sobota, 26 marca 2016

Historia współczesna, Stanisław Michalkiewicz

Syryjska pięciolatka

Felieton    tygodnik „Najwyższy Czas!”    25 marca 2016
Minęło właśnie pięć lat od rozpoczęcia wojny o pokój i demokrację w Syrii. Pozornie impulsem do niej były jaśminowe rewolucje w krajach Afryki Północnej, które – jak pamiętamy – rozpoczęły się od Tunezji. Dlaczego akurat od Tunezji? Nie dlatego bynajmniej, że „Tunezji nikt nie zji” - jak można by strawestować spostrzeżenie Rurki, jednego z bohaterów poematu „Towarzysz Szmaciak” na temat poezji – tylko dlatego, że właśnie od Tunezji było najłatwiej rozpocząć „pogłębianie integracji w ramach Unii Śródziemnomorskiej”. Zgodę na to „pogłębianie”, to znaczy – na budowę francuskiego kieszonkowego imperium w basenie Morza Śródziemnego – po długim molestowaniu przez Mikołaja Sarkozy’ego, żydowskiego arywistę, który dochrapał się stanowiska prezydenta słodkiej Francji, wyraziła Nasza Złota Pani podczas nieformalnego szczytu w Deauville, jaki odbył się w październiku 2010 roku z udziałem prezydenta Sarkozy’ego, Naszej Złotej Pani i rosyjskiego prezydenta Dymitra Miedwiediewa. Co za swoją zgodę uzyskała Złota Pani – tego, ma się rozumieć, nie wiemy, ale możliwe, że obietnicę wolnej ręki w Europie Środkowej. Uczestnicy szczytu w Deauville już bowiem wiedzieli, że po „resecie”, jakiego amerykański prezydent Obama 17 września 2009 roku dokonał w stosunkach amerykańsko-rosyjskich, próżnię po Stanach Zjednoczonych w Europie Środkowej wypełnili strategiczni partnerzy, a też domyślali się, że planowany na 19 listopada 2010 roku szczyt NATO w Lizbonie ten stan rzeczy potwierdzi i umocni proklamowaniem strategicznego partnerstwa NATO-Rosja.
Po co zaproszono do Deauville prezydenta Miedwiediewa? Powodów może być co najmniej dwa; po pierwsze – żeby potwierdzić strategiczne partnerstwo niemiecko-rosyjskie, którego kamieniem węgielnym był podział Europy na strefy wpływów: niemieckich i rosyjskich niemal dokładnie wzdłuż linii Ribbentrop-Mołotow w zamian za – po drugie – pozostawienie własnemu losowi libijskiego tyrana Muammara Kadafiego, którego państwo miało zostać objęte „pogłębianiem integracji”. Rozpoczęło się ono od Tunezji, bo kierownictwa wszystkich opozycyjnych partii tunezyjskich przebywały na emigracji w Paryżu pod czujnym okiem francuskiej razwiedki, więc jasne, że tam było najłatwiej i jaśminowa rewolucja zakończyła się wkrótce wesołym oberkiem, to znaczy – obaleniem tamtejszego tyrana.
Zachęcony tym lud egipski ruszył obalić swojego tyrana w osobie prezydenta Hosni Mubaraka, który „póki gonił zające, póki kaczki znosił”, co tylko chciał u pana swojego z Waszyngtonu wyprosił. Kiedy jednak nastał nowy etap, tyran okazał się niepotrzebny, więc został obalony, podobnie jak tyran libijski, którego ruscy szachiści bez słowa protestu porzucili. Kiedy jednak prezydent Obama zaproponował, by w takim razie doprowadzić do zwycięstwa demokracji również w Syrii, uczestnicy szczytu w Deauville stanowczo odmówili, podobnie jak Wielka Brytania. Prezydent Obama mimo to nalegał, licząc na to, iż USA, jako kierownik międzynarodowej koalicji, spacyfikują Syrię i w ten sposób udelektują bezcenny Izrael.
Warto bowiem zwrócić uwagę, że kraje, które – jak np. Irak („lepiej mieć na d... czyrak, niźli zamieszkiwać Irak”) - wcześniej doświadczyły operacji pokojowych lub – jak Afganistan - misji stabilizacyjnych, słusznie czy niesłusznie postrzegane były – podobnie jak kraje w których przeprowadzono jaśminowe rewolucje – jako potencjalne zagrożenie dla bezcennego Izraela. Nie było to przypadkiem, bo taka np. Jordania, też rządzona przez tyrana, żadnej rewolucji nie doświadczyła, ale bo też już w 1994 roku podpisała z Izraelem traktat pokojowy. W odróżnieniu tedy od Jordanii, pozostałe kraje zostały wtrącone w stan krwawego chaosu, w następstwie którego przestały stanowić zagrożenie dla kogokolwiek, poza oczywiście samym sobą. Destrukcja Syrii niewątpliwie też, a właściwie nie tyle „też”, co przede wszystkim, leżała w interesie bezcennego Izraela ze względu na dwustronny wojskowy sojusz syryjskiego tyrana z tyranem irańskim, który w dodatku rozwijał złowrogi program nuklearny. Gdyby w Syrii zwyciężyła demokracja, bezcenny Izrael mógłby wreszcie odetchnąć z ulgą i to w dodatku nie oddawszy ani jednego strzału.
Judejczykowie bowiem, po lekcji pyrrusowego zwycięstwa w wojnie Jom Kipur, przypomnieli sobie habsburską strategię polityczną: bella gerant alii, tu felix Austria nube (niech inni toczą wojny, ty szczęśliwa Austrio zaślubiaj), oczywiście trawestując ją po swojemu: bella gerant alii, tu felix Izrael corrumpe (niech inni, to znaczy – głupie goje - toczą wojny, ty szczęśliwy Izraelu przekupuj) – oczywiście gojowskich Umiłowanych Przywódców, najlepiej za ich własne, to znaczy – głupich gojów – pieniądze. Tedy Amerykanie rozpoczęli nie tylko intensywne szkolenie bezbronnych cywilów, co bezmyślnie ujawnił senator McCain, których dla potrzeb wojny o pokój i demokrację potężnie też wsparli bronią, obiecując w dodatku, że jeśli w Syrii zostanie użyta broń chemiczna, to wtedy wjadą tam na białym koniu na czele koalicji. Bezbronni syryjscy cywile postarali się i użyli sarinu aż dwukrotnie, ale koalicja nie wypaliła, w następstwie czego część z nich straciła wiarę w prezydenta Obamę i nawróciła się ku Allahowi w ramach tzw. Państwa Islamskiego. Prezydent Obama, najwyraźniej trochę o Allaha zazdrosny, powziął w związku z tym śmiertelną urazę do zimnego ruskiego czekisty Putina, któremu przypisał odpowiedzialność za fiasko koalicji i wysadził w powietrze polityczny porządek lizboński z 2010 roku, zapalając zielone światło dla przewrotu politycznego na Ukrainie, którego celem było wyłuskanie tego kraju z rosyjskiej strefy wpływów i oddanie go w arendę żydowskim grandziarzom, żeby sobie go rozkradli. Doprowadziło to do rozbioru tego nieszczęśliwego kraju, dla którego nasi Umiłowani Przywódcy gotowi są poświęcić wszystko, a nawet jeszcze więcej.
Tymczasem ruski czekista potężnie wsparł syryjskiego tyrana, który wreszcie poprosił go o udzielenie bratniej pomocy w ramach której Moskalikowie rozpoczęli w Syrii intensywne bombardowania rąbiąc po obydwu skrzydłach, to znaczy – zarówno po Państwie Islamskim, jak i bezbronnych cywilach. Amerykanie strasznie się na to zżymali, doszło nawet do zagadkowego zestrzelenia rosyjskich samolotów: cywilnego i wojskowego, ale zimnego czekisty to nie powstrzymało, więc nie było innej rady, jak podczas konferencji w Monachium uczynić go sojusznikiem naszych sojuszników. Sekretarz stanu Kerry uzgodnił tam bowiem z ministrem Ławrowem zawieszenie broni między Syryjczyki, które nolens volens musiały się do niego akomodować. W rezultacie w Syrii osiągnięto sukces połowiczny; wojna o pokój w zasadzie jest wygrana, ale do demokracji droga jeszcze daleka, więc walka o demokrację przeciągnie się do momentu, kiedy w Syrii nie zostanie już kamień na kamieniu. Warto o tym pamiętać w sytuacji, gdy w naszym nieszczęśliwym kraju też toczy się walka o demokrację, tyle, że dopiero na etapie wstępnym, więc najważniejsze jeszcze przed nami.
Stanisław Michalkiewicz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz