sobota, 15 marca 2014

Anna Zachenter dla Fronda.pl: Putin perfekcyjnie rozgrywa sprawę Ukrainy


Fronda.pl: W„Montażu” Vladimira Wolkoffa czytamy: „podczas wojny najlepsze co się może zdarzyć, to opanować kraj nieprzyjaciela nietknięty zniszczeniami; unicestwienie go to ostateczność”. Rosja zajmuje Krym nie tylko bez zniszczeń ale i bez walki. Czy Putin prowadzi wojnę doskonałą?
Anna Zachenter: Putin zajmuje terytorium niepodległego państwa bez ofensywy militarnej, bitew, nalotów i zniszczeń. Gdyby przyjąć kryteria Volkoffa, odpowiedź powinna brzmieć: do tej pory – tak. Z tym zastrzeżeniem, że Volkoff to teoretyk, posługuje się modelami. Wywodzi je wprawdzie z praktyki, ale stosuje uogólnienia. Tymczasem celem sowieckich i rosyjskich podbojów było i jest zdobycie terytorium jak najmniejszym kosztem.
Dziś Putin mógłby powtórzyć słowa Lenina z 1919 roku: „Nam wszystko wolno, ponieważ […] wyciągamy miecz nie w celu zniewolenia, lecz w imię wolności i wyzwolenia spod ucisku”. Pułkownik KGB prowadzi wojnę w sposób przebiegły, „w obronie Rosjan” i jest – jak na razie – skuteczny. Uporczywie trzyma się jednej wersji: porozumienie między Janukowyczem a przedstawicielami opozycji 21 lutego w obecności ministrów spraw zagranicznych Niemiec i Polski wciąż obowiązuje. Nieważne, że Janukowycz dawno uciekł z Ukrainy – ważne jest powtarzane bezustannie kłamstwo. Stary kagiebista zna zasady gry: wie, że pozostawia w ten sposób Zachodowi uchyloną furtkę, przez którą ten będzie mógł się po cichu wycofać, jeżeli uzna, że z Putinem nie wygra inaczej niż na drodze zbrojnej.

Na razie Rosjanie przejmują ośrodki władzy oraz centra militarne na Krymie, zamierzają formalnie przyłączyć półwysep „środkami prawnymi” – jeśli jednak to się nie uda, pełzająca wojna może przekształcić się w niszczycielską. Zburzyłoby to misterny plan zawładnięcia Krymem, a w dalszej kolejności pewnie Ukrainą, bez walki, ale kto zna plany Kremla? Nie ma żadnej gwarancji, że Rosjanie nie sięgną po tradycyjne środki, jeżeli napotkają na zdecydowany opór.

Sowieci uczynili z szeroko pojmowanych działań dezinformacyjnych stały element swojej polityki i nadali im charakter szczegółowo planowanych operacji. Na przykład przed wkroczeniem wojsk Układu Warszawskiego do Czechosłowacji, wykorzystali po raz pierwszy na terytorium bloku sowieckiego nielegałów, którzy zjeżdżali od początku 1968 roku na zachodnich paszportach. Wasilij Mitrochin przekazał Zachodowi materiały dotyczące dwudziestu takich osób. Ówczesny szef KGB Andropow stworzył im na miejscu silne zaplecze: wzmocnił „oficjalną” rezydenturę KGB przy praskiej bezpiece, a w kwietniu 1968 roku powołał tajną rezydenturę do koordynowania ich pracy. Zajmowali się wyszukiwaniem lojalnych komunistów do sformowania nowego rządu po wkroczeniu Sowietów. Wybrani przez nich funkcjonariusze partyjni: Alois Indra, Josef Lenart, Drahomir Kolder, Vasil Bilak oraz Rudolf Barak utrzymywali regularne kontakty z sowiecką ambasadą, gdzie byli instruowani, a w stosownym momencie podpisali list wzywający Związek Sowiecki do interwencji zbrojnej.
O tym, jak łatwo jest manipulować wrogiem, Rosjanie przekonali się niejeden raz. Moskwa była przez dekady w tyle za Paktem Atlantyckim pod względem technologicznym, lecz utrzymywała świat w strachu, dostarczając rządom i społeczeństwom Zachodu dużo odpowiedniej propagandowej pożywki. Prawdziwa siła ZSRS miała swoje źródło w łatwowierności, tchórzostwie i moralnej słabości Zachodu. Podobnie działa Moskwa po transformacji Sowietów w Rosję.
Gdzie działali nielegalowie, czyli jak tłumaczy Wiktor Suworow książce „GRU – Radziecki Wywiad Wojskowy” oficerowie operacyjni wywiadu wykonujący za granicą zadania zlecone przez centralę, uchodzący za obywateli innego państwa niż jego własne.
Nielegałowie byli rozlokowani w newralgicznych miejscach, gromadzili się wokół środowisk różnej proweniencji: docierali do opozycji wewnątrzpartyjnej, Związku Pisarzy, redakcji gazet, na Uniwersytet Karola. Proponowali pomoc, obiecywali, że postarają się o poparcie opinii publicznej w swoich „ojczystych” krajach, tymczasem do Moskwy przekazywali informacje o nastrojach i planach „kontrrewolucjonistów”, penetrowali „prokapitalistyczne” środowiska i zbierali materiały, które miały posłużyć do ich skompromitowania.
Kiedy grunt był urobiony, agresja zaczęła się po cichu, od lądowania desantu spadochroniarzy wywiadu wojskowego GRU na praskim lotnisku. Zanim do kraju wjechały czołgi, teren został zabezpieczony przez specnaz. 20 sierpnia 1968 roku o godzinie jedenastej wieczorem na praskim lotnisku wylądowały samoloty z czerwonymi gwiazdami. Komandosi szybko opanowali w ciemnościach lotnisko i zapewnili bezpieczne lądowanie kolejnym transportom. Jeszcze tej samej nocy czterdzieści cztery lata temu od kilkaset tysięcy żołnierzy sowieckich, polskich, węgierskich, bułgarskich i enerdowskich wkroczyło w dwóch rzutach do Czechosłowacji.
W latach 60. XX wieku Oleg Pieńkowski, wysoki oficer sowieckiego wywiadu wojskowego GRU, a od 1960 roku szpieg NATO, ujawnił okoliczności zestrzelenia w okolicach Swierdłowska samolotu szpiegowskiego U-2 pilotowanego przez Gary’ego Powersa. Według wersji oficjalnej, U-2 spadł trafiony jednym pociskiem. Pieńkowski –przekazał, że do strącenia Powersa trzeba było aż czternastu pocisków – tak niska była ich skuteczność.
A co działo się podczas negocjacji rozbrojeniowych SALT I w 1972 roku? Breżniew wykorzystał talenty arcyłgarza ze sztabu generalnego Nikołaja Wasiliewicza Ogarkowa, żeby wmówić Amerykanom, że nowy pocisk UR-100 nie należy do arsenału defensywnego, a zatem nie może być przedmiotem rozmów o ograniczeniu tego typu rakiet. Było to mistrzowskie posunięcie, bowiem UR-100 miał w rzeczywistości zastosowanie uniwersalne: służył zarówno do obrony, jak i ataku. Po czterech latach negocjacji prowadzonych przez ludzi obeznanych z bronią strategiczną, Nixon uwierzył na słowo, że rakieta obronna nie służy do obrony, a Sowiety zyskały przewagę nad USA, dysponując znacznie mocniejszą obroną przeciwrakietową niż Zachód. To był sukces, bo wyścig z USA na liczbę rakiet przerósł możliwości ekonomiczne ZSRS. W latach 60. na zbrojenia szedł co czwarty rubel, a społeczeństwo żyło w nędzy. Od wyniku ostatniej rundy negocjacji z Waszyngtonem na temat ograniczenia systemów obrony rakietowej zależało, czy gospodarka komunistyczną pogrąży się w jeszcze głębszym kryzysie, czy zyska czas na złapanie oddechu. Kiedy prawda wyszła na jaw, układ SALT I był podpisany i nic nie mogło powstrzymać Kremla przed rozbudową arsenału obronnego.
Nawiasem mówiąc, sama transformacja ZSRS była operacją dezinformacyjną na niebywałą skalę: pod pozorem reform systemu ludziom ze służb specjalnych udało się zapobiec chaotycznemu rozpadowi państwa sowieckiego. Kiedy Andropow, szef KGB, obejmował w 1982 roku władzę po Breżniewie, zdawał sobie sprawę z tego, że ZSSR nie może trwać w nieskończoność od jednego kryzysu do drugiego. Jako pierwszy w historii szef KGB na stanowisku szefa państwa dysponował wiedzą niedostępną swoim poprzednikom – partyjnym aparatczykom. Jego radykalną wizję: wycofanie się z Europy Środkowej, zjednoczenie Niemiec, rozwiązanie Układu Warszawskiego jako środki konieczne dla ratowania rdzenia imperium – wspierali minister obrony Ustinow i odpowiedzialny za politykę zagraniczną Gromyko. Gorbaczow był – jak twierdzi Władimir Bukowski – marionetką, wcielającą w życie scenariusz służb. Wcześniej był zaledwie jednym z wielu członków komitetu centralnego KPZS. Andropow przygotował go do roli swojego następcy. Dobrze prezentował się medialnie, świat oszalał na jego punkcie, zapanowała gorbomania. To jego okrzyknięto Wielkim Reformatorem.
A Bukowski pytał: „Czyż sekretarz zapyziałego Komitetu Krajowego KPZR, który dopiero w 1978 roku dostał się do KC, w dodatku jako opiekun rolnictwa, mógł wymyślić szatański plan, znakomicie dostosowany do psychologii zachodniego establishmentu? Przecież do roku 1984, czyli do czasu, kiedy zaczęto go szykować na genseka, nigdy nawet nie był na Zachodzie. W tym wszystkim widać było wyraźnie lwi pazur mistrza dezinformacji z piętnastoletnim doświadczeniem pracy w KGB i wiarą w spiskową teorię dziejów. Któż inny mógł wpaść na pomysł zainscenizowania w Moskwie krzyżówki »praskiej wiosny« z leninowskim nepem? Któż by potrafił wykombinować stworzenie pozorów pluralizmu politycznego metodami KGB”?
Przed II wojną światową Moskwa mówiła wprost o opanowaniu Europy, dwukrotnie uderzyła zbrojnie – raz powstrzymała ją Polska, raz sprytniejszy od Stalina okazał się Hitler. A mimo początkowej porażki wyszła z II wojny zwycięsko, zajmując Europę Środkowowschodnią. Instalowała latami potężną agenturę na Zachodzie, „piątka z Cambridge” opanowała wywiad brytyjski na samym jego szczycie, agenci byli w najbliższym otoczeniu Roosevelta, gdy ustalano granice i dzielono wpływy. Po wojnie Kreml nadal przygotowywał plany uderzenia na Zachód, o czym informował CIA m.in. Ryszard Kukliński. Po okresie osłabienia w latach 90. Rosja dźwignęła się i oto, co niedawno oglądaliśmy: Rosjanie na manewrach ćwiczyli atak nuklearny na Warszawę. A świat traktował Putina jak normalnego polityka.
Kilka dni temu dotarły do nas informacje, a może bardziej dezinformacje, o tym, że w Kijowie strzelały osoby najęte przez część liderów Majdanu. Wracając jeszcze raz do Volkoffa i „Montażu”. Bohater książki, agent wywiadu, otrzymał zasady według których ma działać. Są tam m.in. takie punkty jak: „kompromituj przywódców”, „dezorganizuje działania władz”. Czy możemy przypuszczać, że to co dzieje się na Ukrainie toczy się według pewnego scenariusza?
Nie wiem, czy koniecznie trzeba odwoływać się do powieści Volkoffa – o sposobach walki z wrogami mówił zbiegły do USA agent KGB, występujący jako Jurij Biezmienow; pisał o nich Wiktor Suworow, znamy je z archiwum Mitrochina –Moskwa zawsze usiłowała kompromitować wrogów, wyzywając ich od „faszystów”. Tak było z antykomunistycznymi dyktatorami, generałem Franco czy Augusto Pinochetem. „Faszystowska” była międzywojenna „pańska” Polska; potem członkowie Rządu RP na uchodźstwie, zwłaszcza po odkryciu grobów katyńskich w 1943 roku, kiedy zażądali udziału Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w ekshumacji ciał; „faszystami” byli żołnierze wyklęci; za „współpracę z hitlerowcami” szli pod mur żołnierze NSZ. Dziś „nacjonaliści i faszyści” zasiadają w nowym rządzie Ukrainy.

Operacja prowadzona teraz przez Rosję musiała zostać wcześniej zaplanowana – i to w kilku wariantach, możliwie jak najbardziej szczegółowych. Wojnę przygotowuje się starannie, nie wyrusza się na nią ot tak – a mamy przecież do czynienia z wojną, choć politycy unikają tego słowa jak ognia, zastępując je ogólnikowymi określeniami: wciąż słyszymy o „łamaniu prawa międzynarodowego” czy „agresywnych poczynaniach” – byle nie nazwać rzeczy po imieniu.
 A więc czy był scenariusz dla Ukrainy?
Niepodobne, by Putin, wyszkolony oficer KGB, podjął operację na tak wielką skalę bez gotowych scenariuszy. Przecież ten sam Putin, który dziś perfekcyjnie rozgrywa sprawę Ukrainy, nie zawahał się rozpętać w 1999 roku drugiej wojny czeczeńskiej, by odsunąć Jelcyna i zdobyć władzę na Kremlu. Operacji „Hiroszima” – serii zamachów bombowych z jesieni 1999 roku w Dagestanie, Moskwie i Wołgodońsku – towarzyszyła zagłuszająca huk wybuchów kampania kłamstwa. A powietrze wylatywały domy mieszkalne z ludźmi… Jako winnych śmierci setek rosyjskich obywateli wskazywano palcem „czeczeńskich terrorystów”. Tymczasem rzeczywistym organizatorem i wykonawcą operacji „Hiroszima” była Federalna Służba Bezpieczeństwa, którą Putin kierował do sierpnia 1999 roku. W mediach pojawiały się wprawdzie od czasu do czasu tropy wiodące w zupełnie innym niż Czeczenia kierunku, ale FSB szybko je zacierała – nie dość jednak skutecznie, skoro prawda wydostała się na światło dzienne za sprawą m.in. funkcjonariusza FSB Aleksandra Litwinienki. Zapłacił za to śmiercią, już po ucieczce do Wielkiej Brytanii, potraktowany radioaktywnym polonem przez rosyjskie służby.
Zamachy w 1999 roku były prowokacją, która posłużyła pacyfikacji Czeczenii – być może niebawem okaże się, że tę samą rolę pełnią dziś „snajperzy wynajęci przez faszystowską opozycję”? Trudno oprzeć się wrażeniu, że na Ukrainie sięgnięto po zestaw klasycznych sowieckich metod: prowokacji towarzyszy dezinformacja, zaciemniająca i tak niewyraźny obraz wydarzeń. Główne media rosyjskie podają informacje prawdziwe na przemian z nieprawdziwymi: a to słyszymy o ultimatum postawionym ukraińskim siłom na Krymie, a to Kreml zarzeka się, że żadnego ultimatum nie było. Tworzy się sztucznie szum informacyjny, w którym Zachód nie może się połapać.
Najbardziej bezbronne wobec medialnego ataku Kremla jest społeczeństwo rosyjskie, które od rana do wieczora słyszy o „faszystowskim zamachu stanu” w Kijowie i prześladowaniu Rosjan na Krymie – podczas gdy to rosyjskie wojska bez naszywek i oznaczeń zajmują z bronią w ręku kolejne ukraińskie punkty strategiczne.
Rosjanie sięgają po wypróbowaną metodę zastraszania: urządzają jedne po drugich manewry wojskowe – jak w 1980 i 1981 roku, gdy z nagłówków gazet w Polsce nie schodziło pytanie: „Wejdą czy nie wejdą?”. Można odnieść wrażenie, że wracają czasy doktryny Breżniewa.
Scenariusz podobny do krymskiego – wykorzystywanie wieloetnicznych obszarów w niepodległych państwach sąsiadujących z Rosją – oglądaliśmy nie tak dawno, by wspomnieć Osetię Południową. Moskwa sama roznieca nastroje w zapalnych miejscach, które mogą stać się w razie potrzeby punktem wyjścia dla dalszych imperialnych kroków. Kiedy Osetia Południowa, autonomiczna część północnej Gruzji, ogłosiła w 2008 roku niezależność od Tbilisi, Rosjanie po prostu tam wkroczyli, oczywiście „w obronie rosyjskich mieszkańców”. A wcześniej przez długi czas „zwiększali” ich liczbę, rozdając na lewo i prawo rosyjskie paszporty. 
Taki sposób wywoływania i kontrolowania kryzysów rozumieją ci, którzy chcieli wyrwać się spod moskiewskiej kurateli. Gdy Rosjanie zajmowali Krym, były prezydent Gruzji Michaeil Saakaszwili przypomniał nie bez goryczy: „W 2008 roku ostrzegałem, że Ukraina może być kolejną ofiarą Rosji, ale politycy w Ameryce i Europie podejrzewali u mnie urojenia. Scenariusz podobny był do ukraińskiego, bo najpierw w Gruzji wydawano rosyjskie paszporty, a potem wkroczyli rosyjscy żołnierze w celu »ochrony« nowych obywateli”.
Rosja ma jeszcze w zapasie gruzińską Abchazję, ma Dagestan, gdzie Rosjanie to zaledwie 3,2 procenta ludności, ale procent ten w razie potrzeby można zwiększyć.
Moskwa sama dała sobie prawo do obrony Rosjan – gdziekolwiek by byli. Taką doktrynę urzeczywistnia w swojej polityce zagranicznej. Ale sama metoda nie jest wynalazkiem Putina: Polska padła jej ofiarą we wrześniu 1939 roku, gdy czerwona armia zagarnęła ponad połowę terytorium kraju, by ochraniać słowiańskich braci – Ukraińców i Białorusinów. Wówczas urządzono głosowanie, czy okupowane terytoria chcą przyłączyć się do ZSRS – teraz Rosja urządza na Krymie referendum, którego wyników nie trzeba zgadywać.
Wspomniany już przez panią Władimir Bukowski kilka lat temu powiedział o Unii Europejskiej: „Zbudują z Europy jedno wielkie „komunalne” mieszkanie. Trudno im wytłumaczyć, że to utopia. Dojdzie do tego, że w Grecji kichną, a w Anglii będą przyjmować lekarstwo”. Słowa Bukowskiego sprawdziły się. Czy w obecnej sytuacji przyjęcie Ukrainy do UE nie jest wyświadczeniem niedźwiedziej przysługi temu państwu?
Trudno powiedzieć, jak potoczą się wypadki na Ukrainie w najbliższych dniach, tygodniach – jak więc w takiej sytuacji rozważać kwestię przystąpienia Ukrainy do Unii? Nie wiadomo, czy Krym zaspokoi rosyjskie apetyty. Albo inaczej – czy zaspokoi je przynajmniej na jakiś czas. Wiele wskazuje na to, że Putin gra o wszystko, że jego ambicją jest odbudowa imperium – tak diagnozuje jego posunięcia wielu znawców problematyki rosyjskiej, a niedawno Władimir Bukowski powiedział: „Okupacja Krymu i referendum w sprawie odłączenia półwyspu od Ukrainy to polityka władz na Kremlu, która wpisuje się w scenariusz odrodzenia imperium”. Rosja osacza nie tylko Krym, ale i Ukrainę – od wschodu i zachodu. Są przesłanki, że ma swój udział w zaognianiu prorosyjskich nastrojów we wschodniej części kraju. Nowe rosyjskie władze Krymu – „rosyjskie”, bo przecież premierem jest Siergiej Aksjonow, przywódca ruchu „Rosyjska Jedność” – twierdzą, że „przedstawiciele Chersonia, Nikołajewa i Odessy zadeklarowali chęć wejścia w skład republiki autonomicznej, jeśli w wyniku referendum jej pełnomocnictwa zostaną rozszerzone”. Pod Chersoniem wylądowała, według ukraińskich informacji, grupa komandosów, mówi się też o rosyjskich nieoznaczonych siłach w okolicach Odessy. Gra wciąż się toczy, zagrażając nie tylko Ukrainie.
Jak w takiej sytuacji miałoby wyglądać zbliżenie z Unią?
Każda wojna, konflikt ma swoich zwycięzców i przegranych. Jaki wpływ, to co dzieje się na Ukrainie, może mieć na Polskę bądź też na konkretne osoby bezpośrednio zaangażowane w sprawę?
Ludzie rządzący Polską dostroili ton propagandy do atmosfery społecznej. To, co mówią o Rosji Donald Tusk i Bronisław Komorowski, a nawet Leszek Miller, wprawia w osłupienie.
Niedawno jeszcze słowa o „rosyjskiej agresji” i „brutalnej polityce Putina” nie przeszłyby im przez gardło. Kto inny bił wcześniej na alarm i kto inny zapłacił za to najwyższą cenę. A przedstawicieli obecnych władz kamera uchwyciła, gdy śmiali się na Okęciu, czekając w kwietniu 2010 roku na wracające z Rosji trumny.
Jeżeli ludzie ci rzeczywiście przejrzeli na oczy, niech zażądają zwrotu tego, co pozostało z wraku Tupolewa, oddania nam czarnych skrzynek; nich domagają się wyjaśnienia, dlaczego w Moskwie mylono ciała ofiar, wkładając je do trumien. Teraz, kiedy cały Zachód z USA na czele potępia Putina, niedawni rzecznicy „polityki dialogu” powtarzają do znudzenia, że to oni obudzili europejskich polityków – czynią to pewnie w nadziei, że nadrobią punkty w sondażach przedwyborczych. Kreują się na mężów stanu – by udowodnić, że się nimi stali, powinni zacząć mówić głośno i wyraźnie prawdę o rosyjskich kłamstwach. Przecież nikt nie zna lepiej od nich kulisów śledztwa smoleńskiego. To byłby test na ich patriotyzm.
Nadszedł czas, by powiedzieć im: sprawdzam!
Rozmawiała Agata Bruchwald

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz