Deblokada Kaliningradu, czyli przyszła wojna
Nowa zimna wojna zapanowała pomiędzy Rosją a Zachodem. Chociaż, porównaniu z pierwszą zimną wojną, stan obecny i tak przypomina raczej, jeśli nie okresy odprężenia, to przynajmniej lekkiej odwilży. Dla Moskwy takie okresy odprężenia były tylko okazją do zebrania sił, zaczerpnięcia oddechu i uśpienia czujności Zachodu przed następnym wybrykiem. Dziś nie ma blokady gospodarczej, ani ograniczeń COCOM które spowalniały modernizację sowieckich sił zbrojnych. Putin sam ogranicza import żywności z Zachodu, jakby chciał przyzwyczaić Rosjan do czegoś jeszcze gorszego, co ma nastąpić. Chociaż sankcje Zachodu są na razie symboliczne, gospodarka Rosji i tak padła, ale to głównie z powodu wycofania się inwestorów, i osłabienia rubla w związku ze spadkiem cen ropy naftowej. Obecnie PKB Rosji spada w szybkim tempie ale szalony pułkownik nie daje za wygraną i forsuje zbrojenia oraz szykuje się do nowych podbojów. Wydaje się że jeśli nie zdecyduje się na mocne uderzenie na Ukrainę, następna taka okazja może mu się szybko nie trafić. A jeśli osiągnie sukces na Ukrainie, co może być jego następnym celem?
Nie ulega kwestii że dzisiejsza Rosja jest za słaba żeby stawić czoła NATO w konwencjonalnej wojnie. Dlatego Putin działa etapami, za pomocą małych kroczków. Jednocześnie modernizuje swój arsenał jądrowy i bada możliwości działań niekonwencjonalnych. Celem nieukrywanym od lat, jest przywrócenie imperium, przynajmniej w granicach dawnego ZSRS. Może na innych zasadach, bardziej wolnorynkowych, bez spróchniałej ideologii komunistycznej. Jeśli popatrzymy na mapę, widać, że poszerzenie NATO o kraje bałtyckie skróciło odległość dolotu do Moskwy z ok 744 km do ok. 590 km. Przyjęcie Ukrainy skraca czas dolotu do Moskwy o kolejne 134 km. Jeśli więc Putin zajmie lewobrzeżną Ukrainę, następnym celem stanie się Łotwa, ponieważ to z jej terytorium odległość do Moskwy będzie najkrótsza. W praktyce Łotwę trzeba rozpatrywać w połączeniu z Estonią gdzie znajduje się liczna mniejszość rosyjska. Kolejnym celem może być Litwa. W Rosji na blogach i forach zaczyna się mówić o "deblokadzie Kaliningradzkiego Rejonu Obronnego". Deblokada Kaliningradu może być dla Rosji wygodnym pretekstem aby przejść do inwazji na Litwę. Przy okazji jest chwytliwa w samej Rosji, bo odwołuje się do silnej w umysłach Rosjan kliszy, odnoszącej się do blokady Leningradu podczas II Wojny Światowej. Do wykonania tego zadania może posłużyć nowa 1 Armia Pancerna Gwardii rozwijana od niedawna pod Moskwą. Rosja jest za słaba żeby przeprowadzić uderzenie na kilku frontach jednocześnie bez użycia broni jądrowej. Musi więc albo rozpętać ograniczoną wojnę jądrową, dbając o odpowiednie preteksty żeby dać alibi liberałom i pacyfistom w USA. Albo wykorzystywać działania niekonwencjonalne, wojnę hybrydową, próbować dokonać wewnętrznych przewrotów w krajach które chce podbić. Lub przynajmniej udawać że to są wewnętrzne przewroty.
Możliwy jest też wariant kombinowany - najbardziej prawdopodobny. Zacznie się od wojny hybrydowej a skończy na ograniczonej wojnie jądrowej lub tak zwanym "deeskalacyjnym" uderzeniu jądrowym na jakiś drugorzędny cel, na przykład jakieś miasto lub bazę lotniczą w Polsce. Teoria deeskalacyjnych uderzeń jądrowych jest ostatnio mocno rozwijana w Rosji. Rosjanie uważają że jedno, dwa uderzenia jądrowe podczas zajmowania jakiegoś kraju, pozwolą ostudzić zapędy jego sojuszników do udzielania mu pomocy w ramach artykułu 5 NATO. Moskwa może też oczekiwać, że jeśli USA będą zajęte konfliktem z Chinami na Morzu Wschodniochińskim, lub (i) dużą wojną na Bliskim Wschodzie, będą z konieczności musiały odpuścić sobie Europę. Przynajmniej jeśli chodzi o operację zaczepną czyli pomoc w wyzwalaniu zajętego przez Rosję kraju. Zwłaszcza jeśli będą przyciśnięte argumentem w postaci rosyjskich strategicznych pocisków jądrowych. Wykorzystując taktyczną broń jądrową i szantażując kraje NATO pociskami jądrowymi średniego zasięgu, które są zakazane przez układ INF, (Rosja właśnie ten układ złamała budując nowe pociski średniego zasięgu). Wykorzystując tę broń, Rosja może szybko osiągnąć powodzenie nawet na kilku frontach. Dobrze, może tak się stać, ale co potem zapytają niedowiarki? Przecież Rosja jest za słaba na okupację tylu krajów! Poza tym NATO zaraz przejdzie do kontrofensywy i wyzwoli zajęte kraje. Z okupacją nie powinno być problemów jeśli się kontroluje internet (a jest to możliwe, przykładem są Chiny) i wprowadzi karę śmierci za najmniejszy przejaw buntu. Poza tym życie w krajach bałtyckich niewiele się zmieni. Wolny rynek pozostanie. Będą nadal funkcjonować rządy i parlamenty (choć złożone z agentów). Tylko zamiast euro, kraje te powrócą do własnych walut. Nacjonaliści będą nawet zadowoleni. Jeśli mieszkańcy będą chcieli wyjechać, to się im na to pozwoli. Im mniej rybek w akwarium, tym spokojniej. Gorzej z kotrofensywą NATO. Rosja będzie groziła oczywiście rozpętaniem globalnej wojny jądrowej (jakby tej ograniczonej było mało), ale trzeba się też zabezpieczyć w sposób konwencjonalny. Rosja, po wzięciu swojego łupu, zawsze na jakiś czas łagodnieje. Niczym pyton który połknął koźlę. Znajdzie sobie jakieś spokojne miejsce, leży i odpoczywa. Udaje że nic się nie stało. Skąpe siły konwencjonalne będzie musiała tak rozmieścić, żeby NATO nie mogło wykorzystać swojej przewagi. W tym celu już na początku wyznaczy sobie takie rubieże, dzięki którym front bezpośredniego styku z NATO zostanie maksymalnie skrócony.
Co robi dowódca żeby zabezpieczyć skrzydła i maksymalnie skrócić front? Opiera się o przeszkody terenowe, takie jak rzeki, jeziora, góry. Dla Rosji takimi przeszkodami na których może się oprzeć są morza: Bałtyk i Morze Czarne. Jeśli przeprowadzimy najkrótszą linię prostą pomiędzy tymi morzami, to jeden jej koniec musi zacząć się gdzieś w okolicach miejscowości Karolino Bugaz na pograniczu Ukrainy i Mołdawii, 38 km od Odessy, a drugi, skończyć w okolicach małej wioski o wdzięcznej nazwie Różaniec nad Zalewem Wiślanym. Linia o długości około 1200 km. Jej obrona wymagałaby tylko około 8 armii (czyli na innych kierunkach może pozostać jeszcze 3 armie czynne i 4 rezerwowe). Co ciekawe, ta linia przebiega wzdłuż obecnego podziału Mołdawii pozostawiając po wschodniej stronie tak zwaną Republikę Naddniestrzańską, gdzie obecnie znajdują się wojska rosyjskie. Pozostawia też z konieczności skrawki wolnego terytorium Ukrainy nad Morzem Czarnym oraz Lwów i Czerniowce. W tym miejscu przypomina się oferta Moskwy złożona Radkowi Sikorskiemu podziału Ukrainy. Widać że Rosjanie oferowali mu tylko skłócenie Polski z Ukrainą. Ale to nie wszystko, ta linia dzieli również Polskę. Po jej wschodniej stronie zostaną większa część województwa Warmińsko-Mazurskiego, całe województwo Podlaskie i część województwa Mazowieckiego. Ogółem linia na naszym terytorium ma długość około 428 km. Do jej obrony potrzebowałaby Rosja około 3 armii (przyjmując szerokość obrony jednej armii około 150 km). Ile sił potrzebowałaby do jej zajęcia, to zależy od siły obrońcy, czyli naszej. Polska do obrony pasa o takiej szerokości teoretycznie potrzebowałaby około 8-9 dywizji (50 km na dywizję). Ale ponieważ tylu nie ma, to Rosji do zajęcia tego obszaru wystarczy 6 armii. Biorąc pod uwagę że "kraj związkowy" ZBiR, Białoruś, dysponuje dwoma dowództwami operacyjnymi, to Rosji wystarczy 4-5 armii.
Co będzie dalej? Apetyty Rosji są nienasycone. Jak w tym dowcipie: z kim chce graniczyć Rosja? - Z nikim! Kremlowski nadworny ideolog, Dugin, nowe wcielenie Rasputina, przewiduje podbój całej Europy Zachodniej. Kiedy w naszej części Europy panował syberyjski ascetyczny komunizm, w zachodniej Europie rozwijała się inna jego odmiana, libertyński marksizm Gramsciego. Zakładał on że przed ubiciem kapitalistycznego potwora, trzeba pomóc burżuazyjnym społeczeństwom zgnić od środka. Dziś widzimy jak społeczeństwa zachodniej europy nie mogą sobie poradzić z dyktaturą poprawności politycznej która nakazuje równać w prawach wszystkie mniejszości. To dzięki niej muzułmanie mogą kolonizować Europę, bo są de facto uprzywilejowani dzięki zabiegom rządzących lewaków. Kiedy ta przegniła konstrukcja runie, Rosja będzie mogła pójść dalej na zachód. Całkiem możliwe że nowe rosyjskie czołgi T-14 będą witane kwiatami w Berlinie, Rzymie i Paryżu.
Ta mapa zazwyczaj przedstawiana jest, aby pokazać że z perspektywy Rosji, równiny Polski i północnych Niemiec, to najwygodniejszy trakt aby dostać się do Oceanu Atlantyckiego. Tym razem popatrzmy na nią inaczej. Czerwona linia pokazuje najkrótszy front którym Rosja może oddzielić się od NATO na zachodzie.
Nie ulega kwestii że dzisiejsza Rosja jest za słaba żeby stawić czoła NATO w konwencjonalnej wojnie. Dlatego Putin działa etapami, za pomocą małych kroczków. Jednocześnie modernizuje swój arsenał jądrowy i bada możliwości działań niekonwencjonalnych. Celem nieukrywanym od lat, jest przywrócenie imperium, przynajmniej w granicach dawnego ZSRS. Może na innych zasadach, bardziej wolnorynkowych, bez spróchniałej ideologii komunistycznej. Jeśli popatrzymy na mapę, widać, że poszerzenie NATO o kraje bałtyckie skróciło odległość dolotu do Moskwy z ok 744 km do ok. 590 km. Przyjęcie Ukrainy skraca czas dolotu do Moskwy o kolejne 134 km. Jeśli więc Putin zajmie lewobrzeżną Ukrainę, następnym celem stanie się Łotwa, ponieważ to z jej terytorium odległość do Moskwy będzie najkrótsza. W praktyce Łotwę trzeba rozpatrywać w połączeniu z Estonią gdzie znajduje się liczna mniejszość rosyjska. Kolejnym celem może być Litwa. W Rosji na blogach i forach zaczyna się mówić o "deblokadzie Kaliningradzkiego Rejonu Obronnego". Deblokada Kaliningradu może być dla Rosji wygodnym pretekstem aby przejść do inwazji na Litwę. Przy okazji jest chwytliwa w samej Rosji, bo odwołuje się do silnej w umysłach Rosjan kliszy, odnoszącej się do blokady Leningradu podczas II Wojny Światowej. Do wykonania tego zadania może posłużyć nowa 1 Armia Pancerna Gwardii rozwijana od niedawna pod Moskwą. Rosja jest za słaba żeby przeprowadzić uderzenie na kilku frontach jednocześnie bez użycia broni jądrowej. Musi więc albo rozpętać ograniczoną wojnę jądrową, dbając o odpowiednie preteksty żeby dać alibi liberałom i pacyfistom w USA. Albo wykorzystywać działania niekonwencjonalne, wojnę hybrydową, próbować dokonać wewnętrznych przewrotów w krajach które chce podbić. Lub przynajmniej udawać że to są wewnętrzne przewroty.
Możliwy jest też wariant kombinowany - najbardziej prawdopodobny. Zacznie się od wojny hybrydowej a skończy na ograniczonej wojnie jądrowej lub tak zwanym "deeskalacyjnym" uderzeniu jądrowym na jakiś drugorzędny cel, na przykład jakieś miasto lub bazę lotniczą w Polsce. Teoria deeskalacyjnych uderzeń jądrowych jest ostatnio mocno rozwijana w Rosji. Rosjanie uważają że jedno, dwa uderzenia jądrowe podczas zajmowania jakiegoś kraju, pozwolą ostudzić zapędy jego sojuszników do udzielania mu pomocy w ramach artykułu 5 NATO. Moskwa może też oczekiwać, że jeśli USA będą zajęte konfliktem z Chinami na Morzu Wschodniochińskim, lub (i) dużą wojną na Bliskim Wschodzie, będą z konieczności musiały odpuścić sobie Europę. Przynajmniej jeśli chodzi o operację zaczepną czyli pomoc w wyzwalaniu zajętego przez Rosję kraju. Zwłaszcza jeśli będą przyciśnięte argumentem w postaci rosyjskich strategicznych pocisków jądrowych. Wykorzystując taktyczną broń jądrową i szantażując kraje NATO pociskami jądrowymi średniego zasięgu, które są zakazane przez układ INF, (Rosja właśnie ten układ złamała budując nowe pociski średniego zasięgu). Wykorzystując tę broń, Rosja może szybko osiągnąć powodzenie nawet na kilku frontach. Dobrze, może tak się stać, ale co potem zapytają niedowiarki? Przecież Rosja jest za słaba na okupację tylu krajów! Poza tym NATO zaraz przejdzie do kontrofensywy i wyzwoli zajęte kraje. Z okupacją nie powinno być problemów jeśli się kontroluje internet (a jest to możliwe, przykładem są Chiny) i wprowadzi karę śmierci za najmniejszy przejaw buntu. Poza tym życie w krajach bałtyckich niewiele się zmieni. Wolny rynek pozostanie. Będą nadal funkcjonować rządy i parlamenty (choć złożone z agentów). Tylko zamiast euro, kraje te powrócą do własnych walut. Nacjonaliści będą nawet zadowoleni. Jeśli mieszkańcy będą chcieli wyjechać, to się im na to pozwoli. Im mniej rybek w akwarium, tym spokojniej. Gorzej z kotrofensywą NATO. Rosja będzie groziła oczywiście rozpętaniem globalnej wojny jądrowej (jakby tej ograniczonej było mało), ale trzeba się też zabezpieczyć w sposób konwencjonalny. Rosja, po wzięciu swojego łupu, zawsze na jakiś czas łagodnieje. Niczym pyton który połknął koźlę. Znajdzie sobie jakieś spokojne miejsce, leży i odpoczywa. Udaje że nic się nie stało. Skąpe siły konwencjonalne będzie musiała tak rozmieścić, żeby NATO nie mogło wykorzystać swojej przewagi. W tym celu już na początku wyznaczy sobie takie rubieże, dzięki którym front bezpośredniego styku z NATO zostanie maksymalnie skrócony.
Co robi dowódca żeby zabezpieczyć skrzydła i maksymalnie skrócić front? Opiera się o przeszkody terenowe, takie jak rzeki, jeziora, góry. Dla Rosji takimi przeszkodami na których może się oprzeć są morza: Bałtyk i Morze Czarne. Jeśli przeprowadzimy najkrótszą linię prostą pomiędzy tymi morzami, to jeden jej koniec musi zacząć się gdzieś w okolicach miejscowości Karolino Bugaz na pograniczu Ukrainy i Mołdawii, 38 km od Odessy, a drugi, skończyć w okolicach małej wioski o wdzięcznej nazwie Różaniec nad Zalewem Wiślanym. Linia o długości około 1200 km. Jej obrona wymagałaby tylko około 8 armii (czyli na innych kierunkach może pozostać jeszcze 3 armie czynne i 4 rezerwowe). Co ciekawe, ta linia przebiega wzdłuż obecnego podziału Mołdawii pozostawiając po wschodniej stronie tak zwaną Republikę Naddniestrzańską, gdzie obecnie znajdują się wojska rosyjskie. Pozostawia też z konieczności skrawki wolnego terytorium Ukrainy nad Morzem Czarnym oraz Lwów i Czerniowce. W tym miejscu przypomina się oferta Moskwy złożona Radkowi Sikorskiemu podziału Ukrainy. Widać że Rosjanie oferowali mu tylko skłócenie Polski z Ukrainą. Ale to nie wszystko, ta linia dzieli również Polskę. Po jej wschodniej stronie zostaną większa część województwa Warmińsko-Mazurskiego, całe województwo Podlaskie i część województwa Mazowieckiego. Ogółem linia na naszym terytorium ma długość około 428 km. Do jej obrony potrzebowałaby Rosja około 3 armii (przyjmując szerokość obrony jednej armii około 150 km). Ile sił potrzebowałaby do jej zajęcia, to zależy od siły obrońcy, czyli naszej. Polska do obrony pasa o takiej szerokości teoretycznie potrzebowałaby około 8-9 dywizji (50 km na dywizję). Ale ponieważ tylu nie ma, to Rosji do zajęcia tego obszaru wystarczy 6 armii. Biorąc pod uwagę że "kraj związkowy" ZBiR, Białoruś, dysponuje dwoma dowództwami operacyjnymi, to Rosji wystarczy 4-5 armii.
Idea najkrótszego frontu nie była obca już strategom Rosji carskiej. Wtedy jednak zakładano zajęcie trochę większego terytorium.
Co będzie dalej? Apetyty Rosji są nienasycone. Jak w tym dowcipie: z kim chce graniczyć Rosja? - Z nikim! Kremlowski nadworny ideolog, Dugin, nowe wcielenie Rasputina, przewiduje podbój całej Europy Zachodniej. Kiedy w naszej części Europy panował syberyjski ascetyczny komunizm, w zachodniej Europie rozwijała się inna jego odmiana, libertyński marksizm Gramsciego. Zakładał on że przed ubiciem kapitalistycznego potwora, trzeba pomóc burżuazyjnym społeczeństwom zgnić od środka. Dziś widzimy jak społeczeństwa zachodniej europy nie mogą sobie poradzić z dyktaturą poprawności politycznej która nakazuje równać w prawach wszystkie mniejszości. To dzięki niej muzułmanie mogą kolonizować Europę, bo są de facto uprzywilejowani dzięki zabiegom rządzących lewaków. Kiedy ta przegniła konstrukcja runie, Rosja będzie mogła pójść dalej na zachód. Całkiem możliwe że nowe rosyjskie czołgi T-14 będą witane kwiatami w Berlinie, Rzymie i Paryżu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz