piątek, 30 sierpnia 2013

S. Michalkiewicz o sprawach bieżących

Samotność premiera Tuska

Ładny interes! Jeszcze nie zdążyliśmy się nacieszyć wiadomością o dymisji pana wicepremiera i ministra finansów Jacka Vincenta Rostowskiego, a już pan wicepremier i minister finansów Jacek Vincent Rostowski tę wiadomość oficjalnie zdementował! Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Nie mówię już o zasadzie wyznawanej przez księcia Gorczakowa, który nie wierzył informacjom nie zdementowanym, ale o opinii pewnego politologa, że gdyby pan wicepremier i minister finansów Jacek Vincent Rostowski naprawdę podał się do dymisji, to premier Donald Tusk zostałby „osamotniony”. Jakże to? Premier otoczony przez wicepremierów, ministrów i ministry „osamotniony”? „Czy instrument niestrojny, czy muzyk się myli?” Wszystko to oczywiście być może, zwłaszcza że z politologami bywa tak, jak z recenzentami. Powiadają mianowicie, że recenzent przypomina impotenta; wie jak powinno być, ale sam nie potrafi. Coś musi być na rzeczy, bo jeśli politologia jest nauka o polityce, to znaczy - o uprawianiu polityki, to specjaliści z branży powinni mieć politykę w małym palcu. Tymczasem wystarczy posłuchać opinii politologów, by się przekonać, że o polityce wiedzą oni mniej więcej tyle samo, co wszyscy, to znaczy - niewiele, a jeśli się w sprawach politycznych wypowiadają, to raczej jako agitatorzy, niż naukowcy.
Zresztą zróbmy przegląd parlamentarnych polityków; premier Tusk jest historykiem, prezes Kaczyński - prawnikiem, wicepremier Piechociński - ekonomistą, Janusz Palikot - filozofem, co prawda biłgorajskim, niemniej jednak. Nawet ministra Mucha jest ekonomistką, podobnie, jak wicepremier Jacek Vincent Rostowski. Jedynym politologiem jest Leszek Miller, który ukończył Wyższą Szkołę Nauk Społecznych przy KC PZPR, gdzie nauczano o wyższości ustroju socjalistycznego nad wszystkimi innymi, o centralizmie demokratycznym, a więc o czymś, czego nigdy nie było, nie ma i nie będzie. Nie chodzi jednak o to, by natrząsać się z wykształcenia Leszka Millera, tylko o to, by wykazać, że politologia chyba nie jest specjalnie przydatna przy uprawianiu polityki, zwłaszcza w naszym nieszczęśliwym kraju.
No dobrze - ale w takim razie co jest, albo może być przydatne przy uprawianiu polityki, zwłaszcza w naszym nieszczęśliwym kraju? Pewne światło na tę sprawę rzuca samo powołanie pana Jacka Vincenta Rostowskiego do rządu premiera Tuska. Jak pamiętamy, Platforma Obywatelska przed wyborami w roku 2007 dysponowała „gabinetem cieni” na którego czele stał niedoszły „premier z Krakowa”. W tym „gabinecie cieni” kandydatem na ministra finansów był pan Zbigniew Chlebowski, późniejszy „Zbycho” z afery hazardowej, której jak wiadomo, „nie było”. Aliści kiedy przyszło do tworzenia rządu, to „premier z Krakowa” przepadł z kretesem, ministrem finansów został pan Jacek Vincent Rostowski, a w ogóle z pierwotnego „gabinetu cieni” swoje stanowiska objęła tylko dwójka dygnitarzy: pani Ewa Kopacz - jako ministra zdrowia i pan Mirosław Drzewiecki, późniejszy „Miro” z afery hazardowej, której, jak wiadomo, „nie było”. W rządzie nie tylko pojawili się ministrowie spoza „gabinetu cieni”, ale w dodatku ci, którzy w tym gabinecie byli, ustąpili przybyszom znikąd bez słowa protestu.
Musiała być po temu jakaś bardzo ważna przyczyna, której ja oczywiście nie znam. Podobnie jak wszyscy, jestem skazany na domysły - ale skoro już jestem skazany, to sobie nie żałuję i domyślam się, że do Donalda Tuska przyszedł ktoś starszy i mądrzejszy i powiedział: słuchajcie no Tusk, macie tu listę waszego gabinetu i nic nie kombinujcie na własną rękę, bo z tego wynikną tylko same zgryzoty, a my będziemy musieli wam przypomnieć, skąd wyrastają wam nogi. Czy powiedział tak, czy tę myśl wyraził innymi słowami - tak czy owak perswazja okazała się skuteczna, no i w ten oto sposób pan Jacek Vincent Rostowski został w rządzie premiera Tuska ministrem finansów i to w dodatku takim, że gdyby podał się do dymisji, to premier Tusk zostałby kompletnie „osamotniony”, mimo że nadal byłby premierem rządu, w którym zasiadają wicepremierzy, ministrowie i ministry.
Wynika z tego, że pozycja pana ministra Jacka Vincenta Rostowskiego w rządzie premiera Tuska jest zupełnie wyjątkowa, że kto wie, czy w prawdziwej hierarchii pan wicepremier i minister finansów Jacek Vincent Rostowski nie stoi wyżej od samego premiera Tuska? Wykluczyć tego z góry nie można między innymi dlatego, że pan wicepremier i minister finansów Jacek Vincent Rostowski rodowe nazwisko miał kiedyś inne, mianowicie Rothfeld, a ta okoliczność w dzisiejszych czasach bywa w polityce szalenie pomocna, zwłaszcza w branży finansowej i w takich krajach, jak nasz nieszczęśliwy. Ale nie tylko z tego powodu pan Jacek Vincent Rostowski mógł zostać faworytem tajemniczego starszego i mądrzejszego, co to przyniósł premieru Tusku papierek z listą jego gabinetu. Tych powodów mogło być znacznie więcej, ale można je wyjaśnić wyłącznie na gruncie potępionej przez wszystkich mądrych, roztropnych i przyzwoitych, co to rozpoznają jeden drugiego po zapachu.
Otóż według wspomnianej teorii spiskowej, PRL-owscy bezpieczniacy u progu sławnej transformacji ustrojowej przewerbowali się do razwiedek przyszłych sojuszników naszego nieszczęśliwego kraju, traktując to jako polisę ubezpieczeniową. Oczywiście wynikają z tego rozmaite zadania, wyznaczane przez władze kraju, do którego taki jeden z drugim bezpieczniak się przewerbował - i dlatego właśnie rząd premiera Tuska był zupełnie inny, niż skład „gabinetu cieni” - bo ów „gabinet” to była tylko taka sobie zabawa Umiłowanych Przywódców, z której nic przecież nie musiało wynikać, podczas kiedy już przyszło do tworzenia rządu, to każda z przewerbowanych watah musiał w nim umieścić swojego legata, żeby pilnował interesu. To wyjaśnia, dlaczego w swoim czasie premier Tusk nie odwołał ministra Skarbu Państwa, chociaż się odgrażał, że go odwoła, jeśli ten nie znajdzie strategicznego inwestora dla stoczni, no i wyjaśnia, dlaczego mimo licznych ministrów i minister, premier Tusk bez pana Jacka Vincenta Rostowskiego byłby „osamotniony”. A skoro „Newsweek” puścił bąka o dymisji na podstawie aż „dwóch niezależnych źródeł”, to znaczy, że kompromis między bezpieczniackimi watahy i ich mocodawcami właśnie się zachwiał.
Stanisław Michalkiewicz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz