Czy Polaków uda się wykastrować z polskości?
Są ludzie, którym utrata Kresów Wschodnich nie wystarczy, chcą całkowicie wyczyścić polską pamięć lub ją zdeformować. Należy zapytać: dlaczego to dla nich takie ważne?
Lwów i Wilno, miasta o największym dla Polski kulturowym i historycznym znaczeniu, są poza polskimi granicami. To jednak dla menedżerów politycznie poprawnego myślenia za mało. Są tacy, którzy uważają, że trzeba się z powyższego faktu cieszyć i podskakiwać z radości: bo zadowoliliśmy sąsiadów, bo pozbyliśmy się kłopotu, bo stała się „dziejowa sprawiedliwość” innym. Pierwszy z tych argumentów brzmi jak bezpłatna prostytucja, drugi wskazuje na nieporadność, a trzeci cuchnie – przepraszam za kolokwializm – frajerstwem.
Ale tego mało. Trzeba opisywać jak to Polacy, przez kilka wieków ignorowali rzeczywistość i prawo do samookreślenia się „kresowego”, „niepolskiego” chłopa, który nawiasem mówiąc, to „samookreślenie” miał w głębokim poważaniu. Zrozumiałe więc, że i polska szlachta z tych ziem do owego „samookreślenia chłopa” miała podobnie obojętny stosunek. I ją i chłopa obchodziło w tamtych czasach zupełnie co innego. Między bajki można więc włożyć często lansowaną tezę o wielowiekowym „ucisku narodowym” ze strony szlachty polskiej. Zaprzeczając temu „uciskowi” ryzykujemy jednak, że oskarżą nas o przynależność do „ciemnogrodu”.
Czy zdarzyło się wam zaobserwować jak często inni Polacy, chcąc uchodzić za obiektywnych, niejako z automatu, bez specjalnej wiedzy, gdy rozmawiają o polskich sporach, choćby z historii XX-wiecznej, wolą doszukiwać się racji u narodów sąsiednich? Czy spotkaliście się z przypadkiem, gdy ktoś, chcąc by uznano go za tolerancyjnego intelektualistę, nierzadko stara się zupełnie bez znajomości realiów tłumaczyć lub usprawiedliwiać oprawców swoich rodaków, znacznie bardziej eksponując przy tym cierpienia innych niż Polaków? Czy nie brzmi znajomo tak chętne odpuszczanie win sprawcom cierpień nie swoich, lecz innych członków własnej zbiorowości, którzy nie mają nawet z „odpuszczającym” powiązań rodzinnych?
Zresztą przecież Polacy spod jakiegoś tam Łucka, Ejszyszek, czy Borysławia, to przecież nie Warszawa, Łomża, czy Kozie Doły w Kujawsko-Pomorskim, lecz jakiś kosmos. Nikt tego otwarcie nie powie, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że takie właśnie jest myślenie. I nawet tak modna i „europejska” empatia dla inności nagle gdzieś w takich chwilach znika. Podobnie jak w swoim czasie kosmopolityzm Wojewódzkiego i Figurskiego wobec Ukrainek nagle schował się za skrzętnie na co dzień skrywanym poczuciem wyższości. Dla czytelników takich jak ja, czyli „oszołomów”, takie postawy są lekko irytujące.
Z kolei prace naukowe, z których wyłania się obraz Polaka jako ofiary, nawet wyśmienicie udokumentowane, często są traktowane z nieufnością – na pewno pisał je jakiś oszołomiony nacjonalista. I znów niejako z automatu taki tekst określany jako „troszkę antyukraiński”, „antylitewski”, czy „antyrosyjski”. Najbardziej boli, gdy w ten sposób zachowują się cenieni przez nas ludzie, przyjaciele lub członkowie rodziny. To odpryski swoistej armii klonów wyprodukowanej w naszych rodzimych „Gwiezdnych Wojnach”, pokolenie „dzieci – kwiatów” wychowane przez znaną redakcję. Gazeta ta w kształtowaniu poglądów na sprawy związane z Kresami Wschodnimi ma zresztą szczególne „zasługi”.
A przecież postawa wobec polskich Kresów Wschodnich jest papierkiem lakmusowym żywotności naszego społeczeństwa i państwa. To obustronne – ktoś kto zainteresuje się pięknem historii Polskich Kresów, zawsze będzie też odruchowo zwracał się w kierunku postaw obywatelskich, chcąc dobra i rozwoju Polski. Jeśli ktoś kocha ziemie wschodnie, jako bogate, polskie dziedzictwo kulturowe to oznaka, że jego polska tożsamość jest mocna.
Lwów i Wilno, miasta o fundamentalnym dla nas znaczeniu, są poza polskimi granicami od kilkudziesięciu lat. Niemal wszyscy zdążyli się przyzwyczaić. Jednak przyzwyczajenie się do wyglądu świata współczesnego to nie wszystko. Można przecież tęsknić, pamiętać, czy wreszcie działać na rzecz kresowego dziedzictwa kulturowego. Tak robią chociażby nasi starsi bracia w wierze i należy się od nich tego uczyć. Daruję sobie udowadnianie licznych korzyści z takiej postawy, wymienię tylko jedną – wzmocnienie tożsamości.
Jednak jeśli można tęsknić za żydowskim dziedzictwem Łodzi, Bełza, Lublina, to dlaczego spora część naszego własnego społeczeństwa podejrzliwe traktuje tęsknotę za jeszcze bardziej kulturowo, ale i historycznie polskim Lwowem, Wilnem czy Grodnem? Ilu z was w reakcji na opowiadanie o polskim Lwowie słyszało, jeden z najbardziej prymitywnych i od czasów komunistycznych pokutujących tekstów: „A co mają Niemcy powiedzieć na Wrocław?”. Abstrahując od moralnej różnicy, która doprowadziła do utraty ziemi po II wojnie światowej przez Polaków i Niemców, czyż nie jest taka reakcja dramatycznym świadectwem powolnej erozji własnej tożsamości na rzecz kosmopolityzmu?
Słysząc o sentymencie do polskiego Lwowa, jeden zaczyna się więc przejmować niedolą Niemców, inny zaś reaguje na to jak na jakiś polski atak na Ukraińców. Skoro oni „cierpieli” to i niedola Polaków jest uzasadniona? Uważam, że między losami i czynami wymienionych narodów nie można postawić znaku równości, jednak nie o to chodzi. To przejmowanie się innymi, a deprecjonowanie uczuć swoich jest niebywałe. Empatia dla innych to rzecz cenna, lecz bez empatii dla swoich traci na autentyczności. Traktowanie innych jak gorszych to szowinizm, ale traktowanie swoich według gorszych standardów to jest to samo, tylko zawinięte dodatkowo we własne kompleksy. Znamy wyrażenie „retoryka wstydu” i nie jest ona niczym innym niż próbą oparcia się o polskie kompleksy, niewiedzę, czy nawet zwyczajową negację osiągnięć.
Kresy oraz ich historia, jako historia polskiej tożsamości w jej bardzo bogatym wydaniu, to doskonały budulec poczucia własnej wartości, to przepustka do wiary w siebie, a więc do śmiałego działania i poprawiania swego losu. Każdy kto chce by Polacy byli w moralnym tego słowa znaczeniu narodem małym, musi zacząć tępić wszelkie przejawy miłości do polskości Kresów Wschodnich. Walka o utracone Ziemie Wschodnie, nawet nie w sensie terytorialnym, lecz moralnym, filozoficznym, kulturowym i tożsamościowym – to właśnie walka o żywotność polskiej tożsamości.
Nie ma to nic wspólnego z zabieraniem komukolwiek czegokolwiek, lecz z uniemożliwieniem odbierania czegoś sobie oraz uświadomieniem, że zasługuje się na coś lepszego. To jednak nie tylko sprawa symbolu i własnego samopoczucia. Mamy na Kresach własne reduty polskości, takie jak Polacy na Wschodzie, którym grozi zniszczenie. Powodem jest zaniedbanie pomocy dla nich, występujące równolegle z agresywną antypolską polityką miejscowych władz. I tej właśnie polityce nasze Państwo nie chce w tej chwili się przeciwstawić.
Przytoczmy przykład polskiej Wileńszczyzny. Iluż to ludzi nawoływało w tej sprawie do empatii wobec sprawców dyskryminacji, a nie jej ofiar? Ziemia ta jest etnicznie polska i stwierdzenie tego to nie żadna antylitewska złośliwość lecz po prostu fakty. Władze litewskie muszą się z tym pogodzić, zamiast dokonywać agresywnych prób zmiany struktury etnicznej, wzorem państw, które z demokracją nie mają wiele wspólnego i kłamiąc, że historia była inna.
Nieumiejętność poradzenia sobie przez nas z problemem dyskryminacji Polaków w małym sąsiednim państwie, będącym członkiem Unii Europejskiej i do niedawna zwącym się naszym „strategicznym partnerem” jest dowodem jakiejś słabości. Jakiej i czyjej? Niech każdy sam odpowie sobie na to pytanie. Możliwości i instrumentów skutecznego powstrzymania bulwersującej dyskryminacji Polaków jest przecież kilka, trzeba tylko politycznej woli by z nich skorzystać.
A przecież Wileńszczyzna to tylko jeden przykład. Kto dopuścił do tego, by najpierw Związek Ukraińców w Polsce otrzymał kamienicę w centrum Przemyśla bez wzajemności, tj. budynku na Dom Polski we Lwowie, a po upływie znacznego czasu pozwolił, by majątek, który przekazuje strona ukraińska, różnił się znacznie względem wartości na niekorzyść strony polskiej? My Ukraińcom na własność, oni nam na 49 lat. My im częściowo wyremontowany plus pieniądze na remont, oni nam – do generalnego remontu. My im w centrum, oni nam – 15 minut od centrum. Różnice można mnożyć. Jak widać, najbardziej skuteczna w każdej dyplomacji zasada wzajemności, u nas nie obowiązuje. Nie tylko nikt na to w Polsce oficjalnie nie zareagował, ale świętowano to jako nasz wielki sukces.
Budynek na Dom Polski przekazano Polakom w przededniu siedemdziesiątej rocznicy Ludobójstwa Wołyńsko-Małopolskiego. Wtedy to szowinistyczno-banderowscy radni partii Swoboda we Lwowie przestali w końcu blokować decyzję o nadaniu budynku podjętą przez prezydenta Wiktora Janukowycza. Nie tylko więc nic od siebie nie dali, lecz próbowali jeszcze dwukrotnie sprzedać to samo, zresztą – nieswoje. Bo przecież budynek we Lwowie miał być oddany za dom w Przemyślu – to transakcja pierwsza. Natomiast jeśli owo przekazanie miało nas dodatkowo skłonić do zrezygnowania w rocznicowej uchwale sejmowej ze słowa „ludobójstwo” – to już kolejny zysk za tę samą cenę. Swoboda, która „zgodziła się” na przekazanie budynku, nie miała do niego żadnych praw i na mocy żadnego prawa nie mogła decydować o jego własności. A mimo to mogła wpływać na kształt uchwały polskiego Sejmu.
Na te wszystkie problemy jest jeden prosty sposób: nie milczeć. Mieć odwagę się przeciwstawić i głośno podnosić swoje racje, nieustannie domagać się sprawiedliwości. To forma walki, która przypadła naszemu pokoleniu. Walki, której wszyscy przeciwnicy polskiej racji stanu się obawiają. Jeśli zaś uda nam się obrócić nasze idee w czyn, w konkretne formy działania i przez dłuższy czas je utrzymać, prawdopodobieństwo wygrania na tym najważniejszym dziś froncie jest pewne. Wystarczy na początek nie podkulać ogona pod siebie. Nawet w zwykłych pogawędkach. Ludziom po przeciwnej stronie wystarczy nasza apatia i tego właśnie nie możemy im zaoferować.
Aleksander Szycht
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz