niedziela, 5 stycznia 2014

Stanisław Michalkiewicz

Cośmy przeżyli!

Jak najlepiej można skomentować wydarzenia końcówki minionego roku? Najlepiej posłużyć się przedstawionym przez Stefana Kisielewskiego porównaniem pielęgniarki polskiej i żydowskiej. Polska pielęgniarka składa rano lekarzowi relację, jak pacjenci spędzili noc, podczas gdy pielęgniarka żydowska wita lekarza okrzykiem: „panie doktorze, co JA przeżyłam!” Więc - cośmy wszyscy w tych dniach przeżyli!
Oto pan prezydent Komorowski podpisał ustawę stwarzającą pozory legalności dla obrabowania przez rząd Otwartych Funduszy Emerytalnych na kwotę co najmniej 100 miliardów złotych. Prezydent ustawę podpisał, bo widać musiał w sytuacji, gdy pieniądze z OFE zostały już uwzględnione w ustawie budżetowej na rok 2014, w której przeznaczono spore sumy na zakupy dla naszej niezwyciężonej armii. Wyobrażam sobie, jakie podniecenie w kołach wojskowych musiało wywołać preliminowanie takich wydatków, skoro nawet z kurzu, jaki powstaje przy liczeniu takich sum można wykroić wiele fortun wystarczających każda z osobna na założenie starej rodziny!

Jakże więc pan prezydent mógłby takiej ustawy nie podpisać? Gdyby nie podpisał, złożyłby dowód, że nie jest godzien zaufania, jakim obdarzył go pan generał Marek Dukaczewski z Wojskowych Służb Informacyjnych, co to przechwalał się, że po wygranej Bronisława Komorowskiego w wyborach prezydenckich otworzy sobie szampana. Zatem musiał podpisać, to jasne - ale z drugiej strony, nie chcąc narażać się środowisku skupionemu wokół Leszka Balcerowicza, skierował ustawę do Trybunału Konstytucyjnego. Ma on zbadać, czy ustawa jest zgodna z konstytucją, ale skoro premier Tusk nie ma co do tej zgodności najmniejszych wątpliwości, to czyż sędziowie Trybunału będą odmiennego zdania?
Wszystko to oczywiście być może, bo taki np. pan sędzia Stępień nie ma wątpliwości, że ustawa jest z konstytucją niezgodna - ale jest on byłym sędzią TK, więc może mieć tyle wątpliwości, ile tylko dusza zapragnie, podczas gdy sędziowie czynni muszą uwzględniać różne zagadkowe okoliczności, wśród których zgodność z konstytucją wydaje się najmniej istotna. Zresztą, niezależnie od tego, młyny sprawiedliwości mielą powoli i zanim Trybunał się namyśli, po pieniądzach przejętych z OFE nie zostanie już najmniejszy ślad. W takiej sytuacji nawet gdyby Trybunał jakimś cudem orzekł, że ustawa z konstytucją zgodna nie jest, to takie orzeczenie nie będzie już miało najmniejszego znaczenia z punktu widzenia otaczającej nas coraz ciaśniej rzeczywistości. To są właśnie te uroki demokratycznego państwa prawnego, urzeczywistniającego zasady sprawiedliwości społecznej - i wilk będzie syty i owca cała, to znaczy może nie cała, bo pieniądze już chyba przepadły, ale owcza skóra na kostium dla wilka przecież będzie jak znalazł.
W tej sytuacji noworoczne orędzie prezydenta w którym zapewniał on udręczony naród, że jest dobrze, a będzie jeszcze dobrzej, brzmiało dość zabawnie, chociaż pan prezydent, pewnie dla lepszego efektu komicznego, czytał je z bardzo poważną miną. Najweselszym fragmentem była propozycja, by autostradę biegnącą z zachodu na wschód nazwać Autostradą Wolności, zaś autostradę biegnącą z południa na północ - Autostradą Solidarności. Z pewnego punktu widzenia trudno tej propozycji odmówić logiki, bo rzeczywiście - nie da się jednocześnie jechać w stronę Wolności i w stronę Solidarności, więc trzeba wybrać: albo to, albo to - ale nie na tym przede wszystkim polega efekt komiczny. Komentatorzy już nie posiadają się z uciechy na myśl, co to będzie jak Jan Kulczyk podwyższy opłaty za Wolność, a na Solidarności potworzą się zatory lub karambole. Przy okazji widać, jakimi sprawami zajmują się pracownicy Kancelarii Prezydenta, którzy najwyraźniej nie mają większych zmartwień.
Inna sprawa, że akurat w 2014 roku przypadną wiekopomne rocznice; już 6 lutego w Kalendarzu Postępowca mamy 25 rocznicę rozpoczęcia telewizyjnego widowiska pod tytułem „Obrady Okrągłego Stołu”, w którym wyselekcjonowani przez generała Kiszczaka statyści markowali przeprowadzanie transformacji ustrojowej. Wkrótce potem przypadnie 25 rocznica kontraktowych wyborów i „upadku komunizmu”, którego nieomylnym znakiem i zarazem symbolem był wybór przywódcy upadłych komunistów, generała Wojciecha Jaruzelskiego na prezydenta „Wolnej Polski”. Jeszcze nie zdążymy się nacieszyć podarowaną przez soldateskę wolnością, a tu już czeka kolejna, setna rocznica wybuchu pierwszej wojny światowej - bo rozumiem, że rocznicy nieudanej próby ujawnienia komunistycznej agentury w strukturach państwa nikt oficjalnie obchodził nie będzie po pierwsze dlatego, że nie mówi się o sznurze w domu wisielca, a po drugie - to nie jest rocznica okrągła. Jak ktoś nie mógł wytrzymać, to mógł ją obchodzić dwa lata wcześniej, a teraz jest rozkaz, by cieszyć się z wolności. Więc 28 lipca będzie rocznica wybuchu I wojny światowej, a za trzy dni - 70 rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego, która wszystkim realistom i czcicielom knuta dostarczy okazji do popisywania się umiejętnością przeprowadzania chłodnej kalkulacji i pryncypialnej krytyki antyrosyjskich wątków w polskiej polityce na przestrzeni ostatniego tysiąclecia. Ta tendencja z roku na rok się nasila, co wzbudza podejrzenia, iż proces rehabilitacji komuny jest bardziej zaawansowany, niż nam się wydaje. Jeśli tak, to nie można wykluczyć, że nasz umęczony naród w przyszłym roku upodoba sobie w Leszku Millerze, który jakby w przeczuciu nadchodzących wydarzeń, demonstruje coraz lepsze samopoczucie i zadowolenia ze swego rozumu, nie tylko politycznego, ale w ogóle.
Pretekstu dostarczył mu, a zresztą nie tylko jemu, Episkopat Polski, ogłaszając list w sprawie genderactwa - że to przybrana w naukowy kostium ideologia, której celem jest deprawacja młodego pokolenia, by dzięki temu łatwiej było je oduraczyć w duchu rewolucji socjalistycznej. List jeszcze przed ogłoszeniem wywołał w środowiskach postępackich „wielki krzyk”, niczym podczas opisanej w „Dziejach Apostolskich” dyskusji synagogi libertynów i cyrenejczyków ze św. Szczepanem. Jak widać, metody dyskusji synagogi ze swymi przeciwnikami nie zmieniły się od dwóch tysięcy lat, co daje nam krzepiące poczucie ciągłości.
Ale nie o to przede wszystkim chodzi, tylko o rodzący się na naszych oczach fołksfront „Żydów” z „Chamami”. Najwyraźniej mądrość etapu nakazała zapomnieć o niesnaskach z roku 1968 („nasze niesnaski dawne przemilczę; możesz mi ufać - dam słowo wilcze”), bo chodzi o ostateczne rozwiązanie kwestii katolickiej, zanim jeszcze rozpocznie się realizacja scenariusza rozbiorowego. Już-już wydawało się, że wszystko jest na dobrej drodze do pacyfikacji, kiedy nagle to potępienie genderactwa. Biegający w dziwnie osobliwej trzódce posła Palikota za filozofa pan prof. Jan Hartman uznał to za próbę „przykrycia pedofilii” i część dyspozycyjnych funkcjonariuszy niezależnych mediów głównego nurtu skwapliwie tę opinię podchwyciła, podczas gdy inni, najwyraźniej inspirowani przez inna centralę, starali się zachować pozory krytyki z pozycji naukowych.
Dobrą stroną tej sytuacji stało się ujawnienie piątej kolumny po stronie katolickiej w postaci środowiska „Tygodnika Powszechnego” i „Więzi”, które już jawnie przyjęły „postawę służebną” z jakiej od czasów stalinowskich zasłynął Tadeusz Mazowiecki. Zresztą - jakże inaczej, skoro 27 stycznia izraelski Kneset wyznaczył sobie rendez-vous w chwilowo nieczynnym obozie zagłady w Oświęcimiu? Ponieważ nie było słychać, by tubylczy rząd premiera Tuska wystosował wcześniej jakieś zaproszenie na tak precedensową sesję, to najwyraźniej władze bezcennego Izraela próbują stworzyć fakty dokonane, z których później będą wywodziły pretensje do suwerenności najpierw nad obszarem wspomnianego obozu, a potem - resztą tubylczego terytorium, będącą wszak „jednym wielkim cmentarzem”.
Toteż nic dziwnego, że w obliczu przeżyć które nas czekają, niektórzy tak przesadzają w samokrytyce, że nawet przestają panować nad zaimkami. Mam na myśli Daniela Olbrychskiego, który podczas przesłuchania u „Stokrotki” przyznał, że „jesteśmy głupi”. Wprawdzie potem próbował wyjaśniać, że chodziło mu o „niektórych Polaków”, których za głupotę on „nie lubi”, ale słowo raz wypuszczone w przestrzeń żyje własnym życiem. No cóż; kiedy Daniel Olbrychski posługuje się tekstem napisanym przez kogoś innego, dajmy na to - przez Szekspira - to wygląda to znacznie lepiej, niż podczas samodzielnych prób autorskich. Ale trudno mieć do niego pretensję, bo po pierwsze - dzisiaj coraz trudniej o szczere wyznania, a po drugie - on też dostarczył nam przeżyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz