Otwarci” katolicy i polska transformacja
Bezalternatywność przyjętego przez gabinet Mazowieckiego modelu polskiej „transformacji”, oznaczała również konieczność wystrzegania się wszelkich pomysłów, które groziłyby zstąpieniem w otchłanie „polskiego piekła”, a więc przede wszystkim dekomunizacji i lustracji.
Opublikowana w 1977 roku książka Adama Michnika „Kościół, lewica i dialog” uznawana jest za początek żegnania się post-rewizjonistycznej lewicy laickiej z „antykościelnym obskurantyzmem” (wedle słów samego autora) i dostrzeżeniem zasług Kościoła na polu walki o „podstawowe prawa człowieka”. Jednak tyleż samo miejsca, co treści koncyliacyjne, zajmowały w tej książce – manifeście fragmenty, w których autor wskazywał na istniejący w polskim Kościele „podział” (od lat stosowany przez rozmaite odłamy lewicy zabieg propagandowy mający „rozmiękczyć” Kościół) na tzw. Kościół otwarty, Kościół „przeniknięty duchem soboru watykańskiego drugiego”, Kościół aggiornamento i Kościół „nieufny wobec świata”, czyli zamknięty. Ten ostatni ucieleśniał, według Michnika, Prymas kardynał Wyszyński. Ten drugi – środowisko „Znaku”, „Tygodnika Powszechnego” i „Więzi”. W ten sposób przyszły redaktor GW wytyczał linie sojuszu lewicy laickiej w ramach szeroko rozumianej opozycji demokratycznej. Kościół? Tak, ale „Kościół otwarty”. Dialog? Tak, ale z „katolikami postępowymi”.
Wyrażone na kartach książki Michnika idiosynkrazje autora, jego obawy przed „sojuszem katolicyzmu z polskim nacjonalizmem”, inkryminowanie niechęci Prymasa Wyszyńskiego do natychmiastowego przyjęcia tzw. reform soborowych, podzielane były w większości przez wspomniane wyżej środowiska „postępowych” katolików. Do tego grona należała założona w 1957 roku „Więź” oraz jej redaktor Tadeusz Mazowiecki. Łączył ich z laicką lewicą jeszcze jeden czynnik – przekonanie o nieprzemijalnych walorach „humanistycznego socjalizmu”, mimo wszelkich błędów i wypaczeń zawinionych przez „socjalizm realny”.
Przedstawiciele tych dwóch środowisk (lewicy laickiej oraz katolików „postępowych”) znaleźli się w sierpniu 1980 roku w ścisłym gronie doradców Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego w Gdańskiej Stoczni, a następnie w najwyższych władzach NSZZ „Solidarność”. Po stanie wojennym stanowili trzon doradców skupionych wokół Lecha Wałęsy, a potem Komitetu Obywatelskiego.
Na początku tzw. transformacji zarówno lewica laicka jak i zbliżeni do niej katolicy „postępowi” stanowili podstawowe zaplecze kadrowe obejmującego władzę w Polsce „obozu solidarnościowego”. To Adam Michnik rzucił w lipcu 1989 na łamach swojego dziennika hasło „wasz prezydent, nasz premier”. Miesiąc później zaś kluczową postacią w realizacji tej zapowiedzi stał się Tadeusz Mazowiecki (co prawda, początkowo dystansujący się na łamach Tygodnika „Solidarność” wobec koncepcji Michnika).
Stworzony przez Mazowieckiego gabinet był rządem marzeń autorów polskiej „transformacji”. Nie zabrakło tam prominentnych przedstawicieli lewicy laickiej (Jacek Kuroń), „rozsądnej” prawicy (Aleksander Hall), „odważnych” ekonomistów (Leszek Balcerowicz), a na dodatek byli i „ludzie honoru” – generałowie Czesław Kiszczak oraz Florian Siwicki. Sam premier był wyrazistym przedstawicielem w tym gronie „katolików postępowych”, wzmocnionych w 1990 roku wejściem do rządu (na stanowisku szefa MSW) Krzysztofa Kozłowskiego – członka redakcji „Tygodnika Powszechnego”.
Przedstawiciele katolicyzmu „postępowego” nie tylko zasilali kadrowo gabinet inicjujący polską „transformację” (o której wyczerpująco pisał niedawno prof. Witold Kieżun), ale na łamach swoich periodyków bezwarunkowo popierali jej kierunek, od początku podpisując się pod tezą o bezalternatywności tej drogi.
W takim postrzeganiu rzeczywistości katolicy „otwarci” nad podziw okazali się zamknięci na dynamicznie zmieniającą się sytuację - nie tyle polityczną, co geopolityczną wokół Polski pod koniec 1989 roku. Gdy zaraz po „jesieni ludów” i runięciu muru berlińskiego (bez żadnej reakcji ze strony Sowietów) pojawiły się w Polsce głosy o konieczności przyspieszenia odchodzenia od komunizmu, czego pierwszym wyrazem powinno być przeprowadzenie w jak najszybszym czasie w pełni wolnych wyborów parlamentarnych (co stało się na początku 1990 roku faktem w większości krajów „demokracji ludowej”), odpór takim postulatom dawał w marcu 1990 roku Jerzy Turowicz na łamach „Tygodnika Powszechnego”. Według redaktora krakowskiego tygodnika, wolne wybory nie były szybko potrzebne polskiej demokracji „ze względu na niedojrzałość i niedostateczne wykrystalizowanie się układów politycznych, a po wtóre dlatego, że przecież rządowi T. Mazowieckiego […] trzeba dać czas na realizację tego tak trudnego programu”.
Priorytet był więc jasno wskazany – najważniejsze to nie przeszkadzać rządowi Mazowieckiego. Rząd ten starczy za parlament wyłoniony w wolnych wyborach, a nawet za – wydawałoby się niezbędną instytucję w nowoczesnym systemie politycznym – partie polityczne. Również w marcu 1990 roku Maciej Kozłowski wyjaśniał czytelnikom „Tygodnika Powszechnego”, że „wolność polityczna i polityczny pluralizm, to nie obowiązek zakładania partii i stronnictw, lecz potencjalna możliwość [sic] ich tworzenia obwarowana prawnymi i faktycznymi gwarancjami”. Co ciekawe, ten sam autor jako przykłady „funkcjonowania demokracji, mimo że władzę sprawuje jedno tylko ugrupowanie” podawał Meksyk czy Indie, gdzie rzeczywiście długie dziesięciolecia minęły pod znakiem fikcyjnego pluralizmu politycznego i faktycznej dominacji jednej partii.
Najbardziej zaś podejrzane były te, powstające po 1989 roku partie, które odwoływały się do katolickiej tradycji (katolickiej nauki społecznej). Za kwestię „dyskusyjną” uważano w „Tygodniku Powszechnym” reprezentatywnym dla wszystkich „otwartych” katolików w Polsce, perspektywę organizowania się katolików w stronnictwa polityczne. W 1991 roku – po sukcesie wyborczym Wyborczej Akcji Katolickiej (zdominowanej przez ZChN) – redakcja „Tygodnika Powszechnego” wyrażała przekonanie, że poparcie wielu duchownych dla WAK „wyrządziło szkodę samemu Kościołowi, nadwerężając jego prestiż i autorytet, wzmacniając nastroje antyklerykalne w naszym kraju, a - co gorsza - dzieląc społeczność ludzi wierzących na dwa obozy, na „lepszych” i „gorszych” katolików”.
Bezalternatywność przyjętego przez gabinet Mazowieckiego modelu polskiej „transformacji”, oznaczała również konieczność wystrzegania się wszelkich pomysłów, które groziłyby zstąpieniem w otchłanie „polskiego piekła”, a więc przede wszystkim dekomunizacji i lustracji. Na początku 1993 roku Jerzy Turowicz przestrzegał, że ewentualna realizacja w Polsce postulatów dekomunizacyjnych (i lustracyjnych) z pewnością nie przyczyniłaby się do „ukształtowania społeczeństwa obywatelskiego poczuwającego się do odpowiedzialności za dobro wspólne”. Odwrotnie. Ich rezultatem (w razie wprowadzenia ich w życie) byłoby „wyodrębnienie ze społeczeństwa, zapewne dość licznej, grupy „liszeńców”, obywateli drugiej klasy, pozbawionych pewnych praw obywatelskich”. III Rzeczpospolita mogła być albo „państwem sprawiedliwości” albo „państwem wolności”. Nigdy i tym i tym.
„Otwarci” katolicy nie znali koniunkcji i nie widzieli alternatyw. Oczy mieli szeroko zamknięte.
Grzegorz Kucharczyk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz