środa, 18 grudnia 2013

Stanisław Michalkiewicz

Pod choinkę pod rozwagę


Przegłosowana w Sejmie w dniu św. Mikołaja ustawa stwarzająca pozory legalności dla rabunku obywateli przez rząd, który wykombinował sobie przekazanie posiadanych przez OFE obligacji do ZUS, a następnie ich „umorzenie” pokazuje, że wiekopomne reformy charyzmatycznego premiera Buzka, które sprzedajni i zdemoralizowani funkcjonariusze poumieszczani w niezależnych mediach głównego nurtu stręczyli ludziom jako sam cymes, zaczynają się sypać. Niedawno Najwyższa Izba Kontroli przedstawiła raport o sytuacji w ochronie zdrowia, z którego też wynika, że wszystko się sypie. Przypomnijmy, na czym ta reforma polegała. Otóż przyświecała jej „koncepcja”, by „pieniądze szły za pacjentem”. Przy pomocy tej formuły nasi okupanci próbowali stworzyć wrażenie, że sprawy idą w kierunku rozwiązań wolnorynkowych. Ale czar prysnął. Jeśli pieniądze idą za pacjentami, to w takiej odległości, że nie tylko kontakt wzrokowy, ale w ogóle wszelki kontakt między pacjentami i ich pieniędzmi został bezpowrotnie zerwany.
Warto tedy przypomnieć, że wszelkie reformy mają cele zadekretowane i cele rzeczywiste. Cele zadekretowane są zazwyczaj wzniosłe - na przykład, żeby emerytom, pacjentom, dzieciom, czy obywatelom przychylić nieba. W tym kierunku rozwija się propaganda, w wykonaniu konfidentów poprzebieranych przez bezpiekę za dziennikarzy niezależnych mediów głównego nurtu, te wszystkie „Stokrotki” itp, albo pożytecznych idiotów, tworzących tzw. michnikowszczynę - w którą to propagandę spora część naszego mniej wartościowego narodu tubylczego niestety nie tylko wierzy, ale w dodatku jest w tej wierze utwierdzana przez część swoich duchowych przywódców, nie mających zielonego pojęcia ani o mechanizmach funkcjonowania państwa, ani o gospodarce. Więc cele zadekretowane mają to do siebie, że albo zostaną osiągnięte, albo nie. Przeważnie nie.
Inaczej z celami rzeczywistymi. Łatwo je poznać po tym, że MUSZĄ pojawić się jako naturalna konsekwencja reform - no i że pojawiają się natychmiast. Tak właśnie było w przypadku czterech wiekopomnych reform realizowanych przez rząd charyzmatycznego premiera Buzka: reformy ubezpieczeń społecznych, reformy edukacyjnej, reformy ochrony zdrowia i reformy samorządowej. Każda z nich doprowadziła do skokowego zwiększenia synekur w sektorze publicznym i gwałtownego wzrostu kosztów funkcjonowania państwa.
Chodziło bowiem o to, by pod pretekstem reform wziąć na utrzymanie podatników zaplecze polityczne Umiłowanych Przywódców, które w przeciwnym razie, na skutek „zawłaszczenia państwa” przez rządzącą krajem w latach 1993-1997 koalicję SLD-PSL, musiałoby wydłubywać kit z okien. Więc synekury zostały poobsadzane, obciążenia fiskalne wzrosły, ale sytuacja w reformowanych dziedzinach nie tylko się nie poprawiła, a nawet pogorszyła.
Ostatnio coraz wyraźniej widać pogorszenie sytuacji w samorządach terytorialnych. Najlepszym tego przykładem jest samorządowe województwo mazowieckie, które - jak to się przed wojną nazywało w sferach kupieckich - właśnie „idzie bankrutować”. Brakuje mu 200 mld złotych w tegorocznych budżecie, a w roku przyszłym zabraknie mu co najmniej ćwierć miliarda. Do tego trzeba dodać prawie 3 miliardy zadłużenia, co stanowi 108 procent dochodów samorządu wojewódzkiego. A żeby było śmieszniej, to trzeba dodać, że tak naprawdę, to samorząd wojewódzki, podobnie zresztą, jak i powiatowy, jest w ogóle niepotrzebny. Jedyną prawdziwą przyczyną powołania tych dwóch szczebli samorządu terytorialnego w ramach reformy administracyjnej, było stworzenie wspomnianych synekur w postaci sejmików wojewódzkich i urzędów marszałkowskich, podobnie jak synekur w postaci rad i starostw powiatowych. Bo tak naprawdę, to jedyny autentyczny samorząd może funkcjonować na szczeblu gminnym, czy to na wsi, czy w miastach.
Żeby jednak nie poprzestawać tylko na narzekaniu, czy pokazaniu przyczyn złej sytuacji, przedstawię propozycję zmierzającą nie tylko do zahamowania ześlizgu, nie tylko odwrócenia niekorzystnych procesów, ale stanowiącą również alternatywę rozwojową. Trzeba by w tym celu nie tylko zlikwidować samorządy powiatowe i wojewódzkie, ale również zreformować mechanizm finansów publicznych. Obecnie jest tak, że głównym poborcą podatkowym jest rząd w Warszawie, który samorządom wyznacza „zadania” i przekazuje na nie pieniądze z podatków. Przeważnie zresztą za mało, wskutek czego samorządy się zadłużają.
Pomysł polega na tym, by sytuację odwrócić; głównymi poborcami podatkowymi byłyby gminy. Miałyby one obowiązek przekazywania do Warszawy ustalanej każdego roku przez Sejm „składki na państwo” - a co by im zostało, to już byłoby ich. Korzyści z takiego rozwiązania byłyby następujące: po pierwsze - samorządy terytorialne stałyby się dodatkowym czynnikiem hamującym rozrzutność rządu - co leży w interesie podatników. Po drugie - od razu by się wyjaśniło, które gminy są zdolne do samodzielnego istnienia, a które nie. Po trzecie - gminy byłyby zainteresowane sprzyjaniem rozwojowi przedsiębiorczości na swoim terenie. Po czwarte - sprzyjałoby to wytworzeniu się zdrowej konkurencji między gminami. Zdrowej - bo konkurencja nie polegałaby na współzawodnictwie, która więcej wydoi z Warszawy, tylko - która więcej zarobi u siebie. Żeby dodatkowo wzmocnić pozycję gmin względem rządu, trzeba by zmienić sposób wybierania Senatu. Czynne prawo wyborcze do Senatu powinno zostać ograniczone tak, by prawo wybierania senatorów mieli wyłącznie tzw. obywatele kwalifikowani, to znaczy tacy, którzy samo sprawują jakąś funkcję publiczna z wyboru. Zdecydowaną większość tych wyborców stanowiliby członkowie samorządów gminnych, więc Senat w ten sposób wybierany z pewnością blokowałby każdą próbę ograniczenia autonomii samorządu terytorialnego przez rząd.
Temu rozwiązaniu towarzyszy ryzyko pewnego rozluźnienia spoistości państwa, której już zagraża forsowanie przez Unię Europejską na terenie Polski polityki tzw. „regionalizacji”, ale - po pierwsze - nie ma rzeczy doskonałych, a po drugie - takie ryzyko można by wydatnie zmniejszyć, eliminując agenturę w strukturach państwa i przywracając karę śmierci nie tylko za morderstwa, ale i za zdradę stanu, która w naszym nieszczęśliwym kraju niestety uchodzi bezkarnie, czego najlepszym przykładem jest tzw. „afera Olina” sprzed 18 lat.
Stanisław Michalkiewicz
Felieton    tygodnik „Najwyższy Czas!”    18 grudnia 2013   www.michalkiewicz.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz