wtorek, 27 września 2011
piątek, 23 września 2011
Polska pomiędzy historią a geopolityką
Hołd ruski
Józef Szaniawski
Chociaż okrągła, 400. rocznica hołdu ruskiego przypada dopiero za kilka tygodni, piszę o tym już dzisiaj. Piszę, aby o tym absolutnie wyjątkowym triumfie nie zapomnieli: prezydent RP, premier i ministrowie polskiego rządu, wojskowi, posłowie i senatorowie, duchowieństwo, a także dziennikarze. Ich wszystkich, podobnie jak mnie, nikt w szkole ani na studiach nie uczył o hołdzie ruskim. Ale to nie oznacza, że takiego faktu historycznego nie było. Był! Został tylko bardzo starannie wykreślony, w imię rosyjskiej, a nie polskiej racji stanu.
Czterysta lat temu, 29 października 1611 roku, na Zamku Królewskim w Warszawie miał miejsce hołd ruski - największy triumf w dziejach Polski. Ze względu na okoliczności tego epokowego wydarzenia zostało ono całkowicie wymazane z naszej historii jeszcze przez cenzurę carską w XIX wieku, a komunistyczna cenzura PRL podtrzymała tamten rosyjski zapis. Hołd ruski i data 29 października 1611 roku nie istnieją nie tylko w podręcznikach, encyklopediach, książkach, ale zostały celowo usunięte ze świadomości i pamięci narodowej Polaków. To najdłużej istniejąca biała plama w dziejach Polski, nadal skutecznie utrzymywana przez agenturę rosyjską w Polsce, historyków złej woli oraz przez polityczną poprawność!
29 października 1611 roku wielki wódz i mąż stanu hetman Stanisław Żółkiewski, zdobywca Moskwy, przywiódł do Warszawy wziętych do niewoli wrogów Polski. Byli to car Rosji Wasyl IV, dowódca armii rosyjskiej wielki kniaź Dymitr oraz następca moskiewskiego tronu wielki książę Iwan. Pod łukiem triumfalnym przejechał najpierw zwycięski wódz i hetman Stanisław Żółkiewski, za nim inni dowódcy wojska polskiego, zwycięscy żołnierze, a na końcu car i jeńcy rosyjscy. W konwoju i pod eskortą polskich dragonów przez Krakowskie Przedmieście zostali doprowadzeni na Zamek Królewski, gdzie na uroczystej sesji zebrały się wspólnie Sejm i Senat Rzeczypospolitej. Obecni byli wszyscy posłowie i senatorowie, a także większość biskupów i wojewodów oraz najważniejsi politycy i dowódcy wojskowi. Na tronie zasiadł król w asyście Prymasa Polski i kanclerza wielkiego koronnego.
Car Rosji schylił się nisko do samej ziemi, tak że musiał prawą dłonią dotknąć podłogi, a następnie sam pocałował środek własnej dłoni. Następnie Wasyl IV złożył przysięgę i ukorzył się przed majestatem Rzeczypospolitej, uznał się za pokonanego i obiecał, że Rosja już nigdy więcej na Polskę nie napadnie. Dopiero po tej ceremonii król Polski Zygmunt III Waza podał klęczącemu przed nim rosyjskiemu carowi rękę do pocałowania. Z kolei wielki kniaź Dymitr, dowódca pobitej przez wojsko polskie pod Kłuszynem armii rosyjskiej, upadł na twarz i uderzył czołem przed polskim królem i Rzecząpospolitą, a następnie złożył taką samą przysięgę jak car. Wielki kniaź Iwan też upadł na twarz i trzy razy bił czołem o posadzkę Zamku Królewskiego, po czym złożył przysięgę, a na koniec rozpłakał się na oczach wszystkich obecnych. W trakcie całej ceremonii hołdu na podłodze przed zwycięskim hetmanem, królem i obecnymi dostojnikami Rzeczypospolitej leżały zdobyte na Kremlu rosyjskie sztandary, w tym najważniejszy - carski ze złowieszczym czarnym dwugłowym orłem. Ceremonia hołdu ruskiego zakończyła się uroczystą Mszą Świętą w sąsiadującym z Zamkiem kościele św. Jana (obecnie bazylika archikatedralna), zwanym wówczas kościołem Rzeczypospolitej.
To najdłużej istniejąca biała plama w dziejach Polski, nadal skutecznie utrzymywana przez agenturę rosyjską
Nasz Dziennik 22.09
Przemówienie Ojca Świętego Benedykta XVI wygłoszone w Bundestagu, Berlin, 22 września 2011 r.
Serce rozumne. Refleksje na temat podstaw prawa
Wielce Szanowny Panie Prezydencie
Związkowy!
Panie Przewodniczący Bundestagu!
Pani Kanclerz Związkowa!
Panie Przewodniczący Bundesratu!
Panie i Panowie Deputowani!
Szczególnym zaszczytem i radością jest dla mnie jako Niemca przemawianie przed tą Wysoką Izbą i umiem docenić tę szansę przed parlamentem mojej niemieckiej ojczyzny, który gromadzi się tu jako wybrane demokratycznie przedstawicielstwo narodu, aby pracować dla dobra Republiki Federalnej Niemiec. Chciałbym podziękować panu przewodniczącemu Bundestagu za wystosowanie przezeń zaproszenia do wygłoszenia tego przemówienia, jak również za uprzejme słowa powitania i uznania, z jakimi mnie przyjął. Obecnie zwracam się do was, Szanowni Panowie i Panie, niewątpliwie również jako wasz rodak, który przez całe życie czuł się związany ze swymi korzeniami i nadal osobiście interesuje się losem tego kraju. Ale zaproszenie do wygłoszenia tego przemówienia skierowano do mnie jako Papieża, jako Biskupa Rzymu, który ponosi najwyższą odpowiedzialność za chrześcijaństwo katolickie. Tym samym uznajecie rolę odgrywaną przez Stolicę Apostolską jako partner w łonie wspólnoty narodów i państw. Wychodząc od tych założeń mojej odpowiedzialności międzynarodowej, chciałbym zaproponować Państwu kilka rozważań dotyczących fundamentów liberalnego państwa prawa.
Pozwolę sobie rozpocząć swe refleksje na temat podstaw prawa od małej opowieści zaczerpniętej z Pisma Świętego. Pierwsza Księga Królewska opowiada nam, że młodemu królowi Salomonowi z okazji jego intronizacji Bóg pozwolił, aby poprosił Go o cokolwiek. O co poprosi młody władca w tej tak ważnej chwili? O powodzenie, bogactwo, długie życie, o zgubę nieprzyjaciół? O nic takiego nie poprosił. Odpowiada mianowicie: "Racz dać Twemu słudze serce rozumne do sądzenia Twego ludu i rozróżniania dobra i zła (...)" (1 Krl 3, 9). Opisując to zdarzenie, Biblia chce pokazać nam, co w ostateczności winno być ważne dla polityka. Jego ostatecznym kryterium i motywacją dla jego pracy jako polityka nie powinien być sukces ani tym bardziej korzyść materialna. Polityka musi być zaangażowaniem na rzecz sprawiedliwości i tworzyć w ten sposób podstawowe przesłanki dla pokoju. Oczywiście polityk będzie szukał sukcesu, który sam przez się umożliwia skuteczne działania polityczne. Sukces podporządkowany jest jednak kryterium sprawiedliwości, woli przestrzegania prawa i znajomości prawa. Sukces może być również zwodniczy, prowadząc tym samym do zafałszowania prawa, do niszczenia sprawiedliwości. "Czymże są więc wyzute ze sprawiedliwości państwa, jeśli nie wielkimi bandami rozbójników?" - powiedział kiedyś św. Augustyn. My, Niemcy, wiemy z własnego doświadczenia, że słowa te nie są czczymi pogróżkami. Doświadczyliśmy oddzielenia się władzy od prawa, przeciwstawienia władzy prawu, zdeptania przez nią prawa, tak iż państwo stało się narzędziem niszczenia prawa - stało się bardzo dobrze zorganizowaną bandą złoczyńców, która mogła zagrozić całemu światu i zepchnąć go na skraj przepaści. Służba prawu i zwalczanie panowania niesprawiedliwości jest i pozostaje podstawowym zadaniem polityka.
W historycznej chwili, gdy człowiek osiągnął władzę dotychczas niewyobrażalną, zadanie to staje się szczególnie naglące. Człowiek jest w stanie zniszczyć świat; może manipulować samym sobą. Może, by tak rzec, tworzyć byty ludzkie i wykluczać inne istoty z bycia ludźmi. Jak rozpoznajemy, co jest słuszne? Jak możemy odróżnić dobro od zła, prawo dobre od prawa pozornego? Prośba Salomonowa pozostaje decydującym pytaniem, przed którym polityk i polityka stają także dzisiaj.
W odniesieniu do wielkiej części spraw, które należy regulować pod względem prawnym, zagadnienie większości może być kryterium wystarczającym. Oczywiste jest jednak, że w podstawowych kwestiach prawa, których stawką jest godność człowieka i człowieczeństwa, zasada większościowa nie wystarcza: w procesie formowania prawa każda osoba poczuwająca się do odpowiedzialności winna sama poszukiwać kryteriów właściwego ukierunkowania. W II wieku wielki teolog Orygenes w ten sposób usprawiedliwiał sprzeciw chrześcijan wobec niektórych obowiązujących przepisów: "Jeśli ktoś znalazłby się wśród Scytów, którzy mają prawa areligijne i byłby zmuszony do życia wśród nich (...), zareagowałby bez wątpienia w sposób bardzo rozsądny, gdyby w imię prawa prawdy, która u Scytów jest akurat nielegalna, wraz z innymi, wyznającymi taki sam pogląd, również tworzyłby stowarzyszenia wbrew obowiązującemu prawu...".
Na podstawie tego przekonania walka ruchu oporu wymierzona była w reżim nazistowski i inne reżimy totalitarne, służąc w ten sposób prawu i całej ludzkości. Dla tych osób było jasne w sposób niepodważalny, że obowiązujące prawo było w rzeczywistości niesprawiedliwością. Ale w postanowieniach polityka demokratycznego pytanie o to, co obecnie odpowiada prawu prawdy, co jest naprawdę słuszne i może stawać się prawem, nie jest równie oczywiste. To, co w odniesieniu do podstawowych zagadnień antropologicznych, jest słuszne i może stać się obowiązującym prawem, nie jest całkiem oczywiste samo przez się. Na pytanie, jak można rozpoznać to, co jest rzeczywiście słuszne i służy w ten sposób sprawiedliwości w ustawodawstwie, nigdy nie było łatwo znaleźć odpowiedź, a dziś - w warunkach ogromu naszej wiedzy i naszych zdolności - pytanie to stało się jeszcze o wiele trudniejsze.
Jak rozpoznaje się to, co jest słuszne? W historii przepisy prawne były niemal zawsze uzasadniane religijnie: to, co między ludźmi jest słuszne, rozstrzyga się na gruncie odniesienia do Bóstwa. W przeciwieństwie do innych wielkich religii chrześcijaństwo nigdy nie narzucało państwu i społeczeństwu prawa objawionego, uregulowania prawnego wywodzonego z objawienia. Odwoływało się natomiast do natury i rozumu jako prawdziwych źródeł prawa - odwoływało się do zgody między rozumem obiektywnym a subiektywnym, do zgody, która jednak zakłada istnienie obu dziedzin, powstałych w stwórczym Umyśle Boga. W ten sposób teologowie chrześcijańscy włączyli się do ruchu filozoficznego i prawnego, jaki tworzył się od II w. przed Chrystusem. W pierwszej połowie II stulecia przedchrześcijańskiego doszło do spotkania społecznego prawa naturalnego, rozwijanego przez filozofów stoików, z wpływowymi nauczycielami prawa rzymskiego. Z tego kontaktu narodziła się zachodnia kultura prawna, która miała i do dzisiaj ma decydujące znaczenie dla kultury prawnej ludzkości. Z tej przedchrześcijańskiej więzi między prawem a filozofią wywodzi się droga, prowadząca - przez chrześcijańskie średniowiecze - do rozwoju prawnego okresu oświecenia aż do Deklaracji Praw Człowieka i do naszej niemieckiej ustawy zasadniczej, dzięki której naród nasz uznał w 1949 r. "nienaruszalne i niezbywalne prawa człowieka za podstawę wszelkiej wspólnoty ludzkiej, pokoju i sprawiedliwości w świecie".
Dla rozwoju prawa i dla rozwoju ludzkości rozstrzygające było to, że teologowie chrześcijańscy zajęli stanowisko przeciw prawu religijnemu, które wymagało wiary w bóstwa, i stanęli po stronie filozofii, uznając za źródło prawa, obowiązujące wszystkich, rozum i naturę w ich wzajemnym powiązaniu. Wyboru tego dokonał już św. Paweł, gdy w Liście do Rzymian stwierdza: "Bo gdy poganie, którzy Prawa [czyli Tory Izraela] nie mają, idąc za naturą, czynią to, co Prawo nakazuje, sami dla siebie są Prawem. Wykazują oni, że treść Prawa wypisana jest w ich sercach, gdy jednocześnie ich sumienie staje jako świadek..." (Rz 2, 14 nn.). Jawią się tu dwa podstawowe ujęcia natury i sumienia, w których "sumienie" jest niczym innym jak "sercem rozumnym" Salomona, rozumem otwartym na język bytu. Jeśli z tym wszystkim aż do czasów oświecenia, Deklaracji Praw Człowieka po drugiej wojnie światowej i do powstania naszej ustawy zasadniczej zagadnienie podstaw ustawodawstwa wydawało się wyjaśnione, to w ostatnim półwieczu nastąpiła dramatyczna zmiana sytuacji. Koncepcja prawa naturalnego postrzegana jest dzisiaj jako nauka katolicka raczej szczególna, o której nie warto dyskutować poza środowiskiem katolickim, tak iż prawie wstyd jest wymieniać nawet jej nazwę.
Chciałbym pokrótce pokazać, jak doszło do tej sytuacji. Przede wszystkim podstawowa jest tutaj teza, wedle której między bytem a powinnością miałaby istnieć przepaść nie do pokonania. Z bytu nie można by było wyprowadzić obowiązku, chodziłoby bowiem o dwa środowiska całkowicie różne. Podstawą takiego poglądu jest pozytywistyczna koncepcja natury i rozumu, dziś już niemal powszechnie przyjęta. Jeśli pojmuje się naturę - jak to powiedział Hans Kelsen - "jako zespół danych obiektywnych, złączonych z sobą nawzajem jako przyczyny i skutki", wówczas rzeczywiście nie można z niej wyciągać żadnej wskazówki, która miałaby w jakiś sposób charakter etyczny. Pozytywistyczne rozumienie natury, które postrzega ją na sposób czysto funkcjonalny, tak jak wyjaśniają ją nauki przyrodnicze, nie może tworzyć żadnego pomostu między etyką a prawem, może wzbudzać jedynie ponownie odpowiedzi funkcjonalne. To samo dotyczy jednak także rozumu w ujęciu pozytywistycznym, które wielu uważa za jedyną wizję naukową. Według niej to, co jest niesprawdzalne lub może poddawać się zafałszowaniu, nie należy do dziedziny rozumu w ścisłym znaczeniu. Dlatego etos i religię należy przenieść do sfery podmiotowości, a usunąć ze sfery rozumu w ścisłym znaczeniu tego słowa. Tam, gdzie panuje wyłącznie rozum pozytywistyczny - a tak jest w znacznym stopniu w przypadku naszej świadomości publicznej - klasyczne źródła poznania etosu i prawa są wyłączone "z gry". Jest to sytuacja dramatyczna, która interesuje wszystkich i która wymaga dyskusji publicznej; pilne wezwanie do niej jest zasadniczym zamiarem tego przemówienia.
Pozytywistyczne ujęcie natury i rozumu, pozytywistyczna wizja świata stanowi łącznie wielką część wiedzy ludzkiej i ludzkich możliwości, których w żadnym wypadku nie powinniśmy się wyrzekać. Ona sama jednak w swej całości nie jest kulturą, która odpowiada i jest wystarczająca dla tego, aby być ludźmi w całej ich pełni. Tam, gdzie rozum pozytywistyczny pojmuje się jako jedyną wystarczającą kulturę, spychając wszystkie inne rzeczywistości kulturowe do kategorii subkultur, pomniejsza to człowieka i zagraża jego człowieczeństwu. Mówię to, właśnie mając na myśli Europę, w której szerokie środowiska próbują uznać wyłącznie pozytywizm jako kulturę wspólną i jako wspólną podstawę do formowania prawa, podczas gdy wszystkie inne przekonania i inne wartości naszej kultury są sprowadzane do statusu subkultury. Wraz z tym stawia się Europę, w obliczu innych kultur świata, w sytuacji braku kultury, a zarazem wzbudzane są nurty ekstremistyczne i radykalne. Rozum pozytywistyczny, który przedstawia się w sposób wyłączny i który nie jest w stanie przyjąć czegokolwiek innego, co nie jest funkcjonalne, upodabnia się do gmachów ze zbrojonego cementu, bez okien, w których sami tworzymy klimat i światło, nie chcemy zaś przyjmować obu tych rzeczy z rozległego świata Bożego. A jednak nie możemy łudzić się, że w takim zbudowanym przez nas świecie będziemy czerpać potajemnie również z "zasobów" Bożych, które przetworzymy w nasze wytwory. Trzeba na nowo otworzyć szeroko okna, winniśmy na nowo ujrzeć rozległość świata, niebo i ziemię oraz nauczyć się korzystać z tego wszystkiego w sposób sprawiedliwy.
Ale jak to się dokonuje? Jak znajdziemy wejście do tej rozległości, do całości? Jak rozum może odnaleźć na nowo swą wielkość, nie ześlizgując się w irracjonalność? Jak może natura pojawić się znów w swej prawdziwej głębi, w swych wymaganiach i ze swymi wskazaniami? Przypomnijmy pewien proces z najnowszej historii politycznej, mając nadzieję, że nie będzie to źle zrozumiane ani nie wzbudzi zbytnich jednostronnych polemik. Powiedziałbym, że pojawienie się ruchu ekologicznego w polityce niemieckiej na początku lat siedemdziesiątych, choć nie było być może szeroko otwartych okien, było jednak i pozostanie wołaniem o świeże powietrze, wołaniem, którego nie można ignorować ani odsuwać na bok, gdyż dostrzega się w nim zbyt wiele irracjonalności. Młode osoby zdały sobie sprawę, że w naszych stosunkach z przyrodą jest coś, co nie działa; że materia nie jest tylko materiałem, który mamy obrabiać, ale że sama ziemia zawiera w sobie własną godność, a my winniśmy kierować się jej wskazaniami. Jest oczywiste, że nie uprawiam tu propagandy na rzecz określonej partii politycznej - jestem jak najdalszy od tego. Gdy w naszym kontakcie z rzeczywistością jest coś, co nie działa, wówczas musimy wszyscy poważnie zastanowić się nad całością i wszyscy jesteśmy wezwani do pytania o podstawy samej naszej kultury. Niech mi będzie wolno zatrzymać się jeszcze na chwilę nad tą sprawą. Doniosłość ekologii oczywiście nie podlega dyskusji. Winniśmy słuchać języka przyrody i stosownie nań odpowiadać. Chciałbym jednak podjąć z mocą jeszcze jedną sprawę, która dziś, tak jak i wczoraj, jest powszechnie zaniedbywana: istnieje także ekologia człowieka. Również człowiek ma naturę, którą winien szanować i którą nie może manipulować dla własnej przyjemności. Człowiek nie jest tylko wolnością, którą się tworzy dla niej samej. Człowiek nie stwarza sam siebie. Jest on duchem i wolą, ale jest też przyrodą, a jego wola jest słuszna wtedy, gdy akceptuje on samego siebie takim, jaki jest i że nie jest stworzony przez siebie. Właśnie w ten sposób i tylko w ten sposób urzeczywistnia się prawdziwa wolność ludzka.
Wróćmy do podstawowych koncepcji natury i rozumu, od których wyszliśmy. Wielki teoretyk pozytywizmu prawnego - Kelsen, w 1995, gdy miał 84 lata, porzucił dualizm bytu i powinności. Powiedział, że normy mogą wywodzić się tylko z woli. W efekcie natura mogłaby zawierać w sobie normy tylko wówczas, gdyby wola umieściła w niej owe normy. Zakładałoby to z drugiej strony Boga Stwórcę, którego wola została wpisana w naturę. Zauważył w związku z tym, że "dyskutowanie o prawdzie tej wiary jest sprawą całkowicie daremną". Czy rzeczywiście? - chciałbym zapytać. Naprawdę pozbawione jest sensu zastanawianie się, czy rozum obiektywny, który przejawia się w naturze, nie zakłada Rozumu stwórczego, Creator Spiritus?
W tej sprawie należałoby przywołać na pomoc dziedzictwo kulturalne Europy. Na podstawie przekonania o istnieniu Boga Stwórcy rozwinięto ideę praw człowieka, ideę równości wszystkich ludzi przed prawem, rozumienie nienaruszalności godności ludzkiej w każdej pojedynczej osobie oraz świadomość odpowiedzialności ludzi za ich działanie. Owa wiedza o rozumie stanowi naszą pamięć kulturową. Ignorowanie jej lub uważanie jej za samą tylko przeszłość byłoby kaleczeniem naszej kultury w swej integralności i pozbawiałoby ją jej całokształtu. Kultura Europy zrodziła się ze spotkania Jerozolimy, Aten i Rzymu - ze spotkania wiary w Boga Izraela, filozoficznego rozumu Greków i prawniczej myśli Rzymu. To potrójne spotkanie tworzy głęboką tożsamość Europy. Spotkanie to, świadome odpowiedzialności człowieka przed Bogiem i uznając nienaruszalną godność człowieka, każdego człowieka, umocniło kryteria prawa, których obrona jest naszym zadaniem w obecnym okresie dziejowym.
Młody król Salomon w chwili, gdy obejmował władzę, mógł przedstawić swoją prośbę. Co by było, gdyby nam, dzisiejszym ustawodawcom, pozwolono o coś poprosić? O co byśmy poprosili? Myślę, że także dziś, w ostatecznym rozrachunku, nie moglibyśmy prosić o nic innego, jak tylko o serce rozumne - zdolność odróżniania dobra od zła oraz tworzenia w ten sposób prawdziwego prawa i służenia sprawiedliwości i pokojowi. Bardzo dziękuję za waszą uwagę!
Tekst za KAI
niedziela, 18 września 2011
W Polsce planowany jest zamach „terrorystyczny” i stan wojenny.
W programie – Bez Cenzury – Alef Stern mówi o tym, jak doszło do
zamachu w Norwegii, swoich przepowiedniach w tej sprawie i przyszłości Polski
oraz terminach planowanych zamachów. Z pisarzem rozmawiają Fiatowiec i Bloger
Sek.
Grupa Fiatowca: Rozmawialiśmy w piątek 22
lipca zaraz po zamachach w Oslo. Powiedziałeś wtedy, że narracja po zamachu
będzie taka, że to Al-Kaida, lub masoneria zwerbowała białych ludzi, by nie
wzbudzać podejrzeń. Twierdziłeś, że pojawi się wątek masonerii w sprawie, który
będzie fałszywym tropem. Co więcej, podałeś też przybliżoną liczbę ofiar, kiedy
nikt jeszcze nie wiedział, ile osób zginęło na wyspie. Od razu też powiedziałeś
mi, że zamachowców było trzech. Skąd to wiedziałeś?
Alef Stern: Pewne rzeczy
przychodzą do mnie jak piszę. Pewne mi się śnią. A reszta to analiza i łączenie
faktów. Wiem, że to brzmi dziwnie, ale tak jest. Do tego archiwum, które kiedyś
przypominało coś w rodzaju tego, co miał Mel Gibson w filmie „Teoria
spisku”.
Twoje proroctwa rzeczywiście
brzmią jak teorie spiskowe, ale się dzieją. I to na naszych oczach.
- Tak już jest, że sprawy mają
się dziać na naszych oczach.
Nie mogłeś nic zrobić by
powiadomić odpowiednie służby o planowanych zamachach w Norwegi?
- Służby o zamachu w Norwegii
wiedziały bardzo dobrze. Co więcej, przez ostatni tydzień prowadziły ćwiczeniowe
ataki terrorystyczne. Podobnie było przed „zamachem” na WTC, wtedy też ćwiczono
atak terrorystyczny. Podobnie było też 10 kwietnia, rosyjskie służby ćwiczyły
odbijanie porwanych samolotów na kilkunastu lotniskach. To nie są przypadkowe
działania. To kwestia planu i działania wedle napisanych scenariuszy. Czas
wreszcie, by ludzie zauważyli, że media, politycy i służby celowo stwarzają
wokół nich sztuczne poczucie zagrożenia podsycane jak najbardziej realnymi
ofiarami, po to by zacisnąć im pętle na szyjach. Co więcej ludzie sami godzą się
na zaciskanie tych pętli.
Czemu to ma służyć?
- Jak to czemu? Kontroli
niewolników. Kontroli totalnej. Nadchodzą czasy totalitarnej kontroli – gorszej
niż nazizm, czy niż komunizm. Przy tym, co jest szykowane te systemy to była
igraszka. Orwell i Huxley opisywali to, co nas czeka, ale też nikt do końca nie
brał tego na poważnie.
Czeka nas wprowadzenie stanu
wojennego na całej planecie. Z totalną możliwością kontroli Internetu,
naszych elektronicznych, wirtualnych jednostek rozliczeniowych –
czyli pseudo pieniądza
oraz nas przez komórki, kamery na ulicach, GPS w samochodach, dowody z chipami,
karty miejskie czyli bilety, które też zbierają o nas informacje. A docelowo
poprzez chipy. Na razie przyzwyczaja się nas do tego poprzez chipowanie
zwierzątek z argumentacją, że łatwiej będzie znaleźć kotka czy pieska jak się
zgubi. Potem namówią ludzi do chipowania dzieci
by było wiadomo jakie mają szczepienia, choroby, geny. Pretekst zawsze się
znajdzie. A potem dla wygody. Wszystkie dane w jednym chipie.
Nie przesadzasz ze swoją wizją
przyszłości?
- Nie. To nadchodzi i większość
ludzi zgodzi się na to dobrowolnie uważając, że przeciwnicy chipowania są
idiotami albo przestępcami i mają zapewne coś do ukrycia.
A to, że nie płacą podatków, a to
że nielegalnie zarabiają,
a to że są przeciwko naszemu społeczeństwu. Te jednostki przeciwne czipowaniu i
zniewoleniu człowieka za przyzwoleniem oświeconego społeczeństwa tzw. wolnych
ludzi, a do tego demokratycznie będzie się izolować w obozach.
O czym ty mówisz?
- Wiem jakie wizje do mnie
przychodzą i jak to ma wyglądać. Tak było z zamachem w Oslo, tak było z zamachem
na WTC, na Madryt, na Londyn. Szczerze Ci powiem, że życie z takim brzemieniem
nie jest łatwe.
Męczy Cię to?
- Tak, nie jest łatwo.
A nie lepiej byłoby wszystko
opowiedzieć?
- Wiesz, jak opowiadałem, to albo
nikt mi nie wierzył, albo ludzie patrzyli się na mnie jak na wariata. Dlatego
wybrałem pisanie książek. Ci, do których mają dotrzeć te informacje, jestem o
nich spokojny, bo do nich trafią. Ci, co mają je odczytać, odczytają. A gadanie
do reszty jest wołaniem na puszczy. Ja pewnych rzeczy nie jestem w stanie
zatrzymać, mają się dziać i będą się dziać.
Dlaczego Ty jesteś tą osoba,
która o tym wie?
- Nie jestem jedyny, takich osób
jest więcej w Polsce i na całym świecie
Namawialiśmy Cię do tego
wywiadu zaraz w piątek. Ale nie chciałeś tego komentować. Gdybyś się wtedy
zgodził byłbyś pierwszym, który to wszystko podał co zostało ustalone.
- Ale czy o to chodzi by być
pierwszym? Mnie wcale nie cieszy kiedy ludzie umierają i leje się krew. Wręcz
mnie to bulwersuje, że ludzie ciągną do krwi jak muchy.
No na Twojej stronie
internetowej znów jest ogromny ruch! Co jest tego powodem?
- I co z tego? Czy ja piszę dla
ruchu na stronach internetowych? Piszę, by ludzie czytali i myśleli, a nie by
się aktywizowali wtedy jak stanie się kolejne nieszczęście.
Świat jest niepewny…
- Świat jest niepewny tylko z
punktu widzenia materialnego, ale materia się przemienia i jest to naturalny
proces i w tym sensie pewny, a my jesteśmy na ziemi dla swoistego treningu.
Jak to treningu?
- Normalnie, od nas tylko zależy
jakimi będziemy ludźmi. I po której stronie będziemy się opowiadać. Życia czy
śmierci…
Już czas - na zdjęciu Alef
Stern
Co nas czeka w najbliższej
przyszłości?
- Zamachy w Polsce.
Wiesz kiedy?
- Tak.
To powiedz kiedy? Podaj daty,
może to pozwoli udaremnić plany złych ludzi.
- W październiku, choć obawiam
się, że możemy tym samym je przyspieszyć. Albo przełożyć. Tylko przełożyć.
Możesz dokładnie określić
miejsce i daty?
- Te zamachy już są zaplanowane,
u nas też odbywają się ćwiczenia, a nawet serie fałszywych alarmów, by ludzi
przyzwyczaić, że nic się nie stanie.
O czym Ty znowu
mówisz?
- O fali alarmów bombowych w
Polsce od 17 lipca do 22 lipca tego roku. Wrocław Sądy, Kraków
Zakopiańska, Poznań Stary Browar, Gdańsk Galeria Bałtycka, Lublin Cuprum Arena,
Opole Savia, Łódź CH Ptak, Zielona Góra Focus Mall, Warszawa siedziba SLD.
No nieźle. Kto zostanie
oskarżony?
- Prawicowi katolicy
najprawdopodobniej. Wcale mnie to nie zdziwi. Chodzi o to, by zniszczyć wszystko
to, co ma w sobie pierwiastek narodowy, katolicki, polski, patriotyczny. I to
nie jest tylko program dla Polski, ale dla całej Europy. Europy, gdzie partie
prawicowe mają szanse wrócić do władzy.
No dobra, kiedy i gdzie
planowane są te ataki terrorystyczne w Polsce?
- Pseudo terrorystyczne.
Niech Ci będzie.
Kiedy?
- Wiesz, to co jest zapisane w
książkach dzieje się raz jeszcze. Kiedyś, ktoś trafnie zauważył i powiedział mi,
że cała historia „Poli Laski” dzieje się raz jeszcze, a moja rola w książce też
dzieje się w życiu.
To samo zaczyna się dziać z
„Ostatnim Lotem” wiem, że to trochę wariactwo. Sam tego do końca nie rozumiem,
ale wiem, że to ten moment. Będą zamachy w Metrze i apeluje za pośrednictwem
tego wywiadu do służb, by pilnowały Metra oraz Dworca Centralnego w Warszawie
oraz linii średnicowej.
Wracając do Norwegii i zamachu
w Oslo powiedz, o co chodzi i jak Ty to wszystko przewidziałeś?
- Śnią mi się rzeczy, albo jak
piszę to się wyłączam całkiem i piszę to co widzę. Nie da się tego opisać, jak
to opisuje. Po prostu tak mam i już.
Myślisz, że w Polsce też
dojdzie do takich wydarzeń jak w Norwegii?
- Tak, przed wyborami.
Winę zwalą na
"PISowców"?
- Tak, to bardzo prawdopodobne.
Nie pamiętasz, że taka próba juz była przed wyborami 2005? Wtedy też były
ładunki na przystankach i w metrze.
Ale nie wybuchły?
- Zostały usunięte.
Taki był wtedy plan? Czy coś
nie wyszło?
- Cholera to wie.
To Ty tego nie wiesz?
- Ja wszystkiego nie wiem.
A teraz? Chyba nie będą się
bawić w Putina?
- Przecież wszystkie służby tak
działają - to chore - w Średniowieczu wystarczyło zatruwać studnie i
rozprowadzać szczury z dżumą.
Jesteś pewny, że się do tego
posuną?
- Tzw. Smoleńsk juz został
zapomniany, więc czas umocnić swoją władzę, przygotowania do stanu wojennego
zakończono, więc można uderzać.
Są już gotowi? Jak mieliby
wprowadzić stan wojenny w państwie w samym środku Europy?
- Pamiętasz nasze wywiady? Oni są
gotowi już od dawna.
Pamiętam, ale czy ludzie się
zgodzą na wprowadzenie stanu wojennego czy wyjątkowego?
-A czy ich ktoś będzie pytał? Tak
jak w „Stanach” zgodzili się na „Patriot Act” po ataku na WTC.
Dobra, ale „Patriot Act” to
jeszcze nie stan wojenny, a Polska to nie „Stany” u nich jest inaczej musieliby
zrobić coś dużego u nas, jak WTC?
- Wbrew pozorom USA bardzo
przypomina ZSRR i nie trzeba u nich stanu wojennego wprowadzać, bo u nich trwa
cały czas. Społeczeństwo jest tam ogłupione! Oceniam, że nasze ogłupienie jest
na poziomie ichniego z lat 50 XX wieku. Przypomnij sobie Pearl Harbour - celowa
prowokacja i zaniedbanie, by mieć pretekst przystąpienia do wojny - tak jak WTC
– przecież Roosvelt wiedział.
W Polsce nie trudno będzie o
zamieszki, ludzie są nabuzowani jedni nienawidzą drugich, po to był podział
społeczeństwa potrzebny. Ta cała wojna Polsko-Polska.
Zastanów się po
co ten stan wojenny? Co on da?
- Można będzie zrobić porządek i
dorżnąć watahy, wprowadzić kontrole i cenzurę, do tego spowodować, że cześć
Polaków wyjedzie z kraju, wtedy tu się zrobi miejsce dla nowych
ludzi. Takie są procesy globalne.
Myślisz, że to przejdzie? Że
będzie światowe przyzwolenie?
- Nadchodzi czas żniw, a światowe
przyzwolenie jest.
O żniwach pisałeś na swoim
blogu. Myślisz, że przed wyborami będą chcieli go wprowadzić? Bo skoro wprowadzą
stan wojenny, to co z wyborami? Równie dobrze mogliby zlikwidować cały
PIS.
- Przypomnij sobie zamach w
Hiszpanii 11 marca 2004 roku. Ja wtedy 10 marca opuściłem Madryt.
Ten w pociągu w
Madrycie?
- Nie jednym.
To była głośna sprawa
pamiętam.
- Mam na ten temat prawie złożoną
książkę - zamachy były 3 dni przed wyborami.
Myślisz, że u nas ma być
podobnie?
- Tak 3 dni przed wyborami –
pamiętasz Tarasa? Jego chciano wrobić w rozruchy! Pamiętasz zamach w Łodzi?
Taras też się chyba fotografował z bronią tak jak spec ABB z Norwegii.
Przypomnij sobie też panów z takiej prawicowej organizacji co łażą z profesorem
Pająkiem w mundurach nie pamiętam nazwisk i nazwy zgrupowania, taka
paramilitarna organizacja prawicowa. Łatwo jest z tego zbudować odpowiednią
narracje, znaleźć oszołoma i go do tego podpuścić.
Co z tymi datami?
- Mamy rocznicę 11 września i
mamy 6 października. Wtedy są planowane zamachy w Polsce.
Skoro o tym wiesz, to czemu
tego nie powstrzymasz?
- Możemy to powstrzymać, choć ze
Smoleńskiem się nie udało. Zresztą taką wedę ma sporo osób na całym świecie. W
Polsce znam przynajmniej dwie takie osoby, które mają przekazy, pewne rzeczy są
nieuniknione, mają się dziać.
W jednej z naszych prywatnych
rozmów powiedziałeś mi, że jednym ze starych wywiadów
uratowaliśmy życie Kaczyńskiemu i Komorowskiemu?
- Tak, bo były plany by
zdestabilizować sytuacje przez zabicie jednego z nich!
Brzmi to znów jak science
fiction i spiskowa teoria dziejów, ale skoro Twoje książki science fiction,
political fiction o tzw. spiskowych teoriach stają się rzeczywistością. To
znaczy, że trzeba uważać i brać za dobrą monetę to co mówisz?
- Tak 6 październik 2011 roku
metro. Dworzec Centralny w Warszawie i linia średnicowa.
Dziękujemy za rozmowę.
Wywiad jest odpowiedzią na poprzedni artykuł pt.
„Alef Stern przewidział zamach w
Norwegii”.
wtorek, 13 września 2011
Wykluczanie katolików
Wykluczanie katolików
Ks. prof. Czesław S. Bartnik teolog, filozof
W świecie zachodnim występuje groźna sekwencja antyreligijna: humanizm, oświecenie, rewolucja francuska, rewolucja rosyjska i dziś rewolucja liberalno-postmodernistyczna, niszcząca już prawie wszystko. Trzeba zauważyć, że ostrze tych rewolucji jest zwrócone przeciwko chrześcijaństwu, a szczególnie przeciwko katolikom. Stąd poszerza się ich wykluczanie z życia publicznego, społecznego, politycznego, kulturalnego, artystycznego i w ogóle z życia państwa i narodu.
Wykluczanie polityczne
Najbardziej rzuca się dziś w oczy wykluczanie Kościoła i katolików z życia politycznego, i co dziwne - zdecydowana większość katolików, świeckich i duchownych, uważa to za normalne i słuszne. Uznają, że to dla dobra religii. Nie mają orientacji społeczno-politycznej. Wykluczanie katolików dziś legitymizowane jest ideą i praktyką sekularyzacji, czyli "wyrzuceniem Boga ze świata" (saecularis - należący do tego świata bez odniesienia do Boga).
Sekularyzacja ta nie jest jeszcze wszędzie jednakowo zaawansowana, ale ogólnie ma ona trzy zakresy:
W zakresie najszerszym jest to w ogóle negacja Boga i etyki religijnej, czyli ogólnoludzkiej.
Drugi zakres to prywatyzacja religii i moralności w sensie wyrzucenia ich z forum publicznego, państwowego i światowego.
Sekularyzacja w najwęższym zakresie to "odpolitycznienie" religii i moralności, czyli wyrzucenie ich z dziedziny polityki, z możliwością pozostawienia ich w innych dziedzinach (prof. Zdzisław Krasnodębski).
Te różne zakresy wykluczania, głównie katolików i Kościoła katolickiego, dokonują się przede wszystkim we Francji, w Hiszpanii, Anglii, Belgii, Niemczech, Austrii i w USA. Towarzyszy temu odrzucanie katolickiej koncepcji Boga, człowieka, społeczności, rodziny, narodu i Dekalogu. W dziedzinie moralnej zatem uprawomocnia się panseksualizm, aborcjonizm, eksperymentowanie na embrionach, in vitro, środki poronne, eutanazja, ustalanie limitów populacyjnych narodów i państw, odrzucenie instytucji małżeństwa i rodziny, w tym także konieczności więzi między rodzicami a dziećmi, układy homoseksualne, negacja wychowania duchowego i inne, a w ogóle to negacja grzechu: nie ma grzechu, są tylko przestępstwa prawne w społeczeństwie. Człowiek bez Boga ma uzyskać absolutną wolność. Kiedy w roku 1992 głosiłem w Kraśniku Fabrycznym kazanie prymicyjne w obecności niemieckich katolików i mówiłem o potrzebie włączania się Kościoła, duchowieństwa i katolików świeckich w budowanie nowego państwa polskiego, to goście byli bardzo poruszeni i twierdzili, że u nich taki głos byłby nie do pomyślenia. Istotnie, kiedy ks. kard. Joseph Ratzinger został w 2005 r. wybrany na Papieża, to pewien dziennik niemiecki wynajął sześciu dziennikarzy, żeby szukali haków na niego w jego życiorysie.
W Ameryce z kolei katolicy są coraz wyraźniej obywatelami drugiej kategorii. Przede wszystkim nie są dopuszczani do wyższych stanowisk i urzędów, a jeśli komuś się to uda, to jest bardzo śledzony, kontrolowany i krytykowany przez liberałów, socjalistów, protestantów i masonerię żydowską. Nastawienie ogólne tych sił dobrze obrazuje napis na obelisku na najwyższym wzgórzu k. Elbert w stanie Georgia, zredagowany w 1980 r. w duchu masońskim z 10 "przykazaniami" dla ludzkości: "1. Utrzymujcie populację poniżej 500 mln w trwałej równowadze z przyrodą. 2. Kierujcie mądrze reprodukcją, wzmacniając sprawność i zróżnicowanie. (...) 10. Nie bądźcie rakiem na Ziemi - pozostawcie miejsce dla natury" (A. Pilote, "Michael" nr 62, 2011).
W Australii z kolei Partia Zielonych wyraźnie dąży od 1992 r. do usunięcia z państwa religii, Kościołów i Dekalogu, by na ich miejsce wprowadzić kult przyrody. Taka jest zresztą ogólnie idea ekologów na świecie.
W Hiszpanii, gdzie ostatnio liczba katolików spadła z 90 do 73 proc., tworzy się przeciwko katolicyzmowi związek złożony z homoseksualistów, feministek, masonów, socjaldemokratów, Zielonych i obecnego rządu. Państwo i polityka są tylko dla niekatolików, czyli dla publicznych ateistów, w rządzie zaś jest tylko jeden katolik, i to niepraktykujący. Coś to i nam przypomina.
Podobnie zaczyna się dziać i w innych krajach chrześcijańskich. Ciekawe, że i do naszych czasów doskonale odnosi się charakterystyka społeczeństwa angielskiego i indyjskiego z czasów Mahatmy Gandhiego (zm. 1948), słynnego hinduskiego moralisty, który wymienił siedem grzechów głównych owych społeczeństw. Są to:
1. Bogactwo bez pracy.
2. Przyjemności bez sumienia.
3. Wiedza bez charakteru.
4. Biznes bez moralności.
5. Nauka bez człowieczeństwa.
6. Religia bez gotowości do ofiary.
7. Polityka bez zasad.
Ale dziś jest jeszcze gorzej.
A w Polsce?
Katolicy polscy, nazywani już pogardliwie "katolami", na podobieństwo do "kiboli" jako złych kibiców piłki nożnej, zostali wykluczeni z budowy nowego państwa polskiego już przy Okrągłym Stole, choć długo trzymano to w tajemnicy i realizowano powoli i ostrożnie, żeby "idiotów" nie spłoszyć. Dziś zaś owi zdobywcy Polski bardzo się obawiają, żeby nagle polskość i katolickość nie odżyły w polityce na kanwie PiS i dlatego PO, SLD, PSL i różni ateiści publiczni wyraźnie w tym celu zaczęli współpracować. Z naszego punktu widzenia chciałoby się przytoczyć słowa Pisma Świętego: "Powstali królowie ziemi i książęta zeszli się razem przeciw Panu i przeciw Jego Pomazańcowi, Herod i Poncjusz Piłat z poganami i pokoleniami Izraela" (Dz 4, 26). I oto niektóre przypadki takiego czy innego wykluczania katolików polskich z życia politycznego i państwowego.
Już od paru lat różni polityczni prominenci głoszą, że do wolności Polski przyczynili się wszyscy: reformatorzy partii komunistycznej, sami komuniści, Michaił Gorbaczow, Żydzi polscy, robotnicy... ale nie katolicy i nie Kościół; nawet trochę Jan Paweł II, ale bez Kościoła polskiego. Jest to bezczelne plucie katolikom w twarz.
Coraz częściej katolików prawowiernych i przestrzegających etyki ewangelicznej różne media przedstawiają z tego powodu jako "ciemnych i zacofanych", jako obywateli "niegodnych dzisiejszej Polski". W ogóle jeśli ktoś manifestuje swoją katolickość w życiu publicznym, a zwłaszcza przynależność do opozycji, to często nie jest dopuszczany do wyższych stanowisk, nie jest nagradzany, nie przyjmuje się jego wypowiedzi w oficjalnych mediach, a nawet wyrzuca się go z pracy lub grozi się wyrzuceniem. I często wykorzystuje się przeciwko Kościołowi, jak za komuny, apostatów z Kościoła lub kapłaństwa. Jakże słusznie pisze też ks. abp Stanisław Gądecki, że "w naszej prezydencji nie ma żadnej obecności religii i Kościoła". Ponadto przed wyborami niektórzy ludzie z PO i SLD nie mogą się powstrzymać, żeby nie grozić katolikom, że po ich zwycięstwie w wyborach katolików i cały Kościół bardzo "przycisną". Są też karceni przez prezydenta biskupi patriotyczni za kazania patriotyczne i są wywierane naciski, żeby byli wybierani liberalni. Wiadomo, że złe nominacje bardzo osłabiają każdą społeczność. Ale póki co wszyscy udają wielce tolerancyjnych wobec nas, a niemal wszyscy udają bardzo katolickich prywatnie. Nawet wrogi Kościołowi SLD podkpiwa sobie z nas, że uzyska duże poparcie "idiotów" katolickich.
Wielkim obrazem ohydy antykatolików są szerzące się różnego rodzaju bluźnierstwa przeciwko Bogu, Chrystusowi, Matce Bożej - z wulgaryzmami żołdaków bolszewickich, przeciwko Janowi Pawłowi II, ks. Jerzemu Popiełuszce i innym naszym świętościom. Aż nie sposób tych rzeczy wyliczyć, bo i zresztą media nie wszystkie podają. Jan Paweł II przygnieciony kamieniem słabości kościelnej. Genitalia na Krzyżu Chrystusa, plugawe bluźnierstwa pod krzyżem smoleńskim i sikanie na jego czcicieli, niewątpliwie za przyzwoleniem, przynajmniej domyślnym, władz państwowych i samorządowych, atak na uczestników Liturgii w Częstochowie, odwrotnie zinterpretowany przez czynnik państwowy. Krytyka budowania kościołów i pomników religijnych. Szyderstwa z Kościoła i zakonów, że chcą odzyskać mienie zrabowane przez komunistów. Stałe pomawianie duchownych bez dowodów na grzechy i ogłaszanie imion i nazwisk wraz z podejrzeniem, i to w sytuacji, gdy nie czyni się tego wobec niewątpliwych zabójców. "Kapelanka" pewnego dziennika prawie codziennie lży Kościół, duchowieństwo i gorliwych katolików. A "kapelan" tegoż dziennika "objawił", że ks. Popiełuszko nie miał atutów do beatyfikacji, bo był nietolerancyjny, laicka etyka marksistowska i ateizm były dla niego zaprzeczeniem prawdy i wolności, a ratowało go tylko to, że ateiści marksistowscy nie szanowali wówczas cudzej wolności. Było w radiu parodiowanie słów: "Boże, coś Polskę". I często pojawiają się kpiny z tych, którzy publicznie wzywają Boga. Na Kongres Kultury z racji polskiej prezydencji w UE są przygotowywane m.in. pewne wystąpienia umyślnie ośmieszające czy nawet poniżające Polskę. Przeciwnicy katolicyzmu polskiego za tej koalicji wprost szaleją - i wszystko im wolno.
Ostatnio jest na wokandzie lider satanistycznego zespołu muzycznego Behemoth, który wygrał proces z oskarżenia katolików po tym, jak w roku 2007 darł na scenie Pismo Święte, nazywając je "zbiorem kłamstw" i rzucając strzępy widzom z wulgarnymi słowami o Biblii. Behemoth to po hebrajsku hipopotam lub koń nilowy, ale w literaturze religijnej był symbolem szatana (np. Hi 40, 15-24). Teraz sąd uznał, że zachowanie to było zgodne "z formą sztuki i poetyką grupy Behemoth". Kosztami rozprawy zostali obarczeni katolicy. Z kraju robi się istny dom wariatów. Lider zespołu został nagrodzony przez KRRiT występem w TV publicznej. Wolno bluźnić przeciwko Bogu, nie wolno natomiast "bluźnić" przeciwko szatanowi. I ta idea może pójść na eksport. Nasz rząd ma w ramach UE wesprzeć Libię tylko milionem złotych, ale przede wszystkim ma Libijczyków uczyć "demokracji". Ma więc speców. Taki ktoś będzie rwał Koran na występach, obrzucał wulgaryzmami Mahometa, a może i Allaha - i tak będzie Libijczyków uczył demokracji, tolerancji i samokrytycyzmu. A gdyby Libijczycy zaskarżyli go do naszego sądu, wprzód go nie zabiwszy, to otrzymaliby wyrok, że wszystko odbyło się zgodnie "z poetyką liberalnej twórczości", która już "zło uważa za dobro", a oni są zakutymi łbami. Gdyby zaś Libijczycy starali się o telewizję cyfrową, to nasza KRRiT odpowiedziałaby, że przyzna ją, ale Izraelitom na terenie Libii, a nie muzułmanom, bo religia nie ma nic do życia publicznego. No, chyba że Libijczycy wyrzekliby się islamu i poparli PO. Taka już u nas poetyka i logika.
Właśnie, u nas według tej "poetyki" KRRiT od wiosny nie chce przyznać Telewizji Trwam miejsca na multipleksie cyfrowym, choć niektórym innym przydzielono już po kilka. "Przeszkody" są zmyślone. Głównym powodem jest to, że Telewizja Trwam jest katolicka i patriotyczna, no i nie popiera wprost PO. Jest to, oczywiście, szantaż przedwyborczy w naszej "demokracji" w kraju, gdzie jest ok. 90 proc. katolików. Tyle że katolicy społecznie i politycznie śpią i czekają jak "rycerze w Tatrach". Tymczasem Polska robi się gettem dla katolików. Zresztą wiele społecznych instytucji katolickich jest ciągle lekceważonych, kontrolowanych, a nawet straszonych, jak np. dzieła o. dr. Tadeusza Rydzyka, który jest ostentacyjnie wykluczany od lat przez czynniki państwowe, i nie tylko, za opieranie się pseudoliberalizmowi, za utrzymywanie katolicyzmu na forum publicznym i za budzenie miłości do Polski, co dla obłędnych nurtów dzisiejszych jest nie do zniesienia. Za o. Tadeuszem Rydzykiem są wykluczane bodajże miliony najlepszych Polaków. Przy tym władze państwowe nieraz twierdzą, że i Episkopat jest za nimi. Słabo natomiast ściga się faktyczne i groźne afery państwowe, których w 2010 roku było 400, a nie słychać, żeby choć parę z nich wyjaśniono.
Członkowie naszego rządu i PO palą się do uczenia Libijczyków demokracji. Tymczasem u nas, kiedy dziesiątki, a nawet setki profesorów uniwersyteckich i tysiące inteligencji katolickiej ślą listy protestacyjne przeciwko nadużyciom czy nawet aferom różnych figur, urzędy milczą zapewne z pogardy wobec katolików otwartych. A że pogarda, to widać z tego, że jeśli list taki wyśle tylko jeden Żyd, to reakcja jest natychmiastowa. Widocznie mamy taką "demokrację izraelską".
PO i SLD odrzuciły ostatnio w Sejmie katolicki i w imieniu wszystkich ludzi sumienia projekt ustawy o całkowitej ochronie życia. Przy czym swoim posłom narzuciły dyscyplinę w głosowaniu, a kiedy 15 posłów PO zagłosowało za życiem, to mają być ukarani. To premier Donald Tusk jest panem życia i sumień ludzkich jako liberał i demokrata? Jest to coś potwornego. Jak katolicy mogą to znosić? Tylko patrzeć, jak PO i SLD uchwalą, że "polskość to nienormalność", i to pod dyscypliną, a "normalność" to porzucenie polskości. Te same partie przyjęły w Sejmie uchwałę na setną rocznicę harcerstwa polskiego, ale już bez odniesienia do Boga i z pominięciem udziału harcerzy w wojnie bolszewicko-polskiej, żeby nie drażnić "pani" Rosji.
Na 13 osób nowej Rady Etyki Mediów nie ma ani jednej związanej ze środowiskami katolickimi. A przecież etyka pozachrześcijańska czy antychrześcijańska nie ma charakteru powszechnego i obiektywnego. W ogóle, jakbyśmy byli pod jakąś okupacją antykatolików publicznych. Za rządów SLD nie wolno było przyjmować katolików do służb specjalnych, co znaczy, że kraj jest pod obcą mu władzą. W całym świecie kultury tworzona jest atmosfera antykatolicka.
Wypierana jest religijność z serc Polaków, zwłaszcza młodzieży, przez niemoralną literaturę, filmy, sztukę, poezję, teatr, kabarety; np. kabaret Jana Pietrzaka, autentycznie katolicki i patriotyczny jest wyraźnie dyskryminowany. Także różne opracowania historyczne o wielkich Polakach muszą zawsze zamieszczać jakiś szczegół degradujący bohaterską postać. Rozpowszechnia się najrozmaitsze pomówienia i plotki, czy wyśmiewa się Polaków katolików, jakby na podobieństwo tzw. polish jokes opowiadanych przez Żydów amerykańskich. Nawet plotki, ustawicznie powtarzane, mogą mieć bardzo złe skutki. W XIX w. w Chinach konfucjaniści, wściekli, że katolicyzm szybko się rozwija, zwłaszcza z powodu działalności charytatywnej, rozprzestrzeniali plotki i oskarżenia, jakoby zakonnice opiekujące się sierotami głodziły je, często mordowały, wyrzynały im serca do magii i wydłubywały oczy do produkcji soczewek do aparatów fotograficznych. I dochodziło, niestety, do zbrojnych napadów na sierocińce i mordowania zakonnic. W ogóle zła atmosfera w państwie, zwłaszcza tolerowana lub nawet wspierana przez władze i czynniki opiniotwórcze, jest nie do przezwyciężenia na drodze prywatnej. Na przykład na grobowcach zbrodniarzy ubeckich we Włocławku są napisy: "Zginął w obronie ojczyzny" (czytaj: oddanej pod okupację sowiecką), a akowcy, prawdziwi patrioci i obrońcy Ojczyzny, zamordowani przez tamtych, leżą w mogile zbiorowej bezimiennie. I ogół ludzi już na to nie reaguje.
Nie brak poglądów, zwłaszcza pośród postkomunistów i znieprawionych liberałów, że Powstanie Warszawskie było samo w sobie "głupotą polską". Ale są to poglądy już tragiczne, traktujące człowieka jako zwierzę, które nie potrzebuje wolności, i uważające, że liczy się tylko korzyść materialna oraz że wielkimi wydarzeniami narodowymi i historycznymi da się kierować i dysponować tak jak produkcją gwoździ. W konsekwencji trzeba by uważać, że byliśmy głupi, kiedy broniliśmy się przed Niemcami w r. 1939, przed Rosją sowiecką, kiedy później tworzyliśmy zbrojny ruch oporu, że głupotą było powstanie poznańskie w roku 1956, a także wszelkie strajki, co do których nie było wiadomo, czy się udadzą czy nie, a wreszcie ogromną głupotą byłoby też heroiczne powstanie w getcie warszawskim. No i żeby "bezrozumie" nie ginąć, należało się poddać całkowicie gestapo czy NKWD. Tacy ludzie z rządu zdają się wyznawać materialistyczną zasadę filozofa chińskiego z IV w. przed Chrystusem Zhuanga (Chuang Tzu): "Rząd powinien napełniać ludziom brzuchy, a opróżniać umysły".
Przeraża w ogóle ta skuteczność liberalizmu niszczącego wszystko, co wielkie, dobre, ludzkie i święte. Już nowe kierownictwo samej wielbionej przez nas "Solidarności" odżegnało się od swojej pierwotnej misji integralnej, a ograniczyło się tylko do wysokości płac. Przypomina to trochę żądanie podwyżki przez marynarzy tonącego okrętu. PO ma jednak wielkie zdolności ujarzmiania wolności polskiej.
Katolik jako obywatel
Rodzi się pytanie, dlaczego polscy katolicy dają się tak łatwo spychać z ogólnopaństwowej i kierowniczej sceny politycznej. Nasi przeciwnicy odpowiadają krótko: że jesteśmy nieudacznikami i ciemniakami. Ale spróbujmy znaleźć parę prawdziwych przyczyn. Wydaje się, że są nimi:
- Utrwalające się poglądy, że polityka państwowa jest czymś brudnym, a nawet niemoralnym; z tego też powodu na początku katolicy nie zajmowali się np. handlem.
- Poglądy, że walka o władzę nie jest do pogodzenia z pokorą, skromnością i miłością bliźniego; w ogóle zarzucono dziś ideał polityka i świętego.
- Upadła idea, że człowiek religijny ma urządzać świat doczesny i gospodarować nim, gdyż ma on rzekomo zajmować się tylko niebem.
- Nierozważna nauka wielu teologów, jakoby trzeba było tylko się modlić i liczyć na Opatrzność z góry. Zapominają oni, że "samopatrzność" człowieka rozumnego, wolnego i twórczego, jest elementem składowym Opatrzności Bożej. Modlić się i dawać świadectwo trzeba zawsze i wszędzie, ale w szczególny sposób przez urządzanie życia społecznego i całego świata według zamysłu Bożego. Chyba dlatego jesteśmy tak zdecydowanie i gwałtownie zwalczani w życiu społecznym przez ateistów publicznych, gdyż oni lepiej pojęli niż my, że człowiek prawdziwie religijny, pełny katolik jest niejako z natury rywalem tego człowieka, który siebie uważa za jedynego rządcę świata.
Pod względem osobowościowym polscy katolicy (i pod ich wpływem także inni) są w głębi religijni, mądrzy, ideowi, inteligentni, łagodni, szlachetni, lubią obcych, jeśli na nas nie plują bez przerwy, obiektywni, samokrytyczni, ofiarni, społeczni, aktywni, patriotyczni, pogodni, gościnni, sympatyczni i z tą przeuroczą fantazją, poetyckością i optymizmem. W dużej mierze ukształtował nas tak katolicyzm, który wzmocnił jakieś nasze światło duchowe, godność osobistą, honor i dumę szlachecką. A że zdarzają się wyjątki, to tylko idiota stawia wyżej "jeden" niż tysiące lub miliony. Niestety, nie brakuje ludzi, którzy chcą nas zniszczyć, bo kusi ich do tego nasza łagodność, cierpliwość i ufność do człowieka, co jest brane za bezbronność.
Okaż swoją godność
Niestety, obraz Polski maluje się w ciemnych barwach, zwłaszcza w czasie wyborczym. PO zaangażowała wszelkie siły swoje i nieswoje i nie przebiera w środkach, żeby tylko wygrać wybory, i to na niekorzyść Polski i Kościoła. I kiedy tak nienawistnie i obłudnie niszczy PiS, to nie tyle jako jakąś partię rywalizującą o kadencję władzy, lecz raczej jako partię zdecydowanie patriotyczną, wiążącą się z Kościołem i z całą duchową i kulturalną przyszłością Polski. Najstraszniejsze przy tym jest niemal powszechne zakłamanie polityczne. Dzień i noc śpiewa jakiś jednogłosowy chór i czyni to wszystko, jak się mówi: "...jak z nut". Kto im napisał taką partyturę? W każdym razie nie katolicy i nie Polacy, lecz jakieś liberalne internacjonały. Aż nie można tego po prostu wytrzymać. Owszem, kłamstwo na małą skalę jest w życiu na każdym kroku. Człowiek lubi kłamać, a nawet trochę lubi być okłamywany. Oto pewne małżeństwo przychodzi w gości do innego małżeństwa. "Jakie to wszystko wspaniałe i smaczne" - mówi gość - ona. "Czy ty sama to przyrządzasz? Powinnaś podawać na królewskie stoły". Potem ucałowawszy się serdecznie, wyszli. Wsiadają do wozu. Ona powiada: "Coś mnie mdli. Ona nie umie tego przyrządzać". "A to dlaczego tak ją wychwalałaś?". "Ano, żeby było jej przyjemnie. Ona taka biedna. Męża ma takiego niezaradnego i głupiego". Ale w sprawach wielkiej polityki musi być powaga, prawda, odpowiedzialność i godność.
Katolik nie może się dawać nabierać tym, którzy to mówią "z nut", a nie z serca, sumienia i z miłości do Polski i do Boga. Mówi się: wybierać ludzi dobrych i mądrych. Tyle że w tym haśle jest błąd. Bo najlepszy człowiek jako poseł będzie musiał zachowywać się tak, jak mu nakaże program partii i jej przewodniczący. Jak widzimy, faktycznie głosują prawie zawsze wbrew sumieniu, gdy program polityczny i społeczny musi być realizowany, choć jest zły, a nawet nieraz niemoralny, co w liberalizmie zdarza się bardzo często. Trzeba zatem głosować tylko na partię i na jej program, na dobrą partię, i to najsilniejszą, bo słabe przepadną, a wartość człowieka jest w polityce czymś wtórnym. Głosowanie na małe ugrupowania, choćby bardzo szlachetne, jest nierozumne. Na posła można by było głosować według jego wartości dopiero wtedy, gdyby nie było partii. A tak to partie już sobie wybrały, a my tylko to aprobujemy. Takie wybory nie różnią się wiele od wyborów z czasów PRL.
W każdym razie katolicy muszą się czynnie włączyć w całość życia politycznego i brać sprawy także w swoje ręce. Tak każe Bóg: "Zaludniajcie ziemię i czyńcie ją sobie poddaną, abyście panowali" (Rdz 1, 28). Abyście zapanowali nad swoją Polską! Nie bądźmy małoduszni! "Chociaż Polska jest coraz bardziej zagrożona religijnie, to katolicy jednak ocalą Polskę" (prof. Z. Krasnodębski). A zło trzeba "zwyciężać dobrem" (Rz 12, 21) - dobrem religijnym, duchowym, moralnym, ale także dobrem gospodarczym, narodowym, państwowym i politycznym, dobrem myśli, serca i wielkiego czynu. Musimy zmienić sytuację, w której katolików otwartych uważa się za "nieobywateli", za wykluczonych z życia społecznego i państwowego. Według obecnych decydentów, katolicy będą "obywatelami" pełnoprawnymi dopiero wtedy, kiedy w życiu publicznym będą się zachowywali jak ateiści, liberałowie i odrzucający klasyczny patriotyzm. W tym jest cała niszcząca perfidia niemoralnego systemu liberalistycznego. l
Katolicy muszą się czynnie włączyć w całość życia politycznego i brać sprawy w swoje ręce. Tak każe Bóg: "Zaludniajcie ziemię i czyńcie ją sobie poddaną, abyście panowali" (Rdz 1, 28)
Nasz Dziennik 10 - 11 września
piątek, 9 września 2011
Z CZESŁAWEM MIŁOSZEM rozmawia Teresa Walas
Rymkiewicz, zaścianek i świat
DL 1994, nr 14/15 (97/98)
Mamy rozmawiać o Jarosławie Marku Rymkiewiczu, który ostatnio stał się kontrowersyjną postacią naszego życia umysłowego. Niedawny Europejczyk przedzierzgnął się w piewcę zaścianka i wyznawcę gminności, klasyk ukazał oblicze gorliwego ucznia Mickiewicza. Popędliwi w słowach mówią, że Rymkiewicz zwariował, bardziej umiarkowani — że jego koncepcje są świadectwem zagubienia polskiego inteligenta, któremu nagle wolność podeszła do gardła. Oczywiście, Rymkiewicz ma zwolenników; nie brak też takich, którzy sądzą, że się po prostu bawi, że odgrywa kolejną pisarską rolę. Jednym słowem Rymkiewicz, ,,śmieszy, tumani, przestrasza”, by zacytować jego ulubionego poetę. Czy Pan sądzi, że to, co pisze Rymkiewicz, można i należy traktować poważnie?
Ja się opieram na rozmowach Adama Poprawy z Rymkiewiczem, tak że nie będę się wypowiadał na temat innych jego oświadczeń. Otóż ja traktuję bardzo poważnie Rymkiewicza. O ile rozumiem, jemu chodzi po prostu o to, że Mickiewicz ustalił sytuację egzystencjalną bycia Polakiem, urodzenia się Polakiem, i odpowiedział na pytanie, co to znaczy. Bycie Polakiem, to znaczy życie w cieniu Imperium. O ile rozumiem, Rymkiewicz nie chce przez to powiedzieć, że to jest dobre, tylko że taka jest sytuacja narzucona przez historyczne okoliczności. Czyli założenie, można powiedzieć, jest pozaliterackie. Założenie jest historyczne. Można się z tym zgadzać, albo nie zgadzać. Ja jako jeden punkt dla Rymkiewicza przypomnę, że próby ucieczki od tak rozumianej polskości, czy też buntu, były już w dwudziestoleciu. Począwszy od Lechonia: „A wiosną niechaj wiosnę, nie Polskę zobaczę”. Przy czym Lechoniowi jak na ironię, jak na zemstę losu, tak się złożyło, że stał się potem najzupełniej zamknięty w polskości. Pamiętam z mojej młodości szkolnej bunt przeciwko tym wszystkim martyrologiom, które jak nam się wydawało, należały do przeszłości. No i okazało się, że te nasze złudzenia były krótkotrwałe. że nastąpił powrót, i to jaki! pełną parą, oglądaliśmy to w czasach wojennych, postawy romantycznej. Toteż i Rymkiewicz może rozumować mniej więcej tak: wy tam sobie gadacie, Europa, Europa, a sytuacja historyczna i geopolityczna ma swoje stałe paradygmaty.
A czy nie warto przekroczyć w myślach tej sytuacji po to, by uzyskać czy odzyskać obszar wewnętrznej wolności?
Wie pani dobrze, że ja nie dzielę tej perspektywy Rymkiewicza, ponieważ jestem z prowincji, z zaścianka i bardzo wcześnie w młodości przeciwko zaściankowi się buntowałem. Niemniej wypowiedź Rymkiewicza jest taka, jaka powinna się była pojawić (nawet dziwię się, że tylko jeden się taki pojawił), ze względu na sprawę szukania tożsamości wobec całkowitego ujednolicenia kultury czy cywilizacji w skali planetarnej. Ta wielka inwazja jednolitej cywilizacji — coca coli, hamburgerów — ona jest zarówno w Polsce, jak w Nepalu, jak w Chinach, choć tam z pewnymi modyfikacjami. Postawienie zapory przez marksizm się nie udało; a zresztą już PRL był pełen tych elementów, to przenikało stopniowo. Wobec tego powstaje pytanie o narodową tożsamość w tym układzie. Bardzo ważne pytanie.
Ale czy sądzi Pan, że ostre przeciwstawienie Polski i Europy, europejskości i polskości ma sens? Że jest ono płodne intelektualnie i uczuciowo? Że dzięki temu przeciwstawieniu ta polskość uzyskuje walor?
Dla mnie to nie są teoretyczne rozważania. To są rozważania praktyczne. Bo mieszkając bardzo długo na Zachodzie miałem problem, jak się ostać. Czy mogę się ostać nie rezygnując z tego, czym jestem. Bo przecież cały czas występowałem na Zachodzie jako szlachcic zaściankowy. Tak...
Takiego zdania był Gombrowicz?
Tak. Myślę, że Gombrowicz bardzo się tu nam wszystkim przysłużył, bo on nawoływał do tego, żeby się nie poddawać, żeby być sobą i wygrywać albo przegrywać na własny rachunek.
Ale wracając do tego ostania się na Zachodzie. Jak Pan bronił siebie i swojej przestrzeni?
No przede wszystkim broniłem się językiem. To znaczy: nie zmieniłem języka. Gdybym był zmienił język, to bym zmienił osobowość. I broniłem się krajobrazami Litwy. Całą moją zaściankowością się broniłem.
Czyli gminność? Tak jak Rymkiewicz mówi? Gminność naszą ostoją?
W pewnym sensie tak. Ale ja to rozumiem inaczej niż Rymkiewicz. Ponieważ zacząłem bardzo wcześnie od buntu przeciwko temu zaściankowi. I uważam, że można ustalić pewien stosunek — że użyję tego wyrazu: dialektyczny...
To nie jest bezpieczne słowo...
...dialektyczny do wszystkiego, co reprezentuje Zachód. I tu powracamy znowu do Gombrowicza. Chodzić po ogrodzie, spróbować gruszkę, śliwkę. To dobre, to jakieś nie dla mnie. Czyli brać to, co w jakiś sposób zgadza się z moim dziedzictwem, z moją tradycją, i co dzięki temu może być zasymilowane. Dlatego że strojenie się w cudze piórka, w mody zachodnie nie może się udać; będzie zawsze jakiś fałsz. Z tego powodu, kiedy powinienem był pisać co innego, pisałem we Francji ,,Dolinę Issy”, najzupełniej staroświecką powieść. Lub weźmy na przykład moją poezję: bardzo jest mi przyjemnie być drukowanym w „New Yorkerze” na moich własnych prawach. Czyli poezja pisana nie na modłę zachodnią, lecz moja własna, wywodząca się ostatecznie ze źródeł polskich, ponieważ każda poezja tkwi w języku. Oczywiście, za to się płaci. Pewne rzeczy nie mogą być przetłumaczone. Na przykład ,,Traktat poetycki”. Został przetłumaczony na rosyjski przez Natalię Gorbaniewską, bo tam te rozmaite aluzje historyczne są łatwiejsze do zrozumienia. Ale dla czytelnika anglosaskiego zbyt trudne. Tak że niektóre rzeczy są pisane na przepadłe. Myślę też, że niektóre moje książki są pisane trochę po to, by oświecić Zachód. Są pedagogiczne w swojej intencji. Tak na przykład ,,Rodzinna Europa” jest w pewnym sensie książką pedagogiczną. Można powiedzieć, że nawet ,,Dolina Issy”, i nawet dużo wierszy ma charakter pedagogiczny. Starają się uświetnić mały kawałeczek, kącik lądu europejskiego. Więc to jest, jak powiadam, dla mnie wszystko bardzo osobiste.
Powróćmy wszakże do tego zaścianka, do tej gminności, w której Rymkiewicz widzi ocalenie, a którą Pan także w jakiejś mierze uważa za coś wartościowego. Na marginesie: wydaje mi się, że Rymkiewicz często idzie Pana śladem, ale albo tego nie widzi, albo nie chce się do tego przyznać, bo musi Pan być dla niego niepokojącym mieszańcem: nosi Pan w sobie cnotliwy zaścianek, ale i grzeszny liberalizm, swoją więc osobą zaprzecza Pan tej klarownej dychotomii, jaką on sobie stworzył.
Wie pani dobrze, że gdy napisałem swoją „Historię literatury polskiej” zarzucali mi i zarzucają, że jestem antykatolicki, że protestantów, oświeceniowców proteguję. Oczywiście, można mnie tak zaklasyfikować.
A co Pana naprawdę od tego zaścianka różni?
Myślę, że moje zainteresowania teologiczne. Ponieważ ostatecznie naprawdę wydaje mi się, że klucz do problemów XX wieku to są zagadnienia religijne, to są także zagadnienia nauki współczesnej, poeinsteinowskiej, fizyki, która się ciągle rozwija i zmierza w bardzo ciekawym kierunku. Może niezupełnie zgodziłbym się z Capra, który napisał ,,Tao fizyki”, ale to wszystko jest bardzo istotne dla naszego stulecia. I ponieważ katolicyzm odgrywa taką dużą rolę w kulturze polskiej, więc w tym — w rozważaniach teologicznych ja widzę różnicę pomiędzy mną i zaściankiem. Przy czym to niesłuszne, co mówią o ,,Ziemi Ulro”, że ja tam występuję przeciwko nauce, za spirytualizmem. Nieprawda. Ja w tej książce mówię o kosztach nauki i technologii. Jak wiadomo, jest zatrucie środowiska spowodowane przez naukę i technikę. Ale to nie znaczy, że musimy naukę i technikę odrzucać.
Rymkiewicz bardzo ostro przeciwstawia — za Mickiewiczem — rozum i serce, racjonalizm i irracjonalizm. To jednak w jakiejś mierze przypomina poglądy wyłożone w „Ziemi Ulro”...
Różnica między mną i Rymkiewiczem polega na tym, że ja, tak, niestety, niestety, jestem umysłem dialektycznym, co mi wyrzucano...
Ale nie chce się Pan poprawić?
Nie, nie chcę całkowicie się poprawić, chcę „przezwyciężyć zachowując”. Bo z pewnością wszystkie moje instynkty począwszy od szkoły już, były buntem. Buntem przeciwko rozrzewniającej polskości.
W przeciwieństwie do dzisiejszego Rymkiewicza, który chce się cały oddać rozrzewniającej polskości.
To jest sprawa, która kiedyś zajmowała, jak wiadomo, Stanisława Brzozowskiego. Opisywał to w powieści ,,Sam wśród ludzi”, która przedstawia tę problematykę w XIX wieku. Ja, jak pani wie, starałem się Brzozowskiego propagować, po to, by usłyszeć od Gombrowicza: „Jaki Brzozowski? On w ogóle nie istnieje! Szlachcic, ten od średnich temperatur, jest o wiele ciekawszy, lepszy niż Brzozowski!”. Ja bym się nie zgodził z Gombrowiczem. Ale wydaje mi się, że staram się ciągle siebie na nowo określać. Nie chcę się zatrzymywać na żadnej pozycji ustalonej, ale ciągle myślę na te tematy. Myślę na tematy dlatego, że mój język jest polski.
A czy — jeśli pominąć język — pytanie o polskość własną jest w ogóle problemem Pana umysłu, Pana ducha?
To jest problem nacjonalistów.
Czy aby nie upraszczamy? Może to jest problem ludzi, którzy są przekonani, że nie istnieje człowieczeństwo abstrakcyjne, wolne od narodowej determinacji? Że w sposób naturalny i konieczny bywamy określani przez przynależność narodową? Że to, co uniwersalne, jest zawsze partykularne w swoim poczęciu?
Dobrze, więc odpowiem tak. Absolutnie nie wierzę, żeby można było wykręcić się od tych problemów, wyrzucając nacjonalizm na śmietnik, uważając, że to nie ma żadnego znaczenia, że jesteśmy ludzie nowocześni. Ale Rymkiewicz pomija jedną rzecz, bardzo ważną. Mianowicie, że romantyzm, w każdym razie w naszej części Europy, był politycznie nacjonalizmem. I tutaj powoływałem się nieraz na Ernsta Gellnera, profesora w Cambridge, który twierdzi, że nacjonalizm pojawia się w chwili przejścia mas ludzkich od kultury mówionej do kultury pisanej. Jeżeli zastanowimy się nad tym, czym była Polska łącznie z polskim zaściankiem na przełomie XVIII i XIX wieku, to przekonamy się, że to się trzyma, bo to akurat był moment przejścia od kultury mówionej do pisania i czytania. Powiedziałbym nawet, że ,,Ballady i romanse” to jest klasyczny manifest nacjonalizmu w tym sensie. Otóż nacjonalizm był tą siłą w XIX wieku — jak wiadomo zresztą, nacjonalizmy inne: czeski, ukraiński, litewski czerpały z tego polskiego romantyzmu. I to w XIX wieku było połączone z dziedzictwem Oświecenia, Rewolucji Francuskiej, wezwaniem demokracji i tak dalej. Więc to jest cała szczytna, że tak powiem, historia. No, ale nie można o tym mówić pozahistorycznie. Oczywiście ten nacjonalizm czy romantyzm w XX wieku inaczej się przedstawia. Z tego powodu to, co ja nazwałem wskoczeniem natychmiast po 39 roku „w skórę tę samą”, romantyczną, nacjonalistyczną, było w pewnym sensie objawem, prawdopodobnie nieuniknionym, ale bardzo regresywnym.
Użył Pan słowa dla opisu myślenia Rymkiewicza niezwykle, tak mi się przynajmniej wydaje, trafnego. Jego koncepcja bowiem ma wyraźne cechy utopii regresywnej. Czy Pan sądzi, że taka utopia regresywna może wydać owoce? Że można znaleźć schronienie w kulturze, która minęła, żyć w imitacji?
Wie pani, to nie jest tak, że przeszłość znika i już nigdy nie ma nawrotu. Jeżeli weźmiemy podział, który istniał w historii intelektualnej Rosji, podział na obóz okcydentalistów i słowianofilów, to to się odradza ciągle w historii Rosji. Tak samo romantyzm, czyli nacjonalizm w kulturze, w literaturze polskiej, musi mieć nawroty. Pytanie tylko, w jaki sposób my dajemy temu radę. Oczywiście, że jeśli weźmiemy kulturę Rosji, to ciągle są nowe ujęcia słowianofilstwa, jak powiedzmy — Sołżenicyn, i nowe ujęcia okcydentalizmu. Myślę, że tutaj dotknąłem czegoś istotnego. Bo tak jak spór okcydentalistów ze słowianofilami w Rosji, tak samo spór z polskim romantyzmem jest częścią naszej tożsamości. Ale na chwilę jeszcze wrócę do pytania, które wcześniej mi pani zadała. Naturalnie moja tak zwana polskość jest trochę rozchwiana z tego powodu, że pochodzę z bardzo mieszanego etnicznie obszaru. I jeszcze moja rodzina wciąż nazywała siebie Litwinami w takim sensie, jak Piłsudski siebie nazywał. Więc tu jest jakieś rozchwianie. Ale kiedy mnie pytają, czy pan jest Polak czy Litwin, to ja wiem, że to jest pytanie nacjonalistyczne. Dlatego że ja jestem przecież cały czas zajęty tworzeniem języka polskiego. Całe życie spędziłem na byciu za czymś w języku polskim, przeciwko czemuś. No to to jest zaangażowanie chyba zbyt poważne, żeby wymagało jeszcze dodatkowych deklaracji.
Wykażę jednak dość uporu i wrócę do problemu tej „regresywnej utopii”. Bo to jest coś innego niż twórcze korzystanie z tradycji. Rymkiewicz chce zbudować romantyczny skansen, zaryglować się w nim i w towarzystwie Mickiewicza zbawiać duszę. Czy to nie jest urojenie?
Nie, wydaje mi się, że i pani, i wielu ludzi, którzy atakują Rymkiewicza, nie zupełnie są fair w stosunku do tego, co on pisze. On mówi tak: wy tam sobie możecie się wymądrzać, ale cień Imperium jest stały. Nie ulegajcie złudzeniu. Robicie sobie jakieś takie fiki miki teraz, bo wydaje się wam, że jesteście wyłączeni z tamtych tragedii historycznych, ale one są, one ciążą. I one was zmuszą. Wezmą was za kark i z powrotem zmuszą. Dlatego uświadomienie sobie tego wzoru Mickiewiczowskiego jest pożyteczne.
Aleja mam na myśli coś innego: to tworzenie zaściankowej scenografii w życiu współczesnym. Chęć ożywienia PANA TADEUSZA w dzisiejszej Polsce, która z zaściankiem nie ma nic wspólnego. To jest to, co romantycy zarzucali klasykom: imitacja imitacji. Wielka stylizacja, która dla Witkacego oznacza śmierć kultury...
Dla mnie ,,Pan Tadeusz” jest wielkim dziwem, jest znakomitym genialnym dziełem, ale nie bardzo rozumiem, w jaki sposób Soplicowo, i zaścianek koło Nowogródka może stać się wzorem dla chłopa z Podhala czy z Wielkopolski. To jest dla mnie zupełnie niezrozumiałe.
No i dla Rymkiewicza urodzonego w Warszawie, mieszkającego na ulicy Filtrowej...
Aczkolwiek tutaj przypominam, że Aleksander Wat w ,,Moim wieku” mówił, że Polska, która powstała po 18 roku, to była Polska, która nie miała żadnej innej kultury niż kultura szlachecka. I że Polska składała się z gospodarstw chłopskich, ale właściwie każde gospodarstwo chłopskie było jakby miniaturą Soplicowa. Nie wiem. Ja podaję to tak, jak mówił Wat, przypominam. Czyli — jak silnie siedzi ta tradycja ,,Pana Tadeusza” łącznie z rozmaitymi okolicami. To znaczy tradycja sąsiadującego kościoła, obrzędów katolickich połączonych z sezonem, z kalendarzem, z rokiem. To wszystko można uważać za pewnego rodzaju chroniącą otoczkę. Bo jakie jest straszliwe przekleństwo, które spadło na Rosję? To jest całkowite wykorzenienie. To znaczy: zamiast ludzi wiedzących, skąd są, są masy jakichś zatomizowanych obywateli sowieckich. Z tego punktu widzenia na przykład literatura o korzeniach chłopskich w PRL, która też czerpała z tradycji rodzimych, przedłużała jakiś rodzaj zakorzenienia. Myślę o Nowaku na przykład. Czyli to może mieć jakąś wartość ochronną.
Ale czy taki powrót do tradycji można sztucznie wytworzyć? Zaprojektować? Przecież to będzie jakiś rodzaj narodowego folkloru...
Nie, nie... Nie jestem za żadnym skansenem. Ale kiedy przyjechałem tu w 89 roku, miałem takie spotkanie w ,,Res Publice” i mówiłem: na miłość Boską nie dopuśćcie wszystkiego, tego całego śmiecia, które zaraz będzie się na was zwalać z Zachodu, to powiedzieli: Miłosz chce skansen założyć. A mnie chodziło o coś innego. Mnie chodziło o to — może naiwnie wyobrażałem sobie — że po przejściu pewnych historycznych spazmów, historycznych doświadczeń w naszej części Europy, znaczy: Europy Środkowo-Wschodniej (Central Europe), powinniśmy być trochę mądrzejsi. I ustawić nasz filtr w ten sposób, żeby nie wszystko przechodziło. Oczywiście, gdybym miał władzę, na szczęście nie mam władzy, byłbym strasznym tyranem. Nawet boję się powiedzieć jakim. Ale tu chodziło o poczucie istnienia tej właśnie Central Europe. Nawiasem mówiąc, nie wiem, czy pani wie, że ja byłem jednym z pierwszych, którzy starali się w Ameryce wprowadzić pojęcie Central Europe. Tu zasługa przypada Czechowi, profesorowi Ladislavovi Matejce z Ann Arbor, który założył pismo „Cross Currents”, gdzie uwzględniał pisarzy czeskich, polskich, słowackich, chorwackich, słoweńskich i tak dalej. Także bałtyckich. Cały ten obszar od Tallina do Dubrownika. I ja tam napisałem taki artykuł o Centralnej Europie. Trochę wcześniej niż Kundera. Potem Kundera ze względu na swoje nazwisko szerzej rozpowszechniał tę ideę Centralnej Europy. To miało cel strategiczny. Ponieważ chodziło o wprowadzenie w umysły intelektualistów amerykańskich świadomości, że istnieje Centralna Europa. Między Niemcami i Rosją. Mój przyjaciel Josif Brodski powiedział wtedy: „Jaka Centralna Europa? Zachodnia Azja!”
Wróćmy do tego filtru. Ta metafora wydaje się bowiem przejrzysta i celna. Jak ten filtr działa, czy — jak powinien działać? Czy jest samoczynny, czy ktoś musi go nastawiać?
Mój dezyderat wtedy był naiwny. Ustawienie filtrów jest prawie niemożliwe. Jesteśmy i będziemy zalewani.
Może trzeba przez to przejść jak przez chorobę? A potem wszystko się unormuje?
Może. To jest jedyna nadzieja. Tak... Tu jest wielka odpowiedzialność nas wszystkich parających się literaturą polską. Czy sztuką. My powinniśmy sami ustawiać te filtry. Albo nie ustawiać, ale polemizować.
A co dalej robimy z Rymkiewiczem? Dajemy się przekonać?
Rzecz polega na tym, że my nie mamy zaufania, jeżeli ktoś wznosi kaplice tego rodzaju. Stawia Monsalvat. Poza tym, wydaje mi się, że on powinien jakoś lepiej wytłumaczyć, o co jemu chodzi. Bo często to, co on mówi ,,ce sont les boutades”. Przepraszam, że wprowadzam francuskie słowo...
Nie szkodzi, makaronizmy też należą do naszej tradycji narodowej.
Niestety. Ale jakże by to można przetłumaczyć: „boutades”? Jako żarciki? Świadome prowokacje? Czytając jego bardzo często ma się to wrażenie. Równocześnie muszę powiedzieć, że nie bardzo rozumiem jego napaści na ,,Zdania i uwagi” Mickiewicza. Znalazłem pokrewieństwo stylistyczne pomiędzy ,,Zdaniami i uwagami” a polskim barokiem. Z takimi krótkimi wierszykami bodaj Wespazjana Kochowskiego o Matce Boskiej, a więc epoką Anioła Ślązaka. To bardzo podobne stylistycznie. Mnie się te ,,Zdania i uwagi” bardzo podobają. Także w swoim ataku na rozum. Dlatego, że one bardzo trafnie ujmują — czy to piórem Mickiewicza, czy Anioła Ślązaka czy Boehmego — pewnego rodzaju horror wobec zjawisk rzeczywiście odbywających się w historii intelektualnej Europy wieku XVII i XVIII. Rzeczywiście wzrost racjonalizmu aż do dzisiejszej nauki, która przeważnie jest identyczna z postawą ateistyczną. Więc o co tutaj robić piekło? Mickiewicz rzeczywiście to definiował. Tym niemniej jak powiedziałem wcześniej: jeżeli pisałem w ,,Ziemi Ulro” historię tego załamania się religijnego światopoglądu tradycyjnego, to nie znaczy, że jestem przeciwko nauce. Ale jak przy pomocy nauki i techniki oczyszczamy wodę, tak że można się w mieście na przykład w Sztokholmie, kąpać a nawet łowić pstrągi, tak samo tylko przy pomocy nauki, wierzę w to, wkroczymy w nowy wymiar teologiczny.
Czyli nie ma powodu, by aż tak lękać się rozumu i tak kurczowo trzymać jednego krajobrazu?
Mój Boże! Mieszkałem tak długo na Zachodzie, jednakże jakoś się ostałem. Kwestia ostania się... Jak się ostać... Lechoń mógł tylko wrócić do Mickiewicza, do Wyspiańskiego, do rdzennej polskości właśnie. I to było zgubne. I właściwie nawet z tego punktu widzenia jego samobójstwo było bardzo logiczne. Nie starałem się pisać nowego ,,Pana Tadeusza”. Owszem, pisałem o Litwie i starałem się, że tak powiem, wnieść to na forum angielszczyzny, ale to nie było ucieczką od świata XX wieku. I bardzo to sobie chwalę, że moja poezja nie jest ucieczką, tylko stara się konfrontować ze światem, stawiać czoło.
Może to właśnie byłaby kontrpropozycja w stosunku do tej, jaką daje Rymkiewicz?
Mnie się wydaje, że to, co reprezentuje Rymkiewicz na pewno ma swoje analogie na Węgrzech, w Czechach czy w Rosji. Bardzo jestem tego ciekaw i chciałbym to porównać. Pierwsze słowo, które się narzuca: reakcja. Ale chcę jemu dać kredyt i traktować go o wiele poważniej niż ma się to ochotę robić w pierwszym odruchu. Z mniejszą irytacją i mniejszym lękiem niż to robią inni.
Bardzo dziękuję za rozmowę.
Myślę, że moje zainteresowania teologiczne. Ponieważ ostatecznie naprawdę wydaje mi się, że klucz do problemów XX wieku to są zagadnienia religijne, to są także zagadnienia nauki współczesnej, poeinsteinowskiej, fizyki, która się ciągle rozwija i zmierza w bardzo ciekawym kierunku. Może niezupełnie zgodziłbym się z Capra, który napisał ,,Tao fizyki”, ale to wszystko jest bardzo istotne dla naszego stulecia. I ponieważ katolicyzm odgrywa taką dużą rolę w kulturze polskiej, więc w tym — w rozważaniach teologicznych ja widzę różnicę pomiędzy mną i zaściankiem. Przy czym to niesłuszne, co mówią o ,,Ziemi Ulro”, że ja tam występuję przeciwko nauce, za spirytualizmem. Nieprawda. Ja w tej książce mówię o kosztach nauki i technologii. Jak wiadomo, jest zatrucie środowiska spowodowane przez naukę i technikę. Ale to nie znaczy, że musimy naukę i technikę odrzucać.
Rymkiewicz bardzo ostro przeciwstawia — za Mickiewiczem — rozum i serce, racjonalizm i irracjonalizm. To jednak w jakiejś mierze przypomina poglądy wyłożone w „Ziemi Ulro”...
Różnica między mną i Rymkiewiczem polega na tym, że ja, tak, niestety, niestety, jestem umysłem dialektycznym, co mi wyrzucano...
Ale nie chce się Pan poprawić?
Nie, nie chcę całkowicie się poprawić, chcę „przezwyciężyć zachowując”. Bo z pewnością wszystkie moje instynkty począwszy od szkoły już, były buntem. Buntem przeciwko rozrzewniającej polskości.
W przeciwieństwie do dzisiejszego Rymkiewicza, który chce się cały oddać rozrzewniającej polskości.
To jest sprawa, która kiedyś zajmowała, jak wiadomo, Stanisława Brzozowskiego. Opisywał to w powieści ,,Sam wśród ludzi”, która przedstawia tę problematykę w XIX wieku. Ja, jak pani wie, starałem się Brzozowskiego propagować, po to, by usłyszeć od Gombrowicza: „Jaki Brzozowski? On w ogóle nie istnieje! Szlachcic, ten od średnich temperatur, jest o wiele ciekawszy, lepszy niż Brzozowski!”. Ja bym się nie zgodził z Gombrowiczem. Ale wydaje mi się, że staram się ciągle siebie na nowo określać. Nie chcę się zatrzymywać na żadnej pozycji ustalonej, ale ciągle myślę na te tematy. Myślę na tematy dlatego, że mój język jest polski.
A czy — jeśli pominąć język — pytanie o polskość własną jest w ogóle problemem Pana umysłu, Pana ducha?
To jest problem nacjonalistów.
Czy aby nie upraszczamy? Może to jest problem ludzi, którzy są przekonani, że nie istnieje człowieczeństwo abstrakcyjne, wolne od narodowej determinacji? Że w sposób naturalny i konieczny bywamy określani przez przynależność narodową? Że to, co uniwersalne, jest zawsze partykularne w swoim poczęciu?
Dobrze, więc odpowiem tak. Absolutnie nie wierzę, żeby można było wykręcić się od tych problemów, wyrzucając nacjonalizm na śmietnik, uważając, że to nie ma żadnego znaczenia, że jesteśmy ludzie nowocześni. Ale Rymkiewicz pomija jedną rzecz, bardzo ważną. Mianowicie, że romantyzm, w każdym razie w naszej części Europy, był politycznie nacjonalizmem. I tutaj powoływałem się nieraz na Ernsta Gellnera, profesora w Cambridge, który twierdzi, że nacjonalizm pojawia się w chwili przejścia mas ludzkich od kultury mówionej do kultury pisanej. Jeżeli zastanowimy się nad tym, czym była Polska łącznie z polskim zaściankiem na przełomie XVIII i XIX wieku, to przekonamy się, że to się trzyma, bo to akurat był moment przejścia od kultury mówionej do pisania i czytania. Powiedziałbym nawet, że ,,Ballady i romanse” to jest klasyczny manifest nacjonalizmu w tym sensie. Otóż nacjonalizm był tą siłą w XIX wieku — jak wiadomo zresztą, nacjonalizmy inne: czeski, ukraiński, litewski czerpały z tego polskiego romantyzmu. I to w XIX wieku było połączone z dziedzictwem Oświecenia, Rewolucji Francuskiej, wezwaniem demokracji i tak dalej. Więc to jest cała szczytna, że tak powiem, historia. No, ale nie można o tym mówić pozahistorycznie. Oczywiście ten nacjonalizm czy romantyzm w XX wieku inaczej się przedstawia. Z tego powodu to, co ja nazwałem wskoczeniem natychmiast po 39 roku „w skórę tę samą”, romantyczną, nacjonalistyczną, było w pewnym sensie objawem, prawdopodobnie nieuniknionym, ale bardzo regresywnym.
Użył Pan słowa dla opisu myślenia Rymkiewicza niezwykle, tak mi się przynajmniej wydaje, trafnego. Jego koncepcja bowiem ma wyraźne cechy utopii regresywnej. Czy Pan sądzi, że taka utopia regresywna może wydać owoce? Że można znaleźć schronienie w kulturze, która minęła, żyć w imitacji?
Wie pani, to nie jest tak, że przeszłość znika i już nigdy nie ma nawrotu. Jeżeli weźmiemy podział, który istniał w historii intelektualnej Rosji, podział na obóz okcydentalistów i słowianofilów, to to się odradza ciągle w historii Rosji. Tak samo romantyzm, czyli nacjonalizm w kulturze, w literaturze polskiej, musi mieć nawroty. Pytanie tylko, w jaki sposób my dajemy temu radę. Oczywiście, że jeśli weźmiemy kulturę Rosji, to ciągle są nowe ujęcia słowianofilstwa, jak powiedzmy — Sołżenicyn, i nowe ujęcia okcydentalizmu. Myślę, że tutaj dotknąłem czegoś istotnego. Bo tak jak spór okcydentalistów ze słowianofilami w Rosji, tak samo spór z polskim romantyzmem jest częścią naszej tożsamości. Ale na chwilę jeszcze wrócę do pytania, które wcześniej mi pani zadała. Naturalnie moja tak zwana polskość jest trochę rozchwiana z tego powodu, że pochodzę z bardzo mieszanego etnicznie obszaru. I jeszcze moja rodzina wciąż nazywała siebie Litwinami w takim sensie, jak Piłsudski siebie nazywał. Więc tu jest jakieś rozchwianie. Ale kiedy mnie pytają, czy pan jest Polak czy Litwin, to ja wiem, że to jest pytanie nacjonalistyczne. Dlatego że ja jestem przecież cały czas zajęty tworzeniem języka polskiego. Całe życie spędziłem na byciu za czymś w języku polskim, przeciwko czemuś. No to to jest zaangażowanie chyba zbyt poważne, żeby wymagało jeszcze dodatkowych deklaracji.
Wykażę jednak dość uporu i wrócę do problemu tej „regresywnej utopii”. Bo to jest coś innego niż twórcze korzystanie z tradycji. Rymkiewicz chce zbudować romantyczny skansen, zaryglować się w nim i w towarzystwie Mickiewicza zbawiać duszę. Czy to nie jest urojenie?
Nie, wydaje mi się, że i pani, i wielu ludzi, którzy atakują Rymkiewicza, nie zupełnie są fair w stosunku do tego, co on pisze. On mówi tak: wy tam sobie możecie się wymądrzać, ale cień Imperium jest stały. Nie ulegajcie złudzeniu. Robicie sobie jakieś takie fiki miki teraz, bo wydaje się wam, że jesteście wyłączeni z tamtych tragedii historycznych, ale one są, one ciążą. I one was zmuszą. Wezmą was za kark i z powrotem zmuszą. Dlatego uświadomienie sobie tego wzoru Mickiewiczowskiego jest pożyteczne.
Aleja mam na myśli coś innego: to tworzenie zaściankowej scenografii w życiu współczesnym. Chęć ożywienia PANA TADEUSZA w dzisiejszej Polsce, która z zaściankiem nie ma nic wspólnego. To jest to, co romantycy zarzucali klasykom: imitacja imitacji. Wielka stylizacja, która dla Witkacego oznacza śmierć kultury...
Dla mnie ,,Pan Tadeusz” jest wielkim dziwem, jest znakomitym genialnym dziełem, ale nie bardzo rozumiem, w jaki sposób Soplicowo, i zaścianek koło Nowogródka może stać się wzorem dla chłopa z Podhala czy z Wielkopolski. To jest dla mnie zupełnie niezrozumiałe.
No i dla Rymkiewicza urodzonego w Warszawie, mieszkającego na ulicy Filtrowej...
Aczkolwiek tutaj przypominam, że Aleksander Wat w ,,Moim wieku” mówił, że Polska, która powstała po 18 roku, to była Polska, która nie miała żadnej innej kultury niż kultura szlachecka. I że Polska składała się z gospodarstw chłopskich, ale właściwie każde gospodarstwo chłopskie było jakby miniaturą Soplicowa. Nie wiem. Ja podaję to tak, jak mówił Wat, przypominam. Czyli — jak silnie siedzi ta tradycja ,,Pana Tadeusza” łącznie z rozmaitymi okolicami. To znaczy tradycja sąsiadującego kościoła, obrzędów katolickich połączonych z sezonem, z kalendarzem, z rokiem. To wszystko można uważać za pewnego rodzaju chroniącą otoczkę. Bo jakie jest straszliwe przekleństwo, które spadło na Rosję? To jest całkowite wykorzenienie. To znaczy: zamiast ludzi wiedzących, skąd są, są masy jakichś zatomizowanych obywateli sowieckich. Z tego punktu widzenia na przykład literatura o korzeniach chłopskich w PRL, która też czerpała z tradycji rodzimych, przedłużała jakiś rodzaj zakorzenienia. Myślę o Nowaku na przykład. Czyli to może mieć jakąś wartość ochronną.
Ale czy taki powrót do tradycji można sztucznie wytworzyć? Zaprojektować? Przecież to będzie jakiś rodzaj narodowego folkloru...
Nie, nie... Nie jestem za żadnym skansenem. Ale kiedy przyjechałem tu w 89 roku, miałem takie spotkanie w ,,Res Publice” i mówiłem: na miłość Boską nie dopuśćcie wszystkiego, tego całego śmiecia, które zaraz będzie się na was zwalać z Zachodu, to powiedzieli: Miłosz chce skansen założyć. A mnie chodziło o coś innego. Mnie chodziło o to — może naiwnie wyobrażałem sobie — że po przejściu pewnych historycznych spazmów, historycznych doświadczeń w naszej części Europy, znaczy: Europy Środkowo-Wschodniej (Central Europe), powinniśmy być trochę mądrzejsi. I ustawić nasz filtr w ten sposób, żeby nie wszystko przechodziło. Oczywiście, gdybym miał władzę, na szczęście nie mam władzy, byłbym strasznym tyranem. Nawet boję się powiedzieć jakim. Ale tu chodziło o poczucie istnienia tej właśnie Central Europe. Nawiasem mówiąc, nie wiem, czy pani wie, że ja byłem jednym z pierwszych, którzy starali się w Ameryce wprowadzić pojęcie Central Europe. Tu zasługa przypada Czechowi, profesorowi Ladislavovi Matejce z Ann Arbor, który założył pismo „Cross Currents”, gdzie uwzględniał pisarzy czeskich, polskich, słowackich, chorwackich, słoweńskich i tak dalej. Także bałtyckich. Cały ten obszar od Tallina do Dubrownika. I ja tam napisałem taki artykuł o Centralnej Europie. Trochę wcześniej niż Kundera. Potem Kundera ze względu na swoje nazwisko szerzej rozpowszechniał tę ideę Centralnej Europy. To miało cel strategiczny. Ponieważ chodziło o wprowadzenie w umysły intelektualistów amerykańskich świadomości, że istnieje Centralna Europa. Między Niemcami i Rosją. Mój przyjaciel Josif Brodski powiedział wtedy: „Jaka Centralna Europa? Zachodnia Azja!”
Wróćmy do tego filtru. Ta metafora wydaje się bowiem przejrzysta i celna. Jak ten filtr działa, czy — jak powinien działać? Czy jest samoczynny, czy ktoś musi go nastawiać?
Mój dezyderat wtedy był naiwny. Ustawienie filtrów jest prawie niemożliwe. Jesteśmy i będziemy zalewani.
Może trzeba przez to przejść jak przez chorobę? A potem wszystko się unormuje?
Może. To jest jedyna nadzieja. Tak... Tu jest wielka odpowiedzialność nas wszystkich parających się literaturą polską. Czy sztuką. My powinniśmy sami ustawiać te filtry. Albo nie ustawiać, ale polemizować.
A co dalej robimy z Rymkiewiczem? Dajemy się przekonać?
Rzecz polega na tym, że my nie mamy zaufania, jeżeli ktoś wznosi kaplice tego rodzaju. Stawia Monsalvat. Poza tym, wydaje mi się, że on powinien jakoś lepiej wytłumaczyć, o co jemu chodzi. Bo często to, co on mówi ,,ce sont les boutades”. Przepraszam, że wprowadzam francuskie słowo...
Nie szkodzi, makaronizmy też należą do naszej tradycji narodowej.
Niestety. Ale jakże by to można przetłumaczyć: „boutades”? Jako żarciki? Świadome prowokacje? Czytając jego bardzo często ma się to wrażenie. Równocześnie muszę powiedzieć, że nie bardzo rozumiem jego napaści na ,,Zdania i uwagi” Mickiewicza. Znalazłem pokrewieństwo stylistyczne pomiędzy ,,Zdaniami i uwagami” a polskim barokiem. Z takimi krótkimi wierszykami bodaj Wespazjana Kochowskiego o Matce Boskiej, a więc epoką Anioła Ślązaka. To bardzo podobne stylistycznie. Mnie się te ,,Zdania i uwagi” bardzo podobają. Także w swoim ataku na rozum. Dlatego, że one bardzo trafnie ujmują — czy to piórem Mickiewicza, czy Anioła Ślązaka czy Boehmego — pewnego rodzaju horror wobec zjawisk rzeczywiście odbywających się w historii intelektualnej Europy wieku XVII i XVIII. Rzeczywiście wzrost racjonalizmu aż do dzisiejszej nauki, która przeważnie jest identyczna z postawą ateistyczną. Więc o co tutaj robić piekło? Mickiewicz rzeczywiście to definiował. Tym niemniej jak powiedziałem wcześniej: jeżeli pisałem w ,,Ziemi Ulro” historię tego załamania się religijnego światopoglądu tradycyjnego, to nie znaczy, że jestem przeciwko nauce. Ale jak przy pomocy nauki i techniki oczyszczamy wodę, tak że można się w mieście na przykład w Sztokholmie, kąpać a nawet łowić pstrągi, tak samo tylko przy pomocy nauki, wierzę w to, wkroczymy w nowy wymiar teologiczny.
Czyli nie ma powodu, by aż tak lękać się rozumu i tak kurczowo trzymać jednego krajobrazu?
Mój Boże! Mieszkałem tak długo na Zachodzie, jednakże jakoś się ostałem. Kwestia ostania się... Jak się ostać... Lechoń mógł tylko wrócić do Mickiewicza, do Wyspiańskiego, do rdzennej polskości właśnie. I to było zgubne. I właściwie nawet z tego punktu widzenia jego samobójstwo było bardzo logiczne. Nie starałem się pisać nowego ,,Pana Tadeusza”. Owszem, pisałem o Litwie i starałem się, że tak powiem, wnieść to na forum angielszczyzny, ale to nie było ucieczką od świata XX wieku. I bardzo to sobie chwalę, że moja poezja nie jest ucieczką, tylko stara się konfrontować ze światem, stawiać czoło.
Może to właśnie byłaby kontrpropozycja w stosunku do tej, jaką daje Rymkiewicz?
Mnie się wydaje, że to, co reprezentuje Rymkiewicz na pewno ma swoje analogie na Węgrzech, w Czechach czy w Rosji. Bardzo jestem tego ciekaw i chciałbym to porównać. Pierwsze słowo, które się narzuca: reakcja. Ale chcę jemu dać kredyt i traktować go o wiele poważniej niż ma się to ochotę robić w pierwszym odruchu. Z mniejszą irytacją i mniejszym lękiem niż to robią inni.
Bardzo dziękuję za rozmowę.
STANISŁAW STABRO
Kłopot z tożsamością
[Aleksander Fiut, „Być (albo nie być) Środkowoeuropejczykiem”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1999.]
DL 2000, nr 4/5 (162/163)
Książka Aleksandra Fiuta „Być (albo nie być) Środkowoeuropejczykiem” swoją tematyką i sposobem ujęcia przez autora poszczególnych zagadnień doskonale wpisuje się w jakże żywą i współczesną problematykę odzyskiwania kulturowej tożsamości po roku 1989 nie tylko przez polską literaturę, ale i przez społeczeństwo. Publikację Fiuta można by również interpretować w szerszym kontekście żywej w polskiej literaturze i historiografii od drugiej połowy XVI wieku do czasów obecnych dyskusji na temat zalet i wad sarmatyzmu, pierwiastków rodzimości i obcości w kulturze narodowej, miejsca Polski w Europie, naszej przynależności do kultury śródziemnomorskiej, Wszystkie te problemy, tyle że w XX-wiecznym przebraniu, pojawiają się w tomie rozpraw krakowskiego autora. Książka ta ze względu na swoją problematykę może być także postrzegana jako jeden z głosów w sporze dotyczącym naszej tożsamości narodowej i kulturowej w sytuacji bliskiego, przynajmniej teoretycznie, przystąpienia Polski do Unii Europejskiej. Ów tom częściowo przeredagowanych przez autora dwunastu referatów naukowych, wygłaszanych na sesjach krajowych i zagranicznych w okresie 1985-1998, w zadziwiający sposób współbrzmi z bieżącymi i szczególnie ostatnio przez ogólną sytuację uaktualnionymi problemami politycznymi ustrojowej transformacji. Jednakże samo pojęcie tożsamości, jak i problematyka z nim związana pojawiło się w historycznoliterackim dorobku Aleksandra Fiuta o wiele wcześniej, bo już w „Dowodzie tożsamości. Prozie Wilhelma Macha” (1976), następnie w „Momencie wiecznym. O poezji Czesława Miłosza” (1987), przede wszystkim w rozdziale „Gra o tożsamość”. Wydane w 1995 roku „Pytanie o tożsamość”, zawierające teksty dotyczące twórczości, między innymi, Andrzeja Bobkowskiego, Witolda Gombrowicza, Tadeusza Nowakowskiego, Mariana Pankowskiego, Tadeusza Konwickiego, Edwarda Redlińskiego, Czesława Miłosza, Aleksandra Wata, Zbigniewa Herberta, Tadeusza Różewicza było kontynuacją wcześniejszych zainteresowań badacza. „Być (albo nie być) Środkowoeuropejczykiem” stanowi, jako to podkreśla we wstępie sam autor, „drugie skrzydło, którego skrzydłem pierwszym” była książka poprzednia. Według krytyka teksty z obu książek mają się nawzajem dopełniać, a problem tożsamości ma ujawniać coraz to inne sensy i znaczenia.
„Czymże jednak jest tożsamość i jak ją rozumieć?” - pytał Fiut w „Pytaniu o tożsamość”. „Daremne (...) byłyby próby sformułowania jednoznacznej definicji tego pojęcia. Stało się ono (...) wielce rozciągliwe, a spór o jego sens i zakres nie został w zadowalający sposób rozstrzygnięty. (...) Bliższe sami rozważania z (...) pogranicza literatury, socjologii, antropologii i psychologii społecznej niż jałowe a modne postmodernistyczne dywagacje o rozpadzie podmiotu” - odpowiadał sam sobie. Najnowsza książka Aleksandra Fiuta jest ponowną próba odpowiedzi na to pytanie w kontekście analizy i interpretacji twórczości, między innymi, Stanisława Ignacego Witkiewicza, Witolda Gombrowicza, Czesława Miłosza, Antoniego Słonimskiego, Konstandinosa Kawafisa, Zbigniewa Herberta, Mirona Białoszewskiego, Kazimierza Brandysa, Tadeusza Konwickiego, Jerzego Krzysztonia, Stefana Chwina, Manueli Gretkowskiej, Olgi Tokarczuk, Andrzeja Stasiuka... Unikając wyłącznie polonocentrycznej perspektywy, Fiut w podobny sposób analizuje i interpretuje dorobek Milana Kundery, Josifa Brodskiego i Danilo Kiša. Podnosi to bardzo wartość dzieła, pozbawionego w ten sposób piętna mimowiednego nawet prowincjonalizmu.
Opracowanie Fiuta jest, w konsekwencji próbą naszkicowania duchowego portretu „Środkowoeuropejczyka” w oparciu o zespół cech psychicznych i miejsc urodzenia poszczególnych bohaterów książki. Autor rozważa stosunek pisarzy polskich, rosyjskich, czeskich, serbskich do kultury, tradycji i dziedzictwa duchowego Zachodniej Europy, zarówno w aspekcie pozytywnym, jak i negatywnym. Bardzo interesująco analizuje konteksty historyczne, socjologiczne (i te dalsze i te bardziej współczesne) dokonywanych przez pisarzy wyborów. Zadaje pytanie o szczególne wartości, które możemy, jako Środkowoeuropejczycy wnieść w wianie Europie: uwrażliwienie na moralny aspekt literatury, sztuki, polityki, świadomość granic pomiędzy dobrem i złem, prawdą i kłamstwem, zaświadczone w tej części kontynentu życiem wielu pisarzy oraz ich okrutnym, biograficznym i historycznym doświadczeniem, szczęśliwie przez autora nie idealizowanym, ani nadmiernie nie dowartościowywanym. Z drugiej strony Aleksander Fiut wielokrotnie zastanawia się na kartach swojej książki, czy pytanie o nasze „wchodzenie do Europy” jest zasadne. A może nigdy jej nie opuściliśmy?
Oryginalnością wniosków i krytyczno-literackiego spojrzenia wyróżniają się szczególnie rozdziały: tytułowy oraz „Dwa spojrzenia na antyk”, „Socjalizm realny – co to za zwierz?”, „Stan osaczenia. O prozie stanu wojennego”, „Pomiędzy. O Josifie Brodskim”, „Postmodernizm à la polonaise”. Całość książki została dodatkowo podzielona na większe fragmenty, których tytuły odpowiadają poszczególnym kręgom tematycznym, będącym przedmiotem szczególnego zainteresowania autora: „Ani „Zachód”, ani „Wschód”„, „W cieniu totalitaryzmu”, „Pogranicza”, „Epilog czy prolog”. Wspomniany już tutaj rozdział tytułowy jest próbą uporządkowania pewnych kategorii stricte metodologicznych. Autor referuje najważniejsze wątki myślowe w dotychczasowej dyskusji na temat samego pojęcia „Europy Środkowej”, podkreślając przy okazji merytoryczną iluzoryczność tego rodzaju określenia. Według Fiuta termin ów pojawił się przede wszystkim pod piórem dysydentów i emigrantów z tej części kontynentu, nabierając przede wszystkim znaczenia politycznego. W jego ramach podkreślano trwałość związków z kulturowym i cywilizacyjnym dziedzictwem Europy Zachodniej, czasem z pominięciem Niemiec i Austrii oraz Rosji wyłączanej z tego rodzaju wspólnoty. Kolejnym elementem było poszukiwanie w ramach kulturowego paradygmatu cech wspólnych w myśleniu i postawach mieszkańców tego regionu z równoczesnym braniem w nawias przez pisarzy cech odróżniających. Trzecia część definicji to idealizowanie istniejących kiedyś na tym terenie państw wielonarodowych i wielokulturowych, a więc wprowadzanie kategorii utopii retrospektywnej, tak ulubionej przez literaturę, opisującą dzieje Wielkiego Księstwa Litewskiego i monarchii austro-węgierskiej (Cekanii). Przytacza zatem Fiut teksty, tezy i argumenty poszczególnych obrońców i demaskatorów owego mitu: Josefa Kroutvora, Czesława Miłosza, György Konrada, Tomasza Łubieńskiego, Bohdana Cywińskiego. Z kręgu refleksji zachodniej przypomniane zostały, mniej czy bardziej wątpiące, poświęcone tej tematyce głosy Timothy'ego Gartona Asha („Czy Europa Środkowa istnieje?”), Hansa Magnusa Enzensbergera, Edgara Morina z jego koncepcją „dialogowości” i „wiru”, Jean Marie Domenacha z ideą „samoprzekształcania się” („Europa: wyzwanie dla kultury”). Według Fiuta tematami odróżniającymi literaturę Środkowej Europy od innych literatur europejskich były: nie akceptowana peryferyjność, poczucie ruchomości granic, problematyczna tożsamość. Ale zarówno te tematy, jak i związane z nimi wartości zostały zagrożone homogenizacją uprawianą najpierw przez system autorytarny, a później, po „Jesieni Ludów” 1989 roku, przez kulturę masową odwołującą się do amerykańskich wzorców. Niebezpieczeństwem okazała się także globalna, kulturowa unifikacja, utrata tożsamości poszczególnych narodów w wielu aspektach ekonomicznych i psychologii zbiorowej, ideologia zachodnioeuropejskich spadkobierców dziedzictwa Trzeciego Świata oraz wpływowych przedstawicieli postmodernizmu (Fiut szczegółowo relacjonuje tezy słynnej książki Alaina Finkielkrauta „Porażka myślenia”). Według Fiuta właściwości, obiecujące literaturze środkowoeuropejskiej szansę na uniwersalność okazały się anachroniczne: „Pojęcia peryferii, granicy i tożsamości milcząco zakładały porządek, rozróżnienie i hierarchię, a to właśnie one zostały unicestwione wraz z zakwestionowaniem samej idei Europy Środkowej. Śmiertelny cios zadała tej idei wojna w byłej Jugosławii”. Jakie jest zatem wyjście z tak zagmatwanej kulturowo i politycznie sytuacji?
Według autora książki należy przywrócić literaturze Środkowej Europy oraz tworzącemu ją typowi intelektualisty tradycyjną wysoką rangę, a wraz z nią ocalić odmienne w stosunku do zachodniego spojrzenie na własny kraj, kontynent i cywilizację w skali globu. Ale ani ten intelektualista, ani ta literatura nie powinny niewolniczo kopiować Zachodu, jak również, z drugiej strony, grzęznąć w koleinach prowincjonalizmu, regionalizmu i zaściankowości. Środkowoeuropejski twórca nie może wszak żywić żadnych resentymentów wobec kultury śródziemnomorskiej. Musi dążyć do równouprawnienia kultur małych społeczności, grup etnicznych i religijnych, do przywracania hierarchii wartości i aksjologicznego ładu. Kultura winna być dla niego przenikaniem się i wzbogacaniem odmiennych wzorów, dialogiem ponad historycznym czasem i przypisanym intelektualiście miejscem. Dla mieszkańca tej części kontynentu, w odróżnieniu od „homo ludens” kultury zachodniej, kultura pozostaje nadal czymś śmiertelnie (w przenośni i dosłownie) poważnym. Zbyt wielką zapłacił za nią cenę, aby nie żywić wobec niej szacunku z przymieszką dystansu i ironii. Na skłonność do rozróżnień, wartościowania, połączoną ze sceptycznym stosunkiem do autorytetów i ostatecznych rozstrzygnięć. Alternatywą dla tak sformułowanego, utopijnego projektu mogłaby być środkowoeuropejska literatura, opisująca na swoim terenie proces, który zdążył już ogarnąć zachodnią połać kontynentu. Polega on, między innymi, na erozji dotychczasowych, wydawałoby się odwiecznych praw i norm zachowań, na powstawaniu w społeczeństwach postindustrialnych nowego modelu kultury charakteryzującego się ahistoryzmem, eklektyczną synchronią, aktualizowanymi nieustannie przez media pseudowartościami. Polimorficzne kulturowo, etniczne społeczeństwo przeradza się w zróżnicowane rasowo. Towarzyszy temu, niekiedy, wzrost nacjonalizmów. Ale literatura może też przeciwdziałać ksenofobii, sprzyjać wzajemnemu poznaniu się narodów, ciążących przez wieki ku Wiedniowi, Paryżowi, Rzymowi... We współczesnym sporze o kształt i oblicze duchowe Europy Aleksander Fiut opowiada się po stronie „Europy Ojczyzn”, zróżnicowanych duchowo, proponujących definicję tożsamości, zawierającej przywiązanie do konkretnego miejsca na ziemi, życzliwe zainteresowanie obcością i innością poszanowanie cudzej wolności i związanych z nią wyborów, a także opcję na rzecz wyraźnie określonej hierarchii wartości oraz suwerennego samookreślenia. Zniknięcie totalitarnego Lewiatana nie unieważniło, według Fiuta, większości problemów, związanych z podstawowym, zaiste hamletycznym, pytaniem zadanym przez autora. W jaki sposób powstawał ów stop pierwiastków obcych i rodzimych? Jaki wpływ miał nań komunizm jako system polityczny i sposób myślenia? Na czym polega istota europejskości? Jak Europa Zachodnia postrzegana jest przez Europę Środkową i odwrotnie? Według Aleksandra Fiuta polska literatura była dotychczas raczej symptomem dokonujących się zmian, niż ich animatorem, lub, kiedy to potrzebne, wątpiącym świadkiem.
Pozostałe partie książki są egzemplifikacją wyeksponowanej powyżej problematyki. I tak w części zatytułowanej ambiwalentnie „Ani »Zachód« ani »Wschód«” spośród najciekawszych stwierdzeń Fiuta należy odnotować te dotyczące poczucia pozorności i nieautentyczności środkowoeuropejskiego życia oraz kompleksu niższości wobec Europy, żywionych przez Witkacego i Gombrowicza. Obydwaj przedstawiali tradycję kulturową i literacką jako nieledwie muzeum zużytych form pozbawionych znaczenia hierarchii, w dodatku dowolnie komponowanych, co zbliża ich do postmodernizmu. Stanęli przecież, według Fiuta, w procesie historycznych przekształceń cywilizacji tej części kontynentu na progu modernizmu. Pisząc o Miłoszu autor przytacza fragment „Dziennika” Gombrowicza, mówiący, iż Miłosz nie tylko pragnął w imię kultury Zachodu potępić Wschód, ale także narzucić Zachodowi własne odrębne przeżycie i wiedzę na temat Środkowej Europy. Według Gombrowicza Zachód żył wizją „człowieka odosobnionego i absolutnych wartości”, gdy tymczasem pisarze ze Wschodniej Europy byli przekonani, że po klęsce filozofii indywidualistycznej nastąpi zmierzch filozofii kolektywnej, co się do końca na przykładzie obecnej Polski nie sprawdziło. Miłosz jako pisarz środkowoeuropejski nie chciał się określać wyłącznie poprzez pryzmat sporu z Zachodem. Szczególnie w „Rodzinnej Europie” podjął próbę opisania innych, konstytutywnych składników europejskośrodkowej tożsamości. Według Fiuta i Miłosz i Gombrowicz byli równocześnie w jakiejś mierze i „wschodni” i „zachodni”, łącząc w swojej twórczości cechy mieszane. Szczególnie Gombrowicz podważał zasadność opozycji Wschód-Zachód jako podstawowej dla opisu swoistości tego co polskie, lub środkowoeuropejskie. Pisał raczej o „sytuacji pośredniej”, o Polsce jako częściowej „karykaturze Wschodu i Zachodu”. Rodzima nieokreśloność była dlań orężem walki z Zachodem w przeciwieństwie do Miłosza, uwalniającego się od owej nieokreśloności i czującego się na przykład, w kulturze francuskiej, jak w domu, gdzie wygnaniec odnajduje swoje miejsce. Wszak indywidualnym losem odnawia odwieczne topoi. Punktem oparcia dla Miłosza i Gombrowicza w ich pojedynku z Zachodem stały się ziemia rodzinna, kultura narodowa i środowisko społeczne obydwóch pisarzy. Należeli oni do formacji szlacheckiej, zachowującej dystans w stosunku do kultury Zachodu, ale bardzo dobrze znającej jego dziedzictwo i współczesne osiągnięcia. Miłosz i Gombrowicz traktowali kulturę europejską tak jakby przychodzili do niej z zewnątrz, a przecież byli w niej mocno zakorzenieni. Byli jej cząstką. Dla Gombrowicza wartość Europy tkwiła w sile tworzących ją poszczególnych kultur narodowych, Miłoszowi ukształtowanemu przez Kresy bliższa była idea „małych ojczyzn”. Tym bardziej, że poeta w młodości doświadczył na własnej skórze zabójczej siły różnych nacjonalizmów, w tym także polskiego. Dla obydwóch pisarzy tożsamość kulturowa, narodowa i indywidualna nie były czymś gotowym, lecz nieustającym zadaniem do wykonania.
Już tylko z braku miejsca trudno tu dokładnie zreferować pozostałe tezy Aleksandra Fiuta. Stawia on szereg ciekawych hipotez, nie tylko na temat związków polskiej literatury i kultury z Zachodem, wieńcząc je zresztą nader trafnymi konkluzjami. W szkicu o Antonim Słonimskim, na przykład, analizuje autor klęskę określonego modelu środkowoeuropejskiego, pacyfistycznego liberalizmu, wierzącego w pomyślny rozwój globalnej cywilizacji. Cios tym złudzeniom zadały dwie wojny światowe, Holocaust, lokalne konflikty i przyrodzone zło natury ludzkiej. W znakomitym tekście, porównującym poetykę Kawafisa i Herberta, unaocznia Fiut różnice pomiędzy bezgraniczną wiarą greckiego poety w kulturowe dziedzictwo i symbole Zachodu, a zachwianą wiarą polskiego pisarza, wiedzącego już o tym, że aby kod ten przez wieki pozostał żywy, nieustannie odnawiany być musi za cenę cierpienia poszczególnych jednostek i pokoleń, przemijających w cieniu morderczej środkowoeuropejskiej historii. W „Strategiach podróżnych”, dotyczących twórczości Białoszewskiego, autor książki analizuje sposoby, dzięki którym poeta na swój sposób próbuje unieważnić problematykę konfrontacji mieszkańca Środkowej Europy z rzeczywistością materialną i duchową jej zachodniej połaci oraz Stanów Zjednoczonych. W „Obmapywaniu Europy. AAAmeryce” Białoszewski rezygnował z patosu na rzecz strategii „ostentacyjnego pominięcia” oraz „erudycji mimochodem”, likwidując ów problem obcości i przekreślając status Herbertowego „barbarzyńcy w ogrodzie”. Pisarz i w Europie i w Ameryce czuje się po prostu „u siebie”. Fiut porównuje tę postawę z co najmniej ambiwalentnym stosunkiem do USA Konwickiego i Kijowskiego. Podobna problematyka obcości, swojskości, nacechowanego resentymentem stosunku do Zachodu (to jeden z podstawowych elementów autoportretu „środkowoeuropejczyka”) pojawia się w, dokładnie analizowanych przez Fiuta, „Nierzeczywistości” Brandysa, „Małej Apokalipsie” Konwickiego, „Obłędzie” Krzysztonia. W utworach tych opisy narodowej megalomanii, mitów, samouwielbienia, obrzydliwości codziennej egzystencji, dewiacji narodowego charakteru zderzają się z wychodzącymi na jaw kompleksami wobec Zachodu. Według autora książki Polak spoglądał najczęściej na Zachód „okiem zdradzonego kochanka” (Bobkowski, Nowakowski, Dygat), „barbarzyńcy w ogrodzie” (Różewicz, Herbert, Andrzejewski, Mrozek, Brycht), „więźnia totalitarnego systemu” (Borowski, Herling-Grudziński). Każda z tych wizji akcentowała nieco inny element obrazu Zachodu: moralną erozję, kulturową dekadencję, schyłek demokracji, a wszystkie trzy zbudowane zostały ze schematów i uproszczeń. Ale ofiarą podobnych strategii pada także polska rzeczywistość opisana w prozie stanu wojennego. „Stan osaczenia” Aleksandra Fiuta to jeden z najlepszych tekstów na ten temat bezlitośnie punktujący zdeformowaną wizję świata i fałsz „świata przedstawionego” w utworach (tu trzeba przyjąć różne punkty widzenia) na przykład Nowakowskiego i Andermana (zderzenie mitologii pozytywnej z mitologią negatywną), Rymkiewicza, Bocheńskiego, Szczypiorskiego. Oprócz demaskatorskich opowiadań Andermana, środkowoeuropejska i polska tożsamość, wyłaniająca się z tych tekstów, charakteryzowała się czarno-białymi schematami politycznymi, społecznymi i militarnymi, nadmierną idealizacją inteligenckiej i robotniczej opozycji, a szerzej - całego społeczeństwa. Cechą tej tożsamości było również unikanie przyjmowania do wiadomości przez twórców i działaczy faktów historycznych i społecznych (wprowadzenie stanu wojennego było typowym konfliktem bratobójczym), które burzyłoby nader pozytywny obraz wspólnoty, nadmierne eksploatowanie symboli romantycznych, okupacyjnych oraz towarzyszącej im retoryki.
Jest rzeczą interesującą, że w literaturze naszych słowiańskich pobratymców proces samoidentyfikacji i budowania etnicznej, narodowej, kulturowej, indywidualnej tożsamości również odbywał się w ramach konfrontacji z przysłowiowym Zachodem, jak działo się to na przykład w omówionej przez Fiuta twórczości Milana Kundery. Język ciała i Eros przeciwstawione w niej zostały hipostazom ludzkiego umysłu. Ideologia okazała się uwodzicielką, kultura Zachodu została skrytykowana, a podstawowym paradygmatem narratora i twórcy stała się „gra z nicością”. Nie tak było w przypadku idealizującego Rosję Josifa Brodskiego, nabożnego piewcy słowa, literatury, kultury Zachodu. Fiut przypomina w swojej książce dzieje sławnego sporu rosyjskiego pisarza z Kunderą, wykluczającym Rosję z Europy i przestrzegającym ściśle podziału Wschód-Zachód. Jeszcze inaczej podszedł do tego zagadnienia Kiś, tworząc w swojej twórczości pojęcie środkowoeuropejskiej tożsamości, odwołującej się do mitu galicyjskiego, historii II wojny światowej, tematu „Zagłady”, totalitaryzmu w faszystowskim i komunistycznym wydaniu. Kiś, z pochodzenia Serb, którego twórczość zbliżona była pod pewnymi względami do utworów Brunona Schulza, również eksploatował motywy przemijania, śmierci, „czasu historii”, „czasu paleontologii”, „księgi”, „labiryntu”, „palimpsestu”. Były to zatem trzy różne strategie, przypominające niektóre ujęcia tego samego tematu w polskiej prozie.
Ostatni rozdział książki Aleksandra Fiuta poświęcony został zagadnieniom postmodernizmu à la polonaise. Stanowi on logiczną klamrę, zamykającą całość rozważań autora. Istotnie, ze względu na mimo wszystko pewną niejasność kryteriów samego postmodernizmu, mały stopień jego adekwatności do polskich warunków i tej fazy kulturowej transformacji, w której się obecnie znajdujemy, nie wiadomo tak naprawdę, czy dzieła Gretkowskiej, Tokarczuk, Chwina, Stasiuka i Pilcha są epilogiem, czy prologiem. Czy wygasa w nich na naszych oczach pewna formułą kulturowej tożsamości, czy też otwierają one nową epokę. Według Fiuta „dopiero w 1989 roku skończyło się - przynajmniej w literaturze - dziewiętnaste stulecie”. Upadła wraz z nim wiara w tradycyjne paradygmaty literatury, w jej kreacyjne potencje, moc politycznego i moralnego oddziaływania. „Wielkie narracje” oraz autorytety ustąpić musiały kulturze masowej, autorytaryzm - paroksyzmom rodzącej się demokracji. Towarzyszyło tym procesom załamywanie się dotychczasowej hierarchii, wzorów systemów pojęć. Postmodernizm mógłby więc stać się językiem tej nowej epoki, lub równie nową formułą i formą tożsamości, odwołującą się do komunikacyjnej rzeczywistości globalnej wioski. Trudno jednakże autorowi „Być (albo nie być) Środkowoeuropejczykiem” rozstrzygnąć jednoznacznie ten problem. W rzetelnej, ważnej i świetnie zakomponowanej, koherentnej książce Aleksandra Fiuta więcej bowiem pytań, niż odpowiedzi. Wychodzi ona naprzeciw nie tylko filologicznym, ale i aktualnym społecznym rozterkom, przez co jej szczegółowe konstatacje, pomimo tego, że odnoszone przede wszystkim do literatury, nabierają dodatkowej wagi. Wszak Polska, przyjęta już do NATO, ale jeszcze nie stowarzyszona z Unią Europejską, staje się obecnie nowym „przedmurzem”. Po spóźnionym w naszym kraju, jak wszystko co przychodzi z mitycznego „Zachodu”, Tofflerowskim szoku przyszłości, kłopot z tożsamością, równa się kłopotowi z istnieniem. Nie tylko zresztą w tej części Europy.
Subskrybuj:
Posty (Atom)