poniedziałek, 20 lutego 2012

Józef Mackiewicz NUDIS VERBIS


Józef Mackiewicz

NUDIS VERBIS

I

Zachodzi zasadnicza różnica w podejściu do sprawy służenia ojczyźnie w czasie wojny pomiędzy różnymi krajami, na przykład pomiędzy Anglią a Polską. W Anglii wojskowy, który był w cywilu listonoszem, urzędnikiem, szewcem czy dyrektorem opery, po ukończeniu wojny powraca do swego zawodu i usiłuje w dalszym ciągu być dobrym szewcem czy dobrym dyrektorem opery. Wręcz przeciwna tradycja zakorzeniła się w Polsce. Niejeden kto u nas na wojnie strzelał dobrze z ckm, odniósł rany czy narażał życie, z tego właśnie tytułu domaga się beneficjów wykraczających poza ramy przewidziane statutami armii w postaci orderów i rang, a - żąda wpływu na politykę, na prasę, czasem materialnych synekur, narzuca hegemonię w użyciu formy pluralis maiestaticus: "my!" Nie bardzo jest to tradycja fortunna. Albowiem oficer, który potrafił kierować bitwą, nie zawsze potrafi kierować koncernem przemysłowym, albo redakcją wpływowego w kraju czasopisma. Ta zasadnicza różnica pomiędzy tradycją polską a wybraną tu przykładową angielską, wydaje mi się wynikać z odmiennej interpretacji służby wojskowej jako "zasługi" wobec ojczyzny, w odróżnieniu od "obowiązku" wobec ojczyzny. Ta druga interpretacja jest niewątpliwie słuszniejsza, zgadza się też za równo z duchem, jak literą ustaw "o obowiązkowej służbie wojskowej". A że przy wypełnianiu tego obowiązku naraża się własne życie, albo umiera, tego żadne ludzkie prawo ani przepisy zmienić dotychczas nie potrafiły i wątpić należy, czy kiedykolwiek zmienić będą w stanie.

Interpretowanie walki za ojczyznę jako "zasługi" osobistej bardzo wyraźnie podkreślały w Polsce tzw. koła legionowe. Legioniści śpiewali "My, pierwsza brygada...", a później ciągle, z dużą dozą dokuczliwego uporu, narzucali to swoje "my" cywilnemu życiu całego społeczeństwa. Podobne tradycje usiłują dziś, w nieusprawiedliwiony sposób, odnowić niektóre sfery kierownicze naszego AK i politycznych "autorytetów" walki podziemnej. Nieusprawiedliwiony dlatego, gdyż zapominają o nieodzownych warunkach wymaganych przy narzucaniu owego "My": a mianowicie efektywnego rezultatu w odzyskaniu czy obronieniu niepodległości. Tymczasem pomiędzy tzw. sferami legionowymi, które wyszły z tamtej wojny, a sferami naszego Resistance, które wyszły z tej wojny, zachodzi bardzo zasadnicza różnica. "Legionistom" ludzie najbardziej nawet niechętnie do nich usposobieni, do których i ja należałem, mogli dużo zarzucić, ale nie mogli im odmówić jednego, że mianowicie walnie się przyczynili do zwycięstwa i odrodzenia Polski. Bez względu natomiast, co by się powiedziało o kierownikach naszego Oporu podziemnego, niepodobna zaprzeczyć jednemu, że mianowicie walnie się przyczynili do naszej klęski. A upieram się przy tym, że klęska, która spotkała Polskę, należy do największych na przestrzeni Jej dziejów.

Stwierdzenie tego faktu w niczym nie pomniejsza bohaterstwa walczących żołnierzy polskich, czy to w podziemiu, czy na ziemi swojej i obcej, ani hołdu oddawanego tym, co zginęli na frontach, w więzieniu, w obozach, pod pałkami okupantów. Ale z powyższego nie wynika, że ma to umniejszyć odpowiedzialność ich kierowników za klęskę. Gdy generał Samsonow w r. 1914 wpakował wiele korpusów w bagno klęski, nie przyszło mu na myśl usprawiedliwiać się - liczbą zabitych żołnierzy... Ani tym, że kazał im strzelać, czy że sam strzelał, a - strzelił sobie w łeb.

Jakkolwiek odległa może się wydać ta analogia, nie jest rzeczą słuszną, że niektórzy panowie u nas, zamiast przyznać się do błędów i usprawiedliwiać w jaki bądź sposób po kompletnym bankructwie ich koncepcji politycznych, ośmielają się, tak jest: ośmielają się, nie tylko narzucać swoje "My" całości narodu i uzurpować sobie prawo do rozdawnictwa patentów na patriotyzm, wytyczania linii "czystości życia" politycznego, ale - zgłaszać pretensje do kontynuowania swego kierownictwa politycznego. Zdawałoby się, iż podobne zgłoszenie nie może być nigdy potraktowane poważnie przez naród dotknięty klęską, a więc zmuszony do analizy i rewizji swego postępowania w przeszłości, do szukania nowych dróg, a więc i nowych ludzi w przyszłości. Tymczasem w ostatnich czasach mamy do zanotowania szereg wystąpień publicznych tzw. "autorytetów" naszej b. konspiracji, które potraktowane zostały w sposób budzący zaniepokojenie, jakoby ta resztka Polski, która pozostała niezależna od najeźdźcy, nadal zamierzała tym "autorytetom" być posłuszna i podlegać ich dyrektywom.

Chwilami wydaje się doprawdy, iż fatum, które nas prześladuje, przybiera postać jakiegoś koszmaru, jest jakimś złym snem, który się nie kończy, z którego niepodobna się obudzić, ani otrząsnąć.

Ktoś wreszcie musi powiedzieć prawdę

Sprawa nie może dłużej leżeć odłogiem. Nie można ciągle koło niej chodzić z palcem na ustach, zachowując tę ciszę, jaka przynależna jest stąpaniu wśród majestatu grobów poległych. Jeżeli kwiaty zasadzone na tych grobach nie zdążyły jeszcze pożółknąć ani powiędnąć, nie zmienia to faktu, że ci, którzy je skrapiają łzami i pielęgnują w pamięci, chcą i muszą żyć. Dlatego wydaje mi się, iż dobrze się stało, że rzecz została sprowokowana, gdyż doniosłość ówczesnych wydarzeń ma pierwszorzędne znaczenie dla oceny, dla diagnozy politycznej naszej klęski, a bez ścisłej diagnozy nie może być środków zaradczych. Zdawało mi się, iż winien ją poruszyć bardziej może kompetentny spośród tych, którzy rzeczywistość w kraju za okupacji niemieckiej widzieli i przeżyli; że zechce wreszcie powiedzieć, dlaczego tak się stało, jak to się stało, jak to się stać mogło, że kraj przyjął obecne moralne ze, które niejednego przyprawia o dreszcz, a prawie wszystkich wprawia w zdumienie. Ktoś wreszcie to powiedzieć musi.

W jednej wielkiej tragedii Polski zwarły się trzy klęski: klęska militarna, klęska polityczna i klęska moralna. Przyczyny pierwszych dwóch omówione były dokładnie i są nadal dyskutowane z niewątpliwym pożytkiem dla naszej przyszłości. - Klęska moralna kraju wydaje mi się wszakże najbardziej zasadnicza. Widmo "radzieckiej" Polski, nie tylko w jej sowieckiej formie i zewnętrznych granicach, ale wewnętrznej treści, straszne widmo sparaliżowanego bolszewizmem narodu, stoi u progu. Kto za ten wewnętrzny paraliż postępujący ponosi największą odpowiedzialność?

W odróżnieniu od stanowiska Lwowa i Wilna oraz większości prasy emigracyjnej, za największą winę kierowników naszego podziemia poczytuję nie straty w ludziach i dobrach materialnych w okresie oporu antyniemieckiego, nie powstanie Warszawy, o którym posiadam własny, odmienny sąd, a - kompletne, idealne niemal rozbrojenie moralne wobec najeźdźcy sowieckiego.

Imponujące, jak głaz z monolitu, solidarne stanowisko wobec okupanta niemieckiego, nie jest zasługą kierowników naszej konspiracji, a samych Niemców i ich tępacko-brutalnej polityki w pierwszej kolejności, na drugim miejscu zaś zdrowego instynktu całego narodu. To są fakty. I otóż w ciągu długich pięciu lat ten zdrowy instynkt samoobrony narodowej, w stosunku do drugiego najeźdźcy, najeźdźcy sowieckiego, podkopywany i podważany był systematycznie przez "autorytety" podziemia, w ślepym posłuszeństwie instrukcjom londyńskim.

Niesłusznie jednak, moim zdaniem, wyłączność winy przypisuje się agendom rządu na emigracji. Wina ta, acz można się spierać o jej stopień, spada również na odpowiedzialnych kierowników kraju. Ich obowiązkiem było raczej rzadziej zanurzać się w rozgrywki partyjno-osobiste, a częściej za to i rzetelniej informować Londyn o nastrojach kraju. O istotnym stanie tych nastrojów nie udało mi się czy¬tać czy słyszeć dotychczas ani jednej relacji całkowicie prawdziwej. Czy ktokolwiek powiedział chociaż raz w Londynie, że nie wolno podszczuwać kraju w pośredniej popularyzacji sowieckiego "sojusznika", gdyż kraj ten, zaszczuty przez Niemców, zalany optymizmem i ślepą wiarą w Anglików, czekał bolszewików w 80 procentach jak zbawienia?! Podobnie jak oczekiwano Niemców na ziemiach wschodnich w r. 1941. Czy uprzedził kto, że wszelako metody sowieckie są tak dalece różne w swej perfidii i oddziaływaniu na psychosferę ludności od tępej brutalności metod niemieckich, że rezultat reakcji i formy rozczarowania będą zupełnie inne? Nikt tego nie powiedział, choć doświadczenie leżało na dłoni. Trudniono się natomiast wysyłką takiego materiału, który by potwierdzał i naginał do linii generalnej, z góry narzuconej przez Londyn, jakkolwiek była ona w najoczywistszej sprzeczności z tym doświadczeniem.

Niemcy wkroczyli do Wilna dopiero w roku 1941, ale już po kilku miesiącach zorientować się było można, że, bez pomocy żadnej akcji podziemnej, metody ich wzbudzają totalną nienawiść ludności. Z tej strony zatem byliśmy asekurowani i o jakimś załamaniu na rzecz Niemiec mowy absolutnie być nie mogło. Natomiast zrodziło się niebezpieczeństwo inne, trudne do przewidzenia zawczasu. Stał się nim mianowicie fakt, że te same metody niemieckie niejako rykoszetem przetaczają się w źródło popularyzujące bolszewików jako wroga Niemców. Było to zjawisko najbardziej naturalnej reakcji, wynikające z prostej ludzkiej psychiki. Jeżeli niebezpieczeństwo to zagrażało krajowi, który tych bolszewików znał i ich panowanie przecierpiał, w jakże zwielokrotnionym stopniu zaciążyć musiało tam, gdzie ich znano aktualnie tylko ze słuchowisk radia londyńskiego...

Niebezpieczeństwo to potężniało i unaoczniało się z dniem każdym coraz bardziej. Przybrało zaś formy groźne pod wpływem nie tyle jawnej agitacji komunistycznej, do której ludzie odnosili się ciągle jeszcze i z reguły powściągliwie, ile nieinteligentnie prowadzonej własnej akcji podziemnej, która niebawem przeszła pośrednio lub nawet bezpośrednio do obozu probolszewickiego.

***

Dla uniknięcia wszelkich ewentualnych niedomówień, w obliczu faktu, że przez pewne sfery "autorytetów" naszej konspiracji, jak też agenturę sowiecką, zwalczany byłem w kraju i atakowany na emigracji w sposób często nie przebierający w środkach - chciałbym zaznaczyć tu własne stanowisko. Oto nie tylko nie wypieram się stawianego mi zarzutu, iż wyłamywałem się spod dyscypliny narzuconej przez władze podziemne, ale - dumny jestem i szczycę się tym, że dyscyplinie politycznej tych autorytetów nie uległem. Przeciwnie, przeciwstawiałem się jej wszędzie tam, gdzie tylko uważałem to za możliwe, celowe i słuszne.

W odpowiedzi znaleźli się oszczercy, którzy zarzucali mi współpracę w propagandzie niemieckiej, o czym obszerniej będę mówił poniżej. W tym miejscu chciałbym oświadczyć tylko co następuje:

Wszystko, cokolwiek pisano w prasie niemieckiej i jej propagandzie na ziemiach okupowanych, czytane było na opak. A zatem to, co pisali o bolszewikach złego, nie oczerniało ich w oczach czytelnika polskiego, a - wybielało. Czyli osiągało skutek odwrotny od zamierzonego. Pierwszy na to zwróciłem uwagę, pisałem o tym już z tuzin chyba razy na emigracji, wypowiadałem i głosiłem to tysiąc razy w kraju, za¬równo ustnie, jak w wydawanych przez siebie drukach taj¬nych. Na tle tego oczywistego faktu, współpraca w pismach okupacyjnych była absurdem, nonsensem odwracającym cel. Są jednak dwa rodzaje najbardziej rozpowszechnionego terroru. Terror siły i terror jazgotu. W polityce mówi się wtedy o demagogii. Ale to, co uprawiały pewne osobistości w kraju w stosunku do swych przeciwników politycznych, bliższe jest miana jazgotu. Podobnie przekupka potrafi obalić najoczywistsze argumenty i najbardziej jasną logikę terkotem powtarzanych słów i pociągnąć za sobą cały rynek, jakkolwiek bezsensowne i nieartykułowane będą wykrzykiwane przez nią dźwięki.

Powszechne jest u nas narzekanie nawarcholstwo i niezdyscyplinowanie społeczeństwa jako na wadę narodową. W tym okresie każde warcholstwo mogło prowadzić do katastrofy, ale posłuszeństwo niektórym "autorytetom" - prowadziło do katastrofy.

Prekursorzy "reżimowej" prasy

Gdybym miał w obrazie odmalować ówczesną tragedię polityczną kraju, przedstawiłbym naród w postaci pochodu, który z pieśnią na ustach, na przemian męczeńską i tryumfalną, gnany jest przez siepaczy hitlerowskich w przepaść bolszewicką, a po bokach kroczą szpalery "autorytetów" konspiracji, pilnujących z pistoletami w garści, aby nikt z tego pochodu się nie wyłamał, nikt nie próbował zawrócić, czy innych przed przepaścią nie ostrzegł.

Ja nie chcę tu wspominać o szmatławcach w rodzaju Głosu Demokracji, Trybuny Ludu, Trybuny Wolności, Głosu Warszawy, Barykady Wolności i jakże wielu jeszcze organach KRN, tworzących już wówczas potężne podziemne państwo sowieckie w Polsce. Ale weźmy Biuletyn Informacyjny AK, który dziś tu, w Londynie, okupację sowiecką w kraju nazywa "przemianami społeczno-politycznymi".

Dnia 11 stycznia 1944 r. rząd sowiecki, nie po raz pierw¬szy zresztą, ogłasza, że anektuje pół Polski, że definitywną granicą zachodnią Sowietów będzie linia Curzona.

Dnia 22 lutego 1944 r. w Izbie Gmin występuje Churchill z oświadczeniem, że rząd brytyjski uznaje linię Curzona za wschodnią granicę Polski, która odpowiada zasadom słuszności i sprawiedliwości. Mówi o tym, że Wilno i Lwów należeć winny do Sowietów.

Biuletyn Informacyjny pisał wtedy:

Ogólnie biorąc, na podstawie ostatniej mowy Churchilla, oraz licznego szeregu innych oznak, można stwierdzić, iż ostatnimi czasy stan zatargu rosyjsko-polskiego przechyla się na naszą korzyść...

Polska Walczy zamieszcza po tej mowie Churchilla artykuł pt. "Churchill - przyjaciel Polski".

Wieś pisze w tym samym czasie o NSZ:

Wzywanie do niewspółdziałania z wojskiem sowieckim nie jest zgodne z rozkazami Komendanta Sił Zbrojnych w Kraju. Jest to wyraźne szkodnictwo!

Organ Mikołajczyka, wierny Komendzie Głównej AK, Żywią i Bronią pisze (maj 1944) o "faszystach polskich":

Zbrodnie bratobójcze na oddziałach PPR-owskiej Armii Ludowej, będą najhaniebniejszą plamą w historii walki Narodu Polskiego o wolność. Nigdy na broń naszego żołnierza nie spadła kropla niewinnej krwi braterskiej. Nigdy broń ta nie zwróciła się przeciw żołnierzom komunistycznych oddziałów bojowych!

W takim to czasie podziemna Rada Narodowa, Krajowa Reprezentacja Polityczna i Pełnomocnik Rządu na Kraj pochłonięci są redagowaniem komunikatów pochwalających akcję przeciwko gen. Sosnkowskiemu... Oto co pisał Tydzień, jedno z tych, jakże nielicznych, niezależnych pism Polski podziemnej:

Jest rzeczą znamienną, że pod wpływem działania wybitnie partyjno-politycznego, ciała te wychodzą całkowicie poza zakres swoich kompetencji... Pożałowania godny jest fakt, że omawiana uchwała Rady Narodowej zapada w okresie najsilniejszych ataków na osobę gen. Sosnkowskiego ze strony Moskwy...

Takim "ocenom politycznej sytuacji", takim wymogom i jawnemu współdziałaniu z najeźdźcą sowieckim, należało się podporządkować i przyklaskiwać, ażeby uzyskać patent prawomyślności od tych panów! Jeżeli dzisiaj w spokojnym Londynie chce się zgrzytać przy odczytywaniu tych nonsensów, to nie należy zapominać, za jaką cenę były one rozpowszechniane w Kraju - wówczas. Jaką wagę gatunkową miała ta czcionka składana rękami podziemnych bojowników, którym się zdawało, że walczą o Polskę, a w istocie oszukanych, zdradzonych. Wagę krwi ludzkiej, cenę cierpień, kopań, wybijanych zębów, deptania godności, obozów, śmierci męczeńskiej. Za cenę kości, wdeptywanych przez Niemców w ziemię, niwelowano place polane krwią, aby wznieść na nich gmach Bezpieki, sowieckiego jarzma i ostatecznej klęski.

A dziś ten sam Biuletyn rozpiera się na jednej ladzie w londyńskich kioskach, łącznie z portretem Lenina w Odrodzeniu, czy artykułem Jędrychowskiego wielbiącym Stalina w Kuźnicy. Jakże mały i mizerny pozostał w zestawieniu z tymi pismami, które wyprzedził, a które wyrosły na olbrzymy na gruncie, w którego przygotowaniu, śmiem twierdzić, współdziałał.

Przelewanie krwi za zwycięstwo... Sowietów

W Warszawie zacząłem wydawać podziemne pismo pt. Alarm. Pisałem w nim:

Żadnej współpracy z bolszewikami! Zasadą polskiej polityki zagranicznej winno być szukanie przeciwko Niemcom sprzymierzeńców na zachodzie, nigdy na wschodzie. - W praktyce międzynarodowej nie ceni się przyjaciół całkowicie oddanych. Wobec Zjednoczonych Narodów jesteśmy nie petentem, a kon¬trahentem. Odrzucamy kategorycznie koncepcje sowieckie nazywane linią Curzona, stoimy zdecydowanie na gruncie nienaruszalności granic ustalonych Traktatem Ryskim. - Niemcy są naszym wrogiem zewnętrznym, bolszewicy i zewnętrznym, i wewnętrznym. Niemcy wojnę przegrali, bolszewicy ją wygrywają. Niemcy odchodzą, bolszewicy przychodzą, itd.

Dlaczego jednak mój Alarm, głoszący tezy powyżej przytoczone, pod którymi w zasadzie każdy uczciwy Polak mógłby się podpisać, tak bardzo drażnił "autorytety" konspiracyjne w kraju?

Oto w odróżnieniu od rozpowszechnionego dziś rewizjonizmu w dziedzinie teorii oporu wobec najeźdźcy, rewizjonizmu, który często powołuje się na wzory czeskie, byłem zdecydowanym zwolennikiem zbrojnego, bezkompromisowego przeciwstawiania się Niemcom, ale - jednocześnie, równie zdecydowanym przeciwnikiem wspomagania bolszewików. wlewanie naszej krwi w walce z Niemcami uważałem za konieczne. Ale przelewanie tej samej krwi dla wspomagania bolszewików i przyspieszenia zejścia Polski w jarzmo sowieckie - za zbrodnię. Jeżeli ktokolwiek przypomina sobie chociażby ostatnio drukowany w londyńskim Dzienniku Polskim spór o to, kto dokonał unieruchomienia węzła warszawskiego, przy czym autor notatki chlubił się, że to nie PPR, właśnie AK, która w ten sposób sparaliżowała transporty niemieckie na front wschodni, ten i uprzytomni, i przypomni sobie, że stanowisko "autorytetów" konspiracji było wręcz przeciwne. Zresztą, zgodne ze stanowiskiem Rządu na emigracji, linią polityczną od dawna znaną, planem "Burzy" itd. W Alarmie drukowałem hasła:

Strzelanie do agentów Gestapo, to akt samoobrony, koniecznej. Wysadzanie pociągów z amunicją przeznaczoną do walki z bolszewikami, to świadectwo niedojrzałości politycznej.

Podobne hasło uznane zostało przez niektóre "autorytety" konspiracyjne za - niezgodne z interesem Polski. Zważmy, że działo się to w czerwcu, lipcu 1944 r. Gdy klęska Niemiec była rzeczą przesądzoną. Gdy zamiary Sowietów w odniesieniu do Polski stały się już od dawna jawne i nie podlegające żadnej dyskusji!

II

Czy racja "polska"? Czy racja "antyniemiecka"?

Każdy rozumie, że usiłując w ograniczonych ramach poddać syntetycznej krytyce akcję polityczną podziemia w przekroju pięciu lat okupacji, zmuszony jestem do podkreślania tych kształtów ówczesnej rzeczywistości, skompresowania takich szczegółów i przykładów, które dają obraz istoty rzeczy, a nie poszczególnych odcinków, fragmentów i bardzo zresztą licznych odchyleń od zasady. Jestem, powtarzam to ciągle, daleki od rzucania chociażby cienia na setki tysięcy ofiar, na żołnierzy żywych i poległych. W swej tajnej broszurze, wyda¬nej w Krakowie pt. Optymizm nie zastąpi nam Polski, pisałem na str. 11 co następuje:

Na złość Niemcom ukrywano najbardziej autentyczne wieści płynące z Moskwy i również "na złość" Niemcom fabrykowano "dobre", a z gruntu fałszywe pogłoski. Jest to ciężki grzech popełniony w stosunku do własnego narodu. Ale obciąża on tylko nasze sfery reprezentacyjne, o pretensjach wyrobienia politycznego. Trudno bowiem wymagać, powiedzmy, od jakiegoś dwudziestoletniego młodzieńca, który widzi, jak konduktor niemiecki kopie w brzuch jego matkę przy wchodzeniu do niewłaściwego przedziału pociągu w jakichś Skierniewicach, Radomiu czy Małkini, trudno wymagać odeń, żeby krew, która mu uderza do twarzy w takiej chwili, żeby zaciśnięte pięści i paznokcie wbite w dłonie, rozpaczliwej przysiędze na zemstę, mogły mu pomóc w ogarnięciu całokształtu polskich interesów politycznych, do wyrobienia polskiej myśli politycznej, sięgającej het daleko poza peron kolejowy w Skierniewicach. Radomiu czy Małkini. Taki chłopiec nie chce słyszeć o bolszewikach. On wstąpi do AK i będzie strzelał do Niemców. I w gruncie dobrze zrobi, bo co wart jest naród, którego jednostki pozbawione są godności osobistej! (podkreślenia w broszurze)

Jeżeli zbyt często wysuwam tu swoją osobę, to nie dlatego, ażebym się chciał ośmieszyć, albo pozwolił zbyć kpiną, iż uważam zapewne, że poza mną nie było ludzi trzeźwo patrzących na rzeczywistość, tylko dlatego, po pierwsze, że do przedstawienia siebie zostałem sprowokowany od lat już trwającą nagonką, a po drugie, że operowanie własnym przeżyciem i doświadczeniem ułatwia mi cytowanie charakterystycznych przykładów.

Gdy dziś czytam powoływania się na źródła krajowe, rozgrywki partyjne, uchwały, decyzje, pięknie brzmiące deklaracje władz podziemnych, z których wiele cechuje słuszność zasady, przebija patriotyzm i troska o dobro Polski, gdy się je cytuje jako odbicie "nastrojów kraju", ma się ochotę powiedzieć tylko: słowa, słowa, słowa. A rzeczywistość?

Rzeczywistość, jak to już raz pisałem, śmiertelnie zaszczuta terrorem niemieckim, podszczuwana radiem londyńskim, zerwała tymczasem z jakąkolwiek racją polską. Tematem przestała być Polska, tematem stały się Niemcy. Racja polska zastąpiona została przez rację antyniemiecką. Cel wojny: odzyskanie niepodległości, zastąpiony został zupełnie wyraźnie, bez reszty, pobiciem Niemców, nie jako środkiem do celu, a jako celem w sobie. Jasne, że na tej bazie nie można było budować konstruktywnej myśli obejmującej całokształt interesów polskich.

Tymczasem Niemcy leciały w przepaść. Z nami stało się coś podobnego, co się zdarza w tragediach leśnych wśród zwierząt, gdy napadnięty, we własnej obronie tak się weżre w napastnika, iż porwany przez niego nie może się już oderwać i runąć muszą obydwaj we wspólną otchłań na zagładę. NSZ pisał na ścianach kamienic warszawskich: "PPR - P-odłe P-achołki R-osji". Niemcy napisów nie kazali ścierać. Traciły przez to wszelkie znaczenie. Prasa komunistyczna biła brawo. Komu? Niemcom, oczywiście.

Niemcy znakomicie ułatwiali bolszewikom rolę, skomasowawszy w swych rękach monopol antysowieckiej propagandy, a tym samym wytrąciwszy ją z rąk narodów przez się okupowanych, a z kolei zagrożonych przez najazd sowiecki. W takiej chwili spotykało się ludzi, którzy w poszukiwaniu wyjścia z obłędnego koła, poczynali się zastanawiać nad możliwością jakiegoś prowizorycznego chociażby modus vivendi z Niemcami. Uważałem osobiście podobne próby za najgorsze wyjście ze wszystkich możliwych, za fatalne z fatalnych. Albowiem w ten sposób podkreślałoby się raz jeszcze nierozerwalne pobratymstwo pomiędzy antysowietyzmem i niemieckością, co stanowiło właśnie istotę nieszczęścia. Moim zdaniem racja polityczna kraju wymagała rzeczy najpilniejszej: przekonać naród, że nie każda akcja antysowiecka pochodzi od Niemców, jak w Ewangelii każda władza od Boga.

I oto w takim momencie spada cios: Polskie Radio Londyn nadaje dnia 17 marca 1944 r. dwanaście razy komunikat, że:

Wszelkie tajne wydawnictwa wychodzące w języku polskim, a w treści swej atakujące ZSRR, są dziełem propagandy niemieckiej.

W związku z tym następuje przypomnienie oświadczenia Pełnomocnika na Kraj z dnia 7 marca 44, w którym "przestrzega przed wymuszaniem przez okupanta deklaracji antybolszewickich".

Komunikat ten, gdybym nie był przekonany o jego autentyczności, poczytałbym za prowokację sowiecką. Nigdzie bowiem Niemcy podobnych deklaracji nie wymuszali i wymuszać nie mogli, bo niby od kogo? Ani organizacje, ani przedstawicielstwa polskie jawne nie istniały. Więc co, od przechodnia na ulicy, od chłopa na wsi? Była to więc bzdura, podobnie jak fama o rzekomych propagandowych kursach antysowieckich dla Polaków w Berlinie...





Na równi pochyłej

Ażeby akcję antysowiecką odseparować od wspomnianych wyżej prób jakiejś ugody z Niemcami, czy to w imię lansowanego przez niektórych hasła "ratowania substancji narodu", czy innych celów, pisałem w 1. numerze Alarmu:

Pertraktować może równy z równym, ale pertraktować może i pobity ze zwycięzcą, nawet niewolnik z panem, nawet więzień z dozorcą. Lecz nie może pertraktować ktoś, kogo się stawia w warunki poniżające jego godność. Niemcy depczą naszą godność narodową i osobistą. Nie pozwalają nam się kształcić, pielęgnować własnej kultury, drukować książek; są miasta w Polsce, w których Polakowi nie wolno się nawet uczyć gry na skrzypcach... albo trzeba się było kłaniać Niemcom na ulicy... a nasi robotnicy w Rzeszy noszą literę "P" jak Żydzi gwiazdę. Każą nam jeździć w osobnych wagonach jak Murzynom w Afryce. Ale porównanie do Murzynów nie jest ścisłe. Bo Murzyn afrykański, zetknąwszy się z człowiekiem cywilizowanym, nie był mu równy. Nie został tedy zepchnięty ani podeptany. A my zostaliśmy.

Można zasiadać albo nie zasiadać do wspólnego stołu konferencyjnego z Niemcami, zależnie od zapatrywań politycznych, ale nie można przy tym stole - stać, gdy strona przeciwna zasiada!

I otóż jeden z "autorytetów" podziemia, spotkany przeze mnie na emigracji, jeszcze teraz mi powiada: "Owszem. owszem, naturalnie to bardzo rozsądnie, ale... pana by Niemcy nie rozstrzelali, gdyby złapali, bo całe pismo było antysowieckie". - Oto jest klasyczny argument wyższego rzędu tamtejszych czasów: nie to jest ważne, co się pisze i czy słusznie lub pożytecznie. Mogła być napisana chociażby bzdura, ale tak napisana, iżby istniała pewność, że za nią Niemcy rozstrzelają.

A w gruncie rzeczy nie ja miałem wtedy rację, a on, mój obecny rozmówca. Bo było już za późno. Kraj doszedł do tego punktu zwrotnego, od którego zaczyna się toczyć po równi pochyłej z szybkością bezpowrotną. Jeszcze tam mogło się zdarzyć, że jakiś dowcipny akowiec dołączył do nakładu Biuletynu wierszyk o "Volksanglikach", trzymała się jeszcze prasa piłsudczykowska, trzymał się NSZ, ale optymizmu, ślepej ,ary w Anglików, w bezpieczeństwo ze strony Sowietów, we wszechpotęgę i dobrą wolę Churchilla z Rooseveltem, nic zachwiać w masach nie było w stanie. Żadne rozumowanie, żaden najoczywistszy argument.

Tezy sprawdzone u Goebbelsa

Nie piszę tu żadnej monografii o dziejach podziemia. Dlatego z góry muszę się zastrzec przeciwko ewentualnym zarzutom, że w uświęconej krwią walce dostrzegam tylko strony ciemne, które przesłonięte zostały blaskiem bohaterstwa i poświęcenia. Otóż właśnie to bohaterstwo i poświęcenie są jedną z przyczyn, dla których chciałbym wskazać, jak fatalnie fały zmarnowane, ba, obrócone na naszą zgubę.

Oczywiście, sprawcą nie tylko ówczesnych nieszczęść, ale Matecznej klęski są przede wszystkim Niemcy. Ta prawda nie może ulegać żadnej dyskusji. Natomiast podlega dyskusji rezultat zadanej nam klęski. O ile bowiem większość skłania ku twierdzeniu, że największą krzywdą, jaką nam wyrządzili Niemcy, było zatopienie Polski w potokach krwi i zniszczenie materialne, o tyle ja twierdzę, że zniszczenie moralne przez jej zbolszewizowanie.

Ich brutalna, niesłychana w dziejach metoda potraktowania całego narodu, metoda, która temu narodowi z początku zaparła dech w piersi, a później zaślepiła w reakcji tak gwałtownej, że przesłoniła wszelki rozsądek polityczny, ograniczając wielki naród do ślepych odruchów, właśnie w chwili, gdy zwykle skomplikowana sytuacja wymagała odeń zimnej krwi i ruchów skoordynowanych, wynikających z głęboko przemyślanych kryteriów politycznych.

Nie zgadzam się z tymi, którzy twierdzą, że z Niemcami można było współpracować i nie należało do nich strzelać. Nie można było współpracować przede wszystkim dlatego, że sami tego nie chcieli. Niemców, moim zdaniem, trzeba było bić tam wszędzie i tak samo, jak oni nas bili. Ale nie znaczy to, że należało wygrywać Polskę dla - bolszewików.

Ani Niemcy w swych założeniach politycznych nie chcieli zbolszewizowania Polski, ani my nie chcieliśmy zbolszewizowania Polski. A w rezultacie Niemcy Polskę bolszewizowali, a myśmy im w tym ze wszystkich naszych sił pomagali.

Jednym z najskuteczniejszych instrumentów akcji podziemnej była jej prasa. Przytoczyłem poprzednio kilka z niej wyjątków i nie będę nawracał do fragmentów, jakim to nakładem ofiar i poświęcenia służyła ku... zaślepieniu społeczeństwa, zaślepieniu w trzech kardynalnych błędach: 1) bezkrytycznym optymizmie (nazywało się "podnoszeniem na duchu"), 2) omnipotencji Anglii i jej bezwarunkowo dobrej woli, 3) usypianiu niebezpieczeństwa sowieckiego. W sukurs tej prasie przyszedł niejaki dr Józef Goebbels, Reichsminister Hitlera, który pisał, że: 1) Polskę czeka marny los na wypadek zwycięstwa aliantów, 2) Anglia okaże się w rezultacie słaba i Polskę sprzeda, 3) bolszewicy Polskę zabiorą i zrobią z niej 17. republikę.

Nie będę się powtarzał, przypominając, że o ile obowiązywało czytanie na opak wszelkich enuncjacji niemieckich, tym bardziej, oczywiście, szefa propagandy niemieckiej. A więc wszystko się zgadzało. Zgadzało na naszą zgubę. Wsparte na tych dwóch autorytetach, tzn. pozytywnym - prasy podziemnej i negatywnym - dr Goebbelsa, wymienione wyżej tezy przeistoczyły się niebawem w uświęcone kanony, nie podlegające żadnej krytyce, pod groźbą zarzutu "współpracy z wrogiem".

W praktyce prasy podziemnej przyjął się taki schemat: ażeby napisać jedno słowo nieprzychylne o Stalinie, trzeba je było zaopatrzyć poprzednio w sto wyzwisk pod adresem Hitlera. Przy tym "autorytatywni" cenzorzy opinii publicznej sprawdzali z dokładnością fachowca, czy nie jest ich aby tylko 99 i czy są dosyć mocne, by gwarantować natychmiastowe rozstrzelanie w Gestapo w wypadku wpadnięcia. Oczywiście, przykład ten wydać się może niejednemu groteskowy w jego lapidarnym schemacie, jednak jest najzupełniej prawdziwy. Utrudniało to niezwykle wszelką publicystykę i polemikę, rozwadniało tekst, no i oczywiście osłabiało efekt. Podobnie nigdy jeszcze nie skomasowano takiego rejestru zbrodni niemieckich, jak w okresie Katynia r. 1943, aby mu je przeciwstawić i odwrócić odeń uwagę. Efekt był z góry do przewidzenia: mord katyński wydał się blady...

Wobec prasy podziemnej, jak to już wspomniałem powyżej, nie było sprostowań, wyjaśnień, żadnej apelacji. Bo za czytanie, kontakt, a tym bardziej pisanie do prasy podziemnej groziła ze strony Niemców kara śmierci. W ten sposób oszczerstwem można było zabić człowieka na miejscu. Jeżeli się zważy, że w wielu wypadkach pisali ludzie stojący nie zawsze na poziomie i, jak to w życiu bywa, nie zawsze dobrej woli, można sobie wyobrazić totalny charakter tej prasy, która nie znała sprzeciwu. Kto, kiedy i w jaki sposób mógł dojść w tych warunkach prawdy?

Dziś się to łatwo wymawia: "zdarzały się omyłki"... - Nie byłem wtedy w Warszawie, gdy zastrzelono z wyroku podziemnego, komendanta policji granatowej Reszczyńskiego, ponoć Bogu ducha winnego, najlepszego Polaka. Później twierdzono, iż on to właśnie najskuteczniej oparł się Niemcom, by nie używać policji mundurowej do rozstrzeliwania Żydów. A może nie był przyzwoitym człowiekiem? Bo kto właściwie wie? Leży w grobie. Opowiadano mi też później, że po tygodniu wyrok zrewidowano i przysłano żonie kartkę z... przeproszeniem za "omyłkę". A może i to była fama tylko?

J. M.

Lwów i Wilno 1947 nr 53 i 1948 nr 56

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz