wtorek, 20 maja 2014

Stanisław MICHALKIEWICZ

Trzy stronnictwa w sztucznej mgle

Komentarz    tygodnik „Goniec” (Toronto)    18 maja 2014
Ajajajajaajaj! Kakoj szkandał! Pani posłanka Krystyna Pawłowicz sprofanowała pana Władysława Bartoszewskiego, zatwierdzonego w charakterze „skarbu narodowego” jeszcze przez panią Magdalenę Albright, co to nie mogła się zdecydować, czy jest bardziej Serbką, czy jednak Czeszką. Drugim, a właściwie jakim tam znowu „drugim”; nie żadnym „drugim”, tylko pierwszym naszym „skarbem narodowym” był prof. Bronisław Geremek, nazywany przez tęże panią Albright „Drogim Bronisławem”. Jak jednak wiadomo, „Drogi Bronisław” zginął w wypadku komunikacyjnym, a wieść gminna głosi, że „był szczęśliwy aż do ostatniej chwili życia”, podobnie jak francuski prezydent Feliks Faure, o którym po jego śmierci też tak mówiono. W tej sytuacji pan Władysław Bartoszewski został naszym jedynym „skarbem narodowym”, więc trudno się dziwić, że niezależne media głównego nurtu jednym głosem krzyknęły z oburzenia, kiedy pani Pawłowicz nazwała go „pastuchem”. Takie rzeczy niestety się zdarzają, a nawet zdarzały się w starożytności, o czym w „Żywotach Cezarów” zaświadcza Swetoniusz Trankwillus opisując, jak to cesarza Klaudiusza spostponował pewien Grek, mówiąc mu: „I ty też jesteś staruchem i to głupim”. Krzyk oburzenia podniesiony w niezależnych mediach rozumiemy tym lepiej, że musiały one w tym jazgocie jakoś ukryć rewelacje ujawnione przez pana Pawła Piskorskiego, że niemiecka CDU przekazywała pieniądze Kongresowi Liberalno-Demokratycznemu. Podejrzewam, że CDU tylko te pieniądze przekazywała, natomiast mogły one pochodzić od niemieckiego wywiadu, który w ten sposób budował w naszym nieszczęśliwym kraju potężne dzisiaj Stronnictwo Pruskie. Podejrzewam też, że pan Piskorski mógł być inspirowany do szczerości przez Stronnictwo Ruskie, które mogło otrzymać zadanie pierwszego poważnego ostrzeżenie pana premiera Tuska, że jeśli nie przestanie wierzgać przeciwko ościeniowi, to podobnie śmierdzące dmuchy zaczną się pojawiać jeden po drugim. Początkowo niezależne media poszły za ciosem, ale potem ktoś musiał włączyć im surdynę, toteż podniosły krzyk oburzenia, a następnie zajęły się roztrząsaniem przyczyn uzyskania nagrody Eurowizji przez osobnika prezentującego się tam w postaci kobiety z brodą. Ale Stronnictwo Ruskie nie zrezygnowało i wkrótce niezależne media doniosły, że karambol, do jakiego doszło przez kilkoma dniami w miejscowości Kowiesy koło Skierniewic, mógł być spowodowany przez sztuczną mgłę, jaka powstaje tam w następstwie jej produkowania przez miejscowych sadowników, którzy w ten sposób chronią sady przed przymrozkami. Okazało się przy tym, że ci sadownicy dysponują bardzo wydajnymi urządzeniami do wytwarzania takiej mgły i nawet jedno takie zostało pokazane. Zważywszy iż te same media unisono i z wielką pewnością siebie wyśmiewały informacje o możliwości pojawienia się sztucznej mgły w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 roku, a tym razem nikt nie ośmielił się na ten temat ironizować, nie można wykluczyć, iż polecenie snucia hipotezy sztucznej mgły pod Kowiesami jako przyczyny karambolu, mogło wyjść od jakiegoś ważnego oficera prowadzącego, jako kolejne poważne ostrzeżenie premiera Tuska. Toteż nic dziwnego, że w tej sytuacji premier Tusk postanowił schronić się za parawanem sztabu kryzysowego, który został zwołany w celu uchronienia naszego nieszczęśliwego kraju przed powodzią. Tej powodzi wprawdzie jeszcze nie ma, ale jak będzie trzeba, to wystąpi, a wtedy premier Tusk na czele sztabu antykryzysowego wystąpi jako unus defensor naszego nieszczęśliwego kraju. W ten sposób, przynajmniej częściowo, immunizuje się na zagrożenia płynące z pojawiających się poważnych ostrzeżeń.
To wszystko może być oczywiście efektem przypadkowej koincydencji, ale czy musi być rzeczą przypadku to, że hipoteza sztucznej mgły pod Kowiesami pojawiła się zaraz po tym, jak premier Tusk skrytykował węgierskiego premiera Orbana za żądanie autonomii dla Węgrów zamieszkałych na Rusi Zakarpackiej? Od tego żądania zdystansował się nawet pan prezes Kaczyński, który wprawdzie Wiktora Orbana podziwia i w ogóle - ale przecież nie do tego stopnia, by wspólnie z nim praktykować dbałość o interes państwowy, kosztem terytorialnej integralności Ukrainy. Bo Wiktor Orban postąpił zgodnie z preambułą nowej węgierskiej konstytucji, w której wpisano sformułowanie o „koronie Świętego Stefana” - co oznacza terytorium Węgier sprzed traktatu w Trianon z 4 czerwca 1920 roku, który był dla Węgier traktatem rozbiorowym, jako kara za uczestnictwo w I wojnie światowej po niewłaściwej stronie. Od Węgier amputowano około 2/3 terytorium, między innymi - Ruś Zakarpacką, którą Stalin po II wojnie światowej wziął sobie od Czechosłowacji i dołączył do Ukraińskiej SSR. To, że Polska wyrzekła się nie tylko swoich Kresów Wschodnich, ale nawet pamięci o nich, najwyraźniej nie jest dla węgierskiego premiera Orbana dostatecznym powodem, żeby robić to samo.
Bo nieubłaganie pryncypialne stanowisko naszych Umiłowanych Przywódców wynika z ich zaangażowania w świętą sprawę krzewienia demokracji na Ukrainie. Akurat władze w Kijowie wykonując kategoryczną sugestię Naszej Złotej Pani z Berlina, z wielkim przytupem urządziły spotkanie tamtejszych byłych prezydentów, Umiłowanych Przywódców, przewielebnego duchowieństwa wszystkich obrządków i tajemniczych osobistości, nazwały je „okrągłym stołem”, a zasiadający obok premiera Arszenika Jaceniuka u jego szczytu pełniący obowiązki prezydenta pan Turczynow zagroził separatystom, że zostaną „ukarani”. Wszystko to oczywiście być może, ale najwyraźniej ruska razwiedka musiała nacisnąć jakieś klawisze również w Ameryce, bo nagle tu i tam zaczęły pojawiać się obszerne relacje, że sytuacja na Ukrainie jest również rezultatem rywalizacji tamtejszych oligarchów, którzy wykorzystują zaistniały zamęt do umocnienia swej władzy w poszczególnych regionach. Taki np. Igor Kołomyjski, finansowy grandziarz, któremu premier Arszenik Jaceniuk wypuścił w arendę Dniepropietrowsk, zorganizował sobie prywatne wojsko, które, jako jedyne - jeśli oczywiście nie brać pod uwagę 400 amerykańskich komandosów, o których pisze niemiecki „Bild”, podobno walczy z separatystami. Widać zatem, że i ci oligarchowie próbują wykorzystać czas do 25 maja, kiedy to nowym ukraińskim prezydentem zostanie pan Piotr Poroszenko, który w tym celu kupił sobie polityczny przewrót jako „główny sponsor Majdanu”. Jest to z ich strony wyraz przezorności w sytuacji, gdy Julia Tymoszenko, brylująca przy „okrągłym stole” zagroziła niedawno, ze jeśli wybory prezydenckie 25 maja przegra, to urządzi „kolejna rewolucję”. Biorąc pod uwagę, że majątek pięknej Julii szacowany jest na co najmniej 17 miliardów dolarów, to może ona zasponsorować nie jeden, a kilka Majdanów z tysiącami „aktywistów”. W tej sytuacji nic dziwnego, że każdy oligarcha próbuje okopać się we własnym udzielnym księstwie, obstawić prywatnym wojskiem, bo wtedy nie będzie miało specjalnego znaczenia to, czy górę weźmie pan Poroszenko, czy piękna Julia. Przy tej okazji wydało się, że na łaskawym chlebie w ukraińskiej firmie kontrolowanej przez Janukowyczowego kolaboranta był Aleksander Kwaśniewski, który - żeby było śmieszniej - kolegował tam z synem wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych, pana Bidena. Występując na konferencji prasowej Aleksander Kwaśniewski buńczucznie oświadczył, że jest znakomitym polskim „artykułem eksportowym”, na co nie mogą spokojnie patrzeć rozmaici „zawistni ludzie” Miał zapewne na myśli dawnych swoich kolegów z SLD, którzy ostentacyjnie wprost nie mogli uwierzyć w prawdziwość tych strasznych doniesień. Na razie niezależne media głównego nurtu podają wszystko jak leci, bo najwidoczniej ani Stronnictwo Pruskie, ani Stronnictwo Amerykańsko-Izraelskie jeszcze nie obmyśliło skutecznej taktyki odporu tej propagandowej ofensywy Stronnictwa Ruskiego. W tej sytuacji zaplanowana powódź wydaje się jakimś wyjściem z sytuacji, więc jeśli nawet by się nie pojawiła za sprawą sił natury, należałoby ją jakoś sprokurować.
Stanisław Michalkiewicz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz