750 kilometrów
do świętego Jakuba
Obieramy najbardziej tradycyjną trasę francuską, którą już od tysiąca lat pielgrzymi przemierzają Hiszpanię od jej wschodniego po zachodni kraniec. Naszymi przewodnikami przez miesiąc będą wyznaczające drogę żółta strzałka i muszla - symbol św. Jakuba.
Pierwszego dnia wędrówki, przechodząc szczyty Pirenejów, przekraczamy francusko-hiszpańską granicę i dochodzimy do pierwszej przystani - Roncesvalles. Trzydzieści osób mieszkających w tym miasteczku gubi się pośród setki schodzących z gór pielgrzymów.
Gościnność tutejszego albergue przerasta zasłyszane o niej legendy. Od progu hospitaleros witają nas słowami: "Witajcie w domu!". To nasz dom, ale tylko na jedną noc, bo tutaj domem staje się droga. A tej przed nami prawie 750 km.
Otwartość ludzi szybko owocuje także i w nas. Po dwóch dniach kosztujemy regionalnego wina w otoczonym murami średniowiecznego klasztoru ogrodzie w Trinidad de Arre. Pokryte mchem mury odcinają odgłosy pobliskiej szosy i zdają się szeptać tysiącami rozmów, jakie przez wieki odbyli tutaj pielgrzymi.
Zapraszamy do stolika dwie starsze kobiety. Kanadyjki idą, aby promować w ten sposób stowarzyszenie pomagające kobietom w Afryce. - Tamtejsze matki i babcie dziennie przechodzą po wodę do studni mniej więcej tyle, ile my tutaj od schroniska do schroniska - mówi jedna z nich.
Kolejnego poranka przechodzimy przez słynącą z corocznej gonitwy byków i ludzi Pampelunę. Po kolejnych dwóch dniach piękne miasto Estella oferuje nam znacznie więcej niż po prostu schronienie. Spotykamy tutaj Andrzeja z Bytynia w Wielkopolsce, który pomaga w schronisku, dodatkowo umilając wszystkim czas grą na akordeonie.
W parafii San Miguel, do której należy nasze albergue, bierzemy udział w mszy dla pielgrzymów. Do akompaniamentu Andrzeja śpiewamy "Barkę": my po polsku, parafianie po hiszpańsku.
Rano na pożegnanie stuletni akordeon skocznie wygrywa dla nas "Lajkoniku, laj, laj". Kontynuujemy podróż "poprzez cały kraj", zabierając z sobą z Estelli garść tęsknoty za przeżytymi tutaj chwilami.
Tuż za miastem, w klasztorze Irache, natykamy się na słynny kran, z którego leje się nie tylko woda, ale także... wino. Jest to więc jeden z naszych dłuższych postojów na szlaku, nie tyle z powodu samego wina, ile toczących się pod kranem dyskusji.
Po dwóch dniach dochodzimy do Viana, gdzie doświadczamy namiastki tego, czego nie dane było nam zobaczyć w Pampelunie. Tutaj również odbywa się gonitwa z bykami, tyle że na mniejszą skalę. Po jej zakończeniu ulice w mig zapełniają się na nowo, a na placu przy kościele zaczyna się dyskoteka.
Z dala od imprezy, na obronnych murach miasta, obserwujemy zachód słońca, tęskniąc za domami, od których z każdym krokiem bliżej celu oddalamy się jeszcze bardziej.
Potem wkraczamy w słynący z wyśmienitych win region Rioja. Szlak prowadzi albo przez pola uprawne i plantacje winogron, albo podupadłe wioseczki. Są tutaj jednak dwa wyjątkowe miejsca.
W katedrze w Santo Domingo de la Calzada stałymi rezydentami są biała kura i kogut. Ich obecność w świątyni związana jest z legendą o niesłusznie skazanym na szubienicę chłopaku, który odzyskał życie po wykonaniu wyroku.
Gdy jego rodzice donieśli o tym niesprawiedliwemu sędziemu, ten kpiąco odparł: "Wasz syn jest żywy tak samo jak ten kurczak na moim talerzu". I tak oto jego niedoszły obiad opuścił stół o własnych siłach…
Na nocleg wybieramy położone nieopodal Granon. Tutaj albergue stworzone zostało w średniowiecznym kościele. Chociaż oficjalnie jest ono w stanie pomieścić około 25 osób, to par butów u wejścia ostatecznie znalazło się dwa razy tyle. Jest miejsce dla każdego chętnego, chociażby na materacu na kościelnym chórze.
Atmosferę schroniska oddają słowa witającej nas wolontariuszki, która już u progu informuje, że nie wbija tradycyjnej pieczątki do credencialu, ale prosto do serca. Szybko przekonujemy się, jak wiele w tym prawdy.
Za Granon wkraczamy na obszar regionu Castilla y León. W Tosantos trafiamy na uroczystą procesję z figurą Maryi do kaplicy wyrytej w skalnej grocie, na wzniesieniu ponad miasteczkiem. A w kościele parafialnym u franciszkanów bierzemy udział w poruszającej modlitwie, na której każdy pielgrzym otrzymuje przypinkę w kształcie żółtej strzałki - "Nie na Camino, ale na drogę po nim".
Przez najbliższe dni czeka nas wędrówka przez niemalże pustynny płaskowyż Meseta. Rozmowy milkną, twarze pielgrzymów wydają się bardziej skupione.
W pewnym sensie wędrówka zaczyna się dopiero tutaj, pośród surowego pustkowia. Wielu ludzi zdaje się nie doceniać ukrytego bogactwa tego fragmentu drogi i wsiada w autobus w Burgos, aby wysiąść w León. Za szybą autokaru przemyka im 180 najbardziej kontemplacyjnych kilometrów szlaku.
Jeśli nie przebędzie się tej drogi, nie zobaczy się cudownego romańskiego kościoła San Martín we Fromista, ani San Tirso w Sahagún - perły romańskiego stylu mudejar. Nie będzie się miało także okazji spać ani w ruinach klasztoru San Antón, ani w gotyckiej kaplicy w San Nicolás de Puente Fitero (gdzie pielgrzymom rytualnie myje się stopy), ani w XVII-wiecznej willi w Bercianos de Real Camino.
Po wyjściu z León jest jakoś lżej na duchu. Jesteśmy "bliżej niż dalej" celu.
Za Astorgą ponownie wchodzimy w góry. Na 1504 m znajduje się najwyżej położony punkt na całym szlaku. Cruz de Ferro to żelazny krzyż, u którego stóp pielgrzymi porzucają niesione od początku wędrówki kamienie.
Jest to miejsce dźwigające na swoich barkach setki tysięcy intencji, próśb, przeprosin, podziękowań, słowem: powodów odbycia pielgrzymki. Plecak przedziwnie dużo traci na wadze po odrzuceniu tego małego kamyczka.
Galicja wita nas deszczem i mroźnym wiatrem. Kryjemy się przed nimi w najstarszym na szlaku kościele Santa María la Real z przełomu IX i X wieku, znajdującym się w prześlicznym Cebreiro.
W Pedrouzo, w ostatnim albergue przed Santiago, w jadalni panuje atmosfera radosnego podniecenia. Większość obecnych już jutro będzie u celu, który jeszcze niedawno był tak odległy.
33. dzień wędrówki. Jest niedziela, 10 października 2010 roku. Na mszy spływają z nas emocje i zmęczenie. Wokół wiele znanych ze szlaku i dlatego bliskich osób.
W mieście tuż po odebraniu composteli spotykamy francuskie małżeństwo, z którym nieraz krzyżowały się nasze drogi. Przyznaje, że po przeżyciu 60 lat Camino było dla nich jak odkrywanie życia na nowo - tu doświadczyli wszystkiego, czego uczyli się w szkołach, na studiach.
Słysząc to trudno, nie docenić jak wiele mamy szczęścia, że dane nam było przejść tę drogę już teraz. My, dwudziestoparolatkowie, może za mało jeszcze przeżyliśmy, aby u kresu wędrówki znaleźć odpowiedzi najistotniejsze, ale przynajmniej teraz potrafimy zadawać sobie właściwsze pytania.
Koniec drogi staje się początkiem nowej, trudniejszej. Nie spotkamy na niej żadnych żółtych strzałek, poza tą otrzymaną w Tosantos. Teraz jedynym drogowskazem staje się samo Camino. Trzeba mu zaufać.
Damian Słowioczek, Polska Gazeta Krakowska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz