszym wyrazem jest wyłącznie ślepa polonofobia. - Ale do tego powrócę
jeszcze nieraz. W Wilnie, przed wojną, utrzymywałem tedy możliwie serdeczne
stosunki z Litwinami, którzy przeze mnie mieli możność przemycania swoich
bolączek i postulatów w tak wpływowym organie, jakim było Słowo, w opinii
ogółu. W ten sposób na prośbę działacza litewskiego Rafała Mackonisa puściłem
skrót memoriału litewskiego do prezydenta Polski, z okresu rządów wojewody
Bociańskiego. Tenże Mackonis namówił mnie do podróży do Lidy na proces
litewski. Przebiegiem procesu byłem oburzony, uważałem go za niesprawiedliwy i
napisałem reportaż, który został częściowo skonfiskowany przez władze polskie,
a odbił się głośnym echem w Kownie. - Zgłaszali się do mnie również
Białorusini. Kilkakrotnie działacz ich, ks. Tołłoczko, próbował za moim
pośrednictwem przemycić artykuł w obronie szkoły białoruskiej. Nawet znany
poeta komunistyczny Jerzy Putrament nazwał mnie kiedyś: "...kronikarzem
tych ziem..." Brałem jednocześnie możliwie najczynniejszy udział w obronie
prawosławia w Polsce, uważając, zresztą po dziś dzień, politykę mniejszościowo
- wyznaniową polską za zgubną i głupią. Brakowało mi jednak materiału
porównawczego. Mimo częstych podróży do Kowna, nie zdawało mi się, aby sytuacja
tamtejszych Polaków wymagała aż tak dalekich retorsji w stosunku do mniejszości
litewskiej w Polsce. Wówczas tak było może w istocie. Nie domyślałem się jednak,
że w głupocie polityki mniejszościowej można osiągnąć tego rodzaju szczyt, jaki
osiągnął grubianizm polityczny litewskiej administracji po zajęciu Wilna aż do
dni ostatnich. W jałowych dyskusjach kawiarniano - restauracyjnych, gdzieś
między brzękaniem kieliszków, zaledwie tliła jeszcze i kończyła się w szatni -
"idea krajowa wileńska". Największy jej bojownik, serdecznie
podziwiany przeze mnie Ludwik Abramowicz, wydawał w Wilnie tygodniczek Przegląd
Wileński, którego nikt, zda się, prócz cenzorów, nie czytywał. Wraz ze śmiercią
Abramowicza, "krajowość" podcięta została, zdawało się, ostatecznie.
Gdy wydałem książkę swą pt. Bunt rojstów, skierowaną przeciwko praktykom
administracji na naszych ziemiach, wszystkie bez wyjątku pisma mniejszościowe w
Polsce, litewskie, białoruskie, ukraińskie i rosyjskie, zamieściły o niej
przychylne recenzje. Aleksander Bocheński, redaktor tygodnika mocarstwowców
Polityka (później Bunt Młodych) zwrócił się do mnie o wywiad w sprawie
stosunków na "kresach białoruskich". Wspomniałem w nim między innymi
o przygotowywanych przeze mnie "rewelacjach". Jakoż miałem zamiar
wystąpić z książką polityczną, w której wyłuszczyć chciałem swój pogląd na ideę
krajową. W tym czasie bowiem "krajowość" wileńską plątano z regionalizmem
ludowym, który zamierzano użyć jako odtrutkę na wszelkie tendencje
separatystyczne. Z drugiej strony traktowano ją jako coś pośredniego pomiędzy
trochę zwariowanym romantyzmem a przestępstwem karanym za akcję antypaństwową.
Wspomniany Ludwik Abramowicz był publicystą doskonałym, ale nie politykiem
życiowym. Był teoretykiem z gruntu, z przekonań, z własnej wygody. Mnie się
zdaje, że byłby najbardziej zaskoczony, gdyby wypadło mu stanąć w obliczu
jakiegoś realnego ruchu politycznego, odpowiadającego jego własnym koncepcjom.
Idea "krajowa" zepchnięta została w ten sposób w dziedzinę dialektyki
kawiarnianej... W międzyczasie wybuchła wojna. (...) Litwini nie przyszli
Nadchodził wieczór dnia 18 września, najbardziej niesamowity, jaki mi dane było
przeżyć. W niedzielę grałem w szachy z Karolem Zbyszewskim (literatem:
Niemcewicz od przodu i tyłu) na werandzie mego domu w Czarnym Borze pod Wilnem.
Zaszczekały psy. U furtki stanął goniec przybyły na rowerze z redakcji, z ustną
relacją od mego brata, że bolszewicy przekroczyli granicę, że Litwini zajęli
rzekomo Święciany i Orany. Wiadomość o Litwinach sprawiła ulgę. - Oczywiście -
powiedziałem - pomiędzy Litwą i Sowietami istnieje układ z lipca r. 1920, mocą
którego wschodnia granica Litwy przebiega przez jezioro Narocz i Smorgonie.
Sytuacja Wilna staje się przez to szczęśliwsza od innych miast polskich.
Litwini uchronią nas przed okupacją sowiecką. Tak to jeszcze niedawno
operowaliśmy dziwnymi pojęciami z dziedziny polityki traktatowej!... W ciemny
wieczór walącego się w gruzy państwa, przyszliśmy ze Zbyszewskim piechotą do
Wilna. Nad hotelem "St. Georges" powiewał sztandar litewski, jako
widomy znak urzędowania w nim konsula litewskiego, Trimakasa. Hotel oblegany
był już przez tych, którzy chcieli uciec przed bolszewikami, albo i tych,
którzy się chcieli tylko dowiedzieć, czy Litwini nie zajmą wcześniej Wilna.
Nastrój ten należałoby podkreślić ze względu na późniejsze stosunki
polsko-litewskie i na kwestię, która ze stron mianowicie stała się winowajcą
szalonej nienawiści, jaka wybuchła pomiędzy tymi narodami na terenie Wilna.
Nastrój był taki, że powszechnie oczekiwano wkroczenia Litwinów, a plotki o
zajęciu przez nich Oran czy Święcian, były niczym innym jak typowymi plotkami o
takich zdarzeniach, których się pragnęło. Jak liczna była, że się tak wyrażę
"partia" ludności oczekująca ratunku ze strony Kowna, dowodzi reakcja
na nią ze strony "partii" przeciwnej. Ludzie zaczęli się nagle kłócić
o coś, co w ogóle nie miało zaistnieć, bo... Litwini wcale nie zamierzali
maszerować na Wilno. W poniedziałek, dnia 18 września, o godzinie 6 p.p. (tegoż
dnia wieczorem wkroczyli bolszewicy) zadzwonił do mnie do redakcji naczelnik
wydziału bezpieczeństwa, Jasiński. - Czy to prawda - zapytałem - że bolszewicy
zatrzymali się na linii przewidzianej traktatem litewsko-sowieckim z r. 1930 i
nie idą już dalej? - Bujda! Niestety, bardzo powoli, ale posuwają się wciąż
naprzód. Zajęli już Oszmianę. - Hm.... jakiż to artykuł na jutro napisać... -
powiedziałem żartobliwie w telefon. - Niech pan napisze przeciwko tym głosom,
które podszeptują oddanie Wilna Litwie. Niech pan napisze, że nie mamy nic do
oddania ani rozdawania z państwa polskiego. -A czy jednak istotnie nie byłoby
lepiej znaleźć jakowejś bezbolesnej formy przekazującej Wilno Litwie i
chroniącej je tym samym od bolszewików? - Wykluczone - odpowiedział Jasiński.
Przypuszczam, że naczelnik bezpieczeństwa, człowiek mały, nie zabierałby w tej
sprawie głosu w formie tak apodyktycznej, gdyby nie otrzymał od kogoś
wskazówek. Tym kimś był przypuszczalnie poseł polski w Kownie Charwat, który,
jak się później dowiedziałem, przyjechał do Wilna samochodem z Kowna, w
niedzielę. Opowiadał mi później o tej podróży, ale do rozmowy tej powrócę
później. Chodzi mi tylko o podkreślenie, że do jesieni roku 1939 żadnej nagminnej
nienawiści do Litwinów nie dało się zaobserwować w Wilnie.
***
W redakcji Słowa paliły się już
lampy. Ktoś pozapalał je wszystkie i poszedł sobie. Na pustych stołach walały
się normalne porcje papieru, rękopisów, gazet. Nikt nie pracował. Był moment,
gdy pozostałem zupełnie sam. Sam jeden w wielu pustych pokojach, oświetlonych
niewzruszonym blaskiem żarówek. Nagle zadzwonił telefon. Krzykliwie, głośno,
wśród otaczającej pustki, jak człowiek wołający o pomoc. Był to ostatni, jaki
przyjąłem w niepodległej Polsce... Mówił Aleksander Zwierzyński, b.
wicemarszałek sejmu, jeden z najwybitniejszych leaderów Stronnictwa Narodowego.
Zapytał o wiadomości i w końcu dodał: "Co tam z tymi Litwinami?" Ale
Litwini nie przyszli. Zamiaru nie mieli przychodzić. Bo nigdy w tych zamiarach
nie leżało realne odebranie Wilna. Tymczasem wielkie, 52-tonowe czołgi
sowieckie gniotły ziemię. Ich gąsienice dzwoniły po ojczystych drogach jak
straszne kajdany, zwiastujące niewolę, coraz bliżej, coraz bliżej... Na trzeci
dzień po wkroczeniu bolszewików, żona moja, która pozostała w Wilnie (literatka
znana pod nazwiskiem Toporska), rozmawiała z tymże Aleksandrem Zwierzyńskim.
Wciąż jeszcze łudzono się wówczas jakąś ingerencją litewską. Zwierzyński nie
negował, że dla Wilna byłoby lepiej, gdyby je zajęli Litwini, ale był zdania,
iż każda inicjatywa w tym kierunku ze strony Polaków, równałaby się zdradzie.
Jednakże wykazał wielkie zainteresowanie postanowieniem mojej żony pójścia do
Trimakasa. Zastawszy go, zapytała wprost: czy Litwini przyjdą, czy nie? -
Trimakas rozwodził rękami, wskazywał na skomplikowaną sytuację... wreszcie
napomknął w sposób niewiążący, iż w tym kierunku mogłaby rzecz posunąć jakaś
uchwała... na przykład Wileńskiej Rady Miejskiej. - Bez wątpienia byty to jednak
prywatne tylko supozycje p. Trimakasa.
Jedenasta zmiana warty
Od czasu wojny roku 1920, kiedy
walczyliśmy z bolszewikami o wolność (w tym ostatnim słowie zawiera się
kompletna treść każdej walki z bolszewikami), nie widziałem ich. Minęły lata,
dokładnie dziewiętnaście lat, które przeistoczyły mnie z kilkunastoletniego
chłopca w mundurze ułańskim, w dojrzałego człowieka. - Jadąc ze wsi Majdany do
Wilna, przez Troki i Landwarów, ujrzałem ich w Landwarowie po raz pierwszy.
Stało dwóch na warcie. Stare rosyjskie szynele z carskiego okresu, stare
rosyjskie karabiny z trójgraniastym bagnetem, na głowach hełmy ozdobione
gwiazdą. Nogi obute w nieprawdopodobnie zniszczone trzewiki i takoż
postrzępione owijacze. Gdyby nie hełmy, wyglądaliby raczej na członków jakiejś
bandy, na partyzantów raczej, a nie żołnierzy.
Na dworcu powiewał sztandar
litewski, straż trzymali żołnierze sowieccy, kolej obsługiwali kolejarze
polscy. Wokół tłum niewyraźny, zbiedniały i sztucznie sproletaryzowany: każdy
wkładał na siebie co miał najgorszego. Żydzi z czerwonymi kokardami w klapie. A
wśród tego galimatiasu pełno mundurów i czapek żołnierzy polskich pułków, które
już dawno przestały być pułkami. Mundury te donaszał każdy w pracy codziennej,
oszczędzając ubrania cywilne. (...)
Po trakcie kowieńskim posuwały
się pierwsze patrole litewskie. Kolejna, historyczna zmiana warty nad Wilią.
Siedziałem na chłopskiej furmance, zwiesiwszy nogi, obute w cholewy, odziany w
kożuszek, do niepoznania zlany z tłem, ludźmi, klimatem kraju rodzinnego.
Patrzyłem na dziwny los tego kraju, rzuconego między wschodem i zachodem
Europy. Fatalne położenie przy wielkiej drodze europejskiej. Jednak, cóż za
śródlądowy, międzynarodowy "Szanghaj"! Miasto wyjątkowe w Europie,
miasto tylekroć palone, deptane, kopane, wznoszone w egzaltacji na podium
świętości i ciskane stamtąd w błoto politycznych szacherek, sołdackich
samowoli, okopów, spowite drutem kolczastym z Pierwszej Wielkiej... wciąż na
nowo, wciąż na nowo przechodzące z łap do łap. Miasto o wielu bardzo twarzach,
z których każda ma jeszcze sporo wyrazów w rezerwie. Miasto, które kocham i
dlatego mówić o nim mam prawo wszystko, co wiem.
Zamieszkałe jest przez Polaków,
ale też i przez ogromny procent Żydów. Na wpół kościelne, na wpół synagogalne.
Jednocześnie pchające się ku niebu kopułami cerkwi prawosławnych. Czwarty
odsetek wyznaje tu prawosławie. Tylko 0,73 procent Litwinów, ale jednocześnie
0,28 procent Niemców; poza tym Tatarzy, Karaimi... Kto chce, może szukać w
Wilnie swoich rodaków, sojuszników, współwyznawców.
Historia Wilna od 1914 da się
ująć w następującą litanię:
1.1914 w granicach cesarstwa
rosyjskiego
2.1915 jesienią przechodzi do rąk
niemieckich
3.1918 jesienią do grupy
wojskowej1 samoobrony przed bolszewikami
4.1919 w styczniu do rąk
bolszewickich
5.1919 w kwietniu z powrotem do
Polaków
6.1920 w lipcu do bolszewików
7.1920 tegoż miesiąca oddane
Litwinom
8.1920 październik - opanowane
przez Żeligowskiego, stolica Litwy Środkowej.
9.1922 w lutym wcielone do Polski
10.1939 we wrześniu wkraczają
bolszewicy, wcielając do Białorusi sowieckiej
11.1939 w październiku oddają
Wilno Litwie.
Zatrzymuję się na razie na tym
punkcie 11, choć mógłbym już recytować dalej.
Otóż w ciągu tych licznych
przemian, zawsze znajdował się w Wilnie pokaźny odłam mieszkańców, który
wkraczające nowe wojska, a z nimi zapowiedź nowego ładu, witał z kwiatami i
szczerą albo udaną radością.
Byłem głęboko przekonany, że
wojska litewskie w r. 1939 witane będą z ulgą i radością przez absolutną
większość mieszkańców, bez względu na narodowość i wyznanie chrześcijańskie,
tudzież przez ogromny odłam Żydów, reprezentujący sfery ortodoksyjno - zamożne.
Chciałem widzieć w tym powitaniu
wojsk litewskich przez całą ludność chrześcijańską nie jakieś akcenty polsko-litewskiego
wyrównania stosunków, ale przede wszystkim zapowiedź solidarności narodów i
wyznań wobec czerwonego imperializmu Bolszewii. Rękę wyciągniętą do zgody nie
przez podkreślenie oddania Wilna Litwie, ile przez deklarację wspólnej sprawy.
Tę wspólną sprawę traktowałem w tej chwili jako nadrzędną: odebranie Wilna od
bolszewików, w zestawieniu z podrzędną: czy ono ma należeć po wojnie do Polski,
czy do Litwy.
Omyliłem się kompletnie.
Społeczeństwo polskie zachowało się wrogo wobec faktu wkroczenia wojsk
litewskich. Społeczeństwo zaś litewskie uczyniło wszystko, aby wrogość tę
spotęgować i rozłam pogłębić.
Symbolem ciemnoty politycznej,
głupoty mas, symbolem krótkowzroczności, jakiegoś specyficznego chamstwa,
ciasnoty nieprawdopodobnej, obłędu nieomal - niech służy fakt następujący,
który z szeregu niezliczonych wyliczam na miejscu pierwszym:
Oto nad Wilnem, nad lotniskiem
Porubanku, błyszczy czerwona gwiazda bazy sowieckiej. Wojska sowieckie
rozrzuciły swe gniazda po całej Litwie. Rząd sowiecki trzyma losy kraju i
mieszkańców Wilna w swoim ręku... Straszliwy cień czerwonego terroru pada na
życie, mienie i sumienie chrześcijańskiej ludności...
...Tymczasem ludność ta nie ma
nic lepszego do roboty, jak tłuc się wzajemnie po własnych świątyniach, tłuc do
krwi podczas modłów, spierając się o to - czy w kościołach katolickich śpiewane
być mają pieśni w języku polskim, czy litewskim!!!
I przyznać muszę, że winę za
obłędną nienawiść i najgłupsze rozłamy w obliczu wspólnego wroga, w lwiej
części przypisać należy stronie litewskiej.
Nie całą winę, ale jej część -
lwią, jak się wyraziłem. Bo nie zaczęło się od razu. Zaczęło się niby z dobrą
wolą i już miałem wrażenie, że kowieńskie zapewnienia istotnie zostaną
spełnione. Stało się inaczej.
Stało się zupełnie inaczej.
Polityka na własną niekorzyść
Litwini, wkraczając do Wilna, nie powinni byli podkreślać momentu
polsko-litewskiego sporu o to miasto. Nie zajmowali go przecie w wyniku
zwycięskiego zakończenia tego sporu, ale odbierali je z rąk bolszewickich,
wspólnego wroga wszystkich mieszkańców. Dawało to niezaprzeczony atut w ich
ręce i otwierało nieograniczone perspektywy dla zjednania sobie sympatii nawet,
wśród absolutnej większości mieszkańców, tzn. Polaków. - Ale tego rodzaju
wyzyskanie sytuacji wymagało z ich strony wielkiego taktu politycznego i powagi
państwowej.
Oczywiście klęskę, jaką było dla
nich otrzymanie Wilna, przy jednoczesnym narzuceniu warunków sowieckich i
przejście z państwa suwerennego pod półprotektorat sowiecki, mogli maskować
rzekomą radością "odzyskania" stolicy. Być może, tego wymagała
sytuacja rządu, utrzymanie nastroju w kraju. Należało to jednak robić tylko na
wewnątrz, w Kownie, a nie w Wilnie. Że studenci kowieńscy łazili z dziękczynną
manifestacją przed poselstwo sowieckie w Kownie (obrzydliwość), tego
ostatecznie w Wilnie można było nie wiedzieć.
Wojska litewskie, wkraczające do
Wilna, jeżeli nawet oficjalnie nie mogły tego podkreślić, winny były
przynajmniej zachować oblicze, "dać do zrozumienia", że przychodzą tu
jako oswobodziciele miasta, ale nie od "polskiego jarzma", tylko od
bolszewickiego. Wtedy sympatia mas byłaby po ich stronie, jeżeli nie od
pierwszego dnia, skutkiem negatywnego stosunku Polaków, to od dni następnych.
Litwini nie okazali jednak ani
taktu politycznego, ani rozumu politycznego. Mając dodatkowy atut w postaci
zasobów gospodarczych, mogąc trafić nie tylko do duszy, ale i do żołądka
wygłodniałych wilnian, wyzyskali te momenty wręcz na opak.
Wilno ujrzałem pod reżimem
jeszcze sowieckim, z zamkniętymi okiennicami, szare, wystrachane, jedzące w
cukierniach czarny chleb, pijące kawę z landrynkiem. Dużo tylko było straganów
z jabłkami - produktem sezonu. Nie było chleba, masła, słoniny, mięsa, były
tylko jabłka.
Litwini przywieźli swe świetnie prosperujące
przedsiębiorstwa: mięsne "Maistas", zbożowe "Lietukis",
mleczne "Pienocentras". Mogli, byli w stanie nakarmić głodnych,
przywrócić własność, wolność osobistą, swobodę ruchu..
Jeżeli do jakiegokolwiek chama
pasowały słowa Wyspiańskiego o "złotym rogu", to chyba najbardziej do
chama litewskiego z roku 1939, który wkraczał do Wilna.
Mimo jednak całej niechęci, ba,
nieskończonej nienawiści, jaką nabrało społeczeństwo polskie do Litwinów, po
dwóch latach zetknięcia z nimi, nie wierzę, żeby nie istniały wśród nich osoby
poważne, inteligentne, politycznie dojrzałe i dobrej woli, które by nie chciały
tej woli wprowadzić w czyn.
Oczywiście, wszystkie zarządzenia
ukazały się jednocześnie w języku polskim. Wprowadzono radio polskie o dużej
ilości godzin. Nie widziało się w pierwszych dniach żadnego dążenia do obrazy
polskich uczuć narodowych.
W pierwszych dniach...
Przeciwnie, oburzała mnie
natomiast postawa Polaków, która wydawała mi się zbyt mało antybolszewicka,
zbyt krótkowzroczna politycznie wśród rzeczywistości nas otaczającej.
Gdy przechodziły wojska
litewskie, niosąc sztandary z "Pogonią", szpalery ludności litewskiej
zdejmowały, jak każe zwyczaj, okrycia głowy. Większość Polaków nie zdejmowała.
Ze szczerym oburzeniem zwróciłem się do jednego ze swoich przyjaciół:
- Nie chcesz zdjąć czapki przed
znakiem "Pogoni", który od wieków był naszym godłem. A jak bolszewicy
każą, będziesz się kłaniał czerwonym sztandarom! - W tym momencie przepychało
się właśnie po trotuarze kilku krasnoarmiejców, dodałem więc zapalczywie: -
Chcesz pokazać tani patriotyzm, to lepiej bij w mordę bolszewików! (...)
Szczytowym gestem, że się tak
wyrażę, wyciągniętej dłoni litewskiej należałoby uważać Dzień Zaduszny. Wilią
tego dnia, wieczorem, na zapełnionej tłumem głównej ulicy Mickiewicza,
słyszałem radio, które obwieszczało: "W dniu jutrzejszym społeczeństwo
litewskie złoży hołd na grobach poległych żołnierzy litewskich i grobie
Bassanowicza. Społeczeństwo zaś polskie złoży hołd na grobach poległych żołnierzy
polskich i grobie serca marszałka Piłsudskiego".
Przyznać musiałem, że był to gest
rycerski i dalej posunąć się było niepodobna, chybaż w postawieniu na pierwszym
miejscu "społeczeństwa polskiego", a na drugim
"litewskiego", czego, zdaje się jednak, nikt wymagać nie mógł.
Jeszcze krok, jeszcze krok i bylibyśmy w domu...
Nagle, jak nożem uciął.
Zaczęło się od policji. Wiele
narodów narzeka na swą policję. Rzekomo "wersalski" naród francuski,
który w istocie jest jednym z najgorzej wychowanych narodów, posiada istotnie
policję brutalną. W Polsce policja była na ogół grzeczna. O policji litewskiej
nie da się inaczej powiedzieć, niestety, jak - chamska. Chamska dosłownie, w
znaczeniu nieokrzesanego, brutalnego z natury, nieinteligentnego człowieka,
któremu raptem dano władzę do ręki. Mówi o tym przysłowie białoruskie:
"Nie daj Boh świnni roh, da
mużyku państwa".
Tłukli bez pardonu gumowymi
pałkami; tłukąc zaś2 Polak. Litwin w Wilnie stał się zjawiskiem3. Nauka języka
litewskiego zaczęła się od tych metod policyjnych. "Nauczycielami"
byli policjanci, ci najbardziej potrzebni i najbliżej stojący szerokich mas,
symbolizujący widomy znak państwowości. Odpowiadali tylko po litewsku,
niektórzy nie rozumieli, inni nie chcieli rozumieć po polsku. Dożywianie ludności
wileńskiej, za pośrednictwem państwowych sklepów spożywczych, przeistoczyło się
też niebawem z momentu propagandowego, jakim być musiało, w szkołę nienawiści
do Litwinów. Jeść chciał każdy. Przed sklepami stały ogromne kolejki. Policja
wyrównywała je pałkami, a poza kolejką puszczała każdego, kto mówił po
litewsku. Przekleństwa, krzyk, wzajemne wymyślania, bijatyki i pierwszy zarodek
nienawiści do Litwinów, do ich języka, ich sposobu bycia, wybuchł wśród
najszerszych, dosłownie, mas ludności, bo, powtarzam, jeść musiał każdy.
A potem potoczyło się już po
równi pochyłej.
Zmiana nazw ulic. Główna ulica w
Wilnie, zupełnie szczęśliwym zbiegiem okoliczności, nosiła nazwę Mickiewicza,
czyli wspólnego Polakom i Litwinom poety. Trzeba więc było okazać się kompletnym
matołem politycznym, albo kierować wyłącznie złą wolą, aby zamiast wyzyskać ten
moment przez podkreślenie go - zmienić nazwę Mickiewicza na Gedymina, budząc w
ten sposób sztuczne podrażnienie wobec imienia Gedymina, któremu w zasadzie
nikt w Wilnie nie mógł być przeciwny. Następnie wszystkie prawie ulice uległy
zmianie nazw, w sposób najbardziej dziwaczny, a szyldziki przybito oczywiście w
jednym tylko języku litewskim. Potem poszły szyldy sklepowe, oczywiście też
tylko w jednym języku litewskim, wraz z obowiązującym
"zlitewszczeniem" nazwiska właściciela.
Odtąd, dwustutysięczne miasto, w
którym język litewski znało nie więcej jak dwa procent, musiało się już tylko
domyślać, co zawierają do sprzedaży sklepy, nie mogąc się połapać, gdzie jest
szewc, a gdzie krawiec, że "kirpykla" to fryzjer, a
"kepykla" to piekarnia, a "skalbykla" to pralnia. Potem
nastąpiło litewszczenie miejscowości, nawet w polskich tekstach obwieszczeń
urzędowych. W ten sposób zainteresowana osoba mogła zapoznać się z nowym rozporządzeniem,
ale nie wiedziała często rzeczy najważniejszej, gdzie ono obowiązuje. Któż
bowiem mógł się domyśleć, że na przykład miejscowość "Czarny Bór"
nazywa się nagle "Juodsiliai", albo "Porubanek" -
"Kirtimai" albo "Nowa Wilejka" - "Naujoji
Vilnia"!... itp. Oczywiście, że głupota władz działała tu na własną
niekorzyść, albowiem każdej władzy zależeć winno na dokładnym zrozumieniu
rozporządzeń przez całą ludność.
W ten sposób zaczęła się akcja
litewszczenia kraju, jak się okazało - jedyna państwowa myśl przewodnia, na
jaką Litwini w odniesieniu do Wileńszczyzny zdobyć się mogli. (...)
Martyrologia
Mówiąc o martyrologii,
zastrzegłem sobie prawo bezstronnego sądu o stronie krzywdzącej i krzywdzonej.
Histeryczne oczernianie jednych i sztuczne idealizowanie drugich, nie jest
drogą wiodącą do ujawnienia rzeczywistości. To, cośmy nazywali martyrologią
Polaków za czasów carskich, przesiąkniętych liberalizmem, wydaje się dziecinną
zabawką w zestawieniu z życiem w tzw. reżimach totalnych. Z drugiej strony, ci
wyidealizowani Polacy "zakuci w carskie kajdany", potrafili we
własnym państwie zastosować reżim o wiele surowszy (Bereza!). Czyśmy, na wiosnę
r. 1939 jeszcze, mogli na przykład wyobrazić sobie wojewodów Bociańskiego albo
Kostka w roli anielskiej ofiary zaborców? Nie. (...)
Litwini, po wkroczeniu do Wilna,
na jesieni r. 1939 wydali: "Ściśle tajny memoriał Wojewody Wileńskiego
Bociańskiego z dnia 11 lutego 1936 r. O posunięciach władz administracji
ogólnej w stosunku do mniejszości litewskiej w Polsce, oraz o zamierzeniach w
tym względzie na przyszłość. - Dwa załączniki z dn. 11 i 21 marca 1938 r."
"Memoriał" ukazał się w formie małej broszury, która kosztowała
jednego lita. W ten sposób, za tanie pieniądze każdy Litwin kupić mógł sobie autentyczny
dokument martyrologii litewskiej, o której tyle krzyczano w Kownie, a w którą
ja swojego czasu szczerze wierzyłem i byłem nią serdecznie oburzony.
Książeczka zawiera zbiór
antylitewskich zarządzeń rządu polskiego. Gdybym ją czytał o rok wcześniej,
byłbym niewątpliwie szczerze poruszony. Czytając ją w okresie panowania
Litwinów w Wilnie - uśmiechałem się tylko. Prawdziwy niesmak budzi jedynie
następujące zdanie:
(...) unormowanie kwestii
racjonalnej współpracy władz administracji ogólnej z władzami sądowymi w
dziedzinie spraw litewskich - wymaga nacisku Rządu na władze sądowe(...)
Dowodzi ono, iż w liberalnej
Polsce nie było niezależnego sądownictwa, które stanowi niewątpliwie o
praworządności każdego demokratycznego państwa. - Ale to wszystko, co zdołałem
wyłowić. Poza tym w "tajnym memoriale" nie znalazłem nic takiego, co
by się równać mogło z "posunięciami władz administracji
litewskiej"... w stosunku do Polaków.
Każdy Litwin, powtarzam, mógł
sobie kupić za jednego lita i przekazać potomstwu dokument cierpień narodowych,
ale - tego nie czynił... Ach! Tam nie było nic takiego. To były śmiesznie
łagodne zarządzenia w zestawieniu z tymi, które nastąpiły w Wilnie zimą 39/40
r. Książeczka nie miała powodzenia, znikła niebawem, więcej się nie ukazała i
nikt o niej nie mówił, bo mówić właściwie nie było o czym. Chyba iżby Polacy
chcieli się na nią powołać i domagać zastosowania do nich tej samej miary.
Z innej zupełnie strony należy
się zdobyć na bezstronność, ściślej: na bezstronną fantazję. Stykając się bowiem
z Polakami o typie, powiedzmy, jakichś średnich urzędniczków, jakichś pół- i
trzy-ćwierci inteligentów, zarażonych nienawiścią (zresztą zrozumiałą),
myślałem sobie częstokroć: mój Boże! dać takim władzę w ręce... to by dopiero
pokazali co umieją! A przecież trzeba wziąć pod uwagę, że władza na Litwie
spoczywała właśnie w rękach ludzi takiego pokroju, że tam minister odpowiadać
mógł poziomowi naszego półinteligenta, a już dyrektor departamentu na pewno i
nieraz. Cóż dopiero mówić o niższych urzędnikach albo policjantach.
Jako przyrodnik z wykształcenia,
nie wierzę w zło i dobro, nie wierzę więc w ludzi złych i dobrych, a tym
bardziej w podobny podział narodów. Polityka litewska w Wilnie nie była też
przede wszystkim zła, była nade wszystko głupia, nieraz bezdennie głupia.
Oddawała jednak zarazem czymś dziwnie wstrętnym, czymś niesłychanie obniżającym
poziom stron walczących, obniżającym aż do upodlenia.
Gdy w rezultacie
"reorganizacji" szkół polskich, wyrzucono większość nauczycieli na
bruk i mianowano dyrektorów Litwinów do polskich gimnazjów - wybuchł w nich, w
grudniu r. 1939, strajk młodzieży szkolnej. Władze zastosowały różne represje,
co samo przez się nie stanowiło niespodzianki. Ale te same władze dopuściły się
opublikowania w prasie... "Uchwały uczniów Litwinów". Było coś
niezwykle obrzydliwego w tym fakcie, że młodzież, że kilkunastoletnie dzieci,
koledzy... w publicznej enuncjacji (denuncjacji) domagali się represji w
stosunku do własnych kolegów innej tylko narodowości, domagali się zamknięcia szkół
polskich. Dzieci domagały się niedopuszczenia do nauki innych dzieci. -
Wstrętne.
Podobnie obrzydliwą była
enuncjacja (denuncjacja) studentów Litwinów, skierowana przeciwko uczelni
Wileńskiego Uniwersytetu, opromienionego nb. tradycjami Mickiewiczowsko - romantyczno-"litewskiego"
rozkwitu.
W rezultacie Uniwersytet Stefana
Batorego został zamknięty, profesorowie powyrzucani. Pozdzierane wszelkie
nadpisy, wszelkie tablice pamiątkowe w języku polskim, wyrzuceni nawet starzy
woźni Polacy. Wprowadzona została nauka w języku litewskim.
Na rok szkolny 1939/40 na
uniwersytet, mimo wszelkich trudności i ograniczeń, zapisało się według danych
urzędowych: Polaków 2.010, Żydów 436, Rosjan 121, Białorusinów 53, Litwinów 51,
innych 24. Wykłady rozpoczęto zatem w języku, którego nie rozumiało przeszło 2
tysiące studentów, a rozumiało nie więcej ponad setka.
Trzeba się uczyć litewskiego! -
wołali w jakiejś spazmatycznej, chorobliwej ekstazie Litwini, dla których
kwestia języka zamykała, zdawało się, całokształt zagadnienia państwowego bez
reszty. Język litewski w kościołach, w których co niedziela prawie (zwłaszcza w
katedrze) urządzano krwawe bójki. Język litewski w sądach, którego nie
rozumiały ani strony cywilne, ani oskarżony, ani adwokaci wileńscy, za
wyjątkiem jednego. Język litewski w uniwersytecie, którego nie rozumieli
studenci. Język litewski na szyldach, których odczytać nie mogli przechodnie.
(...)
***
(...) Mówiono mi, że w okresie
litewskim, tzw. "smetonowskim", istniało w Wilnie 49 tajnych
organizacji polskich. Już sama ich liczba wskazuje, że nie kierowała nimi
jednolita myśl polityczna. Pożal się Boże! Co to były za organizacje. Zbierało
się po kilku uczniaków i uczennic i padało wielkie słowo: organizacja.
Opowiadał mi pewien Litwin,
człowiek uczciwy, wilnianin, sam wzdrygając się z oburzenia:
"Idzie ulicą dwóch uczniaków
i rozmawia głośno po polsku. Podchodzi do nich mała dziewczynka. Bóg ją wie...
pewnie była to Litwinka... wtyka jednemu z uczniaków papierek do ręki. Ten ze
zdziwieniem zaczyna rozwijać... Łap! go z drugiej strony za ramię policjant.
Tajna odezwa. Dziewczynka, prowokatorka, Litwinka, dziecko jeszcze prawie...
śmieje się. Chłopca (to syn mego znajomego - mówi opowiadający) odprowadzają do
komisariatu policji, tam oczywiście biją po twarzy i odsyłają do więzienia na
Łukiszki..."
Czy w takich okolicznościach 49
tajnych organizacji młodzieżowych wydaje się komuś liczbą przesadną?
Za szkolne guziki polskie
policjant bije w twarz. Za czapkę polskiego kroju pałką przez łeb.
Restauracje były pełne i
więzienia były pełne. Areszty, areszty, areszty wciąż nowe. Rewizje. Rewizje. W
więzieniach siedziały dzieci po lat czternaście, piętnaście. Oczywiście, pisać
nie wolno było o tych sprawach.
Zimą nastały mrozy. Mrozy były
tego roku straszne. Wymarzły sady, wymarzły kartofle w dołach. Istnieje taki
przepis od mrozów: spisać na kartce nazwiska dwunastu łysych panów i wyrzucić
kartkę przez lufcik - mrozy ustaną. Ktoś w towarzystwie zabawiał się tą
receptą. Spisali dziewięć osób, kartki nie wyrzucili, spis został. Nazajutrz
była w tym domu rewizja. Policja litewska znalazła spis dziewięciu: "listę
nowej polskiej organizacji".
Przyszedł wreszcie dzień pogromu
Polaków. Bito wszystkich, kto mówił po polsku na ulicy. Zdemolowano lokal
operetki polskiej, szyby w polskich redakcjach, rwano na ulicach gazety
polskie.
Po kościołach zaczęto więc
śpiewać "Boże coś Polskę". Nowe bicie, nowe areszty.
A Sowietom kłaniano się coraz
niżej, coraz uprzejmiej salutowano na ulicach.
Wreszcie wykoncypowano
"Ustawę o obywatelstwie" jako szczytowy punkt głupoty politycznej,
najbardziej sprzeczną z interesami kraju, najbardziej antykrajową, jaką
kiedykolwiek skomponowano na ziemiach wielko - litewskich, podcinającą wszelkie
możliwe zainteresowanie ludności we wspólnym działaniu z Republiką Litewską na
tym terenie.
Teraz tendencje polityczne Litwy
stały się kartą otwartą. Poprzednio rozmawiałem z p. Czeczetą, naczelnikiem
wydziału politycznego przy urzędzie pełnomocnika na "Kraj Wileński",
na temat plotek, jakie powstały wokół rzekomo projektowanego wysiedlenia
wszystkich Białorusinów do Sowietów i osiedlenia na ich miejsce Litwinów
sprowadzonych z Ameryki. Czeczeta przyznał, że podobny projekt nie jest
skonkretyzowany, ale mógłby "okazać się celowym".
Niewątpliwie impulsem dla
projektodawców posłużyły masowe, niewidziane dotychczas, a możliwe tylko w
państwach totalnych, wędrówki ludów, jak w Sowietach i Niemczech.
Pokrewnym też duchem owiana była
litewska "Ustawa o obywatelstwie", zastosowana do Wileńszczyzny.
Wytwarzała ona stan kompletnie paradoksalny. Gdyby została przeprowadzona w
całej rozciągłości, wytworzyłaby się sytuacja, w której na terenie 665 tysięcy
hektarów, świeżo pozyskanych przez Litwę, liczba "obcokrajowców"
przekraczałaby dziesięciokrotnie liczbę obywateli. W samym Wilnie, czyli w
stolicy państwa litewskiego, liczącym 200 tysięcy mieszkańców stałych, około
150 tysięcy okazałoby się "obcokrajowcami". Istotnie, stolica państwa
w trzech-czwartych zamieszkała przez ,,obcokrajowców" to zjawisko jeszcze
nie notowane w podręcznikach geografii!
Prócz tego nadmienić wypada, że
do liczby "obcokrajowców" nie zaliczano jeszcze
"uchodźców", tzn. kilkunastu tysięcy Polaków, którzy znaleźli się w
Wilnie na skutek działań wojennych. Ci podlegali specjalnym prawom, które
polegały właściwie na ograniczeniu ich we wszelkich prawach.
Nie będę się tu wdawał w
szczegółową analizę ustawy o obywatelstwie, ani przytaczał jej całkowitego
brzmienia, albowiem ulegała ona w przeciągu kilku miesięcy różnym zmianom, odchyleniom
i poprawkom, a wkroczenie wojsk czerwonych w czerwcu 1940 roku przeszkodziło
jej wykonaniu w pełnej rozciągłości.
Chodziło w niej głównie, aby
wszystkim nie-Litwinom utrudnić uzyskanie praw obywatelskich, zwłaszcza zaś
Polakom. Poza tym wyraźnie kładła kres wszelkim dążeniom i aspiracjom Litwy do
terenów b. W. Księstwa Litewskiego i to w sposób tak drastyczny, że większość
mieszkańców, nawet z najbliższych okolic, położonych w obrębie odwiecznego
promieniowania Wilna, traciła prawo do obywatelstwa.
Granica sowiecko - litewska,
rzucona dowolnie o kilkanaście kilometrów na wschód, południe i północ od
Wilna, podcinała historyczne korzenie jego rozkwitu nieomal u nasady. W myśl
zaś ustawy, odwieczni mieszkańcy kraju, których ruch populacyjny odbywał się
normalnie w rejonie 50 do 200 kilometrów wokół centrum - Wilna, uznani być
mogli za "obcokrajowców", o ile urodzili się zaraz za obecną granicą,
powiedzmy w Smorgoniach, Bieniakoniach, Brasławiu...
Trudno sobie wyobrazić politykę
"krajową" w Wilnie, która by się godziła z uznaniem za obcokrajowca
mieszkańca na przykład... Smorgoń. Tego jednak chciała polityka litewska.
To były założenia teoretyczne,
które, zadając cios śmiertelny tradycjom Litwy historycznej, w praktyce
wyglądały zgoła ponuro: "obcokrajowcy" (powtarzam, nie należy ich
mieszać z uchodźcami. "Obcokrajowcy" w subtelnościach litewskiej
ustawy, to nieraz odwieczni mieszkańcy, posiadający tu nieruchomości)
pozbawieni być mieli nie tylko praw obywatelskich, ale również pracy, swobody poruszania.
Wydane już zostało nawet zarządzenie, że nie mają prawa korzystać z pociągów
inaczej jak za specjalną przepustką. Rygorystyczne wykonanie tego zarządzenia
okazało się niemożliwe. Tak na przykład większość bab mleczarek, przywożących
codziennie mleko podmiejskimi pociągami do Wilna, okazało się...
"obcokrajowcami".
Prócz tego, istniał jeszcze punkt
ustawy specjalnie złośliwy: można było od urodzenia nie ruszać się z Wilna i
pochodzić z dziada-pradziada wilnianina, tym niemniej traciło się prawo do
obywatelstwa, o ile nie było się zameldowanym tu dnia 6 sierpnia 1920 roku. Ten
paragraf skierowany być miał przeciwko tym, którzy służyli w armii polskiej i
którzy mogli w ten sposób brać udział w wojnie przeciwko Litwie. Że ci ludzie
wyciągnęli przede wszystkim w pole, aby bronić Wilna przed bolszewikami, nie
obchodziło projektodawców ustawy.
Ustawa o obywatelstwie była
produktem złośliwej głupoty, jej forma objawem tępego kabotynizmu.
Oczywiście, w praktyce uderzała
przede wszystkim w aspiracje "krajowe", których ideologiczną
dążnością było połączenie Litwy historycznej z równouprawnieniem wszystkich
narodowości. Na drugim dopiero miejscu uderzała w Polaków w ogóle.
Ale szerokie warstwy
społeczeństwa polskiego, złośliwie podszczuwane przez pewne grupy polityczne,
usiłujące identyfikować "krajowość" z zaprzaństwem i renegactwem na
rzecz litewskości, nie rozumiały tego wówczas, jak często nie rozumieją po dziś
dzień. Słyszało się przecie nieraz, już po zajęciu Wilna przez Niemców, takie zdanie
wśród Polaków:
"Oho, Litwini się teraz
cieszą i chcą rozciągnąć Litwę po Dniepr". - Tymczasem Litwini tego
właśnie najbardziej ze wszystkich możliwości na świecie - nie chcą.
Bolszewik w roli anioła
sprawiedliwości
W Sowietach można by żyć, tylko
tam życia nie ma. A w Litwie życie jest, tylko żyć nie można...
(Dorożkarz wileński, luty 1940)
Cóż się działo na umęczonej
Wileńszczyźnie, w tę najsroższą zimę, w którą Bałtyk zamarzł od Łotwy po
Szwecję? Kraj nasz rodzinny! (...)
***
W małym drewnianym kościółku
śpiewają "Boże coś Polskę". Nie wszyscy wiedzą, że to pieśń
patriotyczna, ale brzmi ładnie, po katolicku. Lud na kolanach. Ksiądz oczy ma
przymknięte.
Czego nie dokonało dwadzieścia
lat rządów polonizacyjnych, to dopełniło, przyśpieszyło, spopularyzowało kilka
miesięcy rządów litewskich. Patriotyzm polski buchnął jasnym płomieniem,
ogarnął indyferentnych chłopów, w większości swej Białorusinów. Ludzie zwani w
urzędowych polskich raportach: bez skrystalizowanej przynależności narodowej,
sami siebie nazywający "tutejszymi", przeistoczyli się w świadomych
"Polaków".
Kilka tygodni poprzednich rządów
bolszewickich, choć w chaosie dały im jaki taki przybytek (od niego głowa nie
boli), ale otwarły jednocześnie oczy na bolszewicką rzeczywistość.
Nędza sowieckiego państwa jest
tak przeogromna, iż nie dała się ukryć nawet w tak krótkim okresie, mimo
wielkich wysiłków propagandowych. Nic nie mają, niczego nie widzieli, na wyroby
wszelakie, zegarki, materiały, buty, ba! na żarcie rzucali się z apetytem wygłodniałej
szarańczy.
- To nie ludzie - powiada do mnie
chłop - toż to czyste karajedy! (korniki)
Na zmianę im miała przyjść
zasobna i świetnie zagospodarowana Litwa. Na terenie wileńskim mogłaby żdziałać
cuda, tak wdzięcznym wydawał się ten teren, po wielkiej klęsce Polski, po
widmie bolszewickiej gospodarki.
Język, przymus językowy litewski
wytworzył błyskawicznie przepaść, dalsze szykany polityczne rozproszyły
ostatnie złudzenia pojednawczych możliwości.
Najbardziej niesłuszny jest
pogląd na naszego chłopa, jako na stwór jakiś odrębny, rządzony odmienną
psychologią od reszty ludzi. Teorię tę wymyślili nieinteligentni ziemianie. Nie
ze złej woli, tylko z braku doświadczenia życiowego, ograniczonego wyłącznie
stosunkami materialnymi. (...)
Tymczasem niejeden chłop wydawał
mi się mniej zmaterializowany od niejednego ziemianina-szlachcica, jeśli się
rzuci na szalę stopień wykształcenia i uświadomienia politycznego. Za czasów
bolszewickich chłopi i robotnicy, w masie swojej, zachowali bezwzględnie więcej
godności, niż masa polskiej inteligencji. Zresztą, dopatrując się specjalnie
brzydkiej karty w historii naszej inteligencji okresu bolszewickiego, nie
czyniłbym i w tym wypadku granicy różniącej te dwie zbiorowości. W rezultacie
chłop jest zupełnie tym samym człowiekiem. Nie ma nic błędniejszego pod
słońcem, niż przypuszczenie, że zatka mu się gębę dobrobytem materialnym, przy
jednoczesnym deptaniu jego godności, zwyczajów, języka, takim czy innym
szykanowaniu. Każdy dobrobyt materialny wlecze za sobą aspiracje moralne.
Można by się zatem dziwić, że
kierownicy Litwy, sami z chłopów powstali, mogli dopuścić się takiego błędu w
opracowaniu politycznego pozyskania kraju. Ale to nie był żaden błąd w
opracowaniu. To była po prostu głupota, która nie dopuściła ich do żadnego
zastanowienia nad jakimś pozyskaniem. Upór, brak programu, a raczej
zacieśnienie tego programu do ślepej polonofobii, w której jako jedyny twórczy
paragraf traktowali: język. "Wszyscy niech mówią po litewsku".
Później już, po dwukrotnym utraceniu
niepodległości przez Litwinów, raz na rzecz Sowietów, drugi na rzecz Niemców,
wiedzieliśmy, że praktycznie hasło to stawiali ponad ideę samej niepodległości.
Polityka językowa litewska
rozdrażniła całą ludność, od nacjonalistycznej, uświadomionej inteligencji
polskiej począwszy, po proletariat miejski i najbardziej indyferentną i
zmaterializowaną biednotę wiejską. Zaś grubiańska metoda w praktycznym
stosowaniu tej polityki, zrodziła nienawiść.
Mam pewnego sąsiada chłopa, o
którym za czasów polskich mówiono, że jest Litwinem. Puszczał to mimo uszu i
robił swoje. Ostatecznie nie wiedziano, czy jest Litwinem, czy Polakiem.
Dopiero za czasów litewskich wyszło na jaw, gdy zaprotestował głośno, iż
Litwinem nie jest. Zaprotestował właśnie w okresie, gdy mógł ze swej
litewskości czerpać korzyść materialną...
Inny mój sąsiad, Białorusin rodem
z Inflant, do dziś władający kiepską tylko gwarą polską, przyszedł się ze mną
pożegnać w styczniu 40 roku.
- Dokąd? - pytam.
- A! Nie moga już strzymać. Ida do
Polszczy, niechaj daje karabin Litwinów przepędzać!
Kwestia języka zaprzepaściła
sprawę litewską. Odrębność geo-psychiczna Wileńszczyzny od reszty Polski, mimo
wiekowego współżycia, jest tak duża, tak często była podkreślana przez
niefortunne za czasów polskich centralistyczne posunięcia, czy to drogą
osadnictwa obcych tutejszej psychice i wymowie poznaniaków, warszawiaków,
Ślązaków, czy to przez nasyłanie obcego tym terenom elementu urzędniczego i
nauczycielskiego, że gdyby Litwini przyszli tu z - językiem polskim, właśnie
lokalnie polskim, to mimo pozornej paradoksalności zawartej w tej tezie,
podejmuję się twierdzić, iż zaistniałaby możliwość pozyskania najszerszych mas
ludności dla państwowej idei litewskiej.
Ale Litwinom nie chodziło o żadną
ideę państwową litewską, tym mniej o historyczno-litewską, im chodziło o język
litewski. Poza tym, w chorobliwej manii znęcania się nad polskością, nie mogli
pominąć tej "szalonej okazji", gdy mieli polskość przed sobą
bezbronną, słabą po rozgromie. Tej "okazji" nie chcieliby pominąć na
pewno nawet za cenę utrzymania, czy utracenia, własnej suwerenności. Dlatego
rozumiem pewnego Polaka, który wzruszając ramionami powiedział:
"Litwin to nie narodowość,
to choroba".
W biedzie teraźniejszości
zapomina się najłatwiej najgorszą nawet przeszłość. Bolszewicy przestali się
nagle wydawać tak straszni. A ich metody działania były tak zupełnie odmienne!
Oficjalna propaganda antysowiecka, zwłaszcza zaś niemiecka, operuje fałszywymi
argumentami, zgęszczając barwy terroru fizycznego i ponure obrazy
"azjatyckiej przemocy". Niczego podobnego się nie widzi. Na zewnątrz
widzi się ludzi cichych i grzecznych. Zdeptanie jednostki przez reżim sowiecki,
zniszczenie indywidualizmu bez reszty, dało możność bolszewikom tworzenia
szablonu mas, a w tym szablonie wyrobienia standardowej grzeczności. Żelazna
dyscyplina, panująca wszechwładnie nad jednostką, nakazała zdwoić tę grzeczność
ze względów propagandowych i oczywiście do wymogów dyscypliny się zastosowano.
Bolszewicy, jadący drogą autem,
podwożą ludzi. Zatrzymują się, gdy koń się spłoszy. Pomagają, gdy się komuś coś
popsuje. Zabroniono im wymyślać, więc nie wymyślają. A przede wszystkim nie
czynią żadnych różnic językowych.
I oto w zetknięciu z brutalną
pięścią litewskiej administracji, ludność zaczęła tęsknić do grzeczności
bolszewickiej. Tęsknić raczej podświadomie, raczej z zemsty na Litwinów, niż z
korzyści dla siebie, bo do samego reżimu bolszewickiego nie tęsknił świadomie
nikt.
Gdy szykany litewskie doszły do
punktu kulminacyjnego, gdy ustawa o obywatelstwie i nieznajomość języka groziła
nieraz ruiną materialną, gdy nawet dorożkarzom konnym w mieście dano miesięczny
termin na nauczenie się języka litewskiego, pod groźbą odebrania prawa jazdy,
usłyszałem od jednego z dorożkarzy tę świetną sentencję, obrazującą porównanie
dwóch okupacji po upadku Polski.
W Sowietach żyć można, ale życia
nie ma
W Litwie życie jest, ale żyć nie
można.
***
(...) Otóż nękani przez Litwinów
maluczcy spośród ludności polskiej, wbrew nawet własnym sympatiom, mimo swej
woli, widzieli w bolszewikach stacjonujących na Litwie, tę władzę silniejszą,
która jedynie może się skutecznie przeciwstawić rozpasaniu.
Czy był taki wypadek? Nie wiem.
Ale nie chodzi o fakt. Chodzi raczej o tragiczną popularność podobnego wypadku,
przekazywanego z ust do ust jak jasną legendę:
"Słyszał pan, co się
zdarzyło na ulicy Kalwaryjskiej? Policjant litewski uderzył babę, a przechodził
tamtędy bolszewik i w mordę policjanta, w mordę! w mordę!" - powtarza ze
smakiem.
"Słyszałem, ale to nie było
na Kalwaryjskiej, tylko na Popławach"
"To może drugi
wypadek".
W "Bristolu" rzekomo
pijany oficer litewski zaczepił Polkę, oficer bolszewicki ją obronił...
Dorożkarz wiózł bolszewików późno
wieczorem na bazę w Porubanku. Wracał już po godzinie policyjnej. Złapali go
policjanci i zbili do krwi. Dorożkarz powrócił do Porubanku i poskarżył się
bolszewikom. Ci wsiedli do sanek, przyjechali do komisariatu i nabili porządnie
Litwinów.
I jeszcze, i jeszcze, i
jeszcze... takich powiastek i temu podobnych można się było nasłuchać i
przytoczyć setki. W ich autentyczność osobiście nie wierzę i dlatego tym
bardziej popularność ich wydawała mi się zgubną i smutną. Tym bardziej
przerażała mnie głupota polityki administracyjnej litewskiej, która z
bolszewików robiła jakichś generałów Dragomirowów, jakichś srebrnych rycerzy
sprawiedliwości, jakichś obrońców uciśnionych, miast piętnować ich tym, czym
byli w istocie - zarazą i nieszczęściem świata, wspólnym wrogiem Polski i
Litwy.
Ale masy wileńskie nie znały
innej apelacji. Nie miały się komu poskarżyć. System policyjny litewski
wykluczał nieomal dochodzenie przeciwko policjantowi w praktyce, tym bardziej
Polak nie mógł o takim dochodzeniu marzyć. Pozostawało więc... skarżyć się
bolszewikom.
Oto w jak ponurą rzeczywistość
przeistoczyły się moje marzenia o wspólnej, zgodnej, trzeźwej akcji wobec
wspólnego wroga.
Akcja litewska szła na rękę temu
wrogowi, a nie przeciw niemu.
W mrożącym milczeniu Europy Zachodniej
Sposób,(1) w jaki Niemcy zajęli
Danię i Norwegię, można by nazwać oszałamiającym, w jaki rozbili Holandię,
Belgię, Anglików i Francję - bezprzykładnym. Upadek Paryża, zdobycie
największych i najnowocześniejszych fortec świata - to były wypadki, mogące w
tym krótkim terminie przyprawić człowieka o zawrót głowy. Ale bardziej od
wypadków, powtarzam raz jeszcze, zdumiewali mnie ludzie, biorący w nich udział,
ludzie, którzy tworzyli te wypadki.
Zresztą my, Polacy, pierwsi
mieliśmy okazję do oszołomienia, bo pierwsi padliśmy ofiarą. Sposób, w jaki
dostaliśmy, krótko mówiąc, po łbie, tak dalece odbiegał od naszych pojęć i
tradycji, wyssanych dosłownie z mlekiem matki, że trudno się było utrzymać na
nogach.
Nasze cierpiętnictwo i stuletnia
martyrologia w zestawieniu na przykład z martyrologią Żydów pod reżimem
hitlerowskim, zdawała się lekkim bluffem. Czyżby i nasze tradycje rycerskie
także? Nie zdaje mi się.
W jednej z najpopularniejszych
książek Francji środka ubiegłego stulecia, wydanej w r. 1864 pt. L'Histoire
d'un Conscrit de 1813, która doczekała ponoć niebywałego na owe czasy nakładu,
Erckmann-Chatrian zamieszczają opis "Bitwy Narodów" pod Lipskiem w
1813 roku. Znajdujemy w nim następujące zdanie:
...to byli Polacy! Najbitniejsi i
najodważniejsi wojownicy, jakich w życiu widziałem!
A przecież żołnierz francuski,
którego słowami przemawiają, widział na wojnie Francuzów, Anglików, Austriaków,
Rosjan, Niemców, Włochów, Hiszpanów i Szwedów. Nie potrzebuję zresztą sięgać
ani do kronik historycznych, ani do faktów powszechnie znanych, ani do
literatury pięknej. Tak, tradycję wojenną posiadaliśmy niewątpliwie.
Tymczasem Norwegowie roku 1940,
którzy do tradycji wojennej wcale się nie kwapili, walczyli ponoć jak lwy.
Podobnie walczyli Finowie. Francuzi,
otoczeni ciepłą jeszcze aureolą Marny, Sommy i Verdun, zachowali się jak stado
baranów.
Belgia! Zacny literat polski
starej daty, Czesław Jankowski, pisał dnia 12 listopada 1914 roku:
Wskażcie mi rozdział romansu
historycznego mogący iść w zawody z legendową epopeją Belgii współczesnej! Co
za aureola heroizmu, co za blask patriotyzmu, co za porywająca waleczność, co
za hart ducha... Belgia współczesna zadała kłam twierdzeniom, że nie ma dziś na
świecie ludzi na miarę bohaterów starożytnych. Znaleźli się... itd. w tym tonie,
w którym pisała zresztą cała Europa. Belgia rok 1940. Atak niemiecki na fortecę
Leodium, uważaną za najsilniejszą na świecie. 11 maja, godzina 10 rano,
rozpoczęty szturm na fort Eben Emael. Godzina 12 minut 15, Belgowie wywiesili
białą flagę. Tylko stu zabitych. Tysiąc poddaje się do niewoli. W wydanej przez
Niemców książce Der Sieg über Frankrgich w ten sposób jeden z uczestników
opisuje wkroczenie do Antwerpii:
Koło jednego z domów na
peryferium miasta znajdujemy stosy porzuconej broni i mundurów. Żołnierze
bełgijscy przebierali się czym prędzej, aby tym łatwiej uciekać.
Jak wiadomo, po kilku dniach
oporu, król Belgów poddaje się razem z całą armią i całym państwem.
Kiedyś przy piwie rozmawiałem z
lotnikiem niemieckim, który był wszędzie. Na pierwszym miejscu stawia Greków.
Jest to, oczywiście, najmniej
spodziewana gradacja: Na wschodzie Europy Greka uważano potocznie za coś mniej
więcej lepszego od Żyda, coś pośredniego między żydowskim i ormiańskim
handlarzem. W Polsce mówiło się "Nie rób z siebie Greka", to
znaczyło: nie wyczyniaj z siebie durnia, wariata. Tymczasem Grecy okazali się
bohaterami. Tylko Włosi nie zgotowali żadnej niespodzianki.
Trudno określić, jak dalece
sięgać powinna znajomość ludzi, ażeby w życiu chroniła nas przed zawodem. I czy
w ogóle można w tym względzie mówić o jakiejś świadomej "znajomości",
czy tylko polegać na podświadomej intuicji? Śmiesznie jak dużo miejsca poświęca
się "psychologii kobiecej". Gdyby tyleż energii wyładować w
prawdziwie naukowym kierunku psychologii zwierząt, może by nareszcie logika ta
wyszła z pieluszek opisowo-dyletanckich i przyczyniła się do poznania
"naszych młodszych braci", jak ponoć nazywał zwierzęta św. Franciszek
z Asyżu. Tymczasem istnieje niewyczerpana wprost litania wszechświatowej literatury
poświęconej "znawstwu" kobiet. Kobietę, którą opisuje się na
wszystkie możliwe sposoby, a są to właściwie sposoby arcyludzkie, traktuje się
jako coś obiektywnie odrębnego, coś pozagatunkowego. Wszystkie
nieobliczalności, jakie normalnie popełniane bywają w stosunkach pomiędzy
bliźnimi, w odniesieniu do kobiety przeradzają się w naszej, podnieconej tylko
erotyką, fantazji, w swoistą, kobiecie tylko przyrodzoną, nieomal cechę
gatunkową. Według mnie, świadczy to nie tyle o znajomości kobiety, co raczej o
braku znajomości ludzi w ogóle, albo przypomina laika, który sądzi, że kruk
jest samcem wrony i bardzo się dziwi, że istnieją zarówno samice kruka, jak
samce wrony, których życie duchowe i fizyczne upływa w przyrodzonych ramach,
właściwych dla całego gatunku.
Jeżeli chodzi, na przykład, o
moje osobiste doznania życiowe, o wiele bardziej zaskakiwany bywałem i
oszukiwany przez mężczyzn, niż przez kobiety, które rzekomo mają stanowić
źródło niewyczerpanych niespodzianek. Gdy miałem lat szesnaście, pierwszy
prawdziwy tzw. zawód życiowy sprawił mi niejaki Grigorij Kowalenko,
"wachmistrz 14-go Jej Cesarskiej Mości Elżbiety Pietrowny dragońskiego
pułku". Leżeliśmy razem na jednej sali w szpitalu i byliśmy przyjaciółmi.
Następnie Kowalenko wywiódł mnie, jak to się mówi, w pole, okradł z
premedytacją i porzucił chorego jeszcze, w beznadziejnych okolicznościach, w
Puszczy Białowieskiej. Zdarzyło mi się później coś podobnego doznawać raz po
razie ze strony różnego rodzaju kolegów czy pseudo-przyjaciół. Coś takiego, po
czym człowiek zwykł mówić w przygnębieniu: "No, no, tego się po nim nie
spodziewałem", albo: "Kto by się tego mógł po nim spodziewać!"
Otóż przysłowie twierdzi, że
prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie. Jest to mądre przysłowie, ale
powiedziałbym, że nie tylko przyjaciół, ile ludzi w ogóle. Najczęściej właśnie
wojny i katastrofy żywiołowe wydobywają z ludzi ich przyrodzone właściwości
charakterów. Dlatego też ostatnia wojna rozwarła taki upust nieoczekiwanie
zróżniczkowanych charakterów, o których nie śniło się nawet naszej dobrej,
przedwojennej, pokojowej literaturze, nawet w jej najszczerszym wysiłku
wydobycia "sfinksów", "czarnych charakterów" i "kobiet
zagadki".
***
Może to nikogo nie obchodzić, o
czym opowiem poniżej. To moje sprawy osobiste pośród przeciętnych ludzi, którzy
mnie otaczali. Ale właśnie dlatego, że byli przeciętni, ich postępowanie wydaje
mi się godne zanotowania. Ich postępki przekraczały, oczywiście, moje
oczekiwania osobiste i to właśnie może nikogo nie obchodzić. Ale w równym
stopniu przekraczały oczekiwania całego Narodu, którego członkami były te
pojedyncze, przeciętne osoby i to powinno obchodzić cały naród.
Jak już zaznaczyłem, w połowie
zimy władze litewskie odebrały mi koncesję na redagowanie pisma, pozostawiając
jedynie prawa współwydawcy. Szukając odpowiednich ludzi na stanowisko
redaktora, natknąłem się kilkakrotnie na nazwisko Węckowicza. Mówiono o nim, że
"człowiek uczciwy".
W naszej sytuacji chodziło nam
właśnie o takiego przede wszystkim. W tym czasie najzaufańszym członkiem mojej
redakcji był Teodor Bujnicki, literat wileński. On, siostrzeniec tego
Węckowicza, również popierał jego kandydaturę. Doszło do układu z Węckowiczem,
mocą którego redagować gazetę mieliśmy wspólnie, ja nieoficjalnie, on oficjalnie
i żadne poważne stanowisko polityczne nie mogło być powzięte bez obopólnej
zgody. Węckowicz dobrze był widziany w sferach litewskich.
I otóż tenże Romuald Węckowicz,
liberał i demokrata, raczej socjał niż nacjonalista, "krajowiec" i
Polak, okazał się w praktyce absolutnym ugodowcem w stosunku do
eksterminacyjnej, antykrajowej, nacjonalistyczno-polakożerczej polityki
litewskiej. Pchał Gazetę w kierunku gadzinowym. Już nie pro-litewskim, ale
wprost pro-rządowo-litewskim kierunku. Korzystając zaś z ustawowych praw
redaktora, poczynał sobie coraz bardziej samowolnie.
Pod wiosnę zaszły w Wilnie smutne
wypadki pogromowe. Poczęto bić Polaków coraz jawniej. Ucisk policji rósł z
każdym dniem. Nagle zamordowano policjanta.
Nazajutrz drugiego.
Kto był właściwym sprawcą i jakie
podłoże miało to morderstwo, nie zostało bliżej wyjaśnione. Ale zarówno strona
litewska zapisała je na rachunek "Polaków" w ogóle, jak też strona
polska przyjęła w cichości ten zarzut na siebie, że to niby odwet, choć anonimowy,
za brutalność policji.
Odbył się pogrzeb policjantów. W
kondukcie z wielką paradą wzięły udział tłumy Litwinów, tzn. importowanych do
Wilna urzędników itp. elementy, głównie zaś młodzież akademicka litewska. Jak
to zazwyczaj bywa, wielkie skupiska chrześcijan wokół chrześcijańskiego
obrządku, rzadko mają(2) wspólnego z prawdziwą nauką chrześcijańską, a często
wyradzają(3) się w najbardziej antychrystusowe wyczyny. Religia stosowana nie
jest tym, czym jest sztuka stosowana, jest najpodlejszym i najbardziej zakłamanym
przejawem ludzkiej hipokryzji. Specjalnie zaś młodzież, często religijnie
indyferentna, zaprawiana jest w tym duchu kościelno-pogromowym. Podobnie rzecz
miała się w Polsce, gdy wszelkie powroty z cmentarza po złożeniu do grobu
"ofiar" politycznych, przeistaczały się w dzikie pogromy żydowskie,
ukraińskie itd. Identycznie postąpiła "młodzież" litewska. Tłumy jej
zalały ulice z pałkami w rękach, bijąc każdego Polaka, zrywając polskiej
młodzieży czapki z głowy, drąc każdy nadpis polski, gazety, rozbijając szyby w
redakcjach polskich; cuchnący bezkarnością tłum wdarł się do lokalu operetki
polskiej, zerwał przedstawienie, potłukł szyby. W końcu zawezwano policję
pieszą i konną, której zachowanie było kompletnie bierne. Krew i podarte
strzępy ubrania, pośród stłuczonego szkła, znaczyły chodniki polskiego Wilna.
Naturalnie zakazano nam o tym
pisać.
Natomiast nazajutrz zawezwano
redaktorów pism polskich i domagano się od nich ostrych notatek
potępiających... fakt zabójstwa policjantów.
Moje stanowisko było takie: o ile
pozwolą nam potępić ekscesy antypolskie, zgadzamy się potępić również
skrytobójstwo, dokonane na policjantach. O ile nie - nie piszemy w ogóle nic.
Tymczasem Węckowicz zjawił się z
gotowym, podławym artykulikiem, ustalonym w cenzurze litewskiej i oświadczył,
że on, jako redaktor, zobowiązał się do zamieszczenia tego artykułu wobec władz
litewskich. Zwróciłem mu uwagę na naszą umowę. Oświadczył wtedy, że on, a nie
kto inny, jest tu redaktorem.
Powiedziałem mu wprost, że jest:
"politycznym szantażystą".
- Ja z panem inaczej załatwię -
odpowiedział ten "krajowy demokrata" polski, popierający nacjonalizm
litewski, i poszedł do władz litewskich ze skargą na mnie.
Nazajutrz pismem oficjalnym
odebrana mi została koncesja ostatecznie, nawet jako wydawcy.
Tak postąpił ów
"uczciwy" człowiek. - Leon Bortkiewicz, podówczas jeszcze wierny
"mój przyjaciel", dał Węckowiczowi po pysku w cukierni. Ale Węckowicz
pozostał przy swojej gadzinowej robocie, a raczej zamierzał ją rozwinąć właśnie
na całego... Nawet zakupił był portret prezydenta Litwy Antoniego Smetony, żeby
go powiesić w swoim gabinecie redakcyjnym i w tym celu odesłał przez woźnego do
sklepu dla dorobienia odpowiednich ram, gdy...
Ramy do portretu nie zostały
nigdy wykupione. Natomiast zakupiono dwa inne portrety: przewodniczącego
Litewskiej Republiki "Ludowej" Paleckisa i Józefa Wissarionowicza
Stalina.
***
Rząd sowiecki, działający
notorycznie z "woli mas pracujących", który w dniu 16 grudnia 1918
roku uznał za istniejącą tylko Sowiecką Republikę Litewską, w dniu 12 lipca
1920 roku zmienił zdanie "mas pracujących" i uznał burżuazyjną
Republikę Litewską, odstępując jej zdobyte na Polakach Wilno. We wrześniu r.
1939, z woli mas pracujących, przyłączył Wilno do Białorusi Sowieckiej, ale już
po miesiącu "wola mas pracujących" tak kardynalnie przeobraziła swe
przekonania, że decyzją rządu sowieckiego, już nie białoruskie Wilna, tylko
litewski Vilnius oddany zostaje w ręce litewskiego rządu Smetony.
Państwa Europy zachodniej
zachowały wobec tego faktu zupełną obojętność.
Wilno było częścią suwerennego
państwa polskiego. Wcielone, bez zgody tego państwa, do Republiki Litewskiej. Z
Francją łączyły Polskę układ polityczny z 19 lutego 1921 i Traktat Gwarancyjny
z 16 października 1925. Dnia 13 kwietnia 1939 premier Francji Daladier
oświadczył w Izbie Deputowanych:
Francja i Polska nawzajem
udzielają sobie gwarancji niezwłocznej i bezpośredniej [pomocy] przeciw
wszelkiej groźbie bezpośredniej lub pośredniej, która mogłaby narazić na szwank
ich żywotne interesy.[†]
Przytaczaliśmy już powyżej
oświadczenie premiera Chamberlaina z dnia 31 marca i 6 kwietnia 1939:
...zagwarantowanie Polsce...
wzajemnej pomocy na wypadek wszelkiego zagrożenia bezpośredniego lub
pośredniego...
W dniu 31 marca dodał jeszcze:
Rząd francuski upoważnił mnie do
wyraźnego stwierdzenia, iż zajmuje takie samo stanowisko w tej kwestii, jak
rząd Wielkiej Brytanii.[‡]
Ale ani rząd francuski, ani rząd
królewski angielski, tak samo jak palcem nie ruszył w obronie Polski wobec
agresji sowieckiej, nie ruszył też palcem wobec wkroczenia na terytorium Polski
wojsk litewskich.
Tymczasem rząd sowiecki, który
jeszcze 28 września 1920 roku zawarł z Litwą pakt o nieagresji, a w r. 1934
przedłużył go na lat 10, a dnia 9 października [ 1939] narzucił Litwie
"traktat o wzajemnej pomocy" i wprowadził swe bazy wojskowe, ogłosił
w początkach czerwca 1940 rzecz niespodzianą:
Rząd litewski uprawia
antysowiecką propagandę, tworzy organizację mającą na celu porywanie i
mordowanie żołnierzy czerwonych stacjonujących w Litwie.
O tych "niesłychanych
prowokacjach" ze strony Litwy rozgłosiło radio sowieckie we wszystkich
językach. I oczywiście znowu niezliczone wiece niezliczonych "mas
pracujących" poparły "mądre stanowisko rządu radzieckiego" i
dały upust, w niezliczonych uchwałach, swemu oburzeniu na rząd litewski.
Naturalnie nikt na świecie nie
troszczył się o to, że artykuł 7 zawartego traktatu sowiecko-litewskiego
brzmiał dosłownie:
Zawarty traktat w niczym nie
narusza suwerenności obydwóch układających się stron. Zachowana zostaje zasada
nie mieszania się wzajemnego w wewnętrzne stosunki układających się stron.
Miejscowości, w których rozlokowane zostają powietrzne i lądowe siły sowieckie
w Litwie, pod każdym względem należą do Republiki Litewskiej.
Oczywiście, o żadnej prowokacji
ze stromy rządu litewskiego mowy być nie mogło. Rząd litewski, a z nim
społeczeństwo litewskie, posuwały swoją uległość do granic najdalszych,
czyniono wszystko co możliwe i płaszczono się przed Sowietami w sposób
odrażający. O rzekomej "propagandzie antysowieckiej" możemy
powiedzieć najlepiej my, mający do czynienia z cenzurą, która wykreślała nam
wszystko, co mogłoby nasuwać choćby cień podejrzenia, że jest dla Sowietów
nieprzychylne. Komuniści w ogóle uznani byli nagle jako przyjaciele Litwy, a ci
spośród nich, którzy ze względu na utrzymanie ładu wewnętrznego, musieli być
jednak przyskrzynieni, rejestrowani byli oficjalnie jako -
"trockistowcy".
W gruncie rzeczy nastał obecnie
niby moment, o którym marzyłem na jesieni 1939. Mianowicie konflikt
sowiecko-litewski. Ale nie miałem już złudzeń: ani Litwa nie będzie się bronić,
ani tym mniej nie będzie popierana w tej walce przez Polaków, czy Białorusinów.
Jeżeli chodzi o Polaków, o ich masy, to te zupełnie świadomie, natomiast
inteligencja polska raczej podświadomie, odczuwały coś w rodzaju Schadenfreude.
Było to oczywiście najgłupsze,
najbardziej ślepe, najbezsensowniejsze uczucie polityczne, na jakie właśnie
zdobyć się może tylko masa, niewyrobiona i nie kierowana politycznie opinia, a
tak dalece pozbawiona instynktu samozachowawczego, iż cieszyć się może z
własnej zguby. Ale uczucie to było zaraźliwe. Zdawało mi się chwilami, że
ulegam mu również. Do tego stopnia znienawidzone były w kraju rządy litewskie.
Na poczekaniu wyprodukowano nawet piosenkę:
Raz po zwycięskiej bitwie,
Musu Wilnius przypadł Litwie,
A że kobyłka zbyt skakała,
Musu Wilnius postradała.
O jej-jej, ponas Bobras nie
gieroj! itd.
Ta wesoła piosenka zapowiadała
jednak w gruncie naszą wspólną(4) zgubę.
Dnia 14 czerwca 1940 roku, o
godzinie 23 (moskiewskiej 24) Mołotow wręczył ministrowi spraw zagranicznych
Litwy, Urbszysowi, ultimatum, w którym domagał się wypełnienia do godziny 9
rano dnia 15 czerwca następujących punktów:
1) Oddanie pod sąd ministra spraw
wewnętrznych Skuczasa i dyrektora departamentu bezpieczeństwa Povilaitisa, jako
bezpośrednio winnych w porywaniu, męczeniu i mordowaniu żołnierzy sowieckich
stacjonujących w Litwie.
2) Utworzenie nowego rządu, który
by zajął zdecydowane stanowisko do uczciwego wypełnienia postanowień traktatu
sowiecko-litewskiego i ukrócenia działalności wrogów Związku Sowieckiego na
Litwie.
3) Gwarantowanie wojskom
sowieckim swobodnego przemarszu przez terytorium Litwy i dyslokacji ich w ważniejszych
centrach kraju w takiej ilości, jaka potrzebna się okaże dla zabezpieczenia
wykonania traktatu.
Rząd litewski warunki przyjął.
W obronie Litwy, a następnie
Łotwy i Estonii, żadne z mocarstw Europy zachodniej nie ruszyło palcem, tak
samo jak poprzednio w obronie pogwałconego art. 15 Konwencji Kłajpedzkiej, tak
samo jak w obronie Polski.
Jednocześnie w samej Litwie nie
było nawet mowy o jakimkolwiek proteście.(5) Ta sama młodzież litewska, która
po kościołach i na ulicach biła bezbronnych Polaków, nie zdobyła się na
najmniejszą bodaj manifestację patriotyczną w chwili, gdy ginęło państwo ich,
ojczyzna.
W Kownie próbowano powołać rząd
generała Rasztikisa, ale Mołotow oświadczył przebywającemu wciąż w Moskwie
ministrowi spraw zagranicznych Litwy Urbszysowi, że kandydatura Rasztikisa nie
zadowala rządu sowieckiego.
Tego dramatycznego dnia 15
czerwca, o godzinie 2 po południu, minister Urbszys nadał następującą depeszę z
Moskwy:
Przewodniczący Rady Komisarzy
Ludowych i Komisarz Ludowy do Spraw Zagranicznych, Mołotow, wręczył mi
następujące żądania:
1) Wojska sowieckie przekroczą
granicę litewską dziś o godz. 3 pop. w następujących punktach: Ejszyszki,
Druskieniki, Gudogaje, Ekszty, Podbrodzie.
2) Poszczególne oddziały wojsk
sowieckich po przekroczeniu granic wmaszerują do Wilna, Kowna, Rosień,
Poniewieża i Szawel.
3) Inne oddziały zostaną
rozlokowane w poszczególnych miejscowościach Litwy, które ustalone zostaną w
porozumieniu, ze strony sowieckiej, generała Pawłowa, z generałem Vitkauskasem,
ze strony litewskiej.
4) Generał Pawłow i generał
Vitkauskas spotkają się dnia 15 czerwca o godzinie 8 wieczorem na dworcu
kolejowym w Gudogajach. Ażeby uniknąć wszelkich nieporozumień, rząd litewski
wyda odnośne rozporządzenia do wojska i ludności, aby ruch wojsk sowieckich
odbywać się mógł bez przeszkód.
Istotnie, generał Vitkauskas udał
się natychmiast do Gudogaj, przedtem jednak zdążył wydać zarządzenia, wzywające
ludność i wojsko, aby przyjaźnie i z "godnością" spotkało wkraczającą
armię sowiecką.
Niepodległość litewska przestała
istnieć. Dnia 17 czerwca powołano uległy Sowietom rząd litewski.
Ucieczka prezydenta Smetony i
kilku jeszcze osób spośród świata politycznego i plutokracji litewskiej, była
jedynym widomym znakiem narodowej kontrakcji. Ale uciekło tylko kilku. Nawet
minister Skuczas, rzekomy główny sprawca prowokacji antysowieckich, pozostał,
jak królik zahipnotyzowany wzrokiem węża. Aresztowanego, odesłano do Moskwy,
gdzie nb. spotkał się w więzieniu z b. premierem polskim, płk Kozłowskim.
Pozostała na swych miejscach,
ciepłych dochodach, (1) gospodarstwach, posadach, urzędach, sztabach i
ministerstwach - cała Litwa. Dyrektorzy departamentów i generałowie, oficerowie
i urzędnicy, poczta, koleje, teatry, kina, gazety, orkiestry wojskowe,
sztandary, godła państwowe. I wszystko to razem przeszło bez słowa, jeżeli nie
liczyć słów podłego przypochlebstwa i sztucznego entuzjazmu na rzecz Sowietów -
pod obce panowanie. Wyrzekło się własnej państwowości, ojczyzny, wolności.
Oficerowie zdjęli po prostu epolety i naczepili sierpy z młotem. W ciągu
dwudziestu czterech godzin zastąpiono godło Pogoni - gwiazdą czerwoną, jakby
chodziło tu o jakieś wewnętrzne, drobne zarządzenie administracyjne.
Z całym przekonaniem oświadczam,
że świat nie znał jeszcze takiego upadku i bezmiaru upodlenia. Bywało tak, iż
jakieś państwo widziało się zmuszone do poddania. Bywało, że w obronie swej
zostało zdradzone. Bywało zaskoczenie, które nie dało czasu na wydobycie miecza
z pochwy. Bywały chwile słabości narodu, iż tylko nieznaczna jego mniejszość
porywa się w męskiej obronie i rozpaczliwym proteście. Bywały samobójstwa ludzi
opuszczonych, generałów bez wojska, wodzów bez narodu. Ale żeby wszyscy jak
jeden mąż, z orkiestrą i rozwiniętymi sztandarami ojczyzny, z całym aparatem
państwowym nie tyle poddawali się, co przechodzili na stronę i w niewolę
obcego, starzy i młodzi! Pod najpotworniejsze jarzmo bolszewickie! Takiego
wypadku w historii narodów jeszcze nie było.
Działo się więc coś takiego, od
czego ni to mrówki chodziły po skórze, ni to wrażenie jakiegoś zanurzania w
kadzi obrzydliwości. Oficer litewski, który nie zdążył jeszcze połapać się w
rangach wojskowych sowieckich, salutował na chybił trafił każdemu z nich. A
żołnierze czynili to już z jakąś masochistyczną rozkoszą... Z dworca
wileńskiego wychodzi jakiś bolszewik, idzie mimo autobusowej stacji, gdzie na
barierce skweru siedzi z dziesiątek konduktorów i szoferów. Porywają się zaraz
z jakąś obleśną, niewolniczą, rabską wiernopoddańczością i salutują. Mają
durny, psi wyraz i czynią tak właśnie, tak jak to zwykł czynić pies, gdy ma
okazję polizać rękę albo zamerdać ogonem. Bolszewik spogląda na nich raczej
zdziwiony i odsalutowuje szybko. Nie ma pojęcia, co to są za mundury.
Gdy się weźmie pod uwagę, że 98
procent ludności uważało inwazję bolszewicką za katastrofę... ale nie
przekraczało szlabanu, za którym zaczęło się już normalne życie sowieckie.
Jeszcze się ono nie rozpoczęło w pierwszych dniach. Słychać tylko zbliżające
się kroki straszliwego buta, słychać jak idzie, miażdżąc po drodze charaktery,
indywidualności, własną miłość, własną radość. Jak po żwirze, tak skwierczą te
podeszwy sowieckiego reżimu po godności ludzkiej.(6)
Jeszcze nie przyszedł, a już na
jego spotkanie wymiata się na czysto izbę i z niej tę godność ludzką(7) przede
wszystkim.
Nie mogłem się nadziwić. Spotykam
na ulicy Kelotisa, redaktora największego w Litwie czasopisma
literacko-artystycznego, Naujoi Romuva.
- No, co będziecie teraz robić? -
pytam.
- A co? - patrzy ze zdziwieniem.
- Pisać będziemy w dalszym ciągu. Przecież w Sowietach literatura kwitnie...
No, trochę trzeba będzie na czerwono... he, he, he!
Tfu! Tenże Rafał Mackonis, tenże
nacjonalista polakożerczy, wierny sługa poprzedniego reżimu, pozostaje w tej
samej gazecie, której był redaktorem, a która teraz do nazwiska Smetony dodaje
tylko przydomek: "krwawy".
- Jakże to tak?
- A cóż w tym złego? Ja...
zostałem tylko teraz technicznym redaktorem, do polityki się nie mieszam...
Tfu! Zaiste Węckowicz nie zdążył jeszcze
wykupić ramek do portretu Smetony. Podpisuje i redaguje dalej Gazetę Codzienną,
przeze mnie założoną gazetę, już w duchu bolszewickim. Ten typ wysługujący się
smetonowskiemu reżimowi, ten "krajowiec" i "demokrata",
wraca z konferencji prasowej i w ciągu dwudziestu czterech godzin przestawia
gazetę na przyjęcie stalinowskiej konstytucji.
Tfu i tfu!
Ale co tu mówić o
"węckowiczach"! Recenzentem muzycznym jeszcze w Słowie a później w
mojej Gazecie, był Michał Józefowicz. Cichy muzyk, nad grobem stojący
staruszek, uczciwy Polak, uczciwy człowiek, któremu nikt nie kazał, a przecież
podpisuje ogłoszoną przez współpracowników deklarację lojalnej i twórczej
współpracy z bolszewizmem.
Profesor Mieczysław Limanowski
również. Egzaltowany uczony, mesjanistyczny patriota dyletant, który gdy mówił,
to gestykulował, a jak gestykulował, był jak trzepoczący na wietrze sztandar
polskości. On później pracował w wileńskim teatrze sowieckim.
Profesor Otrębski podpisał
również, i stary wyga dziennikarski Franciszek Hryniewicz... Teodor Bujnicki,
literat i poeta, onże później pisarz bolszewicki i sekretarz Prawdy Wileńskiej,
piewca Stalina... Fryderyk Łęski, b. urzędnik kolejowy i referent prasowy
Dyrekcji Wileńskiej, pobożny katolik, sowiecką limuzyną rozjeżdżający następnie
z czerwoną gwiazdą w klapie, w charakterze bolszewickiego reportera Prawdy.
Nie podpisali na razie:
wspomniany już Bortkiewicz, następnie komunista z przekonań. Konstanty
Szychowski, wychowanek jezuitów, polityczny płód mocarstwowców, hrabiów Bocheńskich
i Pruszyńskich, współpracownik Buntu Młodych i monarchistycznego Słowa,
korporant, pałkarz-antysemita, oficer rezerwy - wychwalający(8) gwiazdę
Stalina, przeklinający "zgniłą" Polskę.
Tacy oni byli wszyscy. Z całego
zespołu redakcyjnego Gazety Codziennej wyszliśmy uczciwie zaledwie czwórką:
Kazimierz Luboński, żona moja Barbara Toporska, Władysław Łepkowski, redaktor
techniczny.
***
Halo, halo! - okrzyknie mnie może
ktoś - jakże to tak, powiadaj pan dalej coś zaczął o społeczeństwie polskim.
Więc jakże to było?
Oj, było źle. Ale to co było,
było już pod panowaniem bolszewickim w latach 1940/41. To specjalny rozdział,
po który jeszcze sięgnę. To już należy do tamtej strony szlabanu, gdy zapadł
nad tą częścią Europy Wschodniej, zdradziecko i strasznie, wśród mrożącej,
przyzwalającej ciszy Europy Zachodniej.
Ale początek był równie straszny,
gdy jeszcze ten szlaban wisiał i drgał nad naszymi głowami jak gilotyna.
Przykro się to zaczęło, gdy taki Ludwik Chomiński, jeszcze nie proszony i nie straszony,
nie popędzany, a już pisywał skwapliwie o "słońcu Stalina", a później
go widzę, gdy wkoło cukierni chodzi pod rękę z hr. Michałem Tyszkiewiczem i
rozmawiają, na oko zdaje się jak dwaj Polacy, tam i z powrotem się
przechadzają, tam i z powrotem, a ja stoję tylko i oczy przecieram, i uwierzyć
nie mogę.
Na zmianę złych i dobrych dni,
złej i dobrej polityki, głupoty i mądrości, ludzkich tęsknot i ludzkiej
niesprawiedliwości, napaści i obrony, walki i nadziei - przyszła
beznadziejność. Na zmianę tego wszystkiego, co ludzkie, wydaje się nawet, że na
zmianę pór roku i tego, co zwykliśmy czekać z każdym dniem jutrzejszym -
przyszło powolne gnicie godności ludzkiej, przyszła jednolita, bez zmian, bez
nadziei, wykoślawiona szaruga bolszewickiej rzeczywistości.
Nikogo na razie nie bito, nie
kopano, nie strzelano. To wszystko o terrorze - przesada. Po prostu tylko
odebrano nagle radość życia i cel życia. A to było gorsze od terroru.
Wszystkie plany, kalkulacje
polityczne, przyszłość zginęła wobec ogromu tego nieszczęścia. Pozostała
pustka. Wypełnić ją może tylko jeden warunek: Bolszewia rozbita być powinna,
zgnieciona, wypalona, unicestwiona raz na zawsze i po wieki wieków. Amen.
Józef Mackiewicz Prawda w oczy nie kole. Kontra. Londyn,2002
[*] I nawet w tej ostatniej wojnie, tak sromotnie
przegranej kampanii r. 1939, nie brakło przykładów, przed którymi nawet wróg
zdejmował swój ociężały hełm. Czytamy w książce Blitzmarsch nach Warschau:
"Trzeci
bunkier bronił się tak długo i tak zacięcie, że tylko przypadkowe trafienie w
szczelinę strzelniczą i rozbicie szybkostrzelnej armaty Polaków, umożliwiło
jego zdobycie. Wybuch granatu zapalił wszystko we środku i wysadził żelazne
drzwi z zawiasów. Gdyśmy weszli, bohaterski obrońca leżał w poprzek tych drzwi,
zwęglony, nie do poznania..."
A
o naszym biednym lotnictwie:
"Ale
przez brak organizacji i dowództwa, nie powinniśmy zapominać, że lotnicy polscy
walczyli zacięcie. W pierwszym, drugim, trzecim i jeszcze czwartym dniu rzucali
się wściekle (wiitend) na nasze maszyny".
Berliński
Signal z 2 listopada 1943 r. (nr 28) pisał w artykule pt. "Die zehnte
Kompanie nach sechzehnhundert Tagen...":
"Dzisiaj, po czterech latach, zapytani o
najcięższe przeżycia wojenne, odpowiadają członkowie dziesiątej kompanii:
Polska. Trzeba się zastanowić, czego ci ludzie dotychczas dokonali, walki w
Holandii i Belgii, przekroczenie Mozy, przekroczenie kanału Alberta,
przełamanie głównych linii francuskich, trzy dni trwająca bitwa nad Skaldą i
później kampania wschodnia od pierwszego dnia jej trwania. Oni byli przy
przełamaniu linii Stalina, szturmowali Starą Russę, siedzieli okrągły rok w
kotle Demiańska i w pięciu wielkich bitwach odparli ataki bolszewików na Starą
Russę. Jednakże powiada każdy z nich: Wówczas, w Polsce, wówczas było najciężej."
(Była to 10 kompania 6 pułku grenadierów, włączona do armii Blaskowitza, która
miała zadanie nie dopuścić polskiej armii spod Kutna, do połączenia się z
Warszawą.
[†] Charakterystyczne i...
historyczne jest w danym wypadku zachowanie mocarstw zachodnich zarówno wobec
agresji sowieckiej na Polskę, jak i jej późniejszej na państwa bałtyckie. Do
wszystkich bowiem układów powersalskich dochodzi jeszcze ten, podpisany w
Londynie 3 lipca 1933 r. pomiędzy Sowietami, Polską, Rumunią, Turcją, Łotwą,
Estonią, Persją i Afganistanem, do którego przyłączyły się następnie Litwa i
Finlandia, a który raz wreszcie ustala definicję napastnika. Układ ten nie
tylko w art. 2 uznaje za napastnika państwo, które przez wypowiedzenie wojny
albo bez wypowiedzenia, wkracza na terytorium drugiego, ale zawiera prócz tego
załącznik, który powiada jasno: żaden akt napaści nie może być usprawiedliwiony
przez jakąkolwiek z następujących okoliczności: położenie wewnętrzne państwa,
jego budowa polityczna, gospodarcza lub społeczna, rzekome braki jego
administracji, zamieszki wywołane przez strajki, rewolucje, kontrrewolucje,
wojny domowe, pogwałcenie praw lub interesów materialnych, albo moralnych,
zerwanie stosunków dyplomatycznych, zatargi, zajścia graniczne itd. itd.
[‡] W r. 1940 rząd polski
zwrócił się do rządu angielskiego z propozycją, aby ten, łącznie z rządem
francuskim, wystąpił przeciwko agresji sowieckiej i znęcaniu się nad
obywatelami polskimi na terytorium okupowanym przez Sowiety. Rząd angielski
odmówił żądaniu polskiemu, zawiadamiając jednocześnie o swojej odmowie rząd
francuski.
Subskrybuj:
Posty (Atom)