SPIS TREŚCI
Część I – JAK DO TEGO DOSZŁO
Wstęp
........................................................................
4
Rozdział I
Rodzina
............................................... 9
Rozdział II Mitia
..................................................... 18
Rozdział III Zbrodnie i
kary
....................................
35
Rozdział IV Wielka
radość
...................................... 50
Rozdział V Wielki
odwrót
.....................................
68
Część II – SPŁYNĘŁO WODAMI DRAWY
Rozdział I Z szablą
w ręku
.................................... 91
Rozdział II „Don
Camillo”
..................................... 109
Rozdział III
Plocken-Pass
...................................... 122
Rozdział IV Czekolada
dla dzieci i słowo honoru
dla starszych
...................................... 135
Rozdział V Wieczne
pióro chorążego Jacenki ...... 157
Rozdział VI
„Konferencja”
..................................... 176
Rozdział VII 1-go
czerwca 1945
............................ 185
Część III – AZJACI
Rozdział I
Wiedeń
................................................. 197
Rozdział II
Gemona
................................................ 213
Rozdział III
Mediolan
.............................................. 222
Rozdział IV Święty
Teodozjusz Czernichowski .... 230
Rozdział V Rzym ................................................... 240
Rozdział VI Ludzie i
konie
.....................................
250
PRZYPISY AUTORA
............................................... 265
ŹRÓDŁA BIBLIGRAFICZNE
.................................
CZĘŚĆ PIERWSZA
JAK DO TEGO DOSZŁO?
* *
Są dwie prawdy na świecie. Pierwsza to ta, która ściśle
otacza ziemię i wiernie odbija w wodzie płynące górą obłoki. Oddaje echem w górach. Rejestruje dokładnie szum lasu
i trzciny nad jeziorem. Wie gdzie ma leżeć każdy kamień w płytkim potoku i
dlaczego wywołuje odgłos wiecznego plusku. Ta prawda słyszy najmniejszy szmer
owada i najbłahsze słowo ludzkie. Nie uśmiecha się jednak nigdy, nawet wtedy,
gdy świeci słońcem poprzez płatki jabłoni na wiosnę. Ale też nie marszczy się,
nie wykrzywia oblicza złością nawet "wtedy, gdy z obłoków czyni chmury i
pędzi je nad płaską ziemią zwiastując burzę. Nie okazuje ani miłości, ani
nienawiści. Z niczego nie kpi, gdyż nic, co jest na ziemi, nie uważa za
śmieszne. Nad niczym nie rozrywa szat, gdyż nic, co jest na ziemi nie wydaje
się jej tego godne. Niczego nie zmienia i niczego nie przeinacza. Kto zabił
muchę, ten zabił. Kto zabił człowieka, ten zabił. Jest idealnie obojętna, bo
idealnie obiektywna. Jest prawdą całkowitą, gdyż przyrodzoną.
Za jedyną jej cechę
nadprzyrodzoną poczytywać by można pewną tajemnicę, dotychczas przez nikogo
jeszcze nie zgłębioną: W jaki sposób, a przede wszystkim w jakim celu,
wyrodziła z siebie, w tym samym lesie i stepie, w miastach i na polu, na
lądzie, na wodzie i w powietrzu — drugą prawdę?
Ta
druga prawda składa się pozornie tylko z dobra i zła. Ale omyliłby się, kto by
jej uwierzył na słowo. Gdyż jej dobro i zło są pojęciami względnymi. Ta prawda
nigdy nie spoczywa, a wskutek tego rzadko odbija dokładnie oblicze rzeczy.
Dlatego wykrzywia się często uśmiechem komizmu lub grymasem złości. Będąc w
ciągłym ruchu ledwo nadążyć może za masą słów i gestów ludzkich. Twierdzi, że
stara się je rejestrować równie dokładnie co prawda pierwsza, lecz w
rzeczywistości stara się je tylko dopasować do swoich względnych celów, a w
pośpiechu życia wiele przeinacza. Mogłoby się zdawać, że jest powierzchowna
jak poranna mgła, którą rozproszą pierwsze promienie słońca lub rozpędzi byle poranny
wiaterek. Ale tak nie jest. Utrzymuje się bowiem na powierzchni kurczowo
czepiając skrawków pierwszej prawdy. Rozpłaszczając na ziemi zaklina się na te
same lasy, pola i źródła, powołuje się na świadków, czy to będą trele ptaka,
krzyk rozdzieranego kota, czy krew człowieka, umiejętnie przywołane przed
trybunał wyobraźni ludzkiej; wszakże zawsze z pominięciem innych świadków... Ta
druga prawda umizga się, wykręca, wznosi ręce do słońca, przeklina deszcz i
burzę. Obiecuje Bóg wie co. Rzadko dotrzymuje.
O
ile pierwsza z tych prawd jest milcząca, o tyle druga często bardzo —
propagandowa. O ile pierwsza obojętna, o tyle druga namiętna. Wiedząc o tym, że
nie jest jedną, tym bardziej okrzykuje się za jedyną, a przez to obowiązującą.
I do pewnego stopnia ma rację, gdyż jest to prawda urzędowa, to znaczy zależna
od urzędowego charakteru ustroju, czy nastroju, w którym jest głoszona. W
skrócie można by powiedzieć o niej, że jest prawdą koniunkturalnego
interpretowania prawdy.
*
Już z
istnienia tych dwóch prawd wynika, co zresztą każdemu wiadomo, jak trudno jest
przedstawić dokładny obraz ludzkiego losu, nawet człowieka o życiu uregulowanym
i prostym. A cóż dopiero zobrazować los tak skomplikowany, który stał się
udziałem Aleksandra Kolcowa. Kozaka z naddońskiej stanicy! Gdyby żył dzisiaj,
liczyłby lat 97. Ale nie żyje od dnia l czerwca 1943 roku, na skutek wypadków
zaszłych w austriackim miasteczku Lienz, w dolinie rzeki Drawy. Dlatego,
podejmując się sumiennego sprawozdania z tych wypadków, tudzież odpowiedzi na
pytanie: jak do nich doszło, i skąd się Aleksander Kolcow na stare lata wziął
tak daleko od rodzinnego chutoru, nie mogę pominąć pewnych szczegółów wyjaśniających.
Chutor Kolcowa leżał nad
brzegiem Donu, spłaszczony, niski, drewniany, ukryty w wiśniowych sadach. O
całym szeregu ważnych, lub drobnych, czy tylko pozornie drobnych
okolicznościach dotyczących życia tego chutoru, oczywiście nie nazbyt dużo jest
wiadomo na szerokim świecie. Charakteryzując jego uplasowanie geograficzne
można by się ograniczyć do stwierdzenia nielicznych faktów, jak te na
przykład, że: w dni pogodnego wieczoru letniego ciągnęło od stepu zapachem
goryczki i miodu; że gdy księżyc potężny jak ongiś carski rubel, wytaczał się,
bywało, zza traw na horyzoncie, to oświecał kraj bezbrzeżny, mogący w ludziach
budzić mistycyzm nabożny; że kraj ten słusznie zaliczano do Europy Wschodniej.
Tamtędy, począwszy od miejsca gdzie na zachodzie kończył się masyw leśny
Polesia i zawisał nad równiną otwartych pól, poprzez Ukrainę, Don, Kubań, dwa
razy do roku, wielkimi rzekami ciągnęły raz na południe raz północ, stada
ptaków przelotnych, mając tyle miejsca dla siebie, że tylko nieliczny ich
odsetek wpadał w sidła zastawione przez ludzi. Bywało, że w oczeretach
przybrzeżnych było gwarniej w ciągu nocy niż w wielkim mieście. Gorczyca,
piołun, polny rumianek, wysokie gatunki traw ustępowały regularnie
płaszczyźnie śniegów; wysokie niebo niskiemu; blado-niebieskie szaremu. Tylko
horyzonty trwały niezmiennie, kompozytorzy pieśni, w których zaduma i tęsknota
w rezultacie zawsze opiewały jakowąś — dal...
Ale
dal może być też przedmiotem radości. Tak więc na przykład, gdy pewnego
wiosennego wieczoru, najstarszy syn Kolcowa, równie jak ojciec Aleksandrem
zwany, wracał był konno z miasteczka, i gdy właśnie od rzeki powiało zwyczajną
o tej porze świeżością wody, z przymieszką zapachów zroszonej trawy, fiołków i
tulipanów, gdy raptem za dąbrową zamajaczyły bardzo jeszcze dalekie światła
domu, gdy uprzytomnił sobie: werandę, samowar już podany na stół, ćmy atakujące
lampę i spadające w talerzyki wiśniowych konfitur — młody Aleksander nie
wytrzymał: Wciągnął powietrze, powstał w strzemionach i krzyknął z wielkiej,
rozpierającej go radości. A potem pognał konia w skok, nie drogą, a na przełaj,
stepem.
Trudno jest określić właściwość tego rodzaju radości.
Tworzy ją ciepło, noc, młodość, może nawet dobre trawienie. Ale nie ma je;
nigdy bez poczucia wolnej przestrzeni. Gdy odprowadziwszy konia do stajni,
stanął w blasku lampy padającym z werandy, to trzepnął po cholewie harapem i
powiedział tylko:
— Ech, papa!
— No? — spytał stary
spod białych rzęs.
— Nic! Ja tak sobie tylko.
Żyć się chce! Ot co! Ojciec rzucił okiem na jego mokre od rosy buty. do których
przykleiły się cienkie pasemka traw i odparł surowo:
—
Ty drogi nie masz, żeby po caliźnie hasać? Co? Po nocy w dziurę trafisz, albo w
norę susła. Złam mi nogę koniowi, a ja tobie dam życie, że się odechce! — To
był ojcowski zwrot retoryczny. W tym wypadku geograficzna odrębność nie
stwarzała odrębności od retorycznych zwrotów ojcowskich w środkowej,
południowej, czy zachodniej Europy. I niech fakt ten będzie zanotowany.
Dom
Kolcowa był długi, z drzewa, i kryty blachą pomalowaną na kolor zielony. Bo
Kolcow należał do ludzi zamożnych. Miał dwa samowary tulskie, jeden miedziany,
drugi biały, niklowy, o którym kłamał (,,stary kułak"!), że jest
posrebrzany. Miał więc też sprawy i ulegał wpływom analogicznym do spraw
związanych z własnością prywatną całej Europy zachodniej. Tak samo otaczali go
biedniejsi od niego i wprost biedni. Ale nawet najbiedniejsi, którzy
zazdrościli mu dwóch samowarów, setki owiec, dobrych koni, świeżej farby na
dachu, najmniej jednak potrzebowali mu zazdrościć swobody ruchu.
Dopiero
leninowska, październikowa rewolucja bolszewicka, czyniąc i bogatych i
biednych — biednymi, odebrała zarówno jednym jak i drugim prawo do swobodnego
ruchu. Ta wspólnota niedoli, w komunistycznym kaftanie bezpieczeństwa, która
szczególnie zaciążyła na płaszczyznach o bardzo szerokich horyzontach, nie była
pojęta właściwie w Zachodniej Europie, gdzie marksistowska ,,walka klas"
rozgrywała się raczej w ciasnych dzielnicach fabrycznych.
Rozdział I
RODZINA
Aleksander Kolcow urodził się w naddońskim chutorze
Jaglickim, w wyjątkowo burzliwą noc zimową roku 1860. Opowiadano, że śnieżna
zawieja zlała się z niebem tak dokładnie, że człowiek, który wychodził z chaty,
widział przed sobą tylko drgającą w szaleństwie ścianę śniegu i nie mógł
dojrzeć niczego więcej nawet na odległość zgiętej ręki. Było wiele kłopotu z
przeprowadzeniem z trzeciego po sąsiedztwie domu baby znającej się na
akuszerstwie. W stepie zasypało kompletnie ciągnący tabor kupiecki, i ponoć
trupy ludzi i koni znaleziono dopiero na wiosnę. Czy była to legenda, czy
prawda, trudno było ustalić, gdyż dokładnego miejsca katastrofy nikt nie umiał
wskazać. Faktem jest jednak, że burza śnieżna trwała trzy dni i trzy noce, a
człowiek biegły w odczytywaniu znaków na niebie i ziemi, sąsiad Tymoteusz
Osmuchin, już wtedy przepowiadał nowonarodzonemu Aleksandrowi burzliwe życie i
burzliwy koniec.
Przepowiednia
jednak na razie się nie sprawdzała. Wojny w tym czasie okazały się rzadkie.
Dobrobyt w kraju rósł. Biedak w mieście płacił za funt chleba jedną kopiejkę, a
dobre buty z cholewami można było dostać już za dwa ruble. Jedyne, co w życiu
Aleksandra Kolcowa wyróżniło go od innych, to okoliczność, że ożenił się bardzo
późno, mając już trzydzieści cztery lata, z dziewczyną młodszą od siebie o lat
czternaście. Syn pierworodny, Aleksander, ochrzczony tym imieniem podobnie jak
ojciec na cześć dwóch carów, przyszedł na świat w roku 1893. W następnym roku
1896, to znaczy w roku koronacji cara Mikołaja II, urodził się znowu syn,
ochrzczony Mikołajem. Potem dopiero zdarzyła się pierwsza niedola w życiu
Kolcowa. Mikołaj, mając niespełna dwa lata, utonął w rzece. Wypadek był dziwny.
Matka posadziła go na płytkim brzegu, na piasku, dała muszelki i kamyczki do
zabawy. Sama zajęła się praniem bielizny. Stukając drewnianą kijanką nie słyszała
nawet plusku. Nie sam jednak tragiczny wypadek wzbudził ogólne poruszenie, a
fakt nienotowany, ażeby mimo usilnych poszukiwań nigdy i nigdzie nie podobna
było wyłowić trupa. Tenże Tymoteusz Osmuchin, podówczas już bardzo stary, rozpowiadał,
że trup dziecka wyłowił z wody orzeł bielik i że to, dlatego nie można go było
znaleźć. Nie wierzono mu. Jedni twierdzili, że bielik, jak wiadomo orzeł wodny,
poluje tylko na ryby; inni, że bielik chwyta wprawdzie młode zajączki albo
susły bobaki, lecz gardzi padłem.
Ojciec,
jak to ojciec, po krótkiej rozpaczy przyszedł do siebie. Natomiast w matce
dokonać się musiał od tego wypadku jakiś wewnętrzny wstrząs. Posmutniała na
zawsze. Mimo to następne dziecko, dziewczynka Ula, urodziła się w pięć
miesięcy po wypadku duża i zdrowa; czwarta z kolei Raisa dopiero w roku 1902. A
najmłodszy syn Mitia, aż w roku 1907.