środa, 18 grudnia 2013

Camino del SantiagoCamino del Santiago

750 kilometrów 

do świętego Jakuba


Obie­ra­my naj­bar­dziej tra­dy­cyj­ną trasę fran­cu­ską, którą już od ty­sią­ca lat piel­grzy­mi prze­mie­rza­ją Hisz­pa­nię od jej wschod­nie­go po za­chod­ni kra­niec. Na­szy­mi prze­wod­ni­ka­mi przez mie­siąc będą wy­zna­cza­ją­ce drogę żółta strzał­ka i musz­la - sym­bol św. Ja­ku­ba.
Pierw­sze­go dnia wę­drów­ki, prze­cho­dząc szczy­ty Pi­re­ne­jów, prze­kra­cza­my fran­cu­sko-hisz­pań­ską gra­ni­cę i do­cho­dzi­my do pierw­szej przy­sta­ni - Ron­ce­sval­les. Trzy­dzie­ści osób miesz­ka­ją­cych w tym mia­stecz­ku gubi się po­śród setki scho­dzą­cych z gór piel­grzy­mów.
Go­ścin­ność tu­tej­sze­go al­ber­gue prze­ra­sta za­sły­sza­ne o niej le­gen­dy. Od progu ho­spi­ta­le­ros wi­ta­ją nas sło­wa­mi: "Wi­taj­cie w domu!". To nasz dom, ale tylko na jedną noc, bo tutaj domem staje się droga. A tej przed nami pra­wie 750 km.
Otwar­tość ludzi szyb­ko owo­cu­je także i w nas. Po dwóch dniach kosz­tu­je­my re­gio­nal­ne­go wina w oto­czo­nym mu­ra­mi śre­dnio­wiecz­ne­go klasz­to­ru ogro­dzie w Tri­ni­dad de Arre. Po­kry­te mchem mury od­ci­na­ją od­gło­sy po­bli­skiej szosy i zdają się szep­tać ty­sią­ca­mi roz­mów, jakie przez wieki od­by­li tutaj piel­grzy­mi.
Za­pra­sza­my do sto­li­ka dwie star­sze ko­bie­ty. Ka­na­dyj­ki idą, aby pro­mo­wać w ten spo­sób sto­wa­rzy­sze­nie po­ma­ga­ją­ce ko­bie­tom w Afry­ce. - Tam­tej­sze matki i bab­cie dzien­nie prze­cho­dzą po wodę do stud­ni mniej wię­cej tyle, ile my tutaj od schro­ni­ska do schro­ni­ska - mówi jedna z nich.
Ko­lej­ne­go po­ran­ka prze­cho­dzi­my przez sły­ną­cą z co­rocz­nej go­ni­twy byków i ludzi Pam­pe­lu­nę. Po ko­lej­nych dwóch dniach pięk­ne mia­sto Es­tel­la ofe­ru­je nam znacz­nie wię­cej niż po pro­stu schro­nie­nie. Spo­ty­ka­my tutaj An­drze­ja z By­ty­nia w Wiel­ko­pol­sce, który po­ma­ga w schro­ni­sku, do­dat­ko­wo umi­la­jąc wszyst­kim czas grą na akor­de­onie.
W pa­ra­fii San Mi­gu­el, do któ­rej na­le­ży nasze al­ber­gue, bie­rze­my udział w mszy dla piel­grzy­mów. Do akom­pa­nia­men­tu An­drze­ja śpie­wa­my "Barkę": my po pol­sku, pa­ra­fia­nie po hisz­pań­sku.
Rano na po­że­gna­nie stu­let­ni akor­de­on skocz­nie wy­gry­wa dla nas "Laj­ko­ni­ku, laj, laj". Kon­ty­nu­uje­my po­dróż "po­przez cały kraj", za­bie­ra­jąc z sobą z Es­tel­li garść tę­sk­no­ty za prze­ży­ty­mi tutaj chwi­la­mi.
Tuż za mia­stem, w klasz­to­rze Ira­che, na­ty­ka­my się na słyn­ny kran, z któ­re­go leje się nie tylko woda, ale także... wino. Jest to więc jeden z na­szych dłuż­szych po­sto­jów na szla­ku, nie tyle z po­wo­du sa­me­go wina, ile to­czą­cych się pod kra­nem dys­ku­sji.
Po dwóch dniach do­cho­dzi­my do Viana, gdzie do­świad­cza­my na­miast­ki tego, czego nie dane było nam zo­ba­czyć w Pam­pe­lu­nie. Tutaj rów­nież od­by­wa się go­ni­twa z by­ka­mi, tyle że na mniej­szą skalę. Po jej za­koń­cze­niu ulice w mig za­peł­nia­ją się na nowo, a na placu przy ko­ście­le za­czy­na się dys­ko­te­ka.
Z dala od im­pre­zy, na obron­nych mu­rach mia­sta, ob­ser­wu­je­my za­chód słoń­ca, tę­sk­niąc za do­ma­mi, od któ­rych z każ­dym kro­kiem bli­żej celu od­da­la­my się jesz­cze bar­dziej.
Potem wkra­cza­my w sły­ną­cy z wy­śmie­ni­tych win re­gion Rioja. Szlak pro­wa­dzi albo przez pola upraw­ne i plan­ta­cje wi­no­gron, albo pod­upa­dłe wio­secz­ki. Są tutaj jed­nak dwa wy­jąt­ko­we miej­sca.
W ka­te­drze w Santo Do­min­go de la Cal­za­da sta­ły­mi re­zy­den­ta­mi są biała kura i kogut. Ich obec­ność w świą­ty­ni zwią­za­na jest z le­gen­dą o nie­słusz­nie ska­za­nym na szu­bie­ni­cę chło­pa­ku, który od­zy­skał życie po wy­ko­na­niu wy­ro­ku.
Gdy jego ro­dzi­ce do­nie­śli o tym nie­spra­wie­dli­we­mu sę­dzie­mu, ten kpią­co od­parł: "Wasz syn jest żywy tak samo jak ten kur­czak na moim ta­le­rzu". I tak oto jego nie­do­szły obiad opu­ścił stół o wła­snych si­łach…
Na noc­leg wy­bie­ra­my po­ło­żo­ne nie­opo­dal Gra­non. Tutaj al­ber­gue stwo­rzo­ne zo­sta­ło w śre­dnio­wiecz­nym ko­ście­le. Cho­ciaż ofi­cjal­nie jest ono w sta­nie po­mie­ścić około 25 osób, to par butów u wej­ścia osta­tecz­nie zna­la­zło się dwa razy tyle. Jest miej­sce dla każ­de­go chęt­ne­go, cho­ciaż­by na ma­te­ra­cu na ko­ściel­nym chó­rze.
At­mos­fe­rę schro­ni­ska od­da­ją słowa wi­ta­ją­cej nas wo­lon­ta­riusz­ki, która już u progu in­for­mu­je, że nie wbija tra­dy­cyj­nej pie­cząt­ki do cre­den­cia­lu, ale pro­sto do serca. Szyb­ko prze­ko­nu­je­my się, jak wiele w tym praw­dy.
Za Gra­non wkra­cza­my na ob­szar re­gio­nu Ca­stil­la y León. W To­san­tos tra­fia­my na uro­czy­stą pro­ce­sję z fi­gu­rą Maryi do ka­pli­cy wy­ry­tej w skal­nej gro­cie, na wznie­sie­niu ponad mia­stecz­kiem. A w ko­ście­le pa­ra­fial­nym u fran­cisz­ka­nów bie­rze­my udział w po­ru­sza­ją­cej mo­dli­twie, na któ­rej każdy piel­grzym otrzy­mu­je przy­pin­kę w kształ­cie żół­tej strzał­ki - "Nie na Ca­mi­no, ale na drogę po nim".
Przez naj­bliż­sze dni czeka nas wę­drów­ka przez nie­mal­że pu­styn­ny pła­sko­wyż Me­se­ta. Roz­mo­wy milk­ną, twa­rze piel­grzy­mów wy­da­ją się bar­dziej sku­pio­ne.
W pew­nym sen­sie wę­drów­ka za­czy­na się do­pie­ro tutaj, po­śród su­ro­we­go pust­ko­wia. Wielu ludzi zdaje się nie do­ce­niać ukry­te­go bo­gac­twa tego frag­men­tu drogi i wsia­da w au­to­bus w Bur­gos, aby wy­siąść w León. Za szybą au­to­ka­ru prze­my­ka im 180 naj­bar­dziej kon­tem­pla­cyj­nych ki­lo­me­trów szla­ku.
Jeśli nie prze­bę­dzie się tej drogi, nie zo­ba­czy się cu­dow­ne­go ro­mań­skie­go ko­ścio­ła San Martín we Fro­mi­sta, ani San Tirso w Sahagún - perły ro­mań­skie­go stylu mu­de­jar. Nie bę­dzie się miało także oka­zji spać ani w ru­inach klasz­to­ru San Antón, ani w go­tyc­kiej ka­pli­cy w San Nicolás de Pu­en­te Fi­te­ro (gdzie piel­grzy­mom ry­tu­al­nie myje się stopy), ani w XVII-wiecz­nej willi w Ber­cia­nos de Real Ca­mi­no.
Po wyj­ściu z León jest jakoś lżej na duchu. Je­ste­śmy "bli­żej niż dalej" celu.
Za Astor­gą po­now­nie wcho­dzi­my w góry. Na 1504 m znaj­du­je się naj­wy­żej po­ło­żo­ny punkt na całym szla­ku. Cruz de Ferro to że­la­zny krzyż, u któ­re­go stóp piel­grzy­mi po­rzu­ca­ją nie­sio­ne od po­cząt­ku wę­drów­ki ka­mie­nie.
Jest to miej­sce dźwi­ga­ją­ce na swo­ich bar­kach setki ty­się­cy in­ten­cji, próśb, prze­pro­sin, po­dzię­ko­wań, sło­wem: po­wo­dów od­by­cia piel­grzym­ki. Ple­cak prze­dziw­nie dużo traci na wadze po od­rzu­ce­niu tego ma­łe­go ka­mycz­ka.
Ga­li­cja wita nas desz­czem i mroź­nym wia­trem. Kry­je­my się przed nimi w naj­star­szym na szla­ku ko­ście­le Santa María la Real z prze­ło­mu IX i X wieku, znaj­du­ją­cym się w prze­ślicz­nym Ce­bre­iro.
W Pe­dro­uzo, w ostat­nim al­ber­gue przed San­tia­go, w ja­dal­ni pa­nu­je at­mos­fe­ra ra­do­sne­go pod­nie­ce­nia. Więk­szość obec­nych już jutro bę­dzie u celu, który jesz­cze nie­daw­no był tak od­le­gły.
33. dzień wę­drów­ki. Jest nie­dzie­la, 10 paź­dzier­ni­ka 2010 roku. Na mszy spły­wa­ją z nas emo­cje i zmę­cze­nie. Wokół wiele zna­nych ze szla­ku i dla­te­go bli­skich osób.
W mie­ście tuż po ode­bra­niu com­po­ste­li spo­ty­ka­my fran­cu­skie mał­żeń­stwo, z któ­rym nie­raz krzy­żo­wa­ły się nasze drogi. Przy­zna­je, że po prze­ży­ciu 60 lat Ca­mi­no było dla nich jak od­kry­wa­nie życia na nowo - tu do­świad­czy­li wszyst­kie­go, czego uczy­li się w szko­łach, na stu­diach.
Sły­sząc to trud­no, nie do­ce­nić jak wiele mamy szczę­ścia, że dane nam było przejść tę drogę już teraz. My, dwu­dzie­sto­pa­ro­lat­ko­wie, może za mało jesz­cze prze­ży­li­śmy, aby u kresu wę­drów­ki zna­leźć od­po­wie­dzi naj­istot­niej­sze, ale przy­naj­mniej teraz po­tra­fi­my za­da­wać sobie wła­ściw­sze py­ta­nia.
Ko­niec drogi staje się po­cząt­kiem nowej, trud­niej­szej. Nie spo­tka­my na niej żad­nych żół­tych strza­łek, poza tą otrzy­ma­ną w To­san­tos. Teraz je­dy­nym dro­go­wska­zem staje się samo Ca­mi­no. Trze­ba mu za­ufać.
Da­mian Sło­wio­czek, Pol­ska Ga­ze­ta Kra­kow­ska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz