niedziela, 21 lipca 2013
Biednymi łatwiej sterować
Na zdrowy rozum mogłoby się wydawać, że każda władza dąży do tego, żeby społeczeństwo było coraz bogatsze. Dzięki temu z jednej strony władza taka nie musiałaby się martwić o społeczne poparcie (w wypadku demokracji – o reelekcję), a z drugiej strony realizowany byłby cel polityki, jakim jest zadowolenie i szczęście rządzonych.
Wiemy doskonale, że często bywa inaczej, że władza zamiast pomóc ludziom w bogaceniu się, doprowadza ich do coraz większego ubóstwa. Nie trzeba daleko szukać, wystarczy popatrzeć na nasze społeczeństwo, stajemy się coraz biedniejsi.
Nasze ubóstwo – przypadek?
Ale tu rodzi się wątpliwość, czy czasem celowo nie jesteśmy doprowadzani do ubóstwa? Tak jakby władza miała w tym swój ukryty cel, a właściwie plan. Powstaje pytanie: jak to rozumieć i czy czasem nie jest to jakieś śmieszne podejrzenie z repertuaru spiskowej teorii dziejów? A może po prostu o wszystkim decyduje ekonomia: jak jest kryzys, to społeczeństwo musi biednieć. A kryzys jest, skoro o tym ciągle się mówi; więc biedniejemy.
No dobrze, ale czy kryzys powstaje sam z siebie jako heglowska konieczność dziejowa, czy może jest przez kogoś sztucznie wywoływany?
Gdy przed kilku laty kryzys ogarnął Stany Zjednoczone, co inteligentniejsi Amerykanie zwracali uwagę na dziwny fakt: tuż przed krachem banki niemal na siłę wciskały wszystkim kredyty, nie bacząc na wypłacalność kredytobiorców. To doprowadziło do załamania całego systemu bankowego, a co za tym idzie również ekonomicznego.
Ale przed tym krachem pojawiło się jeszcze inne zjawisko: zaczęto wyprowadzać coraz więcej firm ze Stanów do Azji, a to z kolei musiało prowadzić do coraz większego bezrobocia, upadku całych dzielnic, a nawet miast, które i dziś robią przerażające wrażenie (np. Detroit).
Kryzys tak ujęty nie jest koniecznością dziejową, ale skutkiem ludzkich działań, które można przewidzieć, a które w związku z tym trudno nazwać niecelowymi. Jednak pytanie pozostaje: po co społeczeństwo wpędzać w kryzys? Zarobiły na tym niektóre prywatne banki. Z jednej strony zostały sztucznie dofinansowane przez prezydenta (miliardy dolarów!), z drugiej zaś przejęły majątek tych, którzy okazali się niewypłacalni.
Dotknęło to w szczególności Polonię, ponieważ Polacy swoją finansową przyszłość wiązali bardzo często z zakupem domu, który po odpowiednich przeróbkach i remontach zamierzali sprzedać z zyskiem. Tymczasem wskutek „kryzysu” okazało się, że kredyt do spłacenia przewyższa wartość domu, wobec czego stał się on wręcz kulą u nogi, więc zaczęto je bankom po prostu oddawać. I tak sen o wielkim zarobku, z którym kiedyś wróci się do Polski, zniknął jak kamfora.
Ale w Stanach ma miejsce proces jeszcze głębszy niż tylko zubożenie jednej z grup etnicznych. Chodzi o likwidację tzw. klasy średniej. Klasa ta odgrywa w prawdziwej demokracji rolę wyjątkową, ponieważ w sposób naturalny stabilizuje układ sił ekonomicznych i politycznych.
Ekonomicznych, ponieważ otwarta jest nie na to, żeby jak najszybciej stać się klasą najbogatszą, lecz żeby podciągać warstwy biedniejsze, dla których wskoczenie do klasy średniej jest jak najzupełniej realne, podczas gdy bycie milionerem (poza wygraną w totolotka) raczej nie.
Niezależność klasy średniej
Klasa średnia cieszy się względną, ale dużą niezależnością i to nie tylko ekonomiczną czy polityczną, ale również ideową i kulturową. Klasę tę stać na dobre wychowanie i wykształcenie dzieci, na promowanie wartościowej sztuki, na respektowanie podstawowych zasad moralnych w życiu prywatnym i publicznym.
Jest to warstwa cywilizacyjnie i politycznie najzdrowsza. Kryzys tymczasem uderzył głównie w nią. W efekcie zaczęła się powiększać sfera ubóstwa, a bogactwo stawało się coraz bardziej zależne albo od ciemnych układów (mafie, gangi), albo od polityki (przynależność do partii lub powiązanie ze służbami specjalnymi). Demokracja stała się fasadą dla rządów oligarchii albo despotyzmu w formie socjalistyczno-liberalnej, ze wskazaniem na socjalizm.
A w samej Polsce? Plan Sorosa (on to bowiem był głównym animatorem, a nie Sachs czy Balcerowicz) z początku lat dziewięćdziesiątych zakładał, że polskie zakłady pracy zostaną zlikwidowane lub sprzedane za bezcen. Nietrudno się domyślić, że efektem tego będzie bezrobocie i zubożenie społeczeństwa, ale także wielka migracja, zwłaszcza ludzi młodych, którzy na pierwszym miejscu potrzebują dobrze płatnej pracy, więc jeśli nie ma jej w tym kraju, to jedzie się do innego. I tak się stało, natomiast o przyczynach mało kto pamięta, wystarczy, jeśli wypowie się to magiczne słowo „kryzys”.
Dla pewnych środowisk zarówno w kraju (uwłaszczenie nomenklatury), jak i za granicą (międzynarodowe firmy) taki scenariusz łączył się z zyskiem, a taki zysk nie ma ojczyzny, to znaczy nie ma sentymentów wobec jakiejkolwiek ojczyzny, są tylko magiczne nazwy sieci sklepów czy producentów, a konkretnych osób to już nie widać.
Poddani socjotechnikom
Kwestia motywu „więcej zysku” czy „więcej władzy” jest jasna, bo wiadomo, że biznesmen chce więcej zarobić, a polityk chce więcej „móc”. Pozostaje problem, ile tego zysku da się jeszcze wycisnąć, ile władzy da się jeszcze wzmocnić. Dlaczego społeczeństwo na to wszystko się godzi i czy faktycznie władza ludzi się nie boi? Są to pytania z zakresu socjotechniki, a nie stricte polityki.
Socjotechnika skupia w sobie szereg różnych nauk takich jak: socjologia, psychologia, matematyka, statystyka. Jej celem nie jest poznanie prawdy dla samej prawdy ani dla dobra człowieka lub społeczeństwa, ale dla dobra władzy, by skuteczniej mogła rządzić tzw. zasobami ludzkimi, zwanymi dawniej tłumem, a dla niepoznaki społeczeństwem obywatelskim. W ramach socjotechniki określane są parametry wytrzymałości lub podatności społeczeństwa na różne posunięcia władzy takie jak: propaganda, manipulacja, kłamstwo, fałszywe obietnice, nadmierne podatki, biurokracja, etc.
Wśród parametrów ułatwiających nakreślenie portretu psychologicznego danej zbiorowości bierze się pod uwagę takie cechy jak: emocjonalność, racjonalność, pamięć, umiejętność przewidywania, zdolność samoorganizacji, daleko- lub krótkowzroczność, etc. W efekcie powstają portrety psychologiczne narodów, warstw społecznych, warstw zawodowych, grup wyznaniowych – co pozwala na skuteczne rządzenie uwzględniające statystyczną większość, również na granicy wytrzymałości, jeśli taka jest konieczność.
Siły władzy nie można lekceważyć
Gdy więc społeczeństwo sądzi, że miarka się przebrała i że nadszedł czas buntu wobec władzy, to władza, mając do dyspozycji socjotechnikę i korzystając z narzędzi takich jak media, prawo, siły przymusu, tworzy całościową koncepcję sytuacji i wypracowuje adekwatne metody działania. Przy czym ma do dyspozycji różne warianty na różne okoliczności, łącznie z wykorzystaniem agentów, którzy od środka rozbijają bądź sterują buntem społecznym. Sił władzy nie można lekceważyć.
To, że społeczeństwo ma poczucie wspólnej krzywdy lub pragnie zemsty, nie jest jeszcze gwarancją skutecznego działania, ponieważ to jest tylko poziom emocji, który nie przeradza się automatycznie w racjonalnie zorganizowane działanie. Natomiast w drodze do takiego działania nie może zabraknąć kłótni o przywództwo, konfliktu koncepcji, ingerencji służb. Jednym słowem, władza jest zorganizowana w skali państwa, ma lidera, koncepcję i narzędzia.
Tego wszystkiego brakuje społeczeństwu, które przecież w wyborach wskazało, kto ma rządzić. A jeśli rządzi inaczej niż zapowiadała? Wówczas może dojść do wybuchów społecznego niezadowolenia, ale rzadko bywają one skuteczne.
Najczęściej władza potrafi je spacyfikować albo włączyć do rozgrywek walki o władzę na poziomie samej władzy. Za każdym razem ze szkodą dla społeczeństwa, które koniec końców zostaje rozbite, ulega apatii i zniechęceniu, zadowoli się byle czym lub po prostu obrazi się na własne państwo, zamknie się w życiu prywatnym lub wyjedzie.
Dlaczego biednymi łatwiej rządzić, a właściwie sterować? Dlatego że ludzie biedni, jeśli bieda przybiera stan permanentny, mają małe potrzeby.
Dotyczą one zazwyczaj posiadania środków umożliwiających przetrwanie. Biedni wręcz nie lubią, gdy rozmawia się o ideałach, o kulturze, o ojczyźnie, gdyż abstrakty te niewiele dla nich znaczą, jeśli nie mają za co żyć. Problem jednak w tym, że walka o władzę dotyczy przede wszystkim walki o te „abstrakty”, ponieważ jest walką między cywilizacjami, kulturami, ideologiami, ba! religiami, natomiast walka ekonomiczna to tylko pochodna tamtych walk.
Bieda to zły doradca
Aby więc przeciwstawiać się ubóstwu, trzeba najpierw zrozumieć, o co idzie walka na górze, o jaką cywilizację, kulturę, religię (lub jej negację) i dopiero wtedy można obmyślić, co długofalowo robić.
Jeżeli walka dotyczyć będzie tylko tzw. pełnej miski, dla biednych będzie to walka zawsze przegrana. Rządzący napełnią ją od czasu do czasu, i to wszystko.
Jednym słowem, rządzący najmniej boją się biednych, bo mają tysiące sposobów na to, żeby ich oszukać, spacyfikować, wykiwać, z naukową precyzją i ze skutecznością maszyny. Jak inaczej można pojąć to trwające już od 20 lat przyzwolenie ze strony milionów naszych rodaków, aby pozbyć się zakładów pracy, a tym samym i miejsc pracy?
Nie da się tego pojąć, jeśli ktoś myśli nie w kategoriach doraźnej korzyści, ale długofalowej perspektywy. Zgodzono się na ten kolejny rozbiór Polski. W efekcie starsi powiększyli grono biednych, idąc na bezrobocie, a młodzi wyjechali z kraju.
Bieda jest złym doradcą, a nadmierne bogactwo bywa groźną pułapką. Raczej musimy myśleć kategoriami klasy średniej, która powinna być w zasięgu każdego, kto potrafi i chce pracować. Taka klasa nie tylko pomaga oddolnie na wyciąganie innych z biedy, ale także rozumie, jak ważną rolę odgrywa zasobność w umacnianiu suwerenności człowieka, a tak naprawdę rodziny.
Z takiej warstwy wyrastają też prawdziwe elity, które potrafią rządzić, mając na oku nie prywatę czy partyjniactwo, ale autentyczne dobro wspólne, jakim dla Polaków jest i musi pozostać Rzeczpospolita – Niepodległa, Suwerenna, Najjaśniejsza.
Prof. Piotr Jaroszyński
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz